E-book
14.7
drukowana A5
54.22
Salon Pani Krysi

Bezpłatny fragment - Salon Pani Krysi


Objętość:
303 str.
ISBN:
978-83-8104-607-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.22

I. Pani nauczycielka

Alicja stanęła przed drzwiami swojej pracowni. Popatrzyła na nowe twarze kolejnego rocznika. „Kolejne zadanie do wykonania. Kolejne wychowawstwo i do przodu” — pomyślała. Miała wypracowane lata i od zeszłego roku mogła spokojnie siedzieć na emeryturze, ale szkoła trzymała ją przy życiu, choć hałas męczył coraz bardziej. Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi i zaprosiła dzieci do klasy. Patrzyła na ich przestraszone buźki. „To jednak przełom dla nich” — myślała. „Takie maluszki, a za chwilę pójdą do liceum i już dorośli. Jak to szybko leci. Tak jak moje dzieciaki. Kiedy oni urośli? Julek duży, a Tośka to już całkiem. Mieszka u chłopaka, zaraz ślub i pewnie będę babcią. Potem maluszek podrośnie i stanie — jak ta gromadka — przed jakąś kobietą”. Weszła jako ostatnia, oparła się o biurko i powiedziała:

— Dzień dobry. Proszę, siadajcie.

Kilkoro dzieci przepychało się między rzędami, wybierając sobie ławki i towarzyszy. Jakiś chłopak przewrócił krzesło, robiąc sporo zamieszania, bo tamto, upadając, potrąciło dziewczynkę. Stanęła między ławkami i płakała. Alicja podeszła do dziecka, pogłaskała po głowie, popatrzyła na zaczerwienioną rękę.

— Możesz ruszać paluszkami?

— Mogę — powiedziała dziewczynka, pociągając nosem.

— Bardzo boli?

— Nie, ale on mnie popchnął.

— To pogrozimy mu paluszkiem, a on zaraz cię przeprosi. Dobrze?

Dziewczynka pokiwała głową z aprobatą. Alicja dalej spokojnie zajęła się sprawą, podchodząc bardzo poważnie do zajścia. Nie pisała żadnych uwag w dzienniczkach, nie strofowała, tylko grzecznie tłumaczyła i egzekwowała. W tym wypadku po prostu kazała chłopcu przeprosić i wróciła z powrotem do biurka. Stanęła przed nim i wyraźnie się przedstawiła:

— Jestem Alicja Zawisińska. Będę uczyła was biologii. W poprzednim roku mieliście przyrodę i środowisko, a teraz będzie biologia. Dowiecie się, jak rozwijają się roślinki, jakie są zwierzęta. Jak rosną ludzie i skąd się biorą dzieci. Będę również waszą wychowawczynią i tu będzie nasz gabinet. Powoli wszystko sobie ustalimy, ale najpierw chciałabym was wszystkich poznać.

Usiadła za biurkiem, otworzyła dziennik i rozpoczęła wyczytywanie nazwisk, poznając w ten sposób swoje nowe stadko. Pierwsze zetknięcie od razu dawało jej obraz klasy. Często bez zaglądania w arkusze ocen określała poziom ucznia, a nawet jego problemy. Potem siadała i czytając wszelkie opinie na ich temat, robiła sobie notatki w specjalnym zeszycie. Lata doświadczeń pomagały w ocenie dziecka i jego możliwości.

Omówiła z klasą kilka najważniejszych spraw, wybrała samorząd i dla odprężenia zabrała się z podopiecznymi za porządki przy kwiatkach. Chłopcy podlewali koneweczkami, a dziewczynki wycierały liście. Przed samym dzwonkiem jeszcze raz przypomniała dzieciom numer gabinetu i swoje nazwisko. Rozdała ankiety dla rodziców i puściła maluchy na korytarz. W myślach przypominała sobie ich nazwiska — bez zerkania w zapiski. „Kurczę, coraz gorzej z pamięcią albo nazwiska są coraz trudniejsze”. Pokręciła głową nad swoją nieporadnością. „Jak ten czas leci. Znów jesień, paskudna jesień i ta cholerna samotność. Jeszcze teraz ten krzyż pański na głowie. Tak się dałam zrobić z tym wszystkim. Czy ja kiedyś pożyję jak człowiek? Może najwyższa pora znaleźć sobie jakieś portki?”

Alicja ściskała dziennik w rękach i spacerowała po korytarzu. Patrzyła na rozbrykane dzieci i uśmiechała się do nich i do swoich myśli. „Może biuro matrymonialne? O matko, ale co powiedzą dzieci? Wiem, uznają, że matka dostała fioła, ale czy mnie się coś od życia nie należy? Czy ja muszę wszystkich obskakiwać, obsługiwać?”

— Ala? — zawołała koleżanka. — Masz czas wieczorem? Robimy inaugurację. Wpadnij do mnie. Flaszka mile widziana.

— Wiesz, że nie piję.

— A, zapominam. Jesteś taka kwitnąca, że człowiek nawet nie pomyśli, że masz cukrzycę.

— Bo to taka choroba. Jak się pilnujesz, jest dobrze. Teraz, jak schudłam, to w ogóle jest świetnie.

— No właśnie. Dziewczyny aż plotkują, że w końcu masz kogoś.

Alicja zrobiła wielkie oczy. Uśmiechnęła się i poszła dalej korytarzem, bo w drugim końcu dwójka chłopców boksowała się zajadle. Z chwilą gdy podeszła, chłopcy odskoczyli od siebie. Pogroziła im palcem i zawróciła do koleżanki.

— Beata, a ty dalej walczysz sama?

— Chwilowo nie, ale jakoś tak nie jestem przekonana co do tego typka. A ty masz kogoś?

— Tak, od dwóch tygodni matkę na karku. Mówię ci, koszmar.

— Na długo?

— Na długo? Na zawsze. — Pokręciła głową Alicja.

— Jak to, przecież masz tylko dwa pokoje?

— No. W jednym jest Tomek, a ja z matką w dużym.

— To masz jazdę jak diabli, ale dlaczego?

— Wolę ją niż tego gnoja. I tak cud, że się dogadaliśmy. On zapłacił za mieszkanie matki, ale ja musiałam ją wziąć do siebie i już żałuję.

— Czemu?

— Bo jest „moherowa”.

Beata parsknęła śmiechem.

— Ale ty przecież też latałaś.

— Ale się wyleczyłam, jak świat mi się zawalił, i Kościół mnie nie ciągnie, a ona nic tylko Radio Maryja.

— No, toś się ugotowała, nie zazdroszczę. Wpadnij wieczorem, pośmiejemy się i oderwiesz się od smutków.

— Dobrze, przyniosę ciacho. Wiesz, z tej cukierni koło mnie.

— A, no, no. Superancko.

Dzwonek zabrzęczał i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na korytarzach zapanowała cisza. Alicja zajęła się następną klasą — tym razem „szóstaki”, najbardziej rozwydrzone i buntownicze w szkole. Od razu ostro usadziła kilku cwaniaczących pajacyków i do końca zajęć miała spokój. Z kolejnym odgłosem dzwonka ponownie w całej szkole wybuchła petarda huku, oznajmiając wolność na piętnaście minut. Dla Alicji był to czas wolnych zajęć, więc przeniosła się na zaplecze i zaczęła grzebać w szafkach z materiałami edukacyjnymi. Wyjęła kilka tablic z mikroorganizmami, bo od jutra prowadziła już normalne lekcje, by nie tracić ani jednej godziny. Jak zwykle plan był tak bardzo napięty, a materiału bez przerwy dokładali, że trudno było wszystko zmieścić w standardową ramówkę.

Zerknęła na plan lekcji i z kolejnej szuflady wyjęła dwie tablice z rozrysowanymi pokładami węgla oraz przekrojem przez warstwy geologiczne Ziemi. „To takie proste, a czasem te dzieciaki ni w ząb nic nie przyjmują. Oj, kiedyś jakieś mądrzejsze te pokolenia były, a nie miały Internetu. Nie wiem. Tylko łopata i nakłaść do niektórych łbów, bo nic nie przyjmują, a nas za wszystko oceniają” — rozmyślała.

Sama wytarła kurz z blatów, ponieważ nigdy nie dopuszczała sprzątaczek na zaplecze. Kiedyś, po ich wyczynach, nic nie mogła znaleźć, więc od dawna sama sobie sprzątała. „Owszem, dzieciaki swoje bałaganią, ale to tylko dzieci, a nie dorosłe, rozumne istoty zarabiające na życie” — paplała do siebie w myślach.

Wyszła, zamykając zaplecze, a potem całą klasę. Po drodze zajrzała do sekretariatu.

— Witam, Renatko. Jak minął dzień? Na kiedy ma być ubezpieczenie? — zapytała sekretarkę.

— Spokojnie. Nawet nie wiem ile, a ty już się wyrywasz przed szereg. Poczekaj. Młode nawet dzienników nie pobrały.

— Młode to młode. Poszukaj mi akta mojej nowej IV b.

— Leżą, możesz zabrać.

— Nie, teraz do domu nie mogę.

— Oj, wiem, że nie wolno, ale ty bierz.

— Nie mogę, bo nie mam gdzie i kiedy pracować. Będę tutaj siedziała.

— A co, masz faceta. Wszystkie mówią, że kwitniesz.

— Wyście chyba powariowały. — Alicja machnęła ręką na do widzenia i poszła do domu.

Po drodze zrobiła zakupy i jak każda zaradna gospodyni targała dwie siaty pełne żarcia dla całej rodziny. Przy okazji planowała już obiady na kilka dni. „O kurczę, ciasto” — przypomniała sobie pod domem, ale już nie wróciła do cukierni. Idąc na spotkanie, nadłożyła kawałek, ale dzięki temu była szansa donieść je w całości, bo wcześniej na pewno coś by zgniotła albo połamała.

II. Chora Klara

— Martusiu, możesz otworzyć okno. Duszno tu jak diabli. Nie ma czym oddychać.

— Znów cię dusi, mamo?

— Nie, już sobie psyknęłam. Dobrze, że lato się kończy, będzie spokój.

— I tak było nieźle w tym roku. Te leki naprawdę super działają.

— Ale i super kosztują. — Klara kręciła głową.

Co chwilę brakowało jej pieniędzy na opłaty, a do tego początek roku w liceum córki i kolosalne wydatki na książki. Renta wystarczała na pół miesiąca, na kilka dni alimenty, a leki i wyskoki na ciuchy czy książki stanowiły problem ponad miarę jej dochodów. Od lutego do kwietnia nadrabiała straty, gdyż całe stado znajomych dosłownie skomlało pod drzwiami, trzymając w zębach puste druki beznadziejnie zakręconych PIT-ów. Cały rok nikt o niej nie pamiętał, ale jak trwoga, to każdy odnajdywał jej numer telefonu i adres. Na początku nie brała pieniędzy, ale — zmuszona niedostatkiem i opryskliwością zarozumialców — szybko zmieniła swoje myślenie w tej dziedzinie, ucząc się zarabiania na nieukach. Czasem pomagała kilku znajomym uzupełniać księgi podatkowe, ale wieczny kurz i farba z papieru dokuczały jej coraz mocniej. Rzadko czytała książki i prasę, nawet tę wypożyczoną, bo astma dusiła ją coraz bardziej.

Słabła, a ostatnio miała coraz większy problem z najprostszymi pracami domowymi, nie mówiąc już o sprzątaniu mieszkania. Takie rzeczy od zawsze robiła Marta, a ona ubierała się wtedy i wychodziła na balkon. Dopiero po zmianie leków czuła wyraźną poprawę. Zniknęły zawroty głowy, a świat za oknem nie straszył jej tumanem pyłków i kurzu.

— A może pójdziemy na spacer? — zapytała córkę, podnosząc się z fotela.

— Dasz radę? Ostatnio ledwie doszłaś na dół.

— Nie, moja droga, ostatnio byłam przed domem na ławeczce i rozmawiałam z panem sąsiadem.

— O proszę, a tego nie mówiłaś. Super.

Marta objęła matkę i cmoknęła w czoło.

— Tak się cieszę. Widzisz, mówiłam, że wszystko przejdzie, jak miną ci nerwy.

— Nerwy już dawno minęły, ale trudno jest… Nie mówmy o tym, bo znowu zacznie mnie dusić. Ubieramy się i wychodzimy.

Klara podniosła się z fotela, ubrała się w kurtkę, okręciła szyję szalikiem i stanęła przy drzwiach.

— Nie przesadzaj. Jest ciepło.

— Jeszcze mnie zawieje i znów jakieś świństwo mnie złapie.

— Gorzej, jak się spocisz. Zdejm ten szalik, bo lato wystraszysz.

— Co ja bym bez ciebie zrobiła, ty mój skarbie. — Objęła córkę z radością.

— To fakt, a ja bez ciebie, więc rachunki wyrównane. — Wzięła matkę pod rękę i delikatnie podtrzymując, wyprowadziła przed blok.

Na świeżym powietrzu Klara nachyliła się do przodu, tak jak kazał lekarz, i zrobiła kilka głębokich wdechów.

— Uuu, ale mi się w głowie kręci.

— Więc się trzymaj.

Postały chwilę i ruszyły na pobliski plac zabaw, gdzie kilkoro rodziców bawiło się ze swoimi pociechami w dużej piaskownicy. Usiadły obok i patrzyły, jak maluchy podskakują, krzyczą i śmieją się, sypiąc dokoła piaskiem.

— Chodź jeszcze kawałek. Tak mi dobrze, aż się nie chce wierzyć, a tak się męczyłam.

— Widzisz, jeszcze będziesz tańczyła.

— Na twoim weselu. — Śmiały się obie i szły powolutku w stronę morza. Między blokami mocniej dmuchnął wiatr i Klara aż się zapowietrzyła. Stanęła, mocniej złapała córkę za rękę i wdychała powietrze. Kilka oddechów i uśmiech. — Boże, jak dobrze. Córcia, jak dobrze.

Postała i ruszyła dalej alejką na kolejny plac zabaw. Tam posiedziały na ławce z pięć minut i zawróciły do domu.

— To jest niesamowite uczucie tak iść pod wiatr. Czuć, jak wiatr rozwiewa włosy i nic cię nie dusi. Wierz mi, to naprawdę wspaniałe uczucie. Czuję się, jakbym wracała do świata żywych.

— Może najpierw na twoim weselu potańczymy. — Zaśmiała się córa.

— O nie. Nigdy w życiu.

— A pamiętasz ten film ze Stenką? Też było „Nigdy w życiu”.

— O czym ty mówisz? Film to film, a życie swoje drogi ma.

— A ja bym chciała, żebyś znalazła sobie kogoś.

— Jasne. Już widzę, jak wspaniały rycerz na białym koniu zajeżdża pod klatkę i wzdycha do mnie jak do królewny. Tylko w tej bajce nie ma już rycerzy. Nie ma smoków, a zostały same Sierotki Marysie.

Klara miała doskonały humor, ale mimo wszystko czuła, jak słabną jej nogi z wysiłku. Coraz mocniej naciskała na rękę córki, ale szła, stawiając krok za krokiem. Przed samą klatką przystanęła, nachyliła się, zrobiła kilka wyuczonych wdechów i pozwoliła poprowadzić się do mieszkania na pierwszym piętrze. Rozebrała się i potwornie zmęczona położyła na wersalce przed telewizorem. Marta zajęła się nauką, choć był dopiero początek roku.

Następnego dnia Klara ponownie wyszła na spacer. Sama zrobiła rundę wokół bloku z małym odpoczynkiem na placu zabaw. Przez kolejne dni dokładała coraz więcej kółek i w następną niedzielę zaskoczyła córkę, ciągnąc ją aż do lasu przy plaży. Posiedziały ponad godzinę w barze i zadowolone spacerkiem wróciły do domu. Wieczorem Klara padła jednak jak małe dziecko, choć chrapała jak stara, tartaczna piła.

Rano, jak nigdy, była na nogach przed córką i po raz pierwszy od roku robiła jej śniadanie. Nakryła do stołu i podśpiewując sobie jakąś starą melodię, smażyła jajecznicę. Kilka razy stuknęła mocniej łyżką w patelnię, robiąc pobudkę. Nie widziała efektu, więc zajrzała do pokoju Marty.

— Ej. Ile można spać? Śniadanko, panienko.

— A która jest? — Marta otworzyła oczy ze zdziwienia.

— Szósta trzydzieści. Prysznic, biegusiem, i jemy, bo jadę do lekarza.

— Coś się stało?

— Nic, rutynowa kontrola, ale nie martw się, sama dojadę.

Córka dość ostro zaoponowała, ale Klara wytłumaczyła jej swoją sytuację, swój upór i tym sposobem postawiła także przed sobą wielkie zadanie. Kiedyś zwykła przejażdżka tramwajem nie sprawiała jej problemów, ale od czasu rozwodu i olbrzymiej porcji nerwów ataki astmy tak bardzo się nasiliły, że z każdym krokiem coraz bardziej zatykało jej płuca. Zmieniano jej leki, a ona słabła, aż w końcu od wiosny całkiem nie wychodziła z domu, bojąc się dosłownie wszystkiego. Ktoś kichnął, a ona dostawała skurczów oskrzeli, siniała i nie mogła złapać powietrza, a uczucie rozrywania doprowadzało ją do omdleń. W książce czytała o miłości i za chwilę — niczym od kurzu — dosłownie się dusiła. Kiedy oglądając w telewizji film, na którym jakiś amant całował kobietę, zaczęła odczuwać podobne dolegliwości, stwierdziła, że całkowicie głupieje. Dobrowolnie poprosiła o skierowanie do psychiatry. Po drugiej wizycie, po zmianie leków zaczęła otwierać oczy na świat i budzić się z odrętwienia. Najpierw zwykły uśmiech do ludzi na szklanym ekranie, a potem najzwyklejsza chęć zobaczenia świata po drugiej stronie okna. Samodzielnie wstawała z wersalki, kąpała się i powolutku nabierała sił. Teraz jakby chciała nadrobić stracony czas i dosłownie nie mogła wytrzymać w domu.

Siedząc w tramwaju, obserwowała pasażerów, patrzyła na ulice i odkrywała swoje miasto na nowo. Po rozmowie z lekarzem dosłownie podskakiwała jak mała dziewczynka. Ludzie się oglądali, a ją aż korciło, by wystawić komuś język. „Chyba całkiem mi odbija. Boże, wracam do życia. Wreszcie coś mi się chce”. Pierwszy raz od dawna samodzielnie zrobiła zakupy, ale ze zmęczenia ledwie doszła do domu. Położyła się na kilka minut, ale znów coś ją gnało, więc zajęła się przygotowaniem obiadu. Opary mięsa gotującego się na zupę trochę ją dusiły, jednak intensywnie mieszała, stojąc przy kuchni. Otworzyła okno i co chwilę przy nim stawała, oddychając świeżym powietrzem.

— Jak niewiele potrzeba do szczęścia? — gadała do siebie. — Takie małe, białe coś, taka zwykła tableteczka i świat się śmieje. Jak nic bym się wykończyła przez tamtego lekarza, a tego dupka nic nie obchodziło, nic. Nie, daj spokój, kobieto, bo znów się zacznie — skarciła się szybko. Stanęła w otwartym oknie, nachyliła się i zrobiła kilka głębokich wdechów.

Po obiedzie namówiła córkę na spacer nad morzem, ale — zmęczona przedpołudniowym wyjściem — dała radę dotrzeć tylko do nadmorskiego lasu. Znów posiedziały w barze i potem, ale już dużo wolniej, wróciły do domu.

Z każdym dniem Klara robiła coraz większe postępy, wypuszczając się samotnie na całe przedpołudnia. Nawet deszczowe dni nie przeszkadzały jej w codziennym treningowym spacerze i pod koniec września samodzielnie dotarła nad morze. Usiadła na piasku i wdychała ostre, morskie powietrze.

— Będzie dobrze — powiedziała do siebie kilka razy.

III. Danka motornicza

— O Maryjo, ale bałwan. Jak można tak jeździć. Co za debil, przecież to durne ciele pakuje się prosto pod tramwaj. Czy ten dupek nie widzi?

Danka nacisnęła mocno na hamulec i jednocześnie na sygnał dzwonka. Od dziesięciu lat pracowała jako motornicza i jako jedna z nielicznych miała czystą kartę, bez wypadków, choć jeździła po dziesięć godzin dziennie. Czasem w niedziele i święta, ale nigdy w nocy, bo znała siebie i wiedziała, że po dwunastej jest nieprzytomna. Na szczęście Majstrunio rozumiał jej sytuację i pozwalał na taki luksus, więc Danka zawsze była przed dziewiątą wieczorem w domu. Mogła dopilnować dzieciaków, które i tak siedziały same całymi dniami. Ale przynajmniej od roku panował w domu spokój, bo w końcu pozbyli się tatusia, który całymi dniami leżał gdzieś pijany jak bela. Często zabierał ostatnie pieniądze i jedzenie pozostawione dzieciom. Szedł gdzieś na melinę i wszystko, co się dało, wymieniał na gorzałę. Na szczęście nigdy się nie awanturował, tylko pił na umór. Kiedy zabrał Pawełkowi ostatnie spodnie i dzieciak nie miał w czym iść do szkoły, wpadła w taki szał, że zrobiła awanturę, wezwała policję, udając pokrzywdzoną. Tym sposobem wystawiła gościa za drzwi. Za namową Majstrunia załatwiła mu wniosek na leczenie. Całkiem gładko jej z tym poszło, tyle że zaraz po wyjściu z detoksu uchlał się jak świnia i zaczął grzebać w dziecięcych rzeczach. Natychmiast wezwała policję, po czym nakazując dzieciom płacze i jęki, po raz kolejny zapakowała męża do aresztu. Świadoma już swojej siły od razu złożyła pozew rozwodowy i pozmieniała zamki. Na sprawie postawiła ultimatum, że zrzeknie się wszelkich praw do alimentów, pod warunkiem iż tatuś nigdy nie będzie nachodził ani jej, ani dzieci i pozostawi im mieszkanie. W efekcie poczynań rzutkiej pani sędzi Danka dostała i alimenty, i mieszkanie, i zakaz zbliżania się do dzieci.

Miała wreszcie spokój w domu i dzięki temu szybko stawała na nogi. W szkole załatwiła dofinansowanie na obiady i bezpłatną świetlicę, więc nie musiała codziennie gotować ciepłych dań. Sama czasem jadała coś w zakładowym barze, ale najczęściej opychała się kanapkami i mlekiem. Latem po raz pierwszy wysłała dzieci na kolonie i wtedy jeździła całymi dniami, nadrabiając budżet domowy. Planowała na Święta kupno telewizora, bo ostatni, jaki mieli, dwa lata temu pijaczyna zamienił na kilka flaszek. Wiosną udało jej się odkupić za dwieście złotych używaną lodówkę z gazetowych ogłoszeń. Właściciele nie tylko przywieźli ją na miejsce, ale widząc domową sytuację, po kilku dniach dowieźli jeszcze dwa fotele i prawie nowe żelazko. Wszyscy cieszyli się i bez przerwy siedzieli na nowych dla nich fotelach.

Misia, zamiast odrabiać lekcje przy stole w swoim pokoju, siedziała w fotelu. Położyła deskę na bocznych oparciach i na takim pseudobiurku odrabiała prace domowe. Paweł za to dosłownie skakał na drugim, aż w końcu rozlał herbatę i za karę miał zakaz zajmowania tego miejsca.

— Nie umiesz się zachować, to będziesz siedział na stołku, a fotele są dla pań.

— A jak ciebie nie ma? — pytał zadziornie. — Albo Miśki?

— To fotele mają być puste. Jak zmądrzejesz, dokupimy trzeci fotel i na nim będziesz siedział.

— Wszystko tylko dla bab — buntował się chłopak.

— Ty smarku, uważaj sobie. Baby to wiesz, gdzie masz. Uczyłeś się?

— Pewno.

— Nie, nieprawda, nawet teczki nie przyniósł do domu — szybko sprostowała Misia.

— A ty już skarżysz, ty mała żmijo. — Walnął ją w głowę i dziewczynka się rozpłakała.

„Taki sam jak tatuś. Te samce… Od pieluch już są jacyś popieprzeni” — skwitowała w duchu, a na głos:

— Kiedy wywiadówka?

— W poniedziałek, mamo, o osiemnastej u mnie — szybko przypomniała Misia.

— Prawda, miałaś w dzienniczku. U tego cymbała pewnie też i jak pogodzić, nie rozerwę się.

— Ale u mnie musisz być, bo nowa pani ma wam wszystko powiedzieć.

— Wiem, córcia, ale u Pawła też, ostatnia klasa i co ja z nim potem zrobię? — Danka wzruszyła ramionami. — No co, synu, co ty chcesz robić w życiu?

— Pójdę na kucharza. Zawsze będzie co jeść.

— No piękne plany. To może choć trochę weźmiesz się za naukę.

— A tam. Wystarczy, że do budy łażę, to już mnie nie zawalą.

Danka tylko kręciła głową i szykowała kanapki na kolację. Dwie dla siebie, pięć na rano do pracy, po pięć dla Pawła na teraz i rano, po jednej dla córki. „Cholera, i cały chleb, i masło. Chyba zacznę kupować te paskudne margaryny, bo nie nastarczy na żarcie” — kalkulowała w myślach. Potem posłała Miśce wersalkę i na chwilę usiadła w swoim fotelu. Popatrzyła na pustą ścianę w rogu i uśmiechnęła się.

— Dzieciaki… Policzyłam kasę i jak żadne gówno nam nie wypadnie, to kupujemy sobie telewizor na Święta.

— Hura! — dobiegło z drugiego pokoju.

— Jak się nie będziecie uczyć, to nie będzie oglądania! — krzyknęła do nich.

— Pewno. Zamkniesz na kłódkę? — Paweł przyszedł właśnie do pokoju. — Nie strasz, matka.

— Synu, słuchaj. Zmień ten ton do mnie. Ja zarabiam, ja utrzymuję ten dom i ja tu rządzę. Zrozumiano?

Danka z niedowierzaniem patrzyła na syna. „Cholera, co za buńczuczny typ” — pomyślała, ale nic nie mówiła. Zajęła się sprzątaniem w kuchni. Ogarnęła okruchy z chleba, zapakowała kanapki, pozmywała naczynia i spokojnie położyła się do łóżka. Wcześnie wstawała, więc wcześnie się kładła, by zawsze wypoczętą zasiadać przed pulpitem motorniczego.

Rano z reguły wstawała przed piątą, szybko się myła, ubierała, zabierała kanapki i biegła do najbliższego przystanku. Stamtąd zabierał ją ostatni nocny tramwaj. Czasem specjalnie stał dłużej, czekając na koleżankę, chyba że jacyś pasażerowie się pieklili. Kilka razy zdarzyło jej się spóźnić i wtedy czekała ponad pół godziny na jakieś połączenie. Kilka minut, a pociągało za sobą cały sznur opóźnień w komunikacji, bo jeden tramwaj blokował inne i wszystko się sypało. Na szczęście o tej porze nie było zbytniego ruchu i wszyscy mogli swobodnie się porozjeżdżać po swoich trasach, nadrabiając czasem stracone minuty.

IV. Inauguracja

Pięć minut przed czasem Alicja stała z palcem wyciągniętym w stronę dzwonka przy drzwiach koleżanki, gdy usłyszała jakieś kroki na klatce. Dwa męskie głosy rozprawiające o paniach.

— Podobno ta laska ma niezłe cycki? — Słysząc taki tekst, szybko przeskoczyła kilka schodków i schowała się na wyższym półpiętrze. Wystawiła głowę i obserwowała panów, którzy stanęli przed tymi samymi drzwiami. Odczekała, aż wejdą, i powolutku zeszła. Przyłożyła ucho i słuchała:

— Beata, to jest kolega Marek. — Coś dalej jeszcze było o kobietach, ale śmiech zagłuszył wszystko. Odczekała, aż troszkę ucichnie w mieszkaniu, i zadzwoniła. Natychmiast drzwi się otworzyły i stanęła w nich koleżanka, zapraszając do środka:

— O wilku mowa — zawołała, uśmiechając się do Alicji. — Chodź, moja droga. Jest już komplecik, więc odpalamy szampana. Tego się chyba napijesz.

— Tak, ale odrobinkę — powiedziała, wchodząc do pokoju.

— Większość znasz. Ten pan to Tomasz i jest zarezerwowany przeze mnie, a tamten pan, powiedzmy, że jest do wzięcia. — Pozostałe panie zachichotały.

— No wiesz, z taką konkurencją nie będę walczyć. Ja mam swoje lata i nie lecę na takich młodzieńców. — Zaśmiała się. — Ale Wandzia ma kolejną szansę — dogryzła nauczycielce, która bez przerwy zmieniała partnerów.

— Cha, cha. — Usłyszała tylko w odpowiedzi.

— Nie gadajcie. Ala ostatnio tak błyszczy, że nie wiadomo, nie wiadomo. Szczena wam opadnie, jak któregoś dnia przyjdzie z eleganckim panem pod rękę — zaszczebiotała Krysia, też samotna, starsza nauczycielka fizyki. — A w ogóle, gdzieś złapała Tomaszka? Taki facet? Wow. Palce lizać. — Odwróciła się do drugiej koleżanki i w tym samym momencie dyskretnie położyła rękę na kolanie nowo poznanego mężczyzny.

— W biurze matrymonialnym. Dawno wam mówiłam, że się zapisuję — zaczęła wyjaśnienia Beata.

— My to powinnyśmy same założyć biuro matrymonialne. U nas co druga, zaczynając od dyrekcji, a kończąc na woźnej, to samotne gwiazdy — szczebiotała Krysia, nie zdejmując dłoni.

— No to zakładajmy. Beata, ty jako matematyczka ruszaj głową, masz ścisły umysł –podjęła temat następna wolna nauczycielka.

— Podobno są takie programy komputerowe, co łączą ludzi w pary według wymagań i charakteru. — Krysia aż zacierała ręce.

— Ty nam rozłożysz wszelkie statystyki i wystraszysz facetów — dogryzła Beata.

— Oj, czepiacie się, bo nikt was nie chce, ale to może być całkiem fajny pomysł — mówiła Krysia.

— Niby tak, wiecie, drogie panie, jestem waszym pierwszym klientem. Proszę dopasować dla mnie kobietę — zaoferował się Marek.

— A co według ciebie powinno być w takiej ankiecie, co faceta interesuje? — zapytała Beata, wnosząc pokrojone ciasto.

— Cycki — walnęła prosto z mostu Alicja i od razu wzbudziła zainteresowanie nowego pana.

— Oczywiście, nie obrażając pań. — Tu zlustrował wzrokiem kobiety. — Piersi to jest największy i najpięknieszy wasz skarb.

— Więc trzeba go zakopać dwa metry pod ziemią, żeby nikt nie ukradł — znów dogryzła Alicja.

— Och, pani Aluniu, absolutnie. Takie skarby to tylko na wystawę.

— To co? Mam nosić na wierzchu. Dopiero byście się ślinili na każdym kroku — warknęła zirytowana Alicja. Podeszła bliżej i rozciągając dekolt, wystawiła sporą część swojego biustu panu przed samiuśkim nosem. — Tak będzie dobrze?

Wszyscy ryknęli ze śmiechu. Potem Tomasz rozdał kieliszki z szampanem i wznieśli toast za inaugurację nowego roku szkolnego. Dyskusja znów wróciła do kwestii biura matrymonialnego.

— Ale czy to trzeba jakoś rejestrować? — drążyła temat Krysia.

— Nie wiem — odparła Beata, bo wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę. — No co się tak patrzycie, byłam w takim biurze i Tomasz też, ale nie wiem. Strasznie się tam głupio czułam.

— Czemu?

— Jak klacz wystawiana na przetarg. Te pytania, kogo chcę, co lubię, ile mam wagi i wzrostu. Koszmar.

— Ale jakoś trzeba napisać ofertę. Droga pani, a jak pani pisze swoje CV? Też trzeba podawać swoje dane i właściwie też się sprzedać — tłumaczył całkiem poważnie Marek.

— Poza tym głupio się czułam, jak dostałam numer telefonu i miałam zadzwonić do nieznanego mi gościa. Nie facet, a to ja miałam zadzwonić i się umówić.

— A jak byś chciała? — zapytała Ala.

— Nie wiem. Myślę, że w takim biurze powinien być jakiś salon i pani kuma czy swatka powinna w nim umawiać takie pary.

— Jeszcze kanapa i poduszki. — Zaśmiał się Marek.

— Panu tylko cycki i wyro w głowie — znów skasowała go Alicja.

— Przecież i tak na tym się kończy, więc o co chodzi, co wy jakieś cnotki jesteście?

Część zachichotała, a Ala dodała swoje:

— Dziewczyny… mamy Casanovę, więc czemu nie spróbować, może od razu z konsumpcją. Zobaczymy, jak bogaty jest nasz Mareczek.

Znów stanęła przed nim i oparła się kolanem o jego kolano, niby klękając. Rękę położyła na jego ramieniu i nachyliła się kokieteryjnie, ponownie podsuwając swój dekolt panu pod nos.

— Więc jak: na wystawę czy pod ziemię?

— Alka, zwariowałaś — zapiszczała Krysia.

Na co Alicja od razu zdjęła nogę i wyprostowała się.

— Nie martw się. Nie zabiorę ci tego szczęścia. Nie mój typ. — Zawadiacko oblizała usta i mrugnęła do Marka.

Dziewczyny siedzące obok aż parsknęły ze śmiechu.

— Alka, nie znałam cię takiej. Ty naprawdę się zmieniasz, że głowa boli.

— Chyba nie. Zawsze taka byłam, ale mnie nie zapraszałyście i nie znałyście. — Alicja odsunęła się od nich i usiadła za stołem, nakładając sobie kawałek ciasta.

— Bo ty siedzisz tylko w tych swoich kwiatkach — żartowała Krysia, a potem szeptem Markowi na ucho — ona jest jakoś niedawno po rozwodzie i uczy u nas biologii.

— Czyli do wzięcia? — Marek wyraźnie zaczynał się interesować wesołą nauczycielką.

— A ja? — zapytała zaniepokojona Krysia.

— Oj, ty też, słoneczko, też. Schrupiemy cię jak nic. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale nie spuszczał oczu z Alicji.

Beata przyniosła kolejne pokrojone ciasto i stos kanapek, a Tomasz kilka literatek wypełnionych żółto-zielonym drinkiem.

— O rany, jakie piękne. Jak to zrobiłeś? — zaszczebiotała z zachwytem, jak zwykle pierwsza, Krysia.

— Tajemnica Tomasza. — Beata przystawiła mu palec do ust, zakazując mówienia.

— No dobra, ale powiedzcie, z tym biurem byłby niezły ubaw? — wróciła do tematu Krysia.

— A gdzie i za co lokal? A kto założy działalność? — pytały wszystkie po kolei.

— Nikt. Będziemy się po prostu bawiły, a lokal, ale macie problem, u mnie w salonie.

Wszystkie popatrzyły na Krysię.

— Ty mówisz poważnie? — zdziwiła się Wanda.

— Oczywiście. Jeszcze przez wrzesień mamy super na werandzie, a potem to normalnie w salonie. Wiecie, jak mieszkam. No co?

— A klientów skąd? — teraz Alicja wtrąciła z buzią pełną ciasta.

— Mało masz u nas? Zrób jakąś ulotkę i puść po szkołach, albo mailem. O, do pani Tereski z kuratorium również.

— Jasne — zaśmiała się Alicja, zasłaniając sobie usta — i już mamy kontrolę na głowie i zwolnienia z pracy.

— Kogo zwolnią? Ciebie? Gdzie znajdą drugą taką głupią, co tyra po godzinach za wszarz.

— No to gazeta i ogłoszenia. Sama pisałam do faceta z „Anonsów” — zdradziła tajemnicę Krysia.

— Coś ty? — zapytała Wandzia, przesiadając się do stołu. — I spotkałaś się?

— No.

— Gadaj, co tak siedzisz — cisnęła dalej.

— No co? Umówiłam się przed teatrem.

— Boże, gadaj. — Wanda wróciła do niej z talerzem ciasta. — Ty to masz jazdy. Nie możesz wytrzymać bez chłopa.

— No i poszliśmy na kawę, a potem do mnie.

— Nie mów. Poszłaś od razu do łóżka? — zapytała teraz Alicja, krztusząc się i spoglądając z niedowierzaniem.

— Wy to już macie w tych swoich łbach tylko same męskie penisy. Chłopów wam się chce i chcica wam na mózg pada. — Krysia była prawie obrażona.

— To po co zabrałaś obcego faceta do domu? Mógł cię okraść albo dać ci w łeb — uniosła się Alicja.

— O, jeszcze gwałt wchodzi w rachubę. I co jeszcze wymyślicie? Dziewczyny… to cywilizowany kraj — tłumaczyła Krysia, zupełnie nie rozumiejąc obaw koleżanek.

— Skoro masz takie podejście, to faktycznie możemy u ciebie nawet burdel otworzyć –walnęła tekstem Wanda.

— Ty jednak jesteś stuknięta i nigdy nie znajdziesz porządnego faceta — odgryzła się Krysia.

— Uspokójcie się. Zaczynacie nabierać manier od waszych uczniaków — skarciła je poważna jak dotąd Beata.

Naburmuszone na chwilę się zamknęły, wypiły drinka i zagryzły ciastem, a Tomek puścił płytę Szczepanika. Nachylił się w ukłonie do Beaty i porwał ją na środek pokoju.

— A wieczorki taneczne będziecie robiły? Myśmy poznali się na takim wieczorku –opowiadał Tomasz, co chwilę odwracając głowę w stronę dziewczyn, siedzących na rogówce.

— Myślałam, że umówiliście się na telefon.

Beata zatrzymała się i odwróciła do koleżanek.

— Nie dzwoniłam do Tomka, ale do innych tak, nawet do kilku, ale to były same śmieci. Tamto biuro było totalną pomyłką.

— Czemu? — zainteresowała się Krysia.

— Powinna być jakaś segregacja, a nie ja — paniusia po studiach — spotykam się z chłopkiem roztropkiem po podstawówce, co nawet podpisać się składnie nie umie.

— O, widzisz, czyli to jest ważne. Zapisujcie uwagi. Wszystko się przyda. — Machała ręką Krysia, dopijając drinka.

— Ty naprawdę o tym myślisz? Tak na poważnie? — zapytała ją Alicja.

— A dlaczego nie? Sama widzisz, ile jest z tym problemu. Może chociaż dla nas znajdziemy jakichś facetów.

Alicja zaczęła uważniej przyglądać się koleżance. Drobniutka, farbowana szatynka z pokaźnym biustem i nastroszoną czupryną. Zawsze świeża, pachnąca i uważana przez wszystkich za totalną słodką idiotkę, choć uczyła tak konkretnego przedmiotu jak fizyka.

W przerwie między salwami śmiechu, jakie wybuchały po pikantnych kawałach opowiadanych przez Marka, zagadnęła ją na poważnie.

— Naprawdę chcesz otworzyć biuro matrymonialne?

— A czemu nie? Sama nie dam rady, ale jakbyśmy się tak skrzyknęły w kilka… Zobacz: dyżur wypadłby co kilka dni, a do tego byśmy miały zabawy za frajer — i tańce, i wyjazdy… A co najważniejsze: dostęp do najlepszych kąsków w pierwszym rzędzie, przecież musimy w końcu znaleźć sobie jakieś ciało. Co, potem same zostaniemy na stare lata?

— Pewnie, że bym chciała. Nawet już się zapisałam na tych Sympatiach w Internecie.

— A, na portalu. No i co?

— Nic. Dopiero założyłam — wyjaśniła Alicja.

V. Przebudzenie Klary

Marta wróciła ze szkoły o godzinę wcześniej i — zdziwiona nieobecnością mamy w domu — wyjrzała przez okno. Nie widząc jej nigdzie, zaczęła się denerwować. Nie wiedziała o jej ostatnich wyczynach, a przyzwyczajona do ciężkiego stanu matki i ciągłego przesiadywania w zamkniętym pokoju, wystraszyła się. Zbiegła na dwór. Obleciała blok dokoła, popytała sąsiadów i całkiem zrozpaczona wróciła do domu.

— Mówiłam, mówiłam, że trzeba kupić komórkę, tylko tak dla bezpieczeństwa. I co ja mam teraz zrobić? — Usiadła ze łzami w oczach na wersalce i patrzyła nieprzytomnym ze zmartwienia wzrokiem na ścianę. — Gdzie jej szukać? Może na pogotowiu? Nie, nie, tylko nie to, ale co ja mam zrobić? Boże, może poszła nad morze, a teraz nie ma siły wrócić?

Złapała kurtkę i pognała na promenadę prowadzącą nad samo morze. Biegła, potrącając ludzi i sapiąc nie tyle ze zmęczenia, co ze zdenerwowania. Na chwilę zatrzymała się przy barze, zagadnęła kelnera i pobiegła dalej, aż nad samą wodę. Tam stanęła, nachyliła się i ciężko sapała. „Może jest już w domu” — pomyślała i zerknęła w stronę Jelitkowa. Daleko przed nią zamajaczyła jej znajoma sylwetka w szarym płaszczu z fioletową chustką na głowie. „Boże, jest”. Podbiegła bliżej, nie spuszczając osoby z oczu. Ze zmęczenia musiała na chwilkę przystanąć, odetchnąć i wtedy zauważyła matkę, siedzącą na pieńku, tuż przy siatce osłaniającej wydmy, i rozmawiającą z jakimś starszym panem. Przymrużyła oczy, zerknęła na tamtą osobę w oddali i na matkę. „O rety, ale podobnie ubrane”. Uśmiechnęła się i całkiem spokojna podeszła do Klary.

— Dzień dobry, mamo.

— Och, córcia. Poznaj, to pan Wacław, a co ty tutaj robisz?

— Czy ty wiesz, która jest godzina? Szukam cię jak wariatka i nie wiem, co się stało.

— Uuu, szesnasta. Tośmy się, panie Wacławie, zagadali — powiedziała Klara, zerkając na zegarek.

— Przepraszam, panienko, ale tak dobrze nam się z pani mamusią rozmawia, że zapomnieliśmy o całym świecie.

Potem zwrócił się do Klary:

— Pani pozwoli, że choć kawałek panie odprowadzę, a potem wracam do swojego sanatorium. Też już mam dość na dzisiaj.

— Nie, dziękujemy. My sobie już pójdziemy spacerkiem w swoją stronę — szybko powiedziała Marta, uprzedzając tym samym mamę.

— W takim razie do jutra, pani Klaro. Będę spacerował, jak zwykle, po śniadaniu.

— To zależy od pogody.

— Oczywiście. — Ukłonił się, unosząc lekko kapelusz, i skręcił w stronę Sopotu.

Klara wzięła córkę pod rękę i, nic nie mówiąc, szła powoli, a piasek wsypywał się w jej pantofle. Wchodząc na deptak, usiadła na ławeczce i wytrzepała buty.

— Tobie nie naleciało? — zagadnęła córkę.

— Mamo, czy ty wiesz, jak się martwiłam?

— Ale po co? Nie widzisz, że jest mi już całkiem dobrze?

— Chyba tak, skoro podrywasz facetów.

— Jakich facetów? To starszy pan, kuracjusz z Sopotu. Jest poważnie chory, ma reumatyzm. Tak sobie rozmawialiśmy. Trochę się zmęczyłam, więc usiedliśmy sobie na pieńkach.

— Mamo, mało miałaś problemów przez tatę, to znów chcesz jakiegoś faceta?

— Wiesz co? Ten pan mógłby być moim ojcem. Martusiu, daj spokój.

Klara nic więcej nie mówiła, ale właśnie zdała sobie sprawę, że jednak potrzebuje jakiegoś towarzystwa, znajomych i normalnego świata. Pobyt w klatce domowego zacisza zaczynał ją dusić i chciała już czegoś więcej niż codzienność bardzo troskliwej córki. W domu położyła się na godzinkę, ale potem znów zajęła się pracą w kuchni.

— Może jutro zrobię gołąbki. Zjadłabyś? — zapytała, zaglądając do pokoju córki.

— Ale nie ma kapusty, a rano nie zdążę kupić.

— Ale ja kupię. Nie rób ze mnie kaleki. Ja naprawdę czuję się doskonale.

— Widzę, ale czy ty, mamo, nie przesadzasz? Dopiero co leżałaś w szpitalu, a teraz chcesz dźwigać ciężary.

— To ty przesadzasz. W szpitalu byłam dwa, nie — trzy miesiące temu. Czuję się doskonale, więc mogę się do czegoś jeszcze przydać. Nawet zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do pana Kowalskiego, że coś bym popracowała.

Usiadła obok córki na tapczanie i patrzyła na jej pokój. Mały, ciasny, ale gustownie umeblowany, jeszcze za czasów prosperity tego domu. Biurko wbudowane w wygodną, jasną zabudowę po sufit. Nowy tapczanik i mały fotelik przy samych drzwiach. Marta podsuwała go do łóżka i kładąc nogi na tapczaniku, czytała szkolne lektury.

— Jeszcze czego i za chwilę będziemy miały znów szpital.

— Nie. Sama widzisz, co robią te leki, a przynajmniej zarobię.

Marta machnęła ręką. Doskonale znała swoją matkę i na nic zdały się wszelkie tłumaczenia. Zresztą, miała charakter po mamie i dokładnie wiedziała, że na jej upór nie ma rady. Nie da się przeskoczyć ani ominąć. Można jedynie zaprząc się do tego samego dyszla i ciągnąć wóz w tym samym kierunku. Jej usystematyzowany świat był nie do zaakceptowania dla ojca i stąd wieczne kłótnie trwały w domu. Mama, perfekcyjnie dokładna księgowa, a ojciec trochę szałaput, trochę zapędzony i wiecznie na jakichś budowach. Tu brakowało faktury, tam jakieś niezapłacone rachunki, ale zawsze do przodu, a mama ciągle w stresie dokładności i punktualności. Z czasem już tylko mijali się w przejściu, aż kiedyś nawet nie zauważyła, jak ubyło jego rzeczy z szafy. Dopiero, kiedy zniknęła cała dokumentacja z biurka, mama się ocknęła i dotarło do niej, że ojciec się wyprowadził. Potem wielki szok z powodu sprawy rozwodowej i maleńki braciszek u drugiej żony.

Klara absolutnie nie dopuszczała do siebie myśli, że nowe dziecko jej eksmęża jest przyrodnim bratem Marty. Płakała, krzyczała i tak bardzo się denerwowała, że w końcu zaczęła dusić się i sinieć. Potężny stres nasilił astmę, a potem depresja całkiem ją przybiła. Szpital i niezliczona ilość leków, ciągły sen i samotność tak bardzo ją odizolowały, że teraz dosłownie chłonęła świat.

— Rozmawiałam dziś z sąsiadką z parteru. Na Przymorzu są kluby dla seniorów. Jakby mnie jutro nie było w domu, to się nie martw. Zajrzę tam, zobaczę, co robią. Muszę się czymś zająć.

— Ale ty nie jesteś seniorką.

— Pewnie, że nie, ale muszę poszukać sobie jakiegoś zajęcia, bo umrę z nudów.

— Do tej pory jakoś to ci nie przeszkadzało.

— Marta, daj matce pożyć. Praca nie, klub nie, to co, znów kanapa i sufitologia? Wystarczy.

— Ale proszę cię, uważaj na siebie. Chyba nie chcesz, żeby mnie oddali do ojca?

— Do ojca? Czemu?

— Jak wykorkujesz, to albo dom dziecka, albo ojciec.

— Teraz całkiem cię poniosło. — Uśmiechnęła się. — Obiecuję, będę uważała, ale mnie nie dręcz. Dość już takiego życia. Sama widziałaś, co z tego wyszło. Siedziałam w tych papierach, liczyłam słupki i przeliczyłam się. W życiu musi być równowaga. No, a dlaczego ty nie chodzisz na dyskoteki jak koleżanki?

— Dobrze wiesz dlaczego. Kasa i byłaś chora.

— Dlatego teraz odbijemy sobie choć trochę.

Marta patrzyła na matkę z niedowierzaniem. Zaczynała dosłownie kwitnąć i odżywać — po ciężkiej chorobie, po ciężkich rodzinnych przejściach.

VI. Pomysł Krysi

Krysia wróciła taksówką z nauczycielskiej imprezy trochę podchmielona, a trochę rozanielona zalotami pana Marka. Weszła do salonu, zapaliła światła i popatrzyła dookoła.

— Czego one chcą? Całkiem fajne miejsce na pokój spotkań, a tam, w sypialni mamy, urządzimy biuro. Kuchnia też się przyda i wreszcie ta stara buda będzie jakoś żyła. Będzie muzyka, śmiech, a nie tylko wiatr, co gania smutki po kątach — wyszeptała i podeszła do lustra. Uśmiechnęła się do siebie. „Nie to nie. Sama sobie poradzę, ale, kurza dupa, kto tutaj będzie siedział i czatował na tych dupków i skąd ich nabrać? Jak by tak ściągnąć jakiegoś z czatu? O, ten Neptunik, dowcipas, a jakie wierszyki i pioseneczki przysyła, dusza towarzystwa. Można by robić jakieś czwartkowe wieczory — jak obiady u króla Stasia”.

Wróciła na środek salonu i zakręciła piruet. „Nie, czwartek nie. Mam lekcje późno i jeszcze koło fizyczne, choć nie wiem po co. Te matoły i tak nie chodzą, a potem mamuśki mają pretensje, że dzieci durniejsze niż ustawa przewiduje”. Otworzyła barek w starej komodzie i nalała sobie kieliszek koniaku. Usiadła na wielkim, starym, skórzanym fotelu, założyła nogę na nogę i sączyła alkohol. „Beata to miała rację, co to za biura… Masz, babo, numerek i dzwoń sobie, a może dodzwonisz się do Pana Boga. Nie, to takie nieefektowne, przecież musi obowiązywać pełna kultura. Nawet taki dupek po podstawówce albo chłopek roztropek ze wsi musi mieć swoją klasę. Trzeba będzie takiego nauczyć, jak ma się zachować. Jak zalecać się do kobiety, jak ją adorować”. Wyciągnęła rękę przed siebie, jakby podstawiała komuś do całowania.

— Pan pozwoli, że się przedstawię: Krystyna Nowakowska. Jestem właścicielką renomowanego Biura Matrymonialnego „Do pary” — powiedziała ze śmiechem.

Zaśmiała się i upiła pół lampki. W głowie coraz bardziej jej szumiało, a pomysły dalej sypały się jak z rękawa. „Wigilia samotnych serc. O, andrzejki i wróżby. Zaprosimy jakąś Cygankę albo jasnowidzkę. Potem mikołajki. Co można wymyślić na mikołajki? Prezenty i co? Czekoladki dla panny Agatki, a na walentynki będziemy całować się pod jemiołą. Potem Dzień Kobiet, prima aprilis, a dla pierwszej małżeńskiej pary — tydzień pod palmami. Nie, jak to palmy? Nie. Wenecja i barkarola na gondoli, a potem noc poślubna i szum morza za oknami. Uuu, chyba rzeczywiście szumi za oknem, bo aż mi w głowie huczy, ale jutro pogadam z Alicją. Ona tak patrzyła rozsądnie i słuchała bardzo uważnie”. Krysia dopiła koniak i poszła na piętro do sypialni, nie gasząc świateł. Nie znosiła ciemności, a do tego szum morza i alkoholu całkiem ją rozstroił.

Rano obudziła się nieprzytomna, zerknęła na zegarek i aż złapała się za głowę. „Ale poszalałam, ale pomysł przedni. Niech mówią, co chcą — albo są ze mną, albo niech się gonią za chłopami po całym mieście” — podsumowała wczorajszy pomysł i zabrała się za codzienną toaletę.

W szkole, na pierwszej wolnej przerwie, zeszła piętro niżej, do gabinetu Alicji. Zapukała i uchyliła lekko drzwi, po czym dyskretnie wsunęła nos do środka.

— Jesteś?

— Tak, proszę wejść! — krzyknęła grzecznie Alicja, nie wiedząc do kogo. Wyjrzała. — A to ty?

— Musimy pogadać na poważnie.

— O biurze?

— Całą noc mnie to męczyło.

— Mnie też i nawet Wanda już mnie na pierwszej przerwie zagadnęła.

— A widzisz. To wcale nie jest takie głupie. Gdyby jeszcze Beata zechciała, to akurat byśmy miały komplet.

— Cztery to komplet? Dlaczego? — zdziwiła się Alicja, układając w gablotach pomoce dydaktyczne.

— Wiesz, tak sobie myślałam… Zobacz. Każda z nas miałaby jeden wieczór zajęty. W poniedziałek w ogóle zamknięte, a w sobotę to albo na zmianę, albo wszystkie.

— Cały dzień?

— Nie. Na przykład od siedemnastej do dwudziestej albo do dwudziestej pierwszej, a w soboty od… Nie wiem — od dwunastej?

— Zostały jeszcze niedziele? — drążyła Alicja.

— Nie. Też musimy pożyć, więc poniedziałek i niedziele wolne albo tylko dla nas. Zobacz, jak będą wieczorki w sobotę, to w niedzielę musimy odpocząć. Poza tym nie chcę, żeby w niedzielę ktoś kręcił mi się po domu.

— Naprawdę chcesz mieć biuro w domu?

— Alicja, ja i tak tam siedzę sama. Czasem aż wszystko mi pustką wyje i echo odbija się od ścian. Wreszcie coś się będzie działo. Dom jest w świetnym miejscu. Blisko plaży, zaraz przy tramwaju, więc co chcesz? Ja mieszkam na górze, a dół jest pusty.

— A syn?

— Mieszka z dziewczyną.

— Rzeczywiście masz tam okropnie. Wiesz co, ja już lecę, ale weź Wandę i wpadnijcie do mnie.

— Adres — przypomniała jej Alicja.

— Co tam adres. Jak wysiądziesz z tramwaju na pętli w Brzeźnie, to pierwszy stary dom, jak wchodzisz w alejkę na plażę. Nie można nie trafić.

— Dobra, ja będę. Może o osiemnastej.

— Czekam.

Krysia poleciała do siebie, a uporczywy dzwonek nie dopuścił żadnych myśli pod rozwagę. Za to na kolejnej przerwie była już u Beaty i namawiała ją na wieczorne spotkanie u siebie w domu.

— Już nawet wiem, co ci chodzi po głowie. Przez ciebie miałam nockę z głowy.

— Aha, przeze mnie. Myślałam, że raczej przez Tomka.

— Och, zaraz przez faceta. Tomek jest Tomek, a jak się nadarzy coś lepszego, to czemu nie.

— On jest fajny — Krysia powiedziała to tak miękkim i ciepłym głosem, że Beata natychmiast odparła wkurzona:

— To se go weź.

— Nie, nie odbijam koleżankom facetów.

— Z tym twoim salonem byłoby super, ale nie boisz się, że ktoś ci będzie łaził po mieszkaniu?

— Nie. Wszyscy będą notowani w naszych kartotekach. Uważam, że każdy musi pokazać oryginalne dokumenty rozwodowe albo świadectwa. Wiesz, nawet nazwę wymyśliłam.

— Jaką?

— Biuro Matrymonialne „Do pary”.

— No. I na pewno zaraz nas skasują na działalności gospodarczej.

— Myślisz?

— Ja też myślałam i nawet się poradziłam kolegi, księgowego. To też będzie nasz klient. Powiedział, że super pomysł, że do nas przyjdzie, bo gdzieindziej to się wstydzi.

— A widzisz, a tak to byś się nie zainteresowała.

— Poradził, żebyśmy nie robiły biura, tylko takie porady matrymonialne, i nazwały to Salon Pani Krysi.

— Ale bomba. Świetne. — Krysia aż zaklaskała.

— I wiesz co jeszcze? Nie… — Beata machnęła ręką. — Pogadamy, jak się spotkamy. To wtedy wam powiem, a teraz spadaj, bo zobacz, dyra na horyzoncie.

Rozeszły się po korytarzu szkolnym, ale w głowach aż im huczało od pomysłów. Każda miała jakieś doświadczenia z życia, lat pracy, wywiadów środowiskowych swoich podopiecznych i teraz próbowały dostosować realia do wymogów swojego pomysłu. Wieczorem w saloniku Krysi trwała burza mózgów. Przekrzykiwały się, śmiały i nakręcały nawzajem do zadania.

— No dobra, ale skąd weźmiemy chłopów? — postawiły najtrudniejsze pytanie.

Na to Krysia wyjęła „Anonse” i otworzyła na ostatniej stronie.

— Tu są zawsze jakieś ogłoszenia. Proszę. — Wskazała palcem. Napiszemy do nich i każdy, który zgłosi się z gazetą dostanie jakiś rabat — zaproponowała.

— No, ale jak będziemy rozliczały finanse? Przecież Krysi za prąd i wodę trzeba dać.

— To wy nic nie wiecie. Do biura zawsze jest wpisowe. Za udział w kolacji czy spotkaniu też trzeba coś płacić. Każde biuro bierze za samo pokazanie oferty jakiegoś typka po dwie, trzy dychy, choć nawet nie wiesz, kto to jest — tłumaczyła Beata.

— Coś ty? A to ździerstwo. — Skrzywiła się Krysia.

— Wiecie co? — Beata wpadła na pomysł: — Najpierw to każda pójdzie do jakiegoś biura dowiedzieć się, żebyśmy wiedziały, jak to jest gdzie indziej. Za tydzień się spotkamy i będzie wszystko wiadomo.

— Ty masz głowę — pochwaliła ją Alicja — tylko skąd te biura?

— To rusz swoją głową, kobieto. Internet. Och, i wiecie co? Nasz informatyk. Piotruś też jest kawalerem. Założy nam stronę i będzie naszym honorowym klientem.

— To jeszcze weźcie woźną, panią Stasię, a cała szkoła będzie wiedziała o naszym debilnym pomyśle — skrytykowała Ala.

— A co ty myślisz, że to się nie rozejdzie? — Beata naprostowała koleżanki.

— Ale chyba nie ma żadnych podstaw, żebyśmy nie mogły prowadzić takich porad. No jak, Beata? Pytałaś się tego twojego znajomego.

— Spokojnie możemy się w to bawić — odparła Beata, siadając w skórzanym fotelu. –Wygodny do spania.

— No to róbmy, gdzie masz komputer, będziemy szukały tych cholernych biur. Ale będzie jazda. — Ryknęła śmiechem Alicja, a reszta za nią.

VII. Ogłoszenie Danki

Raz na dwa lub trzy tygodnie Danka miała cały dzień wolny w środku tygodnia i załatwiała wtedy wszystkie sprawy. Latała do szkoły, zamiast na wywiadówki, robiła duże zakupy, sprzątała i w wolnych chwilach czytała gazety pozostawione w tramwaju. Najbardziej lubiła „Anonse”, bo nieraz korzystała z darmowych ofert wspomagających biedaków, ale też dzięki nim kontrolowała ceny i szukała telewizora na Święta. Doskonale się bawiła, czytając ogłoszenia matrymonialne. Szczególnie śmiała się z tych, gdzie para zapraszała inną nieznaną parę. „Cholera, i co oni tam bzykają się stadnie? Na kupie i na przemiankę. Szlag by trafił, dosłownie jak zwierzaki. Czy na takie brednie ktoś odpowiada?” — zastanawiała się czasami.

Zrobiła sobie kawę i po raz kolejny usiadła nad gazetą z ogłoszeniami. Przebiegła wzrokiem rubrykę „Oddam za darmo”, a później ogłoszenia matrymonialne. „Ciekawe, ile kosztuje takie ogłoszenie? Może by tak co znaleźć na niedzielę? Człowiek by se poszedł z kimś na spacer albo do kina… Ech, głupota”. Złożyła gazetę, ale zaczynało jej coś świtać w głowie. Oprócz niedzielnego spaceru z dziećmi i gotowania obiadu nie miała żadnych zajęć i powoli zaczynała się nudzić. Szczególnie gdy mrok wcześnie nadciągał. Zakrywał jej widok ulicy i odbierał jedyne zajęcie, jakie miała, bo dzieci kładły się spać. Z nudów czytała ich podręczniki, ale cisza narastała w jej głowie.

W kolejny wolny dzień, załatwiając coś w centrum Gdańska, zaszła do redakcji. Stanęła w kolejce do okienka i nasłuchiwała rozmów. Gdy przyszła jej kolej, strasznie się wstydząc, wyszeptała:

— Czy ludzie piszą na te matrymonialne bzdury?

— Tak, i to sporo — odparła pani za ladą.

— A jak zamieścić ogłoszenie?

— Tu jest gazeta i ma pani tam, na samym dole, okienko na ogłoszenie. To kosztuje cztery złote za trzy ogłoszenia — w poniedziałek, środę i piątek — i za skrytkę płaci pani dwanaście złotych.

— Jaką skrytkę?

— Taki kod pani ogłoszenia. Kiedy ktoś odpisze na pani ogłoszenie, podaje kod, a pani z tym kodem odbiera od nas listy — tłumaczyła pokrótce kobieta.

— A co mam napisać?

— Co pani chce. Proszę zobaczyć, jak inni piszą, i wszystko.

— Aha.

Danka odeszła na chwilę na bok. Stanęła przy oknie, przeczytała kilka anonsów i nagryzmoliła kilka słów w wyznaczonym okienku czasopisma, po czym odczekała kolejny raz w kolejce i położyła na ladzie swoją gazetę.

— Już napisałam.

Kobieta przeczytała i uśmiechnęła się do niej, podsuwając jej gazetę z napisanym ogłoszeniem.

— Ja pani poprawię. Nie trzeba podawać imienia ani adresu. — Wzięła czystą kartkę i zaczęła pisać dużymi literami, a potem położyła przed Danką na ladzie: Rozwódka 39 lat, samodzielna, drobniutka, zaradna, z uśmiechem na twarzy, szuka swojego szczęścia.

— O, doskonale. — Danka speszona pokiwała głową, bo stojący w kolejce ludzie patrzyli na nią z zaciekawieniem. Szybko wyjęła pieniądze, zapłaciła, złapała pokwitowanie i wybiegła z biura, o nic więcej nie pytając.

Przeszła na drugą stronę ulicy i dopiero odsapnęła. „Boże, ale jestem kretynka, co za wstyd. Jeszcze nie ochłonęłam po jednym, a już mnie dupa swędzi za kolejnym problemem. Dobra, już zapłaciłam, ale niech mnie diabli, jak przeczytam choć jeden list. Jak tylko listonosz przyniesie, to od razu do kosza” — powtarzała w myślach co chwilę, idąc na halę targową, gdzie kupiła warzywa, i dopiero wtedy pojechała do domu. Tam od razu zerknęła do skrzynki. „Boże, co za wstyd, jak będą przychodziły listy. Co ludzie sobie pomyślą” — karciła się w duchu, zapominając całkiem o kodach i skrytkach, jakie miała w gazecie. Nabiła sobie głowę listonoszem i już od następnego dnia nosiła ze sobą kluczyk do skrzynki, by żadne z dzieci nie przeczytało listu.

Na szczęście obowiązkowość w pracy zajęła jej umysł i po tygodniu całkiem zapomniała o ogłoszeniu. Powiesiła kluczyk na miejsce i więcej nie zaglądała do ogłoszeń matrymonialnych. W kolejny wolny dzień, kiedy robiła opłaty na poczcie, wyleciał jej z torebki kwitek z biura ogłoszeń. Podniosła go z podłogi i — rumieniąc się na samą myśl — przeczytała swój kod ogłoszeniowy. „Zapłaciłam. To może zobaczę? Diabeł, cholera, mnie kusi” — karciła się, ale żałując wydanych pieniędzy, postanowiła sprawdzić skuteczność swojej oferty. Wsiadła do tramwaju i podjechała do centrum Gdańska. Weszła do biura. Na szczęście nikogo nie było, więc pokazała pani za ladą swój numerek.

— Już patrzę. Minęło trochę czasu. Pewnie coś jest. — Pani wstała od biurka i poszła do dużej szafy pełnej przegródek i kasetek. Przeleciała palcem po tabliczkach i wysunęła jedną szufladkę. Pogrzebała w niej i wyjęła sporą paczkę. Położyła ją na ladzie.

— To wszystko dla mnie? — Danka zaniemówiła.

— Sporo tego. Będzie miała pani co czytać.

— Dziękuję.

Złapała paczkę i znów uciekła spłoszona. Na drugiej stronie ulicy usiadła na ławce i popatrzyła na pierwszy z góry list. Normalny adres redakcji i numer z literką B. Odwróciła go tyłem i wzruszyła ramionami. „Gall Anonim” — przypomniało jej się z podręcznika syna. „Kiepsko, i mam to przeczytać? Cholera, tyle tego. Te chłopy aż tak szukają baby?” Wpakowała paczkę do torebki i ponownie wsiadła do tramwaju. Pojechała do domu i przy kawie otworzyła pierwszy list.

Szanowna Pani

Jestem wdowcem od dwóch lat. Mam 40 lat i dwie córki w wieku szkolnym. Przez ten czas nauczyłem się być matką, ale nikt nie zastąpi w domu kobiety. Jestem księgowym, mam mieszkanie trzypokojowe, samochód i dobrą pensję, ale brak mi kogoś od serca. Jeśli panią zainteresuje moja oferta, to proszę o kontakt.

Zygmunt

58—346—17—17, po 20 wieczorem.

„Cymbał. Jak mam zadzwonić, jak nie mam telefonu? Nie, a co to, ja, kurna, mało mam swoich dzieciaków, jeszcze jakieś pannice będę obsługiwała”. Złożyła kartkę i podarła drobniutko cały list razem z kopertą. Wrzuciła do muszli i spuściła wodę, żeby przypadkiem któreś z dzieci nie zobaczyło żadnych dowodów jej głupoty.

Otworzyła następny i znów „szanowna”, znów dzieci i garnki, więc ponownie kibelek i wodospad niosący ulgę od złudzeń. Przy trzecim chwilę się zastanowiła, bo pan pisał pięknie jak poeta — o różach, westchnieniach — ale na koniec przyznał się, że szuka pani z mieszkaniem, i to wzbudziło w niej największy bunt. „Kurna, do domu mam dziada wpuścić, a za cholerę. Potem jak takiego wysadzić. Nie, facecik, płyń po rurach z szumem westchnień”.

Znów Niagara w spłuczce i kolejny list, ale ledwie go otworzyła, usłyszała zgrzyt kluczy w przedpokoju. Zmieszana, szybko zgarnęła wszystko do torebki i postawiła ją wysoko na szafie. Zajęła się posiłkiem, ale w głowie ciągle jej huczało „szanowna” i „szanowna”. „Potem to z szanowania gówno wychodzi, a jeszcze jaki w mordę przywali i taki szacunek okaże”.

W nocy jednak ciągle myślała o listach, a trzymając je w torebce, mogła zajrzeć do nich na postojach, jakie miała na pętlach. Co jakiś przeczytała, darła i wrzucała do śmietnika, aż trafiła na list od pana Bronka. Pierwszy bez „szanowna”, bez dzieci i telefonów.

Witam Panią,

jestem Bronisław. Mam 45 lat i z zawodu jestem tokarzem. Żona i syn zginęli dwa lata temu w wypadku samochodowym. Ja przeżyłem, ale nie potrafię się otrząsnąć z tamtych przeżyć. Jestem sam i szukam kogoś, kto zapełni ciszę, jaka jest w moim sercu i domu. Będę czekał na Panią w każdy czwartek o 18 w kawiarni Newskiej we Wrzeszczu z czerwoną różą.

Bronisław

„I jak mam go spotkać. Jak pracuję, a zresztą w który czwartek? Ile już minęło, bzdura” — pomyślała, ale odłożyła list do torebki. Na następnej pętli przeczytała kolejny.

Witam miłą panią.

Nie będę się strzępił. Jak chcesz się spotkać to zadzwoń kobito. 0—567—12—12-17.

Marcin

„Ale ja cię postrzępię”. Uśmiechnęła się i zaczęła drzeć zwykłą kartkę wyrwaną z zeszytu. Przy następnym uśmiała się do łez, bo jakiś pan, zamiast normalnych słów zachęty, od razu, konkretnie, zaoferował się z usługami seksualnymi, podając wymiary we wzwodzie i czas erekcji. Inny szukał gosposi, a jeszcze inny, dużo starszy, potrzebował pielęgniarki do podawania basenu i masowania pleców. Dopiero wieczorem, gdy stała na ostatniej rundzie, otworzyła list w niebieskiej, ozdobnej kopercie. Przeczytała pobieżnie i uśmiechnęła się do nieznajomego. „No, no. Niezły, zastanowię się, ale gdzie ja do takiego gościa? Pan inżynier? Ja to na gosposię bym się u niego nadała, a nie partnerkę”. Skrzywiła usta i włożyła list do torebki, gdzie znacznie ubyło kopert, a jej nadzieja osłabła.

Następnego dnia, od rana, znów czytała oferty i śmiała się, bo w jednym liście jakiś nawiedzony młokos szukał nauczycielki od uciech. Oferował dyskrecję i kasę za każdy numerek. W innym pan prosił o pożyczkę, a inny o pomoc w gospodarstwie. Wszystkie darła, a im bardziej kupka malała, tym bardziej traciła cierpliwość. Kiedy dojechała prawie do końca, otworzyła białą kopertę.

Dzień dobry Pani.

Jestem normalnym panem po czterdziestce. Miałem trochę przejść na głowie. Jak każdy, ale życie toczy się dalej, więc mimo wszystko warto żyć. Szukam drugiej połówki. Może to Pani? Proszę, zadzwoń, umówimy się i pójdziemy na spacer, bo nie wiem, gdzie Cię szukać.

Robert

Tel.: 0—667—89—98

„Znów telefon, ale właściwie jak inaczej?” Zastanowiła się i ten list odłożyła do bocznej kieszonki z postanowieniem, że w wolny dzień zadzwoni z poczty.

VIII. Przygotowania do otwarcia

Beata ledwie dźwigała wielki rulon, na którym szkolna plastyczka namalowała reklamę ich biura matrymonialnego. Miały go wieczorem powiesić u Krysi na płocie i zacząć swoją działalność od sobotniego popołudnia. Na razie rozsyłały zaproszenia do wszelkich znanych im panów. Do randkowiczów z portali randkowych, do gazety „Anonse”, na Sympatię, na wszelkie czaty i do normalnych gazet codziennych w Trójmieście. Doskonale wiedziały, że kobiety same się znajdą, ale z mężczyznami zawsze kłopot i braki.

Przez kilka dni sprzątały w salonie, przestawiały meble i dostawiały krzesła, stoliki i fotele. Do tego kwiaty, świece, kawa, herbata i soki. Krysia chciała serwować alkohole, ale znajomy przestrzegł przed skarbowym, sanepidem i policją, żeby bez zezwoleń i koncesji nie prowadziły wyszynku. Wyniosła więc zakupiony alkohol do siebie, do sypialni, i nikomu nawet nie wspominała, że ma jakieś zapasy.

Spotykały się codziennie wieczorami, czytały korespondencje i odpowiadały panom na listy. Najbardziej bawiło je, gdy do wszystkich czterech przychodziła taka sama odpowiedź, jakby pisana przez kalkę. Dwie najodważniejsze, czyli Beata i Alicja, nawet z dwoma się spotkały i potem z wypiekami na twarzach opowiadały, jak to pan się ślinił, namawiał, a potem obrażony wychodził z lokalu, rzucając na odchodne: „Pani jest perfidna” albo „To głupia zabawa”, albo „W głowach się wam przewraca, kobiety”.

Jeden z mężczyzn odezwał się jednak po kilku dniach i zaoferował swoje przybycie na sobotnie spotkanie, co wszystkie uznały za sukces. Miały już umówionych trzech panów ze swojego grona — informatyka Piotrusia, księgowego Jakuba i Tomasza.

— Oj, dziewczyny, a Mareczek? Zapomniałyście o nim? Dzwońcie i zaczarujcie go, żeby przyszedł w sobotę. — Zaśmiała się Alicja.

— Do Mareczka tylko Krysia może. Ona umie z nim rozmawiać — skomentowała Beata.

— Jesteście złośliwe, bo facet jest spokojny i układny, a wy jak te burze. Pewnie, że go zaproszę.

— Myślałam, że Mareczka zostawiasz dla siebie? — znów dogryzła Beata.

— Wy jesteście wredne małpy i zazdrośnice, ale nic mnie jeszcze do niego nie ciągnie. On taki jest piździ miździ — skwitowała Krysia.

— Co?! — ryknęły wszystkie trzy.

— No i czego wyjecie? On tak się klei, uśmiecha i bez przerwy nic, tylko tulić się, i te łapy pcha pod bluzkę.

Koleżanki patrzyły na nią ze zdziwieniem.

— No co? Kurza dupa, ja potrzebuję chłopa z jajami. Wystarczy, że ja ćwierkam, a facet musi być taki fest, a nie piździ miździ.

Koleżanki rechotały, a Krysia nie mogła ich zrozumieć. Wreszcie, gdy się opanowały, Beata powiedziała:

— Sorry. Ja i chyba wszystkie myślałyśmy, że ty takiego faceta szukasz, żeby skakał nad tobą i całował twoje ślady po bosych stopach.

— Tak, na plaży i jeszcze po burzy piaskowej. Oj, dziewczyny, prędzej będą skały srały, niż wy się czegoś nauczycie.

— Co? — zapytała zaskoczona Alicja. — Kurde, Krysiunia, jakie ty masz słownictwo. Rany, nie znałam cię z tej strony. Mnie ciągle strofują, że się wyrażam, ale ty pojechałaś zdrowo po bandzie.

Znów wszystkie śmiały się, ocierając policzki z łez.

— Wiecie co? Pal licho to biuro, ale dawno tak się nie bawiłam jak tutaj. Jak tak dalej będzie, to dosłownie żyć nie umierać, bo już dusiła mnie ta szarzyzna — powiedziała cicha jak nigdy Wanda.

— Teraz łzy będą cię dusiły. — Śmiała się Alicja, ocierając policzki rękawem. — Kurczę, musimy kupić zapas chusteczek, bo jak sztubak nos w rękaw wycieram — dokończyła.

— To wycieraj w portki — dorzuciła Krysia.

— Jak w portki?

— A co, nie znacie takiego powiedzenia? — Krysia stanęła na środku salonu. Przejechała dłonią pod nosem, a potem tą samą ręką w dół po spodniach i powiedziała: — Mój tata miał takie wąąąssssiska i taaakieee szablisko.

Ponownie wszystkie się zaśmiały i — zamiast zająć się dalszymi przygotowaniami — usiadły na kanapach.

— A to słyszałyście? — zaczęła Alicja. — Wróżka mówi do klientki: „Mąż panią zdradza”. Klientka na to: „Chyba musiała pani odwrotnie ułożyć karty”.

— No a to? — przejęła inicjatywę Wandzia. — Mąż wchodzi do sypialni i widzi żonę z innym mężczyzną. Pyta zdziwiony: „Co wy robicie?”. Żona, patrząc na kochanka, odpowiada: „A nie mówiłam, że to idiota?”.

Znów wszystkie buchnęły falą śmiechu. Pierwsza zastopowała Krysia i z poważną miną wstała. Przeszła się po salonie.

— Słuchajcie, tylko nie wypalcie z takimi kawałami szkalującymi tych durnowatych samców. Musimy ich wielbić i hołubić.

— Może jeszcze po jajkach masować. Kryśka, wściekłaś się — podsumowała Alicja. — Facet to facet. Po prostu nasz klient. Sama zobaczysz, co oni będą paplali.

— A ja wam mówię, że faceci podchodzą do tego bardzo poważnie — tłumaczyła Beata. — Na tych randkach z gazety i biura matrymonialnego to każdy był tak poważny, że tylko do ołtarza by zaraz prowadził.

— Jasne, do ołtarza? Ty chora jesteś albo naiwna. Do ołtarza? Do garów, do garów, babo. Im tylko służby potrzeba — od razu naprostowała ją Alicja.

— Wiecie co? Mało ważne dla nas, gdzie facet chce zaciągnąć kobietę, czy do garnków, ołtarza, czy na Saharę. Dla nas to przede wszystkim klienci i pamiętajmy, że mają być najważniejsi. Jak zechcą, to będą pieprzyli takie głupoty, że się nie da słuchać. — Beata poważnie podeszła do pracy.

— Czemu na Saharę? — zapytała któraś.

— Nie wiem czemu. Tak palnęłam, może być i Antarktyda.

Wreszcie jak na komendę wstały i całkiem poważnie zajęły się swoimi sprawami. Beata z Krysią usiadły w nowym gabinecie, w miejscu starej sypialni, i ćwiczyły w nowym programie komputerowym. Dla wprawy wypełniły swoje ankiety. Najpierw Krysia.

Nazwisko: Nowakowska

Imię: Krystyna

Data urodzenia: 1975 marzec 21

Stan cywilny potwierdzony dokumentami: rozwódka

Miejsce zamieszkania: Gdańsk Brzeźno

Liczba dzieci: 1 syn, samodzielny

Wykształcenie: wyższe techniczne

Stan majątkowy: niezależna finansowo

Hobby, zainteresowania: książki, podróże, psychologia

— Takie banalne, nie możesz wymyślić czegoś atrakcyjnego?

— A co mam napisać? Naprawdę nic innego, oprócz telewizji i szukania chłopa, mnie nie zajmuje.

— Niby tak. Wszystkie będą tak samo pisały. Dobra, dawaj dalej — zakończyła temat Beata.

Stosunek do alkoholu: okazjonalnie

Stosunek do papierosów: nie palę

Wyznanie: rzymskokatolickie

Wymagania: pan około 45—50 lat, wysoki…

— O widzisz. Musimy mieć jeszcze rubrykę opisującą kandydatkę lub kandydata — dorzuciła Beata.

— Na pewno, ale czekaj, dokończę opis mojego wymarzonego. Włosy szpakowate, wykształcenie minimum średnie, z samochodem, niepalący, stanu wolnego. No co jeszcze?

— Wiesz, chyba wszystkie mamy ten sam problem, że nie wiemy, czego chcemy? Jaki powinien być ten wymarzony, wyśniony.

— Tylko nie mów mi, że jest ci obojętne, jaki facet leży na tobie.

— Kryśka, a ty od razu tak dosadnie.

— A ty myślisz, że co? Przecież naprawdę nam o to chodzi, że nie mamy popychacza. Tak samo ty i ja, i one wszystkie, dajemy sobie radę z tym zasranym życiem, tylko w sypialni jest do bani.

— Masz rację, ale jeszcze tańce, spacer, jakieś kino?

— No i co jeszcze powiesz? Ile razy byłaś w kinie albo na spacerze?

— Bo nie mam z kim.

— I myślisz, że z takim kimś pójdziesz?

— A nie?

— Tak, na pierwszych randkach, i to latem, a potem domowe pielesze, ciepły koc, bambosze i herbata z sokiem malinowym.

— Nie załamuj mnie. Ja bym chciała przeżyć jeszcze coś fantastycznego.

— Jak się ostatnio nad tym wszystkim zastanawiałam, to stwierdzam, że te samotne wszystkie tak mają. Czegoś chcą, a te w stadłach małżeńskich się poddały i są jak po trzęsieniu ziemi.

— Co?

— Bo wyobraźnię im zasypało i z mózgu nie korzystają.

— Wiesz, ty jak coś palniesz, to aż nie wiem.

— Życie, Beatko. Miałam już dwóch mężów, więc troszkę przeżyłam.

— I nie masz dość? Przecież takich facetów nie ma, jakich byśmy chciały.

— Są, ale trudno trafić swój na swego. Dobra, róbmy dalej, bo się nie wyguzdrzemy. A jeszcze zrób gdzieś miejsce na wpisy o wpłatach i o spotkaniach, i o kandydatkach, jakie mu przedstawiałyśmy.

— Tego nie zrobię sama, ale czekaj, zapiszemy, może dorobią nam w programie. Nie. Tam jest taka zakładka o finansach. Poszukam w domu, ale wiesz… Dopiszmy jeszcze pozycję „wady”. Czasem fajnie, jak ktoś poda sam coś niezbyt o sobie.

— I co napiszesz u siebie?

— Gadatliwa.

— No to masz pozamiatane. Widziałaś kiedyś faceta, który lubi takie?

— To niech spadają — zakończyła Beata.

— Teraz ty zrób swoją ankietę i wołaj dziewczyny, niech się uzewnętrznią, a ja zrobię nam kawę i wypróbujemy ekspres, żeby jutro nie było plamy z obsługą.

Krysia wyszła z gabinetu. Pogoniła Wandę do ankiety, a sama poszła z Alicją do kuchni, żeby uczyć się obsługi kolejnego urządzenia. Najpierw przeczytały instrukcję, potem nalały wody do zbiornika. Odkręciły metalową miarkę i nabrały w nią kawy. Krysia przycisnęła specjalnym upychaczem, a potem wkręciła do ekspresu. Nacisnęła guzik i po chwili w maszynie słychać było bulgoczącą wodę. Gdy światełko zgasło, podstawiła dwie filiżanki pod maleńkie dzióbki i zaraz poleciała z nich czarna jak smoła ciecz. Ponownie odkręciła miarkę, wysypała zużytą kawę i nastawiła drugą porcję.

— Chyba miałyście rację. Trzeba było większy kupić, ale trudno. Może nie będzie takiego ruchu z klientami.

— Jest jeszcze kawa rozpuszczalna i zwykła sypana.

— I herbatka. Właściwie mamy wszystko. Ciasta upiecze nam sąsiadka, a jutro tylko wskakujemy w garsoneczki i gotowe.

— Krysiu, chyba nie. Może nie wszystkie w mundurkach.

— Pewnie. Ty widziałaś mnie w takim uniformie? Z moimi cyckami w marynarce? Zdechliby ze śmiechu, ale kupiłam sobie ekstra kieckę na jutro.

— No tak, jutro wielki dzień.

IX. Pierwsza wizyta

Klara czytała starą gazetę, jaką znalazła na skrzynce z listami. Pobieżnie przebiegła wzrokiem po nagłówkach z pierwszych stron. Na czwartej, gdzie najczęściej opisują sprawy finansowe i podatkowe, całkiem zatopiła się w tekście. Na chwilę odłożyła gazetę. Zjadła kanapkę, wzięła leki i popiła kawą. Zerknęła na złożoną gazetę — na ostatniej stronie było mnóstwo ogłoszeń. Nieruchomości, sprzedaże, praca i prawie na końcu ogłoszenia matrymonialne. Przeczytała kilka ofert panów i pań. Na samym dole, tuż nad stopką redakcyjną, widniała niewielka ramka z ogłoszeniem Salonu Pani Krysi. Uśmiechnęła się i zerknęła na kalendarz.

— Wow. To dzisiaj, a może, zamiast klubu, do pani Krysi na ciasto i rozmowę polecę. Z gazetą mam dziesięć procent zniżki, tylko od jakiej sumy? — zastanawiała się na głos, ale w duchu już się poganiała.

Dopiła kawę, opłukała się pod prysznicem i uczesała włosy, spinając je wysoko na czubku głowy w mały koczek. „A może lepiej rozpuścić. Panowie chyba wolą takie zwiewne, ale u starej też? Nie. Lepiej schludnie i starannie”. Ponownie zaczesała na gładko, ale widząc swoje odbicie w lustrze, ostro pokręciła głową. „Nie, żadnych staranności, bo paskudnie się skończyło. Dosyć z takim układnym życiem. Po prostu dosyć. Księgowa to w biurze, a poza nim będą szaleństwa, bo jak mnie znów dopadnie depresja, to umrę i życia nie zaznam”. Rozpuściła włosy, podmalowała powieki i rozpięła kilka guzików w białej bluzeczce. „Trzeba korzystać z każdej chwili”.

Tuż po trzeciej wyszła spacerem z domu. Przeszła między blokami, a potem chodnikiem wzdłuż nadbrzeżnego pasa lasów, aż do deptaka prowadzącego prosto nad morze. Tym razem nie szła na plażę, tylko skręciła w kierunku Brzeźna. Kilka minut wolnym krokiem i już była na głównej ulicy osiedla. Usiadła na chwilę na przystanku i odsapnęła. Świeże powietrze i ruch ciągle ją męczyły, a do tego emocje związane z wizytą w nowym biurze matrymonialnym pani Krysi. Wyuczonym sposobem oparła łokcie na rozstawionych szeroko kolanach, ujęła głowę w dłonie i powoli, głęboko wciągała powietrze. Podnosiła lekko brodę, liczyła do trzech, po czym wydychała wszystko, pochylając głowę. Lekki zawrót głowy, jeszcze parę spokojniejszych oddechów i podniosła się z ławeczki. Stanęła, chwytając się przystankowej wiaty — uśmiech z kolejnego zwycięstwa nad swoją słabością i dalsza droga do samego centrum Brzeźna. Stojąc na końcowym przystanku, tuż przy pętli tramwajowej, rozejrzała się wokół. Zobaczyła wielki transparent na płocie i z uśmiechem poszła w stronę morza. Przystanęła chwilkę przed furtką, znów się rozejrzała, jakby sprawdzała, czy przypadkiem nikt jej nie śledzi, kiedy wchodzi do niezbyt etycznego, jej zdaniem, lokalu. Zrobiła jeszcze kilka wdechów i na drżących nogach weszła do maleńkiego ogródka. Parę kroków i już stała przed drzwiami. Nacisnęła przycisk dzwonka i aż przestraszyła się odgłosu.

Mocny i donośny dźwięk, jakby obwieszczał otwieranie się bram nowego świata, budził lęk, ale i radosne oczekiwanie na coś nowego. Jeszcze w uszach jej bębniło od tego dźwięku, gdy drzwi się otworzyły i stanęły w nich trzy kobiety. Uśmiechnęły się, a jedna z nich wyciągnęła ku niej wiązankę kwiatów.

— Witamy panią serdecznie.

— Serdecznie zapraszamy — dodała druga.

Trzecia, wręczając kwiaty, oznajmiła:

— Jest pani naszą pierwszą klientką, więc ma pani wszelkie priorytety, ale nie stójmy tak w progu.

Rozstąpiły się wszystkie, robiąc przejście wystraszonej Klarze, która miała ochotę uciekać stamtąd jak najszybciej. Jednak Beata przytrzymała ją lekko za łokieć i tym samym niemal wciągnęła do sporego holu.

— Ja, ja… — zaczęła dukać Klara. — Ja chciałam tylko się dowiedzieć, jak to jest w takim biurze. Ja nigdy nie byłam, ja jestem poważnie chora, ja lepiej sobie pójdę. — Wyciągnęła rękę z bukietem do Beaty i prawie ze łzami w oczach chciała zawrócić.

— Niech się pani nie martwi. Nikt tu pani nie zje ani nie będzie chciał wydać pani za mąż na siłę. My też jesteśmy samotnymi kobietami i — tak samo jak pani — szukamy swojego szczęścia. Założyłyśmy to biuro, żeby pomagać takim samym kobietom.

— Powiedzmy, że raczej jest to klub towarzyski dla samotnych serc — dorzuciła Wandzia, uśmiechając się do przestraszonej Klary.

— Zapraszamy panią do naszego salonu na kawę. Zobaczy pani, jak się urządziłyśmy, a jak pani zechce, pokażemy, jak to sobie wymyśliłyśmy. Jak będzie pani odpowiadało, wypełni pani dokumenty, a potem dostarczy nam jakieś swoje zdjęcia — tłumaczyła Beata, prowadząc ją do salonu.

— Chyba że chce pani, to zrobimy zdjęcia tutaj, u nas w salonie — dodała Wanda.

— Przepraszam, że pytam. Czy była już pani w jakimś biurze, czy to pierwsze wejście? –powoli oswajała ją Beata.

— Nie, absolutnie nigdzie nie chodziłam. Zaintrygowało mnie ogłoszenie z tym salonem i to, że mam blisko. Mogę dojść spacerem.

— Czyli jesteśmy na tym samym wózku. My mamy pierwszą klientkę, a pani pierwsze biuro. Napije się pani kawy czy herbaty?

— Nie, nie. Ja dziękuję. Ja tylko chciałabym się zapytać. Jak to się załatwia i ile to kosztuje?

— Dla pani nic. Tak uzgodniłyśmy, że pierwsza klientka i pierwszy klient mają bezpłatnie, więc kawa czy herbata? — drążyła spokojnie Beata, ale w duchu śmiać jej się chciało z tak przestraszonej kobiety.

Dalej jej tłumaczyła, zachęcając i uśmiechając się. Później zaprosiła ją do gabinetu i pokazała ankietę, jaką we cztery wymyśliły na potrzeby swojego przedsięwzięcia. Wtedy Klara całkiem się uspokoiła i zaczęła czytać. Na koniec zadała im kilka pytań dotyczących rubryki o stanie majątkowym i na zakończenie z lekkim sercem wyraziła zgodę na podpisanie wstępnej umowy.

Wtedy znów rozległ się dzwonek i wszystkie aż podskoczyły na krzesłach.

— O proszę, mamy kolejnego gościa.

Wandzia poszła otworzyć drzwi, a Beata dalej tłumaczyła Klarze ich regulamin.

— W godzinach naszej działalności zawsze ma pani wstęp bezpłatny, ale wieczorki taneczne lub jakieś imprezy to, niestety, będą płatne. Z czegoś musimy pokrywać koszty utrzymania biura, opłacać lokale i orkiestry.

— Rozumiem. Widziała pani, jaki mam zawód, choć chwilowo nie praktykuję, ale jestem na bieżąco z ustawami i przepisami. Po prostu choroba i stres wybiły mnie na jakiś czas z życia. Myślę, że powoli wrócę do pracy, bo to bardzo lubię. Paniom w każdej chwili mogę też pomóc.

— A dziękujemy. Mamy wśród naszych panów księgowego. Obiecał, że dzisiaj przyjdzie, ale troszkę później. Będziecie mieli państwo jakieś wspólne tematy, a to jest dobry początek znajomości — informowała Beata, a jednocześnie zaglądała na korytarz, bo koleżanka wprowadzała kolejną kobietę.

Tym razem przyszła wysoka i dość potężnie zbudowana, młoda dziewczyna z długimi, rozpuszczonymi włosami. Ta bez skrępowania i żadnych obaw weszła do środka i od razu rozsiadła się na środku dużej kanapy. Rozejrzała się po pomieszczeniu i natychmiast zarzuciła Wandzię stosem informacji:

— Widzi pani, jaka jestem potężna, więc sama pani się domyśla, że mam cholerny problem z facetem, a „breloczków” nie lubię, choć ci się kleją jak guma arabska. Szukam kogoś na stanowisku, zamożnego, wysokiego, czyli musi mieć przynajmniej metr osiemdziesiąt. Mieszkanie mam, ale facet musi być z jajami, nie jakieś cielę na niedzielę.

— Rozumiem — przytaknęła Wanda z lekkim uśmiechem na twarzy.

— Pewnie jako nowa nie ma pani zbyt wiele ofert, ale wiem, jak to jest, i po prostu niech pani mnie zapisze, a ja poczekam.

— Aha. Dobrze. Wypełni pani ankietę na papierze czy w komputerze?

— O, w komputerze? To jest coś nowocześniejszego. Do tej pory wszystkie takie prymitywne były, na świstku, bez… a… szkoda gadać. — Pogrzebała w wielkiej torbie i wyciągnęła kopertę. — Tu są moje zdjęcia. — Położyła na stoliku. — Pewnie ma pani tutaj Internet, to mogę jeszcze przesłać pocztą mailową. Teraz proszę powiedzieć, ile wynosi opłata?

— Dzisiaj pierwsze wpisowe wynosi sto złotych, a za imprezy będzie zawsze oddzielnie liczone, w zależności od kosztów.

— Na imprezy nie chodzę, więc to mnie nie interesuje.

— Aha, dobrze. Zaraz sprawdzę, czy mamy już komputer wolny, bo koleżanka rejestruje jedną klientkę. Podać pani kawę czy herbatę, a może sok?

— O tak, sok poproszę. — Znów pogrzebała w torbie i wyjęła pieniądze.

— Jeszcze poproszę dowód osobisty i jakieś inne dokumenty.

— Dokumenty? Jakie? Żadne biura nic nie chcą.

— Świadectwo ostatniej szkoły i wyrok rozwodowy.

— A nie, ja jestem panną, a świadectwo, o proszę, to mi się podoba. Super. Dostarczę dyplom w najbliższym czasie. Jestem farmaceutką i mam swoją aptekę na starówce, więc nie ma problemu z wiarygodnością. Wolałabym jednak, żeby nie wszyscy znali adres mojej pracy. Wykształcenie potwierdzone, super, podoba mi się. Ostatnio miałam rolnika. Mówił, że wykształcony, a prostak i pieniacz, że nie daj Boże.

— Tak? — zdziwiła się Wanda.

— Tak. Jeszcze sprawę w sądzie miałam. Boże, co za obciach był, aż się w głowie nie mieści, że tacy ludzie się uchowali.

— Sprawę w sądzie od amanta?

— No tak. W ogóle to świetna historia, ale widać, że pani nowa w tym rzemiośle, więc powiem, żeby się pani przygotowała na takie wariactwa.

Wanda zawołała koleżanki, podała kawę nowej klientce i dopiero ta rozpoczęła swoją opowieść.

X. Perliczka

Karolina zatrzymała się na parkingu przed dworcem we Wrzeszczu. Miała jeszcze kilka minut do planowego przyjazdu pociągu z Torunia, w którym jechał mężczyzna umówiony przez jedno z biur matrymonialnych. Pan miał być wysoki i silny — jak na chłopa przystało. Do tego niezależny i wykształcony, po Akademii Rolniczej w Bydgoszczy. Nie liczyła na żadne iskry ani pioruny, jakie rażą od pierwszego wejrzenia, ale jak zawsze miała nadzieję na spotkanie kogoś interesującego. Kogoś, kto zapełni jej samotne, aczkolwiek pracowite życie. Zawsze była pełna energii i otwarta na świat. Jeszcze w liceum wyżywała się w klubie, grając w koszykówkę. Jeździła po spartakiadach i kolekcjonowała dyplomy. Była jednak zbyt ociężała, by dostać się do bardziej ekskluzywnych ekip i wyjechać gdzieś dalej, na poważniejsze zawody. Po maturze zdecydowała się na farmację, a tam musiała przysiąść się do nauki, co pogłębiło jej problem z otyłością. Nie pomagały różne eksperymenty z dietami, a nawet z chemicznymi lekami wspomagającymi spalanie tłuszczów. Po prostu sobie tyła, dochodząc szybko do setki, co przy jej wzroście nie było aż tak widoczne. Owszem, pilnowała się, ale i tak miała na bokach po kilka zbędnych wałków.

Po studiach uciekła w pracę i gdy większość jej koleżanek zakładała rodziny i rodziła dzieci, ona otwierała swoją aptekę. Stawała się całkowicie samodzielna i niezależna. Po roku kupiła na kredyt spore mieszkanie i wtedy zapragnęła wreszcie rodzinnego ciepła. Oglądając się codziennie w lustrze, zdawała sobie sprawę, że nie ma szansy na znalezienie partnera w naturalny sposób, więc zapisała się do wszystkich biur matrymonialnych, jakie były w Trójmieście. Zawsze zaznaczała swoje oczekiwania à propos partnera, ale i tak często, przez zaskoczenie, musiała się spotykać z panami sięgającymi jej do brody albo jeszcze niżej. Ci najmniejsi często dosłownie się do niej kleili, ale zawsze kategorycznie ich odrzucała, komentując ze śmiechem:

— Breloczek mam przy kluczykach samochodowych, i wystarczy.

Potem dzwoniła do biura i rugała szefostwo. Tym razem obiecano, że pan jest postawny i zamożny, więc po raz kolejny zaryzykowała i nawet zaoferowała, że przenocuje go w pokoju gościnnym.

W chwili gdy wjeżdżał pociąg, stała już na peronie i machała gazetą wysoko nad głową, spoglądając w obie strony i wypatrując kandydata. Ludzie mijali ją i rozchodzili się na obie strony. Lustrowała wszystkich mijających ją panów, gdy tuż za sobą usłyszała dziwny odgłos. Nie brzmiał jak gdakanie ani gęganie, a raczej takie — pit, pit — i wtedy się obejrzała. Tuż za nią stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Troszkę łysawy, ale w eleganckim płaszczu. Pod pachą trzymał teczkę, z boku której, spod klapki, wystawała głowa jakiegoś ciemnego ptaka i wydawała te dziwne, nieznane wcześniej odgłosy. W drugiej ręce pan trzymał jedną różę i dziwnie się do niej uśmiechał.

Karolinie powoli rzedła mina, a ręka z gazetą opadała coraz niżej i niżej, aż wreszcie wsadziła ją pod pachę i kurtuazyjnie wyciągnęła do niego dłoń na przywitanie.

— Jestem Karolina. Chyba czekam na pana.

— Chyba tak, miła pani. Proszę wziąć ode mnie kwiat, to podam pani rękę.

Karolina dziwnie się poczuła po takim tekście na powitanie, ale posłusznie przejęła kwiatek i wyciągnęła dłoń na przywitanie. Pan mocno ją uścisnął, mówiąc:

— Jestem Feliks Koziński i ma pani podobno mnie przenocować.

— Tak.

— Ma pani samochód?

— Tak. Proszę tędy. — Karolina wskazała ręką kierunek.

— A jeszcze to jest dla pani. — Jegomość wyciągnął przed siebie teczkę z wystraszonym ptakiem.

Karolina nie wiedziała, co począć. Posłusznie wzięła pakunek i — trzymając teczkę daleko przed sobą na wyciągniętych rękach — skierowała się do wyjścia. Ptaszysko co kilka kroków ruszało się i popiskiwało, usiłując wydostać się ze swojego więzienia.

— To jest, proszę pani, perliczka. Pyszne mięsko. Takie na wpół dzikie, bo hodowane na wolnych wybiegach. Mięso jest ciemne i bez cholesterolu, a jakie jajka? Palce lizać, jak się człowiek naje takiej jajecznicy.

— Jajka też pan przywiózł? — zapytała dla żartu.

— Następnym razem, miła pani.

— Aha. A co z tym ptakiem?

— Jak to co? Upiecze pani na kolację, przecież nie wypada z pustą ręką przyjechać do kogoś. Ja nie z tych, co pchają się z buciorami na salony. U mnie to tak nie jest, choć chata gościnna i bogata, ale zasady, miła pani, zasady na pierwszym miejscu.

— Aha — przytaknęła Karolina, ale miała już w myślach obraz swojego gościa.

Tuż przy samochodzie oddała panu Feliksowi teczkę z ptakiem i otworzyła mu drzwi z tyłu.

— Lepiej, jak pan z tym ptakiem usiądzie tutaj, bo nie wiem, co by policja powiedziała na takiego pasażera.

Pan przytaknął i posłusznie usiadł, ściskając popiskujący pakunek. Pod domem chciał od razu przekazać teczkę, ale Karolina wykręciła się i poszła przodem, nie oglądając się za siebie. Nawet na klatce nie spojrzała na mężczyznę, dopiero w domu, gdy się rozebrała, przejęła ten dziwny podarunek. Zaniosła go do łazienki i wstawiła z teczką do kabiny, zasuwając drzwiczki dla bezpieczeństwa. Gdy wróciła, pan Feliks stał już rozebrany z płaszcza i butów, świecąc czyściutkimi białymi skarpetkami.

— Poproszę kapcie.

— Co? A tak. Ee, ale ja nie mam żadnych męskich kapci. Tu nigdy nie mieszkał żaden mężczyzna.

— To mam chodzić na bosaka?

— To trzeba było sobie wziąć kapcie — odparła całkiem spokojnie, ale w duchu wszystko w niej kipiało — na przemian ze złości i śmiechu.

„Boże, co za palant. Gdzie to się uchowało?” — myślała. Jednak kulturalnie oprowadziła pana po mieszkaniu, a na zakończenie, w kuchni, podała mu nóż i fartuszek.

— Skoro ptaszek ma być na kolację, proszę do dzieła, mężczyzno. Ja nie mam pojęcia, co się z tym robi.

— Trzeba nastawić wrzątku i zaparzyć ptaka.

— Żywcem?! — prawie wrzasnęła Karolina.

— Nie, najpierw trzeba go zabić.

— No to niech go pan zabije.

Chciała pogonić pana, ale ten stał zdziwiony.

— Ja? Ja nie umiem. To zawsze robi moja mama.

— Pan chyba żartuje. Trzeba było przyjechać z mamusią, bo ja też nie umiem.

— I co zrobimy z tą perliczką? — Pan Feliks wzruszył ramionami ze zdziwieniem.

— Nie wiem, pana problem. Ma pan nóż i do dzieła, ja zagotuję wodę i poczytam coś w książce kucharskiej.

Odwróciła się i zajęła czymś w kuchni, pozostawiając bohatera z orężem w dłoni. Po kilku niezbyt cenzuralnych sformułowaniach usłyszała dziwne łomotanie i piski w łazience. Nie zaglądała jednak, tylko wyjęła największy garnek, napełniła cały wodą i postawiła na kuchence. Poszła do pokoju i wyjęła książkę kucharską. Przejrzała cały spis, a nie widząc żadnych przepisów z perliczką, włączyła komputer i wstukała w Internecie słowa kluczowe. Nie widziała nic na temat kulinarnych spraw, więc wpisała jeszcze raz „potrawy z perliczki”.

— Znów nic. Diabli nadali to ptaszysko. Co ja nam z tym zrobić? — szepnęła i dołożyła w myślach: „Niech to szlag z facetem. Boże, co za amant z perliczką”.

W pewnej chwili, kątem oka, dostrzegła, że pan Feliks niósł ptaka za łapki przez cały hol, a krew kapała ciurkiem na podłogę. „By to piorun strzelił!” Wyskoczyła z pokoju i aż jej dech zaparło.

— A kto to będzie sprzątał? — zapytała wzburzona.

— Niech pani bierze szmatę i szybko powyciera, to nie będzie plam. Krew najlepiej od razu zmyć zimną wodą albo jeszcze solą zasypać na grubo.

Wrzucił ptaka do zlewu, zdjął marynarkę i, machając Karolinie przed nosem, dodał:

— Cholera, rękawy też niech pani przepierze, bo uświniłem.

Na to Karolina nic już nie powiedziała. Poszła do łazienki, gdzie całkiem ją szlag trafił i zabrała się za sprzątanie. Najpierw odkręciła zimną wodę i mocnym strumieniem prysznica polała po całym brodziku i ściankach kabiny. Potem zmoczyła szmatę i wycierała podłogę, bez przerwy płucząc ją w świeżej wodzie. Gdzieniegdzie musiała wziąć szczoteczkę i wyszorować krew z białych fug i szczelin z paneli podłogowych w pokoju. W kuchni na szczęście miała szare kafle i fugi, więc mogła tam spokojnie posprzątać dopiero po całej wizycie. Na koniec zajęła się marynarką pana jegomościa. Bez pardonu namoczyła oba rękawy w misce z odplamiaczem i poszła do kuchni.

Tam znów zastała horror, bo pan Feliks, nie patrząc na otoczenie, wyrywał sparzone opierzenie i otrząsając rękę z mokrych piór, rozchlapywał je po całym pomieszczeniu. Pokręciła głową, ale nie brała się za sprzątanie. Wyjęła z piekarnika brytfannę i postawiła gościowi przed nosem.

— Nie, pani Karolino. Najpierw musi pani wypatroszyć perliczkę.

— Ja? — warknęła zaskoczona. — Ja kupuję kurczaki w sklepie, czyste, oskubane i wypatroszone.

— Ale to, co pani kupuje, to, cholera, jest totalne gówno hodowlane. Same hormony, antybiotyki i anaboliki.

— A skąd pan to wie?

— Przecież wiem, czym karmię kury na sprzedaż.

— No dobra. Nie będę z panem dyskutowała na ten temat. Niech pan patroszy to cudo, a ja zajmę się tą pana nieszczęsną marynarką, bo pewnie już się odmoczyła.

Zniknęła w łazience, choć wcale nie miała już zamiaru niczego dokładnie dopierać. Wyjęła rękawy marynarki z miski. Opłukała pod bieżącą wodą. Zawinęła w jakiś stary ręcznik, mocno wykręciła i powiesiła ją na sznurku, rozprostowując starannie rękawy. „Jeszcze mi każe prasować ten swój kościołowy gajerek. Boże, co za palant. Do jutra to ja chyba z nim zwariuję”. Usiadła na stołku i odczekała jakiś czas. Po czym, po cichutku, na paluszkach, wyszła z łazienki. Przeszła przez hol i zajrzała do kuchni. Na szczęście ptaszysko leżało już rozpołowione na kuchennym blacie. Całe bebechy tuż obok, a sam oprawca wycierał zakrwawione ręce bezpośrednio w czysty ręcznik.

— Pani Karolino, już gotowe. Skończyłem tą cholerną robotę.

Na te słowa Karolina wkroczyła do kuchni.

— Ja też skończyłam z pana marynarką.

— Dobrze, bo przecież muszę wyglądać porządnie, co to za amant w brudnym garniturze, ale jeszcze, pani Karolino… Ja bardzo przepraszam, ale musi mi pani wyprać skarpetki, bo gdzieś wdepnąłem w krew, a jutro to się pewnie nie dopierze.

— Co? Skarpetki? — Stała zdumiona i patrzyła, jak pan Feliks zdejmuje je z nóg. „Boże, gościu zaraz cały mi się tutaj rozbierze, i to jeszcze przed kolacją”. Szybko odwróciła się i poszła zająć się ptakiem, ale uparty chłopek przydreptał za nią całkiem na bosaka. Stanął jak sierota i potrząsał skarpetami wysoko — tak, by były dokładnie widoczne.

— Łazienka to pan wie, gdzie jest.

— Ale skarpetki…

— Pierze się w łazience — skwitowała Karolina, ponownie odwracając się do blatu kuchennego, na którym leżało ptaszysko.

Wciągnęła powietrze w płuca, by zmniejszyć swoje wzburzenie, i zaczęła nacierać perliczkę solą, pieprzem i majerankiem. Nalała oleju do brytfanki i włożyła do niej ptaka. Przykryła pokrywą i wstawiła do piekarnika. Nastawiła wodę i powoli zaczęła przygotowywać kolację. Nakroiła wędliny na jeden półmisek, a na drugi kilka serów, układając je barwami. Najpierw zielony pleśniowy, potem pomarańczowy mimolette na przemian z białym i żółtym camembertem, tak by pięknie harmonizowały i ubarwiały paterę. Na wierzchu ułożyła różyczkę z rzodkiewki i wąskie paseczki z porów, które tworzyły zielone pióropusze. Wyjęła z lodówki półmisek z galaretką z pstrąga i pokropiła go cytryną. Na koniec ułożyła w koszyczku po kilka kromek chleba razowego i białego. Wszystko zaniosła do pokoju i ustawiła na niewielkim stole. Zapaliła świece i już miała wyjąć kieliszki do wina, ale w porę się ocknęła. „Nie, nie, nie. Za żadne skarby. Jeszcze się byczek nachleje i zechce mu się bydłować. Kawa i herbata wystarczy — i tak za dużo dla takiego prostaka” — tłumaczyła sobie, układając sztućce. Usiadła i czekała, nasłuchując odgłosów z łazienki.

— Pani Karolino, chyba coś urwałem — dobiegł ją głos z łazienki, więc poderwała się jak oparzona, ale gdy stanęła w progu łazienki, dosłownie oniemiała.

Feliks stał ze spuszczonymi spodniami i gaciami. Trzymał w rękach papier toaletowy i zwijając jego nadmiar, usiłował założyć rolkę na uchwyt na ścianie. Karolina nie była w stanie się opanować i dosłownie ryknęła ze śmiechu, co wzbudziło wielkie wzburzenie. Zasłoniła sobie twarz rękoma i wyszła z łazienki. Oparła się o ścianę i kucnęła, zwijając się wpół ze śmiechu.

— Niech się pan ubierze i postawi papier gdzieś na podłodze albo na szafce. Zaraz to zrobię — poradziła spokojnie, ale w środku wszystko w niej się tak bardzo chichrało, że nie mogła się opanować. Usiadła za stołem i włączyła telewizor, by zagłuszyć śmiech.

Gdy pan amant wyszedł z łazienki, umknęła do kuchni, aby uniknąć kontaktu wzrokowego, bo wiedziała, że nie będzie umiała opanować śmiechu. Wyjęła brytfannę z piekarnika, przekręciła ptaszysko, polała sosem, jaki był na dnie, i ponownie go wstawiła.

— Trzeba czosnku. Dużo czosnku. — Usłyszała za plecami.

Przytaknęła i zabrała się za obieranie ząbków. Wyjęła brytfannę i nasmarowała wyciśniętym czosnkiem.

— O. Pięknie pachnie, ale pewnie jeszcze za krótko się piecze. Ja się nie znam na gotowaniu. Moja kobieta to będzie miała ze mną bajkę, bo jem wszystko, a w pole ani do obory nie musi iść. Tylko w domu to już wszystko na jej głowie, ale w domu są wszystkie maszyny, jakie potrzeba. Wie pani: i pralka, zmywarka, roboty, żelazko… Zresztą, co pani sobie zamarzy, to kupimy.

— A dużo ma pan tego?

— Czego?

— Nie wiem. Krów, świń, kur, hektarów…

— A hektarów to ponad sto czterdzieści swoich i jeszcze z dziesięć dzierżawię. Krów nie chowam, świń też, bo po co. Nie opłaca się, ale kury to trzy kurniki w pełnym obłożeniu. Trochę indyków i perliczki.

Usiedli do stołu i zaraz Karolinę śmiech dopadł, jak pan Feliks złapał za widelec i zaczął nakładać sobie furę galarety, a na to jeszcze kiełbasy i boczek. Potem położył sobie kilka kromek białego chleba i zaczął smarować grubo masłem wszystkie po kolei.

— Ja to lubię sobie pojeść. Wie pani, tak do kolacji, jak się usiądzie, troszkę wypije, to apetyt jest po całym dniu.

— Tak, oczywiście. Bardzo proszę się częstować.

— A flaszeczki to nie mamy? Wie pani, ja raczej z tych niepijących, ale przy takiej okazji coś by się przydało.

— Niestety, ja też nie piję, więc nie mam.

— Szkoda, to na trawienie pomaga. Pani to chyba aptekarka jesteś? Tak mi mówili w biurze. To pani doskonale wie, że troszkę to nawet krew oczyszcza.

— Tak, ale nie mam.

— A tych kurczaków to niech pani nie kupuje. To cholerna trucizna. Kartofle też. Dla siebie to my chowamy osobno w klatce, co by się kury nie pomieszały.

— I kartofle też?

— A jak pani myśli. Dla siebie to gnoju się nakładzie na jakiś kawałek, a dla miasta to nawozy się sypie. Tylko trzeba uważać, bo jak się przeholuje, to potem czarne i dziurawe w środku.

— Aha.

— Do ogrodu to przychodzą ludzie i też nie trzeba się męczyć. Oj, najwyżej paluszkiem pogrozić jakiemuś psubratu, żeby dokładniej robił. Pani Karolina to taka mocna kobieta, więc jak stanie na ganku, to wszyscy będą latali w podskokach. A dom duży i nowy, a jaka sypialnia — i łóżko kazałem specjalne wyszykować, żeby wytrzymało.

— Aha.

— A jak dzieci będą, to się kobietę zatrudni, żeby pani Karolina się nie przemęczała. Wie pani, u mnie żona to tak, jak kiedyś gadali.

— A jak gadali?

— Piękna żona to męża korona. Przecież pani Karolina to taka piękna i zdrowa kobieta.

— Aha.

— No i wykształcona, to dzieci też będą rozumne, a nie takie niedouczone, jak to na wsiach. Ja to jakoś tak zacząłem te studia, ale za ciężko było. Ja dużo czytam i, wie pani, mam taką pasję.

— O, a co takiego?

— Uczę się o prawie. Czytam kodeksy i potem, jak mnie te cymbały ciągają po sądach, to robię sam za adwokata i nie dam się psubratom.

— A po co po sądach? Przecież zawsze można się dogadać z ludźmi.

— Pani Karolino, z ludźmi tak, ale nie z tą wsiową hołotą. Co im będę z drogi schodził, jak to rozumu nie ma, a się stawia i myśli, że na głupiego trafiło.

— A może mają czasem rację?

— Jeszcze czego. Rację to mam ja, a oni są do roboty. Płacę i wymagam. Teraz jest kapitalizm, to nie ma jak za Gierka.

— Za Gierka?

— Oj, pani za młoda, to pani nie pamięta, jak to się mówiło, że: czy stoi się, czy leży, to dwa patyki się należy.

— Nie, nie pamiętam. — Mimo woli Karolina się uśmiechnęła i podsunęła panu Feliksowi paterę z serami. — Proszę spróbować.

— Nie, co pani. Tego miastowego, farbowanego świństwa nie ruszę. Otruć się można. Jak zrobimy kiełbasy swoje, to pani dopiero zobaczy, co to za jedzenie. Ale pani Karolina to je jak ptaszek, a kobieta na wsi to musi mieć krzepę.

— Ale do czego?

— No, jak taki worek trzeba podrzucić, to przecież małe chucherko nie da rady.

— Ale mówił pan, że żona w pole nie będzie chodziła.

— No nie, ale jak trzeba załadować trochę na wóz albo do siewnika, to trzeba trochę pary.

— A ludzie?

— No ludzie też, ale niech się pani Karolina nie martwi. Jak będą dzieci, to przecież nie dam pani palcem ruszyć.

— Aha.

— Ale pani Karolina to aby nie jest jałowica?

— Jałowica?

— No, dzieci to pani może mieć? Ja to chcę z piątkę. Najlepiej trzech chłopaków, a potem dzieweczki, takie piękne jak pani Karolina.

— No tak. Na wsi to zawsze jest dużo dzieci.

— A te biedaki to się kocą jak króliki, ale ja bym chciał tak świadomie zaplanować. Pani to na pewno wie, jak na chłopca, a jak na dziewczynkę trzeba zrobić.

— Przez sitko — zażartowała Karolina.

— Pani, naprawdę? Czy to jakaś nowa metoda, bo nie czytałem?

Karolina nie wytrzymała już ze śmiechu i wyszła do kuchni. Nachyliła się nad zlewem i obmyła sobie twarz zimną wodą. „Boże, co za kabaret, niby po maturze, a taki chłopek roztropek”. Westchnęła ciężko i robiąc poważną minę, wróciła do stołu. Nałożyła sobie kawałek galarety i dzióbała delikatnie, wybierając ości.

— Proszę uważać, bo jak pani stanie w gardle, to co ja zrobię, a z tymi lekarzami to się przecież nie da. Jak się im nie zapłaci albo kilku kur nie podeśle, to cholery w ogóle tyłka nie ruszą. Ostatnio pomagałem sąsiadowi, bo się z takim jednym procesuje.

— Z lekarzem?

— A jak. Przecież ktoś musi tych konowałów nauczyć poszanowania dla człowieka. Wie pani, dwa dni siedziałem i szukałem, bo oni pozastawiali się tymi swoimi uczonymi papugami i myślą, że im wszystko wolno.

— Papugami?

— Oj, pani Karolina taka uczona, a nie wie, co to papuga?

— Wiem. Ptak. A pan hoduje też papugi?

— Nie, moja droga pani. Papugi to te miastowe adwokaty. Dużo krzyczą i biorą kasę, a ja i tak sobie z nimi radzę.

— Pan rzeczywiście jest uczony w tym prawie.

— A pewnie i krzywdy to pani Karolinie na pewno nie dam zrobić.

Karolina słuchała dalszych wywodów prawnych i przykładów nie tylko z wokand sądowych, ale również zasad hodowli kur i płodozmianu na polach.

— Za same dopłaty z Europy to już jest na maszyny. Starcza i na dostatnie życie, jak się trochę pokombinuje, tak że pani Karolina to będzie jak dama u mnie. O, barany kupimy i kożuchy sobie każemy poszyć, żeby ciepło i elegancko było.

Zaczynał ją już bardzo denerwować swoją gadaniną, więc zaczęła wszystko zbierać ze stołu i nosić do kuchni. Pan Feliks przesiadł się wtedy na kanapę, wyciągnął przed siebie szeroko rozstawione nogi i — splatając ręce na małym brzuszku — na chwilkę przymknął oczy. Zanim Karolina wstawiła wszystkie naczynia do zmywarki, usłyszała z pokoju głośne chrapanie. Zerknęła na gościa i pokręciła głową. „Ale zalotnik, niech go diabli”. Po czym poszła do gościnnego pokoju i posłała mu łóżko. Wyjęła ręcznik i położyła mu na krześle. Sama poszła do łazienki i potem na paluszkach do swojej sypialni. Miała się położyć, zostawiając pana Feliksa w salonie, ale dotarło do niej, że jegomość może pomylić pokoje i wpakować się do niej. Wróciła więc i — szturchając go w stopę — usiłowała obudzić gościa.

— Halo, panie Feliksie. Proszę się obudzić.

— A, przepraszam. Już idę — odparł rozespany i nie zwracając na nią uwagi, rozpinał koszulę.

— Tam jest pana pokój i tam proszę się rozebrać.

— A pani już gotowa. Oj, jak pięknie. Jest pani cudowna. Jeszcze się odsikam i już idę do pani.

— Co? — warknęła Karolina. — Tam jest pana pokój i na pewno nie idzie pan do mnie — odparła, nie czekając na jakiekolwiek słowa.

Szybko weszła do siebie i zastawiła drzwi fotelem. Prawie wskoczyła do łóżka i zawinęła się szczelnie kołdrą po same uszy.

— Nie mam piżamy, to jak mam sam spać.

— Nie mój problem. Dobranoc.

Rano, zanim otworzyła oczy, słyszała już odgłosy wody w łazience. Szybko wstała i — zawinięta po szyję w szlafrok — poszła do kuchni. Nastawiła czajnik, wyjęła masło i wędlinę z lodówki, a potem podeszła do drzwi łazienkowych. Przyłożyła ucho i nasłuchiwała dziwnych pomruków. „Boże, niech to cudo się wynosi, i to jak najszybciej, bo zbzikuję. Dość tych samców, bo co jeden to gorszy”. Odczekała chwilę i krzyknęła przez drzwi:

— Śniadanie na stole!

Po czym szybko wróciła do kuchni, dokroiła wędlin i chleba. Zaparzyła herbatę, rozstawiła talerze i sztućce, a sama schowała się w swoim pokoju. Ubrała się bez mycia w zwykłe spodnie, golf i bluzę dresową, by nie zachęcać upierdliwego pana. To jednak wywołało zachwyt i zaraz przy śniadaniu oznajmił:

— O, w takim stroju to jest pani Karolina jak swoja dziewczyna.

Tekst wybił ją całkiem z nastroju. Naburmuszyła się i udała, że bardzo spieszy się do pracy. Pogoniła pana Feliksa z jedzeniem śniadania, a potem jak zbędną rzecz zapakowała do samochodu i odstawiła na dworzec. Na peronie dla dobra sprawy pozwoliła się pocałować w policzek i jeszcze z daleka pomachała na pożegnanie. Nazajutrz, już o szóstej, miała telefoniczną pobudkę.

— A witaj, moja perełko. Jak ty ciężko pracujesz.

— Och, normalnie.

— Szkoda, bo tak nam się fantastycznie rozmawiało. Jesteś taka cudowna. Ja tu już rozmawiałem z mamusią i w sobotę, zaraz po pracy, musisz do nas przyjechać. Adres jest prosty. Kowale Wielkie. Jak będziesz jechała od Torunia, to pierwszy dom. Taki duży z płotem i dach czerwony. Na pewno poznasz.

— Nie, panie Feliksie. Ja nie przyjadę.

— Jak to?

— Panie Feliksie, my absolutnie do siebie nie pasujemy i myślę, że na tym zakończymy naszą znajomość. Miło mi było pana poznać. — Miała odłożyć słuchawkę, gdy usłyszała donośny głos:

— A co pani sobie myśli?! Jak to „nie pasujemy”? Ja jechałem tyle kilometrów, a pani mnie wystawia na pośmiewisko. Ja panią do sądu oddam za niedotrzymanie przyrzeczenia obietnicy małżeńskiej!

— Co? Przecież nic panu nie obiecałam.

— Jak to, spałem u pani, a perliczka? Nawet jej nie spróbowałem. Ja koszty poniosłem. Ja rozmowę nagrywam. Jeszcze pani zobaczy, z kim pani ma do czynienia!

Karolina wyłączyła się. Stała osłupiała ze zdziwienia, ale dalej trzymała słuchawkę w rękach. „Boże, Boże, co za ludzie”.

XI. Amant ze śmietnika

Wanda słuchała opowieści i oczy wychodziły jej na wierzch ze zdumienia. Nie mogła zrozumieć, że mogą być tacy ludzie na świecie.

— Pani Karolino, że też nie wystawiła pani tego jegomościa na korytarz. Ja już na dworcu bym się zakręciła, zrobiła w tył zwrot i pojechała, tak że nawet spalin za mną by nie poczuł. Żeby straszyć sądem. To jakieś chore.

— On nie straszył. On założył mi sprawę. Zażądał dwudziestu tysięcy za straty moralne i kazał przekazać na cele dobroczynne. Nawet nie pamiętam na co.

— Co? To niemożliwe, za co?

— Za niedotrzymanie obietnicy małżeństwa i odszkodowanie za perliczkę, za znieważenie.

— Boże, co pani mówi? Jak to? Nie, to niemożliwe.

— Możliwe, tyle że został po prostu wyśmiany przez sąd, ale co mnie nerwów kosztowała ta sprawa, szkoda mówić. Ja tylko przestrzegam.

— Ludzie, to niemożliwe, ale dobrze, pani Karolino, że nam pani powiedziała, bo to dosłownie horror. Fakt, musimy sprawdzać tych naszych kandydatów do rajskich ogrodów bardzo dokładnie, bo strach pomyśleć, żeby nasze klientki narażać na coś takiego.

— Dlatego podoba mi się wasze sprawdzanie dokumentów i świadectw.

— Może powinnyśmy jeszcze występować o zaświadczenie o niekaralności. — Zaśmiała się Wanda.

— To chyba już byłaby przesada, poza tym takich występków nie będzie w rejestrach, za mało ważne.

— Ale co zrobić, żeby ustrzec się od takich tępaków…

— Myślę, że nic się nie da zrobić. Po prostu trzeba się spotykać i rozmawiać z nimi.

Wanda pokiwała głową, a widząc wychodzącą z gabinetu Beatę, zaprosiła swoją rozmówczynię do komputera, żeby wypełniła ankietę. Usiadły razem za biurkiem. Wanda słabo radziła sobie z komputerami, więc powoli, z zastanowieniem klikała w poszczególne ikonki, by otworzyć nowy arkusz.

— O proszę. Sama pani chce wypełnić czy będzie pani dyktowała?

— Niech pani pisze, ale na pewno gdzieś trzeba zanotować moje wymagania.

— Mamy taką rubrykę. Są tu miejsca, które można opuścić, są też takie, które są widoczne tylko dla nas. Klient ich nie widzi, ale te zaznaczone kropeczkami muszą być.

— Dobrze, wypełnię wszystko, chyba że pytacie o stan konta.

— Nie, aż tak się nie wgłębiamy. Proszę, niech pani mówi. Nazwisko, imię i lecimy dalej.

Wanda powoli wpisywała podane informacje, a na końcu, w dużej ramce, Karolina wyjawiła swoje wymagania dotyczące wymarzonego pana. W porównaniu z innymi były nader skromne: wzrost powyżej stu osiemdziesięciu centymetrów, wiek trzydzieści pięć do czterdziestu lat i wyższe wykształcenie.

— Ja wiem, że trudno będzie znaleźć takiego kandydata, bo już dawno szukam, a jeszcze jak na mnie popatrzy, to sama pani widzi. Ja nie będę się katowała żadnymi dietami. Jeśli mam znaleźć kogoś, to się znajdzie. Podobno każdy z nas ma zapisane w gwiazdach.

— Ma pani rację, ale oprócz tego zawsze może pani wpadać do nas, przynajmniej jest towarzystwo, bo czasem smutno jest samej i nie ma do kogo ust otworzyć po pracy.

— A to fakt.

— Poza tym my chcemy, żeby pierwsze spotkania były na takiej stopie towarzyskiej u nas,

a nie dziewczyny będą latały nie wiadomo gdzie. Mamy nasz salonik i na pewno bezpieczniej będzie tutaj. Żaden geniusz nie będzie nachodził naszych pań.

— To chyba dobry pomysł. Podoba mi się. Czasem w sobotni wieczór dosłownie wyć się chce. Oj, będziecie miały mnie na karku wtedy, bo mam blisko do was.

— Cieszę się. — Wanda uśmiechnęła się i wyciągnęła do niej rękę. — Proszę mi mówić po imieniu. Wanda jestem. Na co dzień uczę zerówki i wiem, jak jest pusto w domu. Nie mam dzieci, nie mam nikogo, a praca ratuje mnie przed bzikiem. Jak mi koleżanki zaproponowały zabawę w to biuro, to aż odetchnęłam. Te wieczory są naprawdę koszmarne.

— A dawno pani jest sama?

— Mąż zmarł cztery lata temu i tak jakoś nie mogłam się pozbierać. W zeszłym roku próbowałam sobie kogoś poszukać, ale strasznie się zraziłam. Dałam ogłoszenie do gazety i o matko. Cyrk był taki, że aż wstyd się przyznać do niektórych spotkań.

— Och, już sobie wyobrażam tych amantów z bożej łaski.

— Z Bożej łaski może i coś by się trafiło. Gorzej, jak zafajdany śmietnik chciał mnie przelecieć.

— Co?

— Spotkałam się z kilkoma i koszmar. Raz przyszedł taki jegomość, nawet nie wiem, dlaczego od razu nie uciekłam, jak go zobaczyłam. Chyba po prostu nie mogłam uwierzyć, że facet, taki facet, przyszedł na umówioną randkę.

— Są gorsi od „pana perliczki”?

— A jak. Siedziałam w takim małym ogródku przy bufecie. W takiej budzie we Wrzeszczu, obok dworca. Pan się spóźniał, więc wzięłam sobie kawę w paskudnym plastikowym kubku i usiadłam przy stoliku. Zamiast, głupia, odwrócić się przodem do ulicy, to wymyśliłam sobie, że przynajmniej popatrzę na zieloną trawkę nasypu kolejowego. Facet, a właściwie jak dla mnie zwykły lump, wziął mnie przez zaskoczenie. Podszedł od tyłu, położył jedną frezję na stoliku i uśmiechnął się do mnie.

— I tak miło.

— Oczywiście, pełna kultura jak na jego poziom. Sam uśmiech dosłownie powalił mnie na kolana.

— Czemu?

— Bo… — Wanda zaczęła się śmiać. — Bo miał jeden ząb. Chyba od góry, nie pamiętam. Wyglądał jak kasownik na bilety. Jak się uśmiechnął i wystawił ten jeden pieniek, o mało tam nie umarłam.

— I nie uciekłaś?

— Nie. Całą siłę woli skierowałam na to, żeby hamować się od śmiechu. Wiesz, gościu był we flanelowej koszuli w niebieską kratę, a pod pachą trzymał jakąś butelkę wina.

— Wow! Mimo wszystko jakiś kumaty.

— I nawet czysty, ale słuchaj dalej. Usiadł obok i walnął mi taki tekst, że mało nie padłam.

— Co? Od razu się oświadczył?

— Nie. Wyrecytował takim zachrypniętym głosem, widać, dobrze przepitym: „Dopij tą lurę, bo zaraz mamy autobus. Jesteś fajna laska, więc skoczymy za miasto, obalimy wino i zrobimy, co trzeba”.

— Boże, żartujesz? — Karolina zasłoniła sobie usta ręką, żeby nie ryknąć na cały głos. — Jeszcze lepszy niż „pan perliczka”. To się w głowie nie mieści. Czy na tym świecie nie ma normalnych facetów?

Śmiejąc się, wyszły z powrotem do salonu, gdzie siedziało dwóch panów i ich pierwsza klientka biura, drobniutka Klara. Wanda przystąpiła do prezentacji gości, a potem usiadła w bocznym fotelu i przysłuchiwała się rozmowie do czasu kolejnego dzwonka w drzwiach. Wtedy zajęła się nowo przybyłą panią.

XII. Zaloty docenta

— Kurna, Majstrunio, szlag by to trafił. Muszę wyskoczyć na miasto, bo mnie trafi. — Dorwała szefa w krótkiej przerwie na pętli koło zajezdni.

— Danka, ale skacz i nie marudź. A co cię tak przypiliło?

— Oj, Majstrunio. Umówiłam się, bo chłopa muszę sobie poszukać.

— To mało masz u nas chłopów?

— E tam, takie chłopy. Co to motorniczy? Jeden w domu wystarczy.

— A gdzie się umówiłaś?

— Ale Majstrunio nic nie powie i nie będzie się ze mnie śmiał?

— No przecież, że nie, ale ty, Danka, uważaj. Dopiero się ustawiłaś i znów guza szukasz.

— Nie, zapiszę się do biura matrymonialnego, to mi znajdą coś porządnego.

— Jezu, chyba cię całkiem od rozumu odjęło, kobieto.

— Majstrunio niech nie marudzi. Zjadę na bazę na jakąś godzinę, niby coś mi zazgrzytało,

a pojadę z kimś do Brzeźna.

— Dobra, zjeżdżaj w ogóle, ale odpiszę ci tego godziny. Kupałowski chciał dorobić, to zaraz przyleci i będzie jeździł.

Danka nawet nie zdążyła podziękować. Wbiegła do sterówki i dzwoniąc na pasażerów, oznajmiła głośno przez mikrofon:

— Motor mam uszkodzony. Muszą sprawdzić. Przepraszam, ale muszą państwo wysiąść. Zaraz podstawią inny wóz.

Ludzie marudzili, ale ona nie zwracała uwagi. Otworzyła tylko drzwi przy swojej kabinie i patrzyła w lusterko wsteczne, kontrolując ludzi w wagonie. Jak tylko ktoś naburmuszony coś gadał, delikatnie przepraszała po kilka razy, a potem jeszcze raz zadzwoniła i zamknęła drzwi. Uruchomiła silniki i pojechała do zajezdni. Złapała swoją torbę i pobiegła do pokoju socjalnego. Obmyła twarz i ręce, a potem podstawiła krzesło pod klamkę, ściągnęła bluzkę i opłukała się pod pachami. Wytarła się w mały ręczniczek, pokremowała twarz i psyknęła się dezodorantem. Szybko założyła nową bluzeczkę, którą wyjęta z torby. Uczesała włosy i przejechała pomadką po ustach. Wrzuciła wszystko z powrotem i, odstawiając krzesło, wyszła na halę, gdzie czekał na nią brygadzista.

— Danka, uważaj na siebie. Ty jesteś szalona głowa. Nie licz, że znajdą ci faceta, chyba że do łóżka.

Pokiwała tylko głową i, zakładając kurtkę, pobiegła na przystanek. Pomachała koledze i prawie w biegu wskoczyła do trzynastki. Uchyliła drzwiczki do motorniczego i coś dla kurtuazji oraz zatuszowania swoich emocji poćwierkała. Przed samym Brzeźnem złapały ją wątpliwości i miała ochotę wysiąść przystanek przed. Sama się skarciła za pomysł i ostatni etap przejechała już na stopniach, przy samych drzwiach. „Oj, będziesz żałowała, wariatko. Będziesz żałowała. Lepiej kup sobie coś na Święta, a nie kasę przepuszczać”. Po raz kolejny powtarzała sobie w myślach, gdy stała przed wielkim banerem. Czytała jeszcze raz napis zapraszający do Salonu Pani Krysi. Dzień w dzień miała go przed oczami — za każdym razem, gdy robiła rundę, prowadząc tramwaj przez pętlę w Brzeźnie. Teraz stała metr od niego i znów się wahała.

Gdyby nie jakiś mężczyzna, który akurat wchodził przez bramkę, pewnie by się nie odważyła. Korzystając z otwartej furtki, wśliznęła się, posyłając nieznajomemu krzywy uśmiech. W zamian została zmierzona od stóp po czubek głowy i skwitowana lekkim kiwnięciem akceptacji. Gest, zamiast ją utwierdzić, wzmógł wahania i o mały włos odwróciłaby się i uciekła z tego dziwnego miejsca. Pan jednak, otwierając drzwi do budynku, przytrzymał ją kurtuazyjnie za łokieć i tym samym udaremnił wycofanie się. Paskudnie się nastoperczyła i — zamiast spodziewanego uśmiechu — na jej twarzy pojawiła się gradowa chmura. Spuściła głowę i ruszyła przed siebie jak byk do ataku na biednego torreadora.

— Witam kolejną panią. — Beata zastąpiła jej drogę, wyciągając rękę na przywitanie.

Obok stała Wandzia i witała męskiego gościa.

— Bardzo się cieszę, że zechciał pan do nas zawitać. Bardzo proszę. Dzisiaj wszyscy panowie mają specjalne upusty i priorytety — mówiła, odbierając płaszcz od mężczyzny. — Zapraszam do salonu na kawę, a później zajmiemy się pana wymaganiami. Chwilowo komputer mamy zajęty.

Beata zaś bez słowa odebrała płaszcz od Danki i poprowadziła ją do salonu. Zaproponowała kawę i poprosiła o przedstawienie się siedzącym. Motornicza troszkę się speszyła, ale panowie co chwilę sypali kawałami, więc chcąc nie chcąc, musiała się rozchmurzyć i odprężyć.

— A to państwo znają? Mąż skarży się żonie: „Już siedemnaście lat cokolwiek bym powiedział, ty mnie zawsze poprawiasz”. A żona na to: „Od osiemnastu lat, kochanie, od osiemnastu”. — Na zakończenie sam się z tego roześmiał, a siedzące dookoła panie spojrzały trochę zaskoczone.

— Krytyka na właściwym miejscu — pozwoliła sobie na komentarz Karolina, bo pan zupełnie nie nadawał się na jej amanta, gdyż sięgał jej zaledwie do ramion.

— Ale tego panie na pewno nie słyszały. Robotnicy wnoszą fortepian na dziesiąte piętro. Na ósmym piętrze jeden odbiera telefon i zaraz mówi: „Mam dobrą i złą wiadomość”. „Mów dobrą” — zakomenderował jeden. „Zostały nam dwa piętra”. „A zła?” — pyta drugi. „Pomyliłem bloki”.

Tym razem drugi pan, siedzący dotąd spokojnie, zaczął się dość głośno śmiać.

— Coś mi się przypomniało. Wyczytałem w Internecie. Jeśli panie pozwolą, to przytoczę. Idą dwa koty przez pustynię. W pewnym momencie jeden mówi do drugiego: „Nie wiem jak ty, ale ja całkiem nie ogarniam tej kuwety”.

Na to Danka nie wytrzymała i zasłaniając usta, parsknęła na cały głos, a potem wypaliła:

— Kurna, dobre. — Spłoszona znów się zasłoniła.

— Niech się pani nie przejmuje. Grunt to poczucie humoru. Człowiek, jak się śmieje, to masuje wszystkie mięśnie twarzy i brzucha — skomentował jeden z panów, a po chwili przysiadł się bliżej.

— Pani, widzę, taka szczera od serca dziewczyna. — Objął ją ramieniem i już miał złożyć na jej policzku słodki pocałunek, gdy Danka wstała i jak rażona piorunem wypaliła:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.22