E-book
21.83
drukowana A5
52.75
Sakwy na obcasach

Bezpłatny fragment - Sakwy na obcasach


5
Objętość:
171 str.
ISBN:
978-83-8126-400-6
E-book
za 21.83
drukowana A5
za 52.75

Prolog

Koło Kingi stało oparte o ławkę. Z miejsca, w którym opona styka się z obręczą, wystawały trzy łyżki. Stołowe. Pochodzące z hostelu, w którym spędziłyśmy po miesięcznej tułaczce jedną, ostatnią przed wyjazdem do Polski, noc. Te profesjonalne, przeznaczone do ściągania opon, zgubiły się już dawno. Zostały na zawsze gdzieś między zagubioną drogą a upstrzonym diabelsko ostrymi kolcami stepem.


O ile moje opony z łatwością można było ściągnąć palcami, to 28- calowe ogumienie trekkingowe mojej towarzyszki było nieco bardziej oporne. Do ściągnięcia takiej twardej, drutowej opony, potrzebna była solidna ilość motywacji i siły. No i łyżek. Dodatkowo — wewnątrz nadal znajdowała się 24- calowa, rosyjska, naciągnięta do granic wytrzymałości materiału, dętka. Z uwagi na jej rozmiar i bliskość granicy wytrzymałości materiału, klasyczny sposób zmiany dętki nie był raczej możliwy. Co by nie mówić i nie pisać o rzeczonej, rosyjskiej dętce — uratowała nam skórę. I za to będziemy jej na zawsze wdzięczne.


Koło, łyżki do zupy, Lwów. Centrum miasta. Dwie dziewczyny siedzące obok sterty rzeczy wybebeszonych z sakw i rozkręconych rowerów. Po miesiącu jazdy przez krymskie i kerczeńskie drogi i bezdroża, nasze umysły nie nadawały jeszcze na „normalnych” falach.


Ławka, cień, zimne piwo.

Cóż więcej do szczęścia potrzeba?

Kto by się przejmował, że coś nie działa?

Kto by się przejmował czymkolwiek?


No kto?


— Może jednak wam pomóc? Naprawdę umiem naprawiać rowery, nie musicie się męczyć!


Podniosłam wzrok znad mojego podróżniczego dziennika, w którym zapisywałam wrażenia z ostatnich kilku dni jazdy. Okazało się, że całkiem niezamierzenie, zebrałyśmy sporą publiczność, głównie płci męskiej. Co więcej wszyscy zebrani byli ekspertami w dziedzinie naprawy rowerów.

No tak, zapomniałam, taki cyrk nieczęsto tutaj przyjeżdża. I rozkłada się w centrum miasta.


Kinga westchnęła, z żalem odłożyła zimną butelkę i wstała. Trzeba było jak najszybciej zakończyć przedstawienie. Podeszła do koła najeżonego łyżkami i ściągnęła oponę. Rozłożyła scyzoryk i ceremonialnie przecięła dętkę, po czym triumfalnie uniosła gumowego, czarnego węża do góry.

Przez naszą publiczność przetoczyło się głośne „oooooooh”. .


— Dzięki, nie trzeba, radzimy sobie.


Oszalała.


No te baby oszalały.

Nawet nie wiedzą, że aby ściągnąć dętkę, nie trzeba jej przecinać!

Tak to jest jak się kobiety same w świat wypuści.

Na rowerach!

Początek

Rozdział 1

— Chyba żartujesz… Ktoś na ciebie czeka w aucie tak? Ty część z tego zostawiasz?


Stałyśmy na wrocławskim dworcu. Mimo że była już prawie północ, dookoła trwał wyścig, któremu ton nadawały przeskakujące na wyświetlaczu przyjazdów i odjazdów litery i cyfry, bezlitośnie odliczające cenne minuty. Wyznaczające biegnącym ludziom kierunek. Głuche na porażki i spóźnienia.


Bioniczny damski głos zachęcał do szybszego biegu. Pozbawiony emocji płynął z głośników wyczytując kolejne komunikaty. Zawsze kiedy jestem na dworcu kolejowym, obojętnie w którym mieście Polski, zastanawiam się nad tym głosem.


Kto siedzi po drugiej stronie? Kim jest ta osoba?

Czy na codzień też jest tak sucha i pozbawiona emocji?

Czy to tylko na potrzeby tego stanowiska?

I co ma w umowie o pracę?

Stanowisko: „głos z głośnika”?


Czy osoby pracujące jako „głosy” jeżdżą na jakieś uniwersalne szkolenie?

Żeby na każdym z polskich dworców podróżny mógł być informowany tym samym głosem, w tych samych tonacjach, tak samo pozbawionym uczuć, tak samo bionicznym?

Tak samo przepraszającym za opóźnienia?


Przynajmniej na dużych dworcach, bo oczywiście na tych mniejszych, w Polsce i poza jej granicami, głosy raz są, a raz ich nie ma. Albo są, ale bardzo zaspane, bardzo zmęczone, albo bardzo niewyraźne. A czasem głosy nie zdążą poinformować podróżnych o tym, że pociąg się zbliża, więc informują o tym że właśnie odjeżdża, albo że właśnie odjechał.


Ale na wrocławskim dworcu głos był. Tak głośny, wyraźny i przejrzysty jakby była 12 w południe, a nie 12 w nocy. Co więcej- głos twierdził, że nasz pociąg właśnie wjechał na peron 4.


— Zabierasz to wszystko??


Chciałam się tylko upewnić więc zapytałam po raz drugi. Chwilę wcześniej spotkałam się z moją wyprawową partnerką. Już z daleka zarys jej roweru wydawał mi się niepokojący. Bardzo niepokojący.


Chyba nie tylko mnie zamurowało na widok objuczonego roweru Kingi. Nawet głos w głośniku zamilkł na chwilę.


Pakowanie na wyprawę to zawsze walka. Trzeba przygotować się na pewne wyrzeczenia.


Albo zabierzesz wystarczająco dużo rzeczy, żeby nie chodzić w brudnych ciuchach, albo zabierzesz na tyle mało rzeczy, żeby móc podjechać ze swoimi sakwami tam, gdzie byś chciała podjechać.


Niestety taka jest sakwiarska rzeczywistość. Są rzeczy ważniejsze od ubrań. Namiot, śpiwór, jedzenie, woda, apteczka, butla z gazem, zapasowe części i narzędzia, mapy.


Często słyszę zdziwione głosy, kiedy mówię, że na miesiąc czy dwa, pakuję się w dwie 30- litrowe sakwy.


Bo jak spakować się na taki wyjazd?

Ano, tak samo jak na tydzień.


Muszę jeszcze sprecyzować pojęcie „brudnych ciuchów”. Bo kwestia oceny czystości ubrań na miesięcznej wyprawie z sakwami, podczas której śpi się tylko na dziko w namiocie, jest płynna. Bardzo płynna.


Otóż brudne oznacza:


— coś, co jest poplamione,

— coś, co zmieniło barwę,

— coś, co śmierdzi.


Brudne natomiast nie oznacza:


— coś, co nie pachnie świeżo (w sakwach nic nie pachnie świeżo, a na pewno nie już po drugim tygodniu jazdy),

— coś, co jest sztywne od prania w słonej wodzie,

— coś, co jest pogniecione (a właściwie wygląda jak przeżute przez wielbłąda, ale masz świadomość, że było prane 3 dni temu w jeziorze/morzu/zlewie),

— coś, co drogą eliminacji uzyskało status „najczystsza część garderoby o wymaganych parametrach”.


Po wstępnych oględzinach okazało się, że sakwy Kingi ważą w sumie o jakieś 10 kg za dużo niż rozsądek by nakazywał i jest w nich sporo t-shirtów, za to brakuje mapy i części zapasowych. I karimaty. Waga moich sakw zamknęła się w granicach zdrowego rozsądku, za cenę minimalnej ilości cywilnych ubrań i kosmetyków.

Ruszyłyśmy w stronę kas.


W końcu!

Oficjalnie zaczynamy naszą wyprawę!

Jeszcze tylko zakup biletów do Przemyśla i za chwilę będziemy już wygodnie siedzieć w pociągu mknącym przez noc.

Przygodę czas zacząć!


— W tym pociągu nie prowadzimy przewozu rowerów.


Pani kasjerka odwróciła się na swoim obrotowym fotelu i zajęła tym, co chwilę wcześniej jej przerwałyśmy, czyli plotkowaniem z koleżanką.


Aha.

Szybko poszło.

Ale chwila.


Po kilku sekundach krew, która odpłynęła z mojego mózgu wróciła na swoje miejsce i przypomniałam sobie jedną ze starych, podróżniczych prawd: jak nie w tym okienku, to w następnym. Przesunęłam się dwa metry w prawo i wzięłam głęboki oddech.


— Poproszę 2 bilety do Przemyśla i 2 bilety na rower.

— W tym pociągu nie prowadzimy przewozu rowerów.


Wspaniale. Zatem widać trzeba to rozegrać inaczej.


— Dobrze, zatem poproszę 2 bilety do Przemyśla.


Pani z okienka rzuciła mi miażdżące spojrzenie i z impetem, używając swojego perfekcyjnie wyszkolonego do tej pracy, jednego, wskazującego palca, wystukała bilety.


Nie ma przedziału rowerowego?

Zawsze można go stworzyć.

Na przykład w toalecie, która i tak jest zapchana i nikt z niej nie korzysta.


A miejsce dla właścicielek rowerów? Polecamy wygodny, klaustrofobiczny korytarz obok toalety. Nic tak nie urozmaica dwunastogodzinnej podróży, jak ludzie przechodzący nad twoją głową lub ludzie próbujący przeciągnąć po twoich nogach swoją stukilogramową walizę na kółkach.


Kilkanaście lat na rowerze nauczyło mnie, że z takich warunków podróży należy się cieszyć. Z jakichkolwiek warunków podróży należy się cieszyć. Bo zakup biletów na rower, na przejazd pociągami czy też autokarami, wcale nie jest rzeczą łatwą. Na wielu trasach międzynarodowych w Europie, bardziej na zachód i południe od Naszych granic, na przykład Budapeszt — Polska, Wiedeń — Polska czy Villach — Polska, kiedy chcesz takiego zakupu dokonać na kilka godzin przed odjazdem, jest to rzecz wręcz niemożliwa. Po prostu. Większość pociągów międzynarodowych ma ograniczoną ilość miejsc na rowery. I o ile w Polsce i na wschód od Naszego kraju, miejsc na rowery jest tyle, ile zdołasz upchać w mniej lub bardziej abstrakcyjnych miejscach pociągu (choć i tak odstępstwem od tej reguły są połączenia Intercity), o tyle na zachód od Naszych granic, miejsc jest tyle, ile profesjonalnie przygotowanych stanowisk. Czyli najczęściej, w przypadku pociągu: 5, w przypadku autokaru: 0 — 3.


Czy zatem cieszy mnie fakt, że mój rower, rozłożony na trzy części, spędził 12 godzin podróży w toalecie, a ja na korytarzu obok?


Może nie jest to radość, ale doceniam i jestem wdzięczna, że w ogóle mogłam do takiego pociągu wsiąść. Myślę, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przywożę z wypraw. Umiejętność doceniania. Umiejętność doceniania, którą większość ludzi, przez szalone tempo w jakim pędzi nasz świat oraz zwiększający się poziom życia, zatraciła.


Ludzie oczekują wielkich rzeczy, żeby móc powiedzieć: „Ależ to jest fantastyczne! Jestem teraz szczęśliwa!”. A warto dostrzegać pozytywy w każdej sytuacji i doceniać małe rzeczy. Może to banał, ale tak jest. W ten sposób każdy dzień jest pełen dobrych chwil i powodów do szczęścia. Nie spędzam życia w oczekiwaniu na wielkie chwile WOW. Znajduje takie chwile w zwyczajnych momentach. W kroplach deszczu bajecznie migoczących na listkach czereśni, w szalonym ulicznym ruchu, który jest krwioobiegiem mojego miasta, we wczesnych porankach i długich, zapracowanych wieczorach.


Na ostatnie dwie godziny podróży zaliczyłyśmy awans z podłogi przy toalecie na miejsca siedzące w przedziale wypełnionym wesołymi siostrami zakonnymi.


Dostałyśmy błogosławieństwo.

Strach ma wielkie oczy

Rozdział 2

Był chłodny wieczór. Szłam przez pozbawiony życia targ. Opuszczone budy, stoły, stoliki, skrzynie, ławki, beczki, pokryte solidną warstwą piachu. Wydeptane alejki, góry śmieci i gnijących resztek lub towarów, które mimo usilnych starań sprzedawców nie nadawały się już do sprzedaży.


Wszystko zamarło.


Życie w miasteczku miało swój stały rytm. Zaczynało się wcześnie rano, gdy na targ przybywali sprzedawcy, kucharze i mobilne kawiarenki. Ludzie przychodzili na śniadanie, po gazetę, na zakupy. Albo po prostu żeby porozmawiać i sprawdzić co zmieniło się w ich mieście od wczoraj.


Targ to najżywsze, najbarwniejsze i najbogatsze we wszelkiego rodzaju bodźce organoleptyczne, miejsce miasteczka. Ale nie o dziesiątej wieczorem. O dziesiątej wieczorem targ to najsmętniej wyglądające miejsce w okolicy. Szare, opuszczone, przerażająco ciche i ciemne.


Czasem przebiegnie jakiś kot lub pies, poszukujący resztek, które mógłby zjeść na kolację. Wiejący od morza wiatr szeleści płachtami folii na kramach i ceratami w kratkę, na których za dnia leżą martwe ryby. Wszędzie unosi się lekki zapach morza.


Bez powodzenia poszukiwałam jakichkolwiek śladów życia. Innego niż to biegające i zjadające gnijące resztki. Ludzkiego życia. Cywilizacji. Pomocy.


Szłam, bo jechać nie mogłam. Ostatni raz swój rower widziałam godzinę wcześniej, wchodząc do sklepu. Kiedy z niego wyszłam- roweru już nie było. Sakw również. Wszystko poza podręcznym plecaczkiem, w którym miałam dokumenty, pieniądze i aparat, przepadło. Solidna (jak mi się wcześniej wydawało) linka musiała ulec staraniom złodzieja.


Ale przecież nie jest źle. Przecież nic ci nie jest i idziesz ulicą. Na pewno zaraz znajdziesz jakiś otwarty hotel, wynajmiesz pokój, skorzystasz z komputera, zbierzesz myśli. Na pewno. Przecież to, co najważniejsze, jest bezpieczne na twoich plecach.


Tylko spokojnie.


Szłam więc przez ciemny, śmierdzący, opuszczony targ, gdy nagle w ciemności, jakieś 20 metrów przede mną, dostrzegłam ruch. I nie był to ani pies ani kot czy szczur. Nic co miałoby ogon. Było to jedyne stworzenie, którego należy się bać, znajdując w takiej sytuacji, w jakiej się znajdowałam. Człowiek.


Przyspieszyłam. Stanowczo i nie wykazując oznak strachu, czasem po piachu, czasem stąpając po resztkach czegoś, co zapewne kiedyś żyło i pływało w morzu, parłam przed siebie.


W końcu zaczęłam biec w przeciwną stronę niż ta, gdzie dostrzegłam wcześniej ruchy. Panika swoimi paskudnymi szponami wdarła się do mojego umysłu. Biegłam jak mogłam najszybciej ale piach, dziury i niewidoczne w ciemności resztki skutecznie ten bieg utrudniały.


Szur!


W następnej chwili leżałam jak długa na ziemi, wypluwając piasek z ust i wysyłając sondę do zbadania stanu moich kończyn. Kończyny całe. Za to plecak, który jeszcze chwilę wcześniej był zawieszony na moim lewym ramieniu- zniknął. W ciemności. Razem z szybko oddalającymi się cieniami.


Pięknie.


Szybka ocena sytuacji. Wieczór, ciemno, nikogo poza nami w zasięgu wzroku. Można krzyczeć. Tylko po co. Plecak wraz z jego nowymi właścicielami zniknął. Nawet jeżeli ktoś usłyszy krzyk i tu przyjdzie już raczej go nie odnajdziemy.


Świetnie.


Aaa!

Szust, psst, pisk, psst.


Bum!


I w tym momencie się obudziłam. Rozejrzałam się dookoła. Powietrze może nie było najświeższe, ale z pewnością nie było nasycone zapachem ryb. I z pewnością nie byłam na targu.


Głowa uległa sile, z jaką ruszył pociąg i uderzyła w szybę. Na szczęście. Byłam w pociągu. Rzuciłam spojrzenie na 3 pogrążone w lekturze siostry, drzemiącego Niemca i na moją towarzyszkę wpatrującą się tępym wzrokiem w przesuwające się za oknem krajobrazy. Jak dobrze. Jasny, bezpieczny pociąg. Z tłumem ludzi dookoła. Wyjrzałam z przedziału. Nasze rowery posłusznie jechały rozkręcone i spięte w klaustrofobicznym korytarzu.


Wszystko na swoim miejscu.


Otworzyłam okno. Ciepłe, sierpniowe powietrze wpadło do przedziału i wywiało z niego zapach strachu. To tylko głupi sen. Przegrzany mózg zrobił mi figla. Tak naprawdę wyprawa dopiero się rozpoczyna! Jeszcze nawet nie dotarliśmy do Przemyśla.


Jak dobrze!


Mózg podsunął mi po prostu jedną z wizji roztaczanych przez przewrażliwionych członków rodziny lub znajomych, przed moimi wyjazdami.


Gdy co roku mówię moim rodzicom, że wyjeżdżam, przyjmują tą informację z kamiennymi twarzami. Wiem, że się martwią i po cichu starają się dowiedzieć czegoś więcej o rejonie, w który jadę. Zwykle pierwszego dnia puszczają im nerwy i odbieram telefon, który zawsze brzmi podobnie, bez względu na cel wyjazdu.


— Kasiu, chciałem tylko uprzedzić, że na południu Maroka jest teraz bardzo niebezpiecznie, może jednak zawrócisz?


— Kasiu, myślę, że nierozsądne jest teraz jechać na Bałkany, właśnie oglądam Teleexspress, są tam jakieś zamieszki.


Stojąc w niewielkiej kolejce, po polskiej stronie pieszego przejścia w Medyce, w ciszy obserwowałyśmy tłumy czekające na przejście w przeciwnym kierunku, napierające na siatkowe płoty, z każdą minutą coraz bardziej podenerwowane i głośne. Naszą zmowę milczenia przerwał dzwonek mojego telefonu, podskakującego w kieszeni.


— Kasiu, czy jesteś pewna, że chcesz jechać na Ukrainę? Są tam teraz jakieś zamieszki i jest niebezpiecznie, może jeszcze zawrócicie?

— Uspokójcie się, nic się tutaj nie dzieje niebezpiecznego! Muszę kończyć! Pa!


Schowałam telefon do kieszeni patrząc jak jacyś mężczyźni wspinają się na płot z drugiej strony. Chwilę później pojawiły się auta straży granicznej i policji, a wzdłuż płotu ustawił się szereg funkcjonariuszy.


Obserwując całą sytuację miałam tylko nadzieję, że nie pokażą tego w teleexpresie. Powoli przejechałyśmy przez przejście.

Uwierz mi, jestem inżynierem!

Rozdział 3

— Nigdy nie wiem czy w prawo czy w lewo. Cholerne śrubki. Jak myślisz w którą stronę naciągnąć, żeby ten hamulec zaczął działać?

— Spróbujmy w lewo… a jak nie pójdzie i linka jeszcze bardziej się poluzuje… to wtedy pokręcimy w prawo.


Ot, dwie baby na rowerach. Jak nie w tą to w tą. Przecież w końcu się uda.


Chociaż nie, przepraszam. Obalmy pewien krzywdzący naszą płeć stereotyp. Nie tylko nam zdarza się pomylić kierunek. Opowieści o kobietach skręcających w „to drugie prawo” lub „to drugie lewo” są bardzo popularne, szczególnie w świecie zmotoryzowanych. Z czegoś przecież trzeba się pośmiać.


A słyszałyście, żeby w tych opowieściach głównym bohaterem był facet? Nie? Ja też.


Mózg to niesamowity organ. Fascynował ludzi od zawsze. Przeprowadzono już tysiące, jak nie miliony różnych badań, próbując wyjaśnić, choć z grubsza, jak działa. A on wciąż nas czymś zaskakuje.


Otóż wcale nie jest powiedziane, że nasza płeć jest predysponowana do słabszego rozpoznawania kierunków. Dorosłym po prostu ciężej określa się kierunki horyzontalne niż wertykalne. I płeć nie ma tu znaczenia. Za to kobiety znacznie częściej się do tego problemu przyznają.


Powód?


Kobiety po prostu częściej przyznają się do swoich słabości.


Ja osobiście z kierunkami podczas jazdy czy to autem, czy rowerem problemu nie mam. Za to problem mam zawsze, używając imbusów lub zwykłych kluczy. Mogę tysiąc razy przeczytać w którą stronę się odkręca, a w którą zakręca, a i tak zacznę metodą prób i błędów.


Słyszeliście kiedyś opowieści o heroicznych próbach odkręcenia pedałów rowerowych?


O zdesperowanych rowerzystach, stosujących nadludzką siłę, próbując odkręcić zapieczone pedały, stających na kluczu, stukających w niego młotkiem i w końcu, rozkręcających korbę? Ja słyszałam. I widziałam. Nie raz. I za każdym razem tym desperatem był facet. A cała magia pedałów tkwi w tym, że jeden jest prawy, a drugi lewy. Więc jeden odkręca się w prawo, drugi w lewo. Oni po prostu kręcili na odwrót.


Z lekkiego zamyślenia wyrwał mnie głos Kingi.


— Myślisz, że to coś ważnego? — na jej rozłożonej dłoni leżały trzy lśniące nakładki i jakaś niewielka śrubka.

— Skąd to odpadło?

— Nie mam pojęcia…

— Aha...schowaj do sakwy, jak coś odpadnie od roweru, to się dowiemy.


Dopiero potem zostałyśmy uświadomione, że nazywa się to potocznie RMT. Rosyjska Myśl Techniczna.

Polowanie na cud

Rozdział 4

Wtargałam sakwy i reklamówkę z prowiantem na ostatnie piętro jednej z rozpadających się lwowskich kamienic. Zrzuciłam z cichym, stłumionym przez czerwono — czarny dywan, łomotem wszystko obok rowerów i rzeczy, które wcześniej wtargała na górę Kinga. Padłam na zmęczoną życiem, pamiętającą kilka pokoleń podróżników z całego świata, sofę w salonie. Ta wspinaczka wydała mi się cięższa niż 100 km na rowerze przejechane z Przemyśla do Lwowa.


Ale dojechałyśmy, weszłyśmy na górę, byłyśmy szczęśliwe. Wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się dookoła.


Uwielbiam hostele. To dla mnie ostoje, gdzie na chwilę, raz na tydzień czy dwa można odetchnąć, przystanąć, przywrócić się do porządku, poznać ludzi z całego świata wraz z ich historiami. Każdy z nich ma swój szlak, a hostel to miejsce gdzie te szlaki się przecinają na kilka, kilkanaście godzin, zanim każdy powróci na swoją trasę. Żegnając się z ludźmi poznanymi w takich miejscach można być prawie pewnym, że już nigdy ponownie się ich nie zobaczy.


— Chcecie kupić bilety na pociąg do Odessy? — zapytała świeżo poznana recepcjonistka, która wcześniej z zaciekawieniem obserwowała naszą walkę z bagażami.

— Tak.

— Na jutro? — jej brwi, które chwilę wcześniej były lekko uniesione znikły pod grzywką.

— Tak.

— Jest środek wakacji…

— Wiemy…

— Nie jestem pewna czy to wykonalne...ale powiem wam gdzie spróbować.


No i tyle mi do szczęścia wystarczy. Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, na cuda potrzebujemy trochę czasu.


A kilka zatroskanych osób przed wyjazdem uprzedzało nas że zakup biletów na miejscu, na następny dzień, może graniczyć z cudem.


Co zrobię, że już tak mam. Jeżeli planuję miesięczną wyprawę rowerową to poza przelotami (jeżeli takowe się szykują) nie rezerwuję nic. Choć i to nie zawsze. Czasem dobrze jest po prostu kupić bilet w jedną stronę. Nie zrozumcie mnie źle. Ja kocham Polskę i miejscem, gdzie mieszkam i chcę mieszkać na stałe jest Polska. Ale uważam też, że podróż z biletem w jedną stronę, jest czymś absolutnie niesamowitym. Jeżeli tylko masz możliwość nie deklarowania sztywnej daty powrotu do codziennych zobowiązań to sam / sama spróbuj.


Bo po co tak na prawdę jeździmy na wyprawy? Żeby potem pisać o nich książki i publikować zdjęcia na serwisach społecznościowych? Może niektórzy tak.


Ale jednak większość szuka wolności. Przygody. Oddechu. Odmiany. Czasem jakichś odpowiedzi. Czasem nawet odpowiedzi na pytania, o których istnieniu przed wyjazdem nie wiedzieliśmy. Czasem musimy spojrzeć na swoją codzienność z daleka, aby odpowiedzieć sobie na jakieś ważne pytanie. Wyjść z lasu, aby spojrzeć na niego z boku.


Podróż bez biletu powrotnego, bez rezerwacji noclegów, bez wyznaczonej trasy, bez patrzenia na kalendarz i zegarek. Podróż, w czasie której spotykasz niesamowitych ludzi, stajesz się częścią ich świata. Poznajesz ich kulturę, problemy i zwyczaje. Podróż niemierzona godzinami, dniami i ilością wydanych pieniędzy. Podróż, której kierunek wyznaczają napotkani po drodze ludzie i miejsca.


Pozostałe 11 miesięcy w roku mam od planowania, rezerwowania, patrzenia na zegarek, od bycia w wyznaczonych miejscach o wyznaczonym czasie. Od spotkań umówionych na konkretną godzinę, od nastawiania budzików i drzemek Od wczesnych poranków i długich wieczorów Od pracy, nauki i od bycia ułożonym, „normalnym” człowiekiem.


I wyraźnie wszechświat podziela moje podejście do wypraw, bo jak do tej pory, pomaga mi jak może i zawsze udaje mi się kupować bilety, których nie ma. Chcę wierzyć, że na świecie jest jeszcze odrobina spontaniczności. A z moich obserwacji wynika, że im dalej od zachodniej Europy tym tej spontaniczności jest więcej.


Tak więc następnego dnia rano wyruszyłyśmy na wyprawę. Do kas, oddalonych o kilka kilometrów od dworca głównego. Licząc na to, że wszechświat skieruje nas w jakimś kierunku.


Nie uda nam się kupić biletów do Odessy? Nie będę przez to płakać. Przecież jest tyle niesamowitych miejsc, do których możemy pojechać!


W każdym z trzech otwartych okienek otrzymałyśmy taką samą odpowiedź. Pani ze smutkiem kręciła przecząco głową i wzruszając bezradnie rękami mówiła, że bilety są, ale na za tydzień.


Usiadłyśmy na drewnianej, chłodnej, wyślizganej ławce i wbiłyśmy wzrok w tablicę z rozkładami jazdy. Może znajdziemy inne połączenie? Nie musi przecież być szybko. Nawet nie chciałyśmy żeby było szybko. Chciałyśmy chłonąć jak najwięcej z otaczającego nas świata. Chciałyśmy doświadczyć magii kuszetek, plackarni, spędzić czas w wijącym się przez bezkresy, żelaznym wężu, we wnętrzu którego tętniło życie. Prawdziwe. Wschodnie. Zakrapiane bimbrem, opowieściami i śpiewem.


I tak siedziałyśmy próbując stworzyć plan B. Wypatrując pojawienia się „konika”, który wniósłby do zatęchłęgo pomieszczenia z kasami ukraińskich kolei powiew świeżości. I biletów na miejsca, których oficjalnie nie było.


Kiedy byłam już prawie pewna, że do Odessy jechać będziemy przez Kijów, pani z trzeciego okienka zamachała do nas i zawołała żebyśmy podeszły.


— Są dwa bilety! Wyjazd dziś o 21:00! Ale będzie drożej!

— Jak bardzo drożej?? I w której klasie?

— Przedział 4- osobowy, kupe. W plackarcie nie miałybyście gdzie postawić rowerów. W kupe będzie na nie miejsce, przynajmniej jeden się do przedziału zmieści. Będzie o 150 hrywien więcej. Macie szczęście, że te bilety się znalazły!


150 hrywien…150 hrywien...to jakieś 22 złote!

Tak, tak, tak!


Moje serce eksplodowało radością. Podziękowałyśmy, zapłaciłyśmy za nasze bezcenne bilety i czym prędzej wybiegłyśmy z ciemnego pomieszczenia kolei na lwowskie ulice zalane cudownym, gorącym słońcem.

Kawę w srebrnym koszyczku i budzenie na życzenie poproszę!

Rozdział 5

Czasem człowiek budzi się w środku nocy i z przerażeniem natrafia na coś twardego i chłodnego, leżącego obok. Po chwili dostrzega w ciemności zarys palców.


To ręka!

Ale zaraz...czyja?

Szybka ocena sytuacji: wszyscy pogrążeni we śnie pasażerowie w zasięgu wzroku mają po dwie sztuki.


A więc… ah tak...to musi być moja ręka.

Tylko maksymalnie zdrętwiała. Rozpaczliwie domagająca się dostawy świeżo natlenionej, cieplutkiej krwi.


Ręka może być twoja, a może być też innego pasażera, który źle dobrał pozycję sennej jogi do 20 cm kwadratowych miejsca, jakie zostało mu „przyznane”. Nawet w czasie snu musisz być stanowcza. Nieustępliwie zajmować swój kawałek siedzenia, podłogi, ściany. Każda oznaka słabości zostanie wykorzystana przeciwko tobie. Każda oznaka słabości zostanie uznana przez innego pasażera za doskonałą okazję to zagospodarowania zwolnionej przestrzeni na jego kawałek ciała lub bagaż.


Tak wygląda podróżowanie lokalnymi środkami transportu w wielu regionach świata. Jednak nie w ukraińskich kolejach.


Chcąc przejechać Ukrainę lub Rosję pociągiem trzeba przygotować się na to, że nie będzie to szybki proces. Ukraińskie kuszetki to raczej stan świadomości niż metoda przemierzania kilometrów.


Tutaj wyjątkowo prawdziwe staje się stwierdzenie Tima Cahilla.

Szczególna integracja panuje w najtańszej klasie, tak zwanej plackarcie lub jak niektórzy mówią — plackarni. Wagony trzeciej klasy nie zostały tak nazwane bez powodu.


Wyobraźcie sobie wagon, w którym nie ma przedziałów za to są 54 łóżka, kuszetki. A teraz wyobraźcie sobie, że jest lato, 35 stopni na zewnątrz i nie ma klimatyzacji, a okna się nie otwierają. Lub że otwiera się ich znikomy procent. I teraz dołóżcie do tego podróż trwającą 12 godzin, 24 godziny, czasem 48 godzin. I słońce prażące z całej siły w tą pędzącą, blaszaną puszkę, wypełnioną ludźmi.


Tak.

Ludzie leżą lub siedzą na swoich kuszetkach i sprawdzają na własnej skórze jak czują się placki ziemniaczane na patelni.


ALE!

Każdy ma swoje łóżko. Z pościelą, ręczniczkiem. Dostępem do działającej łazienki. Tak, łazienki! Bo dla śmiałków istnieje możliwość skorzystania z prysznica. W którym nawet przez pierwsze kilka godzin trasy jest jeszcze woda!


Widzieliście kiedyś prysznic w polskich kolejach?

No właśnie. Ja też nie.


Pociągi nie są ani nowe, ani ładne, ani super czyste. Ale na każdego czeka komplet pościeli i malutki ręczniczek. Łóżko, na którym można pójść spać (w końcu nawet najwytrwalsi muszą zrobić przerwę w integracji). Samowar z wrzątkiem w każdym wagonie.


No i te dywany na korytarzach! Moi dziadkowie mieli taki sam wzór w przedpokoju. Wszystko abyś, drogi podróżniku, czuł się jak u siebie w domu!


O 8:00 rano drzwi przedziału uchyliły się lekko i pojawiła się w nich głowa jednego z konduktorów.


— Za około godzinę będziemy w Odessie! Macie ochotę na kawę?


Kawa! O ile mózg był jeszcze w stanie uśpienia, nos poczuł wkradający się przez uchylone drzwi, czarny, gęsty, mocny aromat. Po kilku minutach na naszym stoliczku stanęły 4 szklanki z logo ukraińskich kolei. Każda w srebrnym, pamiętającym wszystkie kursy tego pociągu z ostatnich 20 lat, koszyczku. Każda szklanka zawierała cudownie pobudzającą miksturę.


Pasażerowie pociągu powoli wybudzali się ze snu. Korytarze wypełnił zapach kawy i ludzie przeciskający się do łazienek, z ręcznikami zawieszonymi na karku. Matki rozpoczęły proces robienia dzieciom kanapek. Ojcowie powoli ściągali z półek najróżniejsze pakunki i torby, przygotowując się do końca trasy. Konduktorzy, niczym mózg tego niezwykłego, szalonego, pędzącego po torach, ekosystemu, starali się sprawić, aby jego działanie do samego końca trasy było perfekcyjne.


Wyjrzałam za pokryte kurzem i solidną ilością rdzy okno. Przez noc przejechaliśmy szmat drogi. Ah, już niedługo wysiądziemy w cudownej Odessie, poczujemy morski powiew, rozpoczniemy naszą wyprawę na dobre!


Słońce!

Piękne morze!

Wiatr!

Świeże powietrze!

Dziewicze krajobrazy!

Wolność!

Już za chwileczkę!

Lepiej teraz, niż później

Rozdział 6

Chlust!


Tuż przed naszymi stopami rozlało się wiadro pomyj, wylanych przez panią, prowadzącą jeden z lokalnych sklepików. Zeszłam z chodnika na ulicę, aby ominąć kałużę.


Piiiib!!!


Przejeżdżające obok, rozklekotane auto minęło mnie, a kierowca ani na chwilę nie puścił ani klaksonu ani gazu.


Smród spalin mieszał się ze smrodem wydobywającym się z pobliskich kontenerów, gdzie lądowało wszystko, czego już w żaden sposób nie dało się sprzedać na targu. Auta pędziły jak szalone, zwinnie omijając przy tym stojącą po środku ulicy żółto — czerwoną beczkę z kwasem chlebowym oraz siedzącą obok niej na taboreciku babuszkę w chuście.


Spojrzałam na podrdzewiałą beczkę, trochę mniejszą od tych, którymi u nas, w rejonach bez kanalizacji, odbiera się ścieki. Ponoć w beczkach z kwasem zdarzają się szczury. Nikt nie wie o tym, że tam są, do momentu kiedy zawór się nie zatka. Wtedy zawór trzeba rozkręcić a szczura, który go zatkał eksmitować. I można dalej sprzedawać kwas.


Żar lał się z nieba. Ponoć na jeden sukces przypada siedem porażek. Tak mówiła podczas jednego z moich ulubionych wystąpień na TEDex Warsaw pewna bardzo mądra kobieta Ja byłam w trakcie dziesiątej próby założenia jednej z moich sakw. Wyraźnie do sukcesu brakowało mi tulejki dystansowej, którą musiałam zgubić albo jeszcze we Lwowie, albo podczas podróży pociągiem. Tak czy siak potrzebowałam sklepu rowerowego.


Poznany w pociągu starszy mężczyzna, Jan, stanął obok nas i zacząć przeciągać się na wszystkie strony, obserwując moje próby naprawy bagażnika. Niestety bagażnik nie miał najmniejszej ochoty na współpracę i kategorycznie odmawiał przyjęcia dwudziestokilogramowych sakw.


Kiedy zaczęłam zastanawiać się czy tyle rzeczy jest mi naprawdę potrzebne do przeżycia miesiąca poza cywilizacją, czy może wystarczy mi jedna sakwa, Jan podniósł część moich rzeczy z ziemi i ruszył w stronę targu, dając wyraźne znaki, abyśmy szły za nim.


Trafiłyśmy w sam środek targowego szaleństwa. Okazało się, że Jan zna prawie wszystkich, a osoby, których nie zna, znają jego. Sprzedawcy na targu witali go z uśmiechem i serdecznością, klepali po ramieniu, ściskali, pytali jak ma się żona. Nasz przewodnik poprowadził nas krętymi alejkami, przystając co chwila, aby przywitać się z kimś, podać rękę, przedstawić nas i opowiedzieć, że jesteśmy z Polski i jedziemy na rowerach. Jego znajomi stawali się naszymi znajomymi, a my stawałyśmy się częścią tętniącego życiem, kolorami i zapachami, targowego ekosystemu. Droga, którą zapewne w normalny sposób można by pokonać w 10 minut, nam zajęła godzinę.


W końcu naszym oczom ukazał się cud.


Piękny.

Duży.

Z wyblakłym logo jednej z popularnych rowerowych marek i zdjęciem pędzącego bikera, zawieszonym nad wejściem.

Sklep!

Rowerowy!


Przed sklepem, oparty o rozklekotany stojak na rowery, stał jego gospodarz i leniwie wypuszczał z ust kolejne siwe, nikotynowe chmurki. Po przywitaniu się z Janem zaczął ze zdziwieniem oglądać miejsce, gdzie jeszcze poprzedniego dnia znajdowała się tulejka. Bez zaskoczenia przyjęłam wiadomość o braku tulejek do bagażników Crosso na stanie. Udało się jednak znaleźć rozwiązanie zastępcze.


Słońce!

Piękne morze!

Wiatr!

Świeże powietrze!

Dziewicze krajobrazy!

Wolność!

TAK!


W końcu mogłyśmy rozpocząć naszą krymską przygodę! Krymie- nadciągamy!

Żeglując przez (asfaltowe) morze

Rozdział 7

Wschodnia gościnność. Któż o niej nie słyszał?


Ludzie mili, otwarci, pomocni, nakarmią i przenocują, wskażą drogę. A jak jedziesz to będą do Ciebie machać, krzyczeć i pozdrawiać. No, zatrąbić też nie zaszkodzi! Żeby pozdrowienia na pewno zostały zauważone! Bo przecież dwie dziouszki na rowerach to nie częsty widok.


Słońce wypalało bezlitośnie wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Powietrze falowało nad rozgrzanym asfaltem. Pędzące tiry pozdrawiały nas kolejnymi ogłuszającymi trąbnięciami.


No tak. Wróćmy na chwilę do tej wschodniej gościnności.

Procedura pozdrawiania dziewczyn jadących na rowerach z sakwami jest prosta i stosowana przez większość kierowców TIRów oraz przez niektórych kierowców samochodów osobowych.

Zaczęłam rozważać przygotowanie jajecznicy na moim kasku.


Każda wioska, stacja, studnia była przez nas wykorzystywana do uzupełnienia wody, która po 15 minutach od nalania do bidonów osiągała temperaturę pozwalającą na spokojne zaparzenie kawy.


Kolejne mozolnie pokonywane kilometry mijały. Droga wiła się pomiędzy słonymi, bardzo płytkimi jeziorami. Woda w bidonach pojawiała się i znikała. Straciłam rachubę ile litrów wypiłyśmy i ile razy zatrzymywałyśmy się w celu jej uzupełnienia.


Błotne jeziorka po obu stronach drogi były na tyle płytkie, że można je przejść, a woda sięgała co najwyżej do kolan. Mijałyśmy ludzi brodzących w błocie i zażywających „kuracji”. Jedni cali czarni, inni wysmarowani częściowo. Wszyscy wierzący w lecznicze działanie czarnej mazi.


Kinga ochoczo zjechała do jednego z jezior i nałożyła sobie czarną maseczkę na twarz. Cóż. Przynajmniej przez chwilę było jej chłodniej. Do momentu aż breja nie zaschła, co zważając na panującą temperaturę, wcale nie trwało tak długo.


Późnym popołudniem rozbiłyśmy namiot nad jedynym, słodkim jeziorem w promieniu kilkunastu kilometrów. Z dala od ludzi, za to z niezbyt przyjaźnie nastawionym brązowym bykiem, pasącym się na spalonym słońcem wzgórzu nieopodal.


Błogą ciszę przerwał dźwięk bulgoczącego silnika. Nasz namiot, jako jedyna widoczna oznaka obecności człowieka po tej stronie jeziora, wyraźnie przyciągnął jakichś niezapowiedzianych gości. Chwilę później w błotnisty brzeg wbiła się niewielka motorówka i wyskoczyło z niej dwóch mężczyzn. Dwójka Rosjan szukających pomocy postanowiła spróbować szczęścia. Jak się okazało lekko zardzewiały silnik dławi się bardziej niż zwykle i niewątpliwie brakuje w nim jednej części. Wygrzebałam z sakwy plastikowego zippa i dałam naszym gościom.


Po chwili wrócili uradowani.

Działa!

Rosyjska myśl techniczna. Do naprawienia silnika motorówki wystarczy zipp i kilkukrotne uderzenie pięścią w odpowiednich miejscach.


Jedyną nową i niezardzewiałą rzeczą na pokładzie była turystyczna lodówka. Najważniejszy ze sprzętów, podtrzymujący niską temperaturę szlachetnych płynów. W ramach podziękowania dostałyśmy piwo i ostrzeżenie.


— Nie pływajcie w tym jeziorze, tu żyją anakondy.

— Co żyje? — mój rosyjski nie jest zbyt dobry, ale słowo anakondy brzmi tak samo w większości krajów

— Anakondy. Węże. Nie pływajcie.


Mężczyźni pożegnali się, wypchnęli motorówkę z błota i machając odpłynęli.


Patrząc jak motorówka znika w oddali i słuchając cichnącego odgłosu bulgoczącego silnika, mój przegrzany mózg przetwarzał informacje.


Prawdopodobnie chodziło o coś innego, co żyje w tej wodzie.

Może o jakieś małe węże, może wcale nie jadowite.

Nie wiem i nigdy się nie dowiem.


Punkt widzenia zależy od ilości wypitego alkoholu. My nie wypiłyśmy aż tyle żeby w to uwierzyć.

Taranka

Rozdział 8

Byczki, pstrągi, makrele, leszcze, tuńczyki. I wiele więcej. Tak jak u nas wybierasz smaki czipsów do piwa, tak w nadmorskich okolicach na Ukrainie i w Rosji najbardziej popularną „zagryzką” są suszone ryby.


W Polsce bardziej spotykanym zjawiskiem jest „popitka” niż „zagryzka”. Bo sami powiedzcie, często zdarza się wam, że obok kieliszka z wódką ktoś kładzie suszone ryby? Albo kawałki mięsa?

No właśnie.


Soczki, napoje gazowane, czipsy, paluszki, orzeszki. Do tego jesteśmy przyzwyczajeni.


Ale spróbujcie popić rosyjski bimber soczkiem pomarańczowym. Dziura w przełyku gwarantowana. Dopiero, gdy wypiłam pierwszy kieliszek rosyjskiego samogonu, doceniłam ryby i kiełbasę jako zagryzkę. Nie wiem ile rosyjski bimber ma procent, bo tego nie wie nikt, przynajmniej nie dokładnie. Produkcja samogonu w Rosji jest legalna od kilkunastu lat, a jego sprzedaż została zalegalizowana w 2015 roku. A pędzony jest od zawsze. Powszechnie wiadomo, że nadaje się do dwóch celów: picia i czyszczenia silników.


Suszenie to prosty proces. Złowione, wypatroszone i oczyszczone rybki soli się i nabija na żerdzie. Potem suszy w nasłonecznionym i przewiewnym miejscu. Suszenie trwa od 8 do nawet 30 tygodni. Doświadczeni smakosze wybierają rybki ususzone w całości. Ci mniej doświadczeni, lub o delikatniejszym podniebieniu, paski rybiego mięsa, zasuszone taką samą metodą.


Nieodłącznym elementem targowego krajobrazu na Krymie są żerdzie, na których można znaleźć dziesiątki gatunków ryb. Wiszące w krymskim słońcu, smagane krymskim wiatrem, z każdym dniem twardsze i lepsze.


Tak jak po bałtyckich plażach spacerują sprzedawcy z przenośnymi lodówkami, oferując lody czy naleśniki, tak po krymskich plażach spacerują sprzedawcy niosący zawieszony na sznurku pęk suszonych ryb. I lodówkę z zimnym piwem. Nawet ci, którzy na co dzień nie przepadają za słonymi przysmakami zmuszeni są przyznać, że połączenie zimnego piwa i taranki to połączenie doskonałe.


W sklepach można dostać tarankę w kolorowych, hermetycznych opakowaniach, wiszącą na stojakach, jak opakowania czipsów. Takie rozwiązanie to świetny pomysł na prezent z podróży. Zresztą wśród moich znajomych największą radość wywołują zawsze jadalne pamiątki. Nie ważne co, ważne, że da się to zjeść, i że pachnie drugim końcem świata. Fajniejsze niż magnes na lodówkę, nieprawdaż?

Na Krym!

Rozdział 9

12 godzin po zjedzeniu małych, suszonych rybek nic i nikt nie był w stanie zmusić mnie do jazdy na rowerze. A może to słodki ser, którego również posmakowałam poprzedniego wieczoru? Nie wiem. Niezależnie od winowajcy efekt był niezbyt przyjemny. Jedyną aktywnością fizyczną, jaką mogłam uprawiać, było bieganie w krzaki z rolką papieru pod pachą. Kto wie czy podczas jednego z takich biegów nie pobiłam swojej życiówki na 100 m. Mocna motywacja potrafi zdziałać cuda.


Chciałyśmy jak najszybciej dostać się na półwysep i zacząć jazdę z dala od ukraińskich tirów. Zainwestowałyśmy w bilety na autobus do Sewastopola, leżącego na południowym wybrzeżu Krymu. Autobus miał jechać całą noc, rozwiązało to jednocześnie kwestię noclegu.


Oczekiwanie na odjazd autobusu każda z nas zagospodarowała na swój sposób. Kinga robiła ostatnie zakupy, ja natomiast korzystałam z uroków dworcowej toalety. Starając się wychodząc z niej, wzrokowo dawać do zrozumienia kolejnej osobie z kolejki, żeby nie wchodziła tam od razu. Oraz, że zupełnie nie mam pojęcia skąd wziął się ten swąd zagłady.


Wsiadając do zmęczonego życiem, blaszanego autobusu i upychając koła i sakwy w luku bagażowym myślałam o tych wszystkich kierowcach tirów, którzy przez moje zatrucie pokarmowe zostaną pozbawieni możliwości trąbienia, gwizdania i machania do dwóch dziewczyn jadących na rowerach. Sorry panowie, nie tym razem. Może w drodze powrotnej.


W końcu pomarańczowo — czerwone słońce zniknęło za horyzontem i zrobiło się ciemno. Autobus rytmicznie podskakiwał na nierównej drodze, co jakiś czas podrzucając pasażerów jak naleśniki na patelni. Po trzech godzinach zjechaliśmy na niewielki parking przy drodze.


Odkleiłyśmy wszystkie części ciała od siedzeń, przywróciłyśmy krążenie do wszystkich kończyn i wyszłyśmy na cudownie świeże powietrze. Kierowca otworzył klapę silnika, który przez ostatnie 10 minut działał coraz głośniej i wypuścił sporą ilość spalin i pary, które stanowczo domagały się uwolnienia do atmosfery. Nie wiem kto bardziej cieszył się z chwilowej przerwy. Pasażerowie czy autobus.


Przez resztę nocy, co dwie godziny, rytuał był powtarzany. Autobus zjeżdżał na parking, pasażerowie wylewali się na zewnątrz, kierowca wietrzył silnik. Wydawało się to czymś zupełnie normalnym. Tak jak przetarcie szyby czy tankowanie. Bo przecież jest czymś normalnym, prawda? Przynajmniej w wielu miejscach na świecie.


Jazda z otwartą pokrywą silnika?

Postoje na wietrzenie i chłodzenie (silnika i pasażerów)?

Naprawa 99% usterek przy pomocy młotka i taśmy izolacyjnej?


No ale przecież ważne, że dojedziesz do celu. RMT.

Cyrk na obcasach

Rozdział 10

Wyobraźcie sobie taką sytuację.


Dwie dziewczyny.

Centrum miasta.

Dwa rozłożone na kawałki rowery.

Stos sakw i pakunków.

Koła oparte o ławkę.


Dookoła trwa codzienny wyścig. Ludzie idą do pracy, sklepu, szkoły, fryzjera, kina, kawiarni.


Dziewczyny ocierają pot z czoła, lekko przybrudzonymi smarem rękami. Poprawiają nerki. Sprawdzają czy zabrały wszystko z autobusu. Zaczynają składać rowery, potem przypinać kolejne sakwy i pakunki. Cały proces trwa czasem pół godziny, czasem godzinę. W końcu nigdzie się im nie spieszy. One nie biorą udziału w wyścigu. Są poza konkurencją.


Zwykle takie zjawisko przyciąga widownie. Czasem rzucają zdziwione spojrzenia i ruszają dalej. Czasem przystają aby porozmawiać. Na Ukrainie i w Rosji publiczność często zajmuje wygodne miejsca siedzące dookoła i ogląda ten pokaz w całości. W końcu taki cyrk nie przyjeżdża każdego dnia.


Wczesnym rankiem autobus wypluł spod tylniej klapy czarną chmurę dymu, silnik zawył i zatrzymaliśmy się na asfaltowym placu pod budynkiem z napisem „Севастополь " (Sevastopol). Kiedy chmura spalin opadła, od razu wyczułyśmy zmianę klimatu. Nasze nosy zostały odurzone ciepłym, wilgotnym, przepełnionym zapachem ryb powietrzem.


Jak cudownie!


Wygrzebałyśmy wszystkie części swoich rowerów i bagaży na chodnik i rozpoczęłyśmy przedstawienie. Na widowni (ławce na przeciwko) zasiadło trzech mężczyzn, dwóch młodych chłopaków stanęło obok. Podziwiali nasze zmagania z wyrazem twarzy, mówiącym „biedne kobity...pewnie nawet nie wiedzą jak założyć koła do roweru”. Jeden z nich zaproponował pomoc. Odrzuciłam ofertę. W tym spektaklu były tylko dwie aktorki.


Wiedziałam, że wszystkie najbardziej lepkie i ciekawskie spojrzenia obecnych na dworcu są skoncentrowane na nas. Dopięłam ostatnią linką karimatę i namiot. Złożyłam mapę. Nalałam świeżo zakupionej wody do bidonów i wysypałam resztkę piasku z butów rowerowych.


Wysłałam sondę do zbadania stanu mojego organizmu. Odczucia były bardzo pozytywne. Widać okres inkubacji krymskich bakterii w moim układzie pokarmowym się zakończył i mogłam w końcu zająć się jazdą, a nie organizowaniem ataków przy użyciu broni biologicznej w każdej napotkanej toalecie.


W końcu ruszyłyśmy.

Słońce!

Piękne morze!

Wiatr!

Świeże powietrze!

Dziewicze krajobrazy!

Wolność!

Brak pędzących i wściekle warczących tirów!

TAK!

Zatoka rozbitków

Rozdział 11

Słońce oświetlało ostatnimi, ciepłymi promieniami zbocza gór otaczających niewielką, kamienistą plażę i zatokę rozbitków. Ciszę przerywał jedynie lekki szum fal, rozbijających się na kamienistym brzegu. Oraz burczenie mojego brzucha. Rowery leżały ukryte w krzakach na sąsiednim wzgórzu, obok naszego namiotu.


Siedząc na rozklekotanym, turystycznym krzesełku i zastanawiając się czy burczenie mojego brzucha jest słyszalne tylko dla mnie, czy także dla osób w promieniu 10 metrów, obserwowałam szefa kuchni przy pracy.


W końcu Dmitri, z szerokim uśmiechem na ustach, uniósł pokrywę sporych rozmiarów garnka stojącego na podrdzewiałym, turystycznym palniku gazowym, nałożył dwie porcje parującego jedzenia na aluminiowe talerze i postawił przed nami.


— Tuszonka z kaszą. Posmakuje Wam!


Faktycznie. Biorąc pod uwagę, że z produktów żywnościowych w naszych sakwach pozostały jedynie ususzone kabanosy, jedna zupka chińska i kilka sucharków, posmakowało. Zresztą, w takich okolicznościach przyrody wszystko smakuje lepiej niż obiad w najlepszej paryskiej restauracji. Nawet kasza wymieszana z zawartością dwóch puszek rosyjskiej tuszonki.


— Jesteście z Rosji? — zapytałam przesuwając kawałek chrząstki na kraniec talerza

— Ja jestem Rosjaninem, moja żona to Ukrainka.

— Wszyscy mówią tu po rosyjsku?

— To Krym, tu nie jest tak samo jak na Ukrainie. Tu mieszkają prawie sami Rosjanie. Co innego Lwów albo Kijów, tam jeżeli powiesz coś po rosyjsku patrzą się na ciebie spode łba. Tu jesteśmy u siebie.


Odłożyłam plastikową łyżkę i kątem oka spojrzałam na malutką rosyjską flagę powiewającą przy jednym z namiotów. Nie da się ukryć. Podczas tego wyjazdu wielokrotnie zastanawiałam się w jakim kraju właściwie jestem. Nie nazwa i wyznaczone granice a ludzie, którzy żyją na danym terenie tworzą państwo. Ziemia jest tych, którzy na niej mieszkają. Historia Krymu jest burzliwa, jednak ten, kto był zszokowany aneksją Krymu, powinien poczytać o historii tego półwyspu. Nie raz spływał on krwią, zmieniał władców. To mały, acz strategicznie położony kawałek ziemi.


Macie czasem takie chwile, kiedy zastanawiacie się czy to jawa, czy sen?


Kiedy chcielibyście, aby ktoś was mocno uszczypnął, tak dla pewności?


Kiedy patrzycie na świat dookoła, nabieracie powietrza w płuca, uśmiechacie się i myślicie „to jak sen!”?


Ja tak mam. I zdecydowanie miałam tak pierwszego wieczoru w zatoce rozbitków. Oczywiście oficjalnie, to miejsce się tak nie nazywało. Nie wiem, czy w ogóle się jakoś nazywało. Jednak od pierwszego spojrzenia, oddechu, kroku, taka nazwa przyszła mi do głowy. I już tak zostało.


Ale po kolei.


Jakieś 30 kilometrów od Sewastopola znajduje się Bałakława. Sielanka w czystej postaci. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Krystalicznie czysta woda, zatoka otoczona majestatycznymi górami, urokliwy port z małymi stateczkami i kutrami bujającymi się przy drewnianych pomostach Kilka małych knajpek, trochę kolorowych kramów.


Poza przepięknym otoczeniem miasteczko skrywa jednak pewną tajemnicę. W wysokiej na ponad 100 metrów skale, wznoszącej się nad miastem, znajduje się „Obiekt 825 GTS”. Ten nieczynny już obiekt był niewykrywalnym, mającym przetrwać uderzenie jądrowe dziesięciokrotnie silniejsze niż Hiroszima, schronem i portem okrętów podwodnych.


Zupełnie inaczej się pływa na morzu, gdy człowiek zastanawia się czy gdzieś pod nim nie przepływa właśnie kilkaset ton rosyjskiej stali w postaci okrętu podwodnego.


Spacer po porcie zaowocował uzyskaniem cennych informacji. Dowiedziałyśmy się, że najlepsze miejsce na rozbicie namiotu znajduje się na plaży otoczonej z trzech stron górami i klifami. No i z czwartej strony morzem.


Miejsce, do którego nie da się dojechać? Idealne na nocleg! Nie rowerami. Nie autem. Na piechotę? Przez góry? Ciągnąc obładowane rowery? Nie. Na szczęście była jeszcze jedna opcja. Opcja wybierana przez 99% osób, które chciały się dostać tam, gdzie my. Droga morska.


Przy nabrzeżu, na przezroczystej wodzie, przez którą można obserwować bujne życie siedzące, pływające i pełzające po dnie, unosił się niewielki stateczek. Odpływał po uzbieraniu odpowiedniej liczby chętnych. Dobiłyśmy targu z kapitanem i zaopatrzyłyśmy się w zapas wody na dwa dni.


Usiadłyśmy na rufie i obserwowałyśmy jak kolejni zainteresowani wrzucają plecaki na pokład. Po kilkunastu minutach stateczek zapełnił się ludźmi, bagażami, różnorakimi butelkami i jedzeniem.

Odbiliśmy od brzegu.


Rowery wylądowały na dolnym, pomalowanym na niebiesko, pokładzie. My, siedząc na górze, obserwowałyśmy jak silnik miesza i pieni lazurową wodę. O ile woda w zatoce była spokojna, a fale niemal niezauważalne, to po wypłynięciu na morze zaczęłam przypominać sobie skąd bierze się choroba morska. Rzadko pływam na takich wodach. Choć podejrzewam, że gdyby ktoś zaproponował mi kolejną wyprawę w formie rejsu, mój ciekawski mózg od razu by się zgodził, nie zważając na protesty żołądka i błędnika. Tak już mam. Brakowałoby mi tylko cykania rowerowego napędu.


Dopiero będąc na morzu zobaczyłam dlaczego to miejsce wybrano pod budowę schronu atomowego. Ogromna, ponad stumetrowa, wysunięta w morze skała sprawia wrażenie jakby nic i nikt nie mógł jej zagrozić. Ze spokojem chroniła podziemny obiekt i wszystkie skrywane w nim tajemnice, opędzając się od uderzeń fal Morza Czarnego.


Po trzydziestu minutach dopłynęliśmy do celu naszego rejsu. Zatoka otoczona z dwóch stron stromymi klifami, z trzeciej strony zabezpieczona przed niechcianymi gośćmi pasmem gór. Morze. Żadnych budowli, hałasów. Mały drewniany pomost przyjął z głuchym trzaśnięciem wyrzucone przez nas sakwy. Wniosłyśmy rowery i wysiadłyśmy razem z garstką osób, które płynęły z nami.


Statek odpłynął, to ostatni dziś. Następny przypłynie jutro.


Nastała cisza.


Otarłam pot z czoła, rozejrzałam się dookoła. Na myśl przyszła mi zatoka rozbitków. Ludzi, którzy wysiedli z pędzącego pociągu codziennego życia i ukryli się gdzieś w rajskiej zatoczce, której nie ma w przewodnikach. Strome góry wpadają do morza. Na zboczach i klifach, między drzewami, stały nieliczne namioty. Kilka osób pływało w morzu, ktoś łowił ryby, ktoś inny zbierał patyki na ognisko.


Wszystko tutaj wyglądało jakby ktoś w końcu znalazł pokrętełko z napisem „prędkość życia” i je przykręcił. Poczułam się jakbym trafiła do jakiejś zamkniętej społeczności. Gdy szłyśmy przez zatoczkę, każdy z rozbitków uśmiechał się, pozdrawiał machając, podchodził, witał. Niektórzy rozwiesili między drzewami hamaki i obserwowali z pozycji horyzontalnej nasze zmagania.


Rozpoczęłyśmy skomplikowaną logistycznie operację polegającą na:


1. Rekonesansie i znalezieniu najlepszego miejsca pod nasz malutki pałatek i rowery.

2. Przenoszeniu sakw i wody w górę na znalezione miejsce.

3. Wnoszeniu na plecach na rzeczone miejsce rowerów.


Niewielkie wypłaszczenie na szczycie jednego z klifów, otoczone drzewkami i krzakami. Tak, to prawdopodobnie najpiękniejszy widok z „okna” jaki kiedykolwiek miałam okazję mieć.


Jak znaleźć idealne miejsce na nocleg podczas wyprawy? Znajdź najbardziej niedostępny, najwyżej położony i najrówniejszy kawałek terenu w promieniu wzroku.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 21.83
drukowana A5
za 52.75