E-book
14.7
drukowana A5
34.1
Sajmarskie bajania

Bezpłatny fragment - Sajmarskie bajania


4.9
Objętość:
155 str.
ISBN:
978-83-8245-830-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.1

Na początku było… cicho

Poranek był mroźny, czysty jak sumienie lisa w klatce. Wiatr szalał po bezchmurnym niebie wysoko ponad koronami drzew, od czasu do czasu pogwizdując popularną w tych stronach melodię. Poniżej poziomu szyszek pogrążony w letargu świt nic o tym jednak nie wiedział. Opustoszały zimą trakt stał się ledwo widoczny pod świeżo spadłym śniegiem — meandrując pomiędzy szpalerem jodeł, zlewał się na horyzoncie z morzem pobielonych drzew. Wszechobecny spokój był złowieszczy, przytłaczający.

Ukryta pod długim, czarnym płaszczem postać nadawała ton okalającej ją ciszy. Narzucony na czoło kaptur szczelnie zakrywał każdą emocję — nie wydobywał się spod niego żaden szmer, nie parował oddech. Sajmonella wpatrywał się w nieruchomą zjawę z narastającym napięciem.

Niedoszłego fajtera nie dziwił fakt, że płaszcz unosił się nieco nad ziemią. Wiedział, kim była tajemnicza postać, wiedział, skąd przybyła. Jak zwykle nie miał tylko pojęcia po co. Poczuł znajomy ucisk świadomości w myślach. Magiczna czy nie, telepatia zawsze nieprzyjemnie osaczała.

— Com rzekł, rzekłem — wyszeptał przemarzniętymi ustami.

Ucisk wzmógł się, lecz po chwili zelżał, by w końcu zniknąć zupełnie. Jedno mrugnięcie powiekami później odzianej w czerń postaci już nie było. Rozpłynęła się w porannych odmętach absurdu tak szybko, jak się pojawiła. Młody jeszcze wojownik chuchnął w skostniałe dłonie i ruszył powoli w dalszą drogę.

Rozdział pierwszy — Zaczątek

— Było ciepłe lato, bo rzadko padało… — Maćko Lowkick zanucił pod nosem starą, fajterską balladę. Ściągnął delikatnie lejce.

Rudą klacz Imobilajsę traktował jak członka rodziny — poza nią nie miał zresztą nikogo. Czasami żałował swego starokawalerskiego stanu, ale niewiele mógł już nań poradzić. Najpierw wyszumiana młodość, potem kariera w Gildii — nic szczególnie oryginalnego, ale lata mijały przy tym niepostrzeżenie. Nim się obejrzał, dotarł do pierwszych siwych zmarszczek.

— Dużo wina się piło, bo mocno staniało. Tak zaczęła sięęę ta fajteeerska przygoda. Ooon był już niemłody, lecz ooona była skora. Zakoch… — stary fajter urwał gwałtownie mruczankę, gdy zza zakrętu wychynęła żwawo młoda kobieta, wlokąc za sobą małą dziewczynkę.

Na widok obcego mężczyzny przyspieszyła nerwowo kroku, gdy jednak podmuch wiatru uchylił jego płaszcz na wysokości wypchanej sakiewki, przystanęła. Pospiesznie poszarpała tu i ówdzie wysłużoną chustę okrywającą ramiona i przybierając błagalny wyraz twarzy, przyciągnęła do siebie dziecko. Szczupła dłoń wystrzeliła w kierunku mijającego ją Maćka.

— Panie — wymamrotała zmęczonym głosem. — Dej pan na chorom córkem, nie żałuj pan dziecku…

Lowkick nawet się nie obejrzał. Miał już dość tej nowej, namolnej mody żebraczej. Zdecydowanie za młode na swój fach matki ciągnęły z dziećmi od klasztoru do dworu i z powrotem, bo jakiś książę przyobiecał im ziarno za darmo, kapłan mąkę, a robić nie było komu. Za jego czasów ludzie mieli po pięcioro dzieci i dawali sobie radę. Cmoknięciem zachęcił klacz do kłusu. Zanim zniknął za zakrętem, zdążył jeszcze usłyszeć pomstowanie kobiety.

— Patrzcie go, bogocz się znalazł, a dziecku żałuje! Nie mosz woli, to nie dej, a co, na biednom nie trafiło!


Słońce minęło już trzecią część nieboskłonu, kiedy dotarł do podnóża Krasnego Wierchu. Za nim leżało Helmsby, cel obecnej podróży. Zsunął się ostrożnie z konia i ruszył ścieżką na górę. Imobilajsa skorzystała z chwilowej przerwy w podróży, aby skubnąć nieco świeżej trawy.

Po dotarciu na szczyt Lowkick zboczył z traktu w las. Lawirując ostrożnie między świerkami, dotarł na skraj gęstwiny. U stóp wzniesienia rozpościerała się dolina Beczycanki z sennym Helmsby przytulonym jednym bokiem do rzeki. Zlustrował zabudowania i najbliższą okolicę, marszcząc czoło. Ani śladu bandy, na której trop wpadł poprzedniego dnia, a przecież musieli tędy przejeżdżać. Czyżby zawrócili? Tylko dlaczego? I którędy? Westchnął ciężko, poirytowany. Nie cierpiał zagadek.

Obserwował wioskę jeszcze przez kilka chwil, po czym wycofał się z powrotem na trakt. Klacz podgryzała resztki trawy tam, gdzie ją zostawił. Uśmiechnął się pod nosem — stara, dobra Imobilajsa. Jeszcze nikomu nie dała się porwać. Poklepał ją z czułością po zadzie i wskoczył na siodło. Spiąwszy klacz stępionymi ostrogami, pocwałował ku przeznaczeniu.


Nigdy wcześniej nie był w Helmsby. Gdyby pościg poprowadził go w inne strony, pewnie umarłby, nie wiedząc nawet, że taka wioska w ogóle istnieje. Kilkanaście porozrzucanych bez ładu i składu chat leżało daleko od najbardziej uczęszczanych szlaków, o całe dnie od strategicznych traktów. Wieś jakich wiele w tej części księstwa — istniejąca, bo istnieć jakoś trzeba. Nie dziwiło go wcale, że bandzior, którego ścigał, zapuścił się właśnie w te rejony. Doskonałe miejsce na kryjówkę po rabunkowym wypadzie. Lowkick wciąż nie dowierzał, że Mospan ze swoją bandą mogli jednak zawrócić lub choćby minąć to sioło. Zostawiwszy konia po bezpieczniejszej stronie rzeki, przekroczył ostrożnie drewnianą kładkę na Beczycance. Z uwagą stawiał każdy kolejny krok z dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza. Spodziewał się ataku spomiędzy chat w każdej chwili. Jeśli wypadną na mnie, to teraz, pomyślał, mijając pierwsze domostwo. Nie pomylił się.

Wypadli na niego z prawej, w zwartej grupie. Na czele pędziła mała, na oko sześcioletnia dziewczynka. Krzycząc z radości, jaką dać może tylko niespodzianka, pierwsza dobiegła do fajtera, sprawnie omijając przy tym głęboką kałużę. Wyuczona nieufność nakazała jej jednak zatrzymać się o kilka kroków od mężczyzny. Gdy dopędziła ją rówieśniczka, odjęła dłoń od rozdziawionej buzi. Dziewczynki rozemocjonowanym szeptem komentowały sobie na ucho wygląd przybysza, zaśmiewając się przy tym filuternie. Niecałą chwilę później dobiegli do nich chłopcy z patykami w dłoniach. Wokół najwyższego z nich skotłowali się pozostali, obrzucając miecz Lowkicka okrzykami podziwu i zazdrości.

Zanim mężczyzna ochłonął z zaskoczenia, z najbliższej chaty wypadła jakaś kobieta. Porwała szybko małe flirciary i uciekła pomiędzy budynki. Trzej chłopi nadbiegli w tym czasie od strony pobliskiej stodoły, ściskając kurczowo widły. Rozemocjonowani chłopcy urwali wpół okrzyku i jak na komendę rozpierzchli się między chaty. Zapadła względna cisza, przerywana jedynie tupotem i chlupotem stóp kolejnych przybyszów. Nim Maćko zdążył mrugnąć po raz trzeci, była już przy nim cała męska część wsi. Powoli schował miecz do pochwy.

— Dzień dobry panowie, spokojnie — zaczął, unosząc ręce w obronnym geście. — Jestem z Gildii F…

— Poborca! — huknął ktoś z tłumu. Kilku chłopów pospiesznie schyliło się po kamienie. Krąg otaczający fajtera zacieśnił się.

— Nie! Zaraz! Panowie! Fajterów, z Gildii Fajterów! — odkrzyknął, może nieco za nerwowo.

Zaczął układać w głowie scenariusz improwizacji na wypadek, gdyby któremuś z wieśniaków kamień wymsknął się jednak z ręki. Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Ten i ów poprawił uchwyt na widłach, tak na wszelki wypadek.

— Ja wiem! Ja! Ja! — Przez tłum przecisnął się nagle wychudzony chłopak, choć właściwie już mężczyzna. — Gildia Fajterów, mistrzowie kikfajtingu! Olaboga, panie! Toście wy? Naprawdę?

— T-tak, jam ci to. — Maćko odruchowo potrząsnął podaną mu dłoń. Nie miał pojęcia, o co właściwie chodziło młodzieńcowi o cielęcym spojrzeniu, ale grzechem byłoby nie blefować w tak napiętej sytuacji.

— Zapraszam, no zapraszam, no! Opowiecie, wszystko opowiecie, no! — Wieśniak złapał Lowkicka za rękaw i począł ciągnąć w głąb wioski. — Sajmonella, Sajmonella jestem panie!

— S-Sajmonella, tak… tak, dobrze… a… ale koń… — Fajter obejrzał się w kierunku rzeki.

Wspominając później ten dzień, sam był zaskoczony, jak to niespodziewane pojawienie się podekscytowanego zasmarkańca go zdekoncentrowało. Dwóch stojących najbliżej chłopów ruszyło ku kładce, nie wiedząc jeszcze, że Imobilajsa to nieprzypadkowe imię dla wierzchowca. Sajmonella nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zasypując przybysza gradem onomatopei i pytań, powlókł Lowkicka w głąb jądra wsiowości.


Sołtys powłóczył lewą nogą prawie niezauważalnie, delikatnie szurając dużym palcem po klepisku. Utykał. Jednak utykał. Klepisko, szlag by to. W tej przeklętej wiosce nie było nawet porządnej podłogi w sali defiladowej sołectwa. Tak ją sobie nazywał — tym dla niego była. Sala defiladowa. Codziennie z dumnie podniesioną głową pokonywał dystans od drzwi do wiklinowego siedziska przy południowej ścianie niedużej sali. Niósł ze sobą przecież nie tylko powagę stanowiska, ale i rodzinnej tradycji doświadczonych administratorów ludzkiego bytowania. Sołecki tron ze zdrewniałych chabazi uginał się wcześniej pod jego ojcem, a przed nim dziadkiem i pradziadkiem. Kto wie, może i pradziadowi antenaci grzmieli z tego miejsca dekretami, może wysoko uniesiony ton organizował życie wsi od niepamiętnych czasów, od momentu położenia pierwszego kamienia pod pierwszą chatę. Rozmarzył się na moment, uśmiechając pod nosem. Zaiste, obecność jego rodziny to łaska dla tej zapomnianej krainy. Był o tym mocno przekonany.

Czasami zastanawiał się, jak miejscowi mogli w ogóle przetrwać od pierwszego do pierwszego przed przybyciem w te strony jego rodziny. Najpewniej wodzem wybierano zwykle jakąś niepiśmienną łajzę lub nie było go wcale. Nic dziwnego, że Helmsby widniało nadal ledwo jako kropka na mapie księstwa. A mogło być tak pięknie.

Przesunął wzrokiem po twarzach mijanych wieśniaków oczekujących go z niecierpliwością w sali defiladowej. Same zapite mordy, źle ogolone, w szarych, wymiętolonych łachach. Zaiste, jego ród to dar z nieba dla lokalnej społeczności. Obiecał sobie w duchu westchnąć wieczorem z wdzięcznością, do kogo tam się wzdycha, aby podziękować za swoje istnienie, za intelekt. Za bycie szansą dla Helmsby, najbardziej zapadłej dziury w tej części gór. Helmsby, psia ich mać, powinni zostać przy poprzedniej nazwie. O niewdzięczny losie, za jakie przewiny, przemknęło mu przez myśl. Zreflektował się jednak szybko — to na pewno misja, na pewno. Los zsyła mi zadanie godne tylko największych reformatorów. Jaki inny sens miałoby przyjście na świat akurat tu?

Tymczasem jednak utykał. Starał się mimo wszystko trzymać prosto, kroczyć powoli i z godnością przed sznurem onieśmielonych powagą stanowiska petentów. Niczego chyba nie zauważyli, dobrze się zaprezentował. Jak co dzień. Opadł na sołecki tron nieco ciężej niż zwykle. Trzeba będzie odstawić na jakiś czas soczewicę. Kilka fałdek tłuszczu więcej dobrze robiło na wizerunek, przydawało klasy, statusu. Należało jednak zachować umiar. Umiar w służbowej pulchności to podstawa.

Rzucił zmęczone, wystudiowane spojrzenie na oczekujących go Helmsbian. Żadnego nieznajomego. Westchnął w duchu z rezygnacją. Nikt się tutaj nie zapuszczał nawet przypadkiem. Przeorane pracą w polu dłonie miętosiły zdjęte z szacunku czapki. Potarł lekko skroń, przymykając oczy. Miał nadzieję, że wiedzieli, jaką łaskę wyświadcza ich przyziemnym sprawom, ile cierpliwości kosztuje go poświęcanie im swojego cennego czasu. A mógł przecież pić teraz kawę w izbie, taką prosto z pieca. Sonka na pewno już zaparzyła. Skinął ospale głową na pierwszego z chłopów.

— Czego wam to kumie Udrzyk, rozumiecie, trza? — zagaił w lokalnej melodii, gdy wieśniak zbliżył się do tronu.

Urząd urzędem, w Helmsby musiał zniżać się do poziomu wiejskiego grajka, aby być rozumianym przez tych tępych łotrów. Helmsby, psia ich maćżeby tak dotarło kiedyś do uszu hrabiego, przez jakie ja tu piekło muszę przechodzić. Może by tak, za te wszystkie lata, za ten ból istnienia — na wójta?

— No… to tego… — zająknął się niewysoki mężczyzna, mnąc w dłoniach poszarzałą czapkę. — Abo no… te rzepe, co to sołtys kazoł sadzić bokiem, co niby lepiej rośnie…

— Bo lepiej rośnie, psia mać! — Pulchna dłoń z impetem wbiła się w oparcie wiklinowego tronu. Nie znosił, kiedy kwestionowano autorytet jego intelektu. Wziął głęboki oddech. Godność i umiar, pamiętaj, godność i umiar. — No dobrze, co tam z tą rzepą…

— Ady z rzepom to nic, po prawdzie. Ino żeśmy od tej rzepy zbiegli ku wiosce, bo dziatwa się naraz rozdarła. No iśmy chopa znaleźli. Nietutejszy łon, znaczy się, bo jakby on tutejszy, to ja bym sołtysa nawet nie… — Mężczyzna obrzucił miejscowego władykę przelęknionym spojrzeniem spode łba. — No to tego… taki kaprawy. To go Sajmonella ku Antkowy chaty wlók, coby nie zmok, bo po prawdzie to padać poczęło chwila temu, ale łon się wypi… spod, naczy się, na kamieniu się zatchnął, bo go Sajmonella wlók niemiłosiernie, no i tego… i jemu się zemdlało, bo na głowe spod, tośmy go już w tyj Antkowy chacie łostawili… no i tego… no i on coś o gildii jakiś wcześni mamrotoł, tośmy pomyśleli, poborca. Ale nie, już go tam młody po drodzy wypytoł, ale wie sołtys, jaki łon do tych sprow… no tośmy pomyśleli, może ten chop to handlowy, kupiec, naczy się. To jak łon znaczniejszy, to może by go tu…

— Bardzo dobrze, kumie, uczyniliście, bardzo dobrze! — wykrzyknął uradowany sołtys.

Twarz wieśniaka rozpromienił niespodziewany uśmiech. Obejrzał się na pozostałych petentów, czy aby na pewno słyszeli. Takie uznanie z samego rana! Z ust własnego sołtysa! Nie mógł się doczekać, aż opowie kochance.

Tymczasem wiejski władyka starał się opanować narastające podniecenie. Obcy we wsi! I to jeszcze w sytuacji wymagającej jego interwencji! Nareszcie coś się, kurwa, dzieje! Żeby to tylko dobrze rozegrać, wieść pójdzie w świat na pewno. Wójtowanie w nagrodę jak uffa w pacierzu. Jeśli to faktycznie kupiec, to aż klepnę Sonkę w tyłek z tej radości.

Zaparł się dłońmi o oparcie fotela, ledwo ukrywając ich drżenie.

— Prowadźcie! Jeśli on znaczny, to istotnie urzędowa sprawa. Bez zwłoki się nią zajmę.

Uśmiech znikł z twarzy Udrzyka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spuścił wzrok, wyraźnie skonsternowany.

— Ale… ale jakże to tak, bez zwłoki… on żyw przeca, jeszcze dycho… — wymamrotał niepewnym tonem.

Sołtys przymknął powieki, wciągając powoli powietrze. Helmsby, psia ich mać…

— Prowadźcie, kumie. Po prostu prowadźcie.


Capiło capem. Paskudną, ostrą woń rozpoznałby z zamkniętymi oczami pierwszy lepszy alchemik, nawet początkujący. Maćko swoich też przezornie nie otwierał. Nie był sam. A do tego capiło capem.

Poczuł na ramieniu kilka delikatnych muśnięć, a czyjś kościsty palec szturchał go rytmicznie w wewnętrzną stronę dłoni. Wypuścił delikatnie powietrze przez nos, bojąc się poruszyć ustami. W świeżo oprzytomniałej głowie poczuł nieprzyjemne pulsowanie. I ból. Szczęka drgała tępo, coraz nieznośniej. Znów kilka pociągnięć, tym razem za włosy, a inny palec począł zsuwać się po skroni w kierunku ucha, łaskocząc niemiłosiernie. Gdy dotarł na jego brzeg, Maćko zdecydował, że to najwyższy czas na reakcję. Opowieści o Bumcynglu, które w dzieciństwie serwował mu dziadek, nie wzięły się znikąd. Otworzył oczy.

Tuż nad swoją twarzą ujrzał rozszerzające się gwałtownie źrenice jakiegoś chłopca. Długa struga śliny, którą ten starał się trafić w lewe oko mężczyzny, zadrgała. Zatrzymana gwałtownie nad rogówką, powróciła z głośnym siorbnięciem do złożonych w dziubek ust. W mimowolnym odruchu obmierzłości Maćko zacisnął pięści. Rozległ się głośny, dziewczęcy pisk. Fajter wyprostował się na łóżku jak wystrzelony z procy, zupełnie już przytomny.

W lewej dłoni ściskał palec małej, przerażonej dziewczynki, która próbowała go odzyskać, szarpiąc zajadle — nieustannie przy tym piszcząc. Jej siostra ze strachu aż przysiadła na podłodze, z trzyletnią buzią wykrzywioną do nadciągającego płaczu. Po malcu, który próbował trafić śliną w Maćkowe oko, nie było już śladu. Do ściany tuż obok łóżka przywarł drugi szkrab, chowając za sobą palce prawej ręki z przestraszonym wyrazem twarzy. Lowkick w przypływie świadomości rozluźnił pięść i przyłożył dłoń do ucha. Chłopiec rzucił niepewnie okiem na drzwi, starając się szybko oszacować, czy zdąży.

W międzyczasie starsza z dziewczynek poderwała na ręce zapłakaną trzylatkę i wybiegła z izby. Na progu zderzyła się jeszcze z fartuchem, który zafalował złowieszczo w pierwszych, porannych tumanach kurzu. Jego właścicielka spojrzała wilkiem na przyklejone do ściany dziecko. Malec natychmiast rzucił się slalomem do wyjścia, nie unikając jednak po drodze smagnięcia naręczem pokrzyw. Kobieta zatrzasnęła drzwi, głośno przy tym pomstując, a trzymane w ręku zielsko rzuciła na zimny jeszcze piec. Odwróciła się i oparła o sfatygowaną framugę, obrzucając fajtera spojrzeniem bławatkowych oczu. Zdmuchnąwszy z nosa rudy kosmyk włosów, otworzyła usta, lecz natarczywy łomot za plecami przerwał jej pytanie wpół intencji. Przewróciła oczami i odkleiła się od drzwi, otwierając je z wyraźną niechęcią.

Na progu stanął niewysoki mężczyzna ubrany w czystą, wykrochmaloną koszulę. Niecodzienny widok na wsi, zwłaszcza w środku tygodnia. Lekko zaciśnięte usta okalała starannie przystrzyżona broda, a czubek głowy wieńczył pieczołowicie upięty z gęstych, czarnych włosów kok. Brodacz rzucił Maćkowi bystre spojrzenie spod zadbanych brwi. Trudno było orzec, czy miał taki wzrok od urodzenia, czy wyczytał go w jakimś poradniku. Lekko utykając, ruszył w kierunku łoża, na którym spoczywał domniemany kupiec.

— Witam, witamy, to jest… to znaczy miło nam bardzo tak znamienitego gościa w naszym skromnym Helmsby podejmować. Miejscowość to nienajpośledniejsza, choć uwarunkowania geopolityczne sprawiają, że światowej klasy kupcy mniejsze mają o lokalne trakty staranie, sam pan rozumie, panie…

— Lowkick. — Maćko zamierzał oszczędzać słowa. Ból głowy lekko się wzmógł.

— Lowkick, oczywiście, a jakże. Istotnie, godne to nazwisko człeka pańskiej pozycji. Lowkick, tak. Merthe, a co ty tak stoisz! — warknął w kierunku rudowłosej, która przysłuchiwała się spotkaniu oparta ponownie o wysłużoną framugę. — Dajże panu co do popicia i może jakiego jadła!

Przysiadł na brzegu łóżka, spoglądając na gościa z zatroskanym wyrazem twarzy.

— Śniadania pan jeszcze nie jadł, jak mniemam? No właśnie, widzi pan, zaraza z tymi miejscowymi, bo choć dobrzy to ludzie, to ogłady brak, pewnych, rozumie pan… cech towarzyskich nie wytworzyli. Dbam o nich, jak umiem, edukuję, ale wie pan, jak to jest z tym plebsem, nieraz i najświetniejsze dusze… zresztą, gdzież i moje maniery! Tumilis. Emil Tumilis, sołtys Helmsby, niegdyś zwanego Malizną. Bardzo mi miło.

Maćko uścisnął podaną mu dłoń. Ból głowy narastał z każdym kolejnym słowem.

— Tumilis, Emil Tumilis. Szlacheckie to nazwisko, jednak takie nam nastały czasy, że i co obszerniejsze umysły zamknięte bywają w okowach geopolitycznych uwarunkowań, w takim, na ten przykład, Helmsby. Cóż jednak począć, misję swą trzeba z godnością przyjmować, nadzieję żywiąc, że starania o cywilizacyjny postęp lokalnych społeczności nie pozostaną niezauważone, a nadejdzie może i taki dzień, że sprawiedliwość życiowa się o mnie… to znaczy o takie persony, upomni z należytą dbałością o stosowne uznanie ich zasług.

Spojrzał na fajtera znacząco.

— Tak… Tumilis, Emil. Zapamiętam, na pewno. — Lowkick skrzywił się lekko. W głowie dudniło mu już niemożebnie. — Panie… sołtysie. Czy moglibyśmy dalszą rozmowę odłożyć nieco. Głowa, rozumie pan…

— Oczywiście, ależ oczywiście! — Tumilis wyprostował się jak struna. Zamachał gwałtownie rękami na Merthe, która wracała właśnie z miską kaszy i dzbankiem mleka. — Wszyscy wychodzić! Pan Lowkick musi odpocząć!

Kobieta prychnęła pod nosem, odkładając nieco zbyt zamaszyście przygotowany naprędce posiłek. Nim zniknęła w przedsionku, zdążyła jeszcze posłać przez ramię obrażone spojrzenie.

— Sołtysie — sapnął Maćko, gdy mężczyzna stał już na progu. — I dzieci… dzieci proszę nie wpuszczać.

Tumilis ukłonił się lekko, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Do uszu Lowkicka dotarła z sieni przytłumiona reprymenda. Ginący gdzieś za oknem tupot małych stóp upewnił go, że sołtys wziął sobie jego prośbę do serca.


Obudziła go cisza. Nie pamiętał, kiedy ból głowy znikł, ustępując miejsca sennym marom. Najważniejsze, że znikł na dobre. Przetarł oczy. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Westchnął ciężko, gramoląc się z pościeli. Na stole pod oknem stała miska pełna kaszy i kubek mleka. Mimo głodu Lowkick opróżnił jedynie kubek. Najpierw obowiązki, potem przyjemność.

Wychodząc z izby, potknął się o zwitek szmat przed progiem. Szarobura masa poruszyła się, a spod kołtunów koloru ziemi zaświecił szeroki uśmiech idioty. Maćko przeklął w duchu.

— Sajmonella. — Fajter pomógł młodzieńcowi wstać. — Co ty tu robisz? Leżałeś tak cały dzień?

— No… no tak, panie. Coby dziecka nie przeszkadzały, boście zmęczeni byli.

Spojrzał na Lowkicka z gwałtownie narastającym podekscytowaniem. Obawiając się kolejnej fali paplaniny, Maćko przerwał mu wpół niemego pytania.

— Zaprowadzisz do sołtysa? Przyjmuje jeszcze o tej porze?

— Ano, a pewno, taką personę… a pewno — Sajmonella był wyraźnie dumny, że przybysz powierzył mu jakieś zadanie. — Proszę, za mną idźcie, to niedaleko, tu zaraz, ino…

— Chłopcze…

Starał się nie brzmieć zbyt srogo. Nie chciał robić mu przykrości — bądź co bądź, warował pod jego drzwiami cały dzień. Uśmiechnął się lekko, widząc, jak wieśniak aż stężał w oczekiwaniu.

— Trochę jeszcze boli mnie głowa. Gdybym mógł cię prosić… porozmawiamy później, dobrze?

— Aaa… pewno, pewno. Jak mówicie, panie, jak mówicie — wydukał nieco zawiedzionym głosem Sajmonella.

Do siedziby sołtysa podążyli w ciszy, przerywanej wyłącznie miarowym człapaniem bosych stóp przewodnika. Stanąwszy w końcu przed budynkiem, Maćko wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Nie zauważył po drodze kunsztownego reliefu na belce nad drzwiami, nie zwrócił uwagi na świeżą słomę na dwuspadowym dachu. Nie miał dziś na to czasu.


Lowkick bywał sporo. Bywał, aż stał się obyty. W tak mizerne progi wstąpił jednak po raz pierwszy. Nie spodziewał się wyłożonej marmurem posadzki ani złotego tronu, widywał jednak ładniejsze krzesła z wikliny i równiejsze klepiska. Rozparty na drewnianym siedzisku Tumilis pasował tu istotnie jak pięść do nosa. Nic dziwnego, że żywił gorącą nadzieję na wszechdosięgającą rękę życiowej sprawiedliwości.

— Szanowny panie Lowkick! — Wyszczerzył szeroko zęby na powitanie. — Ufam, że wypoczął pan dostatecznie?

— Tak, dziękuję.

Zatrzymał się o kilka kroków od sołtysa. Na śnieżnobiałej koszuli dostrzegł długi, rudy włos. Uśmiechnął się dyskretnie.

— Wdzięczny jestem za strawę i czystą pierzynę. Zapewne interesuje pana cel mojej wizyty, powinienem chyba wytłumaczyć moje niespodziewane przyb…

— Szanowny panie Lowkick! — Sołtys klasnął w ręce, przerywając fajterowi wpół zdania.

Zza parawanu po prawej stronie izby wychynęła kobieta w średnim wieku, trzymając w dłoniach dwa kieliszki i pokaźny, gliniany dzbanek. Maćko miał nadzieję, że była w nim tylko czysta, bezprocentowa woda. Pomylił się jednak zarówno w kwestii procentów, jak i napoju. Gdy wychylił z sołtysem „urzędowego”, mleko zafurkotało mu w żołądku. Przeklął się w myślach za nietkniętą miskę kaszy.

— Panie sołtysie…

— Dla przyjaciół Emil. — Władyka wyszczerzył zęby w wystudiowanym grymasie.

Maćko obserwował z niepokojem, jak Tumilis napełnia ponownie kieliszki. Po drugiej kolejce był już pewien, że trzeciej nie zdzierży. Nim dobiegł do drzwi, mleko skisło, a wraz z nim cały protokół dyplomatyczny. Pozostawiony samemu sobie sołtys westchnął ciężko i osunął się na klepisko. Wznosząc oczy ku niebu, przechylił butelkę. Na swoją korzyść.

Kilka chwil później stary fajter powrócił chwiejnym krokiem, pomarszczony nieco bardziej niż zwykle. Oczy sołtysa rozbłysły.

— Szwny pnie Lowkick!

— Emil, błagam… — Maćko uśmiechnął się słabo, odtrącając delikatnie podany mu kieliszek. Stracił w tej zapadłej wsi już zbyt wiele czasu. — Przejdźmy do rzeczy. Jestem tu z rozkazu Gildii Fajterów, w pościgu za…

— Ghhh… — Siedzącym na klepisku Tumilisem nagle zakołysało, jakby ktoś klasnął mu znienacka przed nosem. — Fff-fajtrów? To wy… ty… nie kupiec? Ks… księcia nie znasz?

— Nie, jestem mis…

— Aaa… aaa wiesz, kogo… kogo ja znam?

Przechylił do tyłu głowę i patrząc na Lowkicka zawiadiacko, wydął dolną wargę. Po chwili głowa opadła mu gwałtownie do przodu, a rozluźnione ciało aż przygarbiło się od impetu. Emil ni to sapnął, ni to zacharczał.

— Nikogo… k… wa… nikogo… a ty… ftrów… a co mnie… fajtrów…

Głowa sołtysa opadła powoli prawie do samej ziemi. Gniewny bełkot zastąpiło arytmiczne pocharkiwanie, stopniowo przechodzące w coraz równomiernejsze chrapanie. Po pewnym czasie Maćko uznał, że spity mężczyzna zasnął na dobre. Gdy zaczął zbierać się do wyjścia, Tumilisem targnęło znowu, tym razem do pionu.

— Aaa, a wiesz co… Lokik? — Rzucił nieprzytomne spojrzenie prosto w oczy fajtera. — Aaa, to wypridalaj… i… i wiesz co, Lokik? Weź tego tam… co o Gildii… wiesz? Weź go i www… www…

— Wiem Tumilis, wiem. — Maćko skrzywił się z niesmakiem.

Wypadł na zewnątrz, nim sołtys zdążył wydąć także górną wargę.

Rozdział drugi — Grafitowe psalmy

Sajmonella starał się nie przysnąć w siodle, choć oczy ciążyły mu już jak brak słów. Jechali od rana w absolutnej ciszy — stary fajter nawet nie wzdychał. Od czasu do czasu czuł na sobie jednak jego oceniający wzrok. Nie bardzo rozumiał, dlaczego po powrocie od sołtysa Maćko, bez zbędnych ceregieli kazał mu się spakować i wyjechać razem z nim.

Lowkick sam właściwie nie bardzo rozumiał, dlaczego po powrocie od sołtysa, bez zbędnych ceregieli kazał się chłopcu spakować i wyjechać razem z nim. Od tamtego momentu nie zamienili już jednak ani słowa. Może wzruszyło go poświęcenie Sajmonelli, warującego pod drzwiami, czuwającego nad jego spokojnym snem. Bezinteresowność czynu. Niewielu znał ludzi czyniących dobro dla samego dobra. Może to te drwiące spojrzenia innych mieszkańców Helmsby wzbudziły w nim litość dla prostego chłopaka? A może po prostu zrobiło mu się żal, że ktoś poczciwy musi żyć w tej samej wsi co zapity sołtys o nazwisku brzmiącym jak egzotyczna choroba? Odkąd wyruszyli, zdążył dokładnie przyjrzeć się młodzieńcowi. Całkiem nieźle trzymał się w siodle, nawet w galopie, choć nie wyglądał na zaprawionego jeźdźca. Jego wychudzone ciało zdawało się kołysać razem z wiatrem, który łopotał na nim znoszoną, szarą koszulą. Na pierwszy rzut oka nie było w Sajmonelli nic niezwykłego, a jednak…

Niedoszły kupiec z przypadku zadumał się nad dalszym biegiem wydarzeń. Nie wiedział jeszcze, co zrobi z chłopakiem. Na razie jechali.


Gospoda o nazwie „Przestrzenna”, wielce zachęcającej, wyrosła za zakrętem czechowskiego traktu w samą porę. Dzień miał się już ku końcowi, podobnie jak i Sajmonella, zsuwający się coraz bardziej z siodła. Lowkick uśmiechnął się na myśl o nocy spędzonej z dala od dzieci. I o misce ciepłej kaszy.

Karczma była prawie pusta. Kilku gości niespiesznie zapijało kolację przy jednym ze stołów, nie zwracając szczególnej uwagi na nowo przybyłych. Właściciel przybytku był bardziej towarzyski. Dwie miski z potrawką z wiewiórki i ciemny bochen chleba wylądowały na stole, zanim Maćko zdążył sięgnąć do kiesy. Córka gospodarza zafalowała spienionym w przyniesionych kuflach piwem, a w drodze powrotnej do kuchni falowała już tylko sobą. Sajmonella przywarł natychmiast do miski ze skupieniem godnym lepszej sprawy.

Maćko tymczasem schował kiesę lżejszą o zapłatę za nocleg i najświeższe informacje. Karczmarz wymruczał co prawda niewiele, zapewne z lęku przed bandycką zemstą, ale wymruczał wystarczająco. Wyglądało na to, że nie musieli się spieszyć. Lowkick pochylił się w zamyśleniu nad gorącą strawą.


Mgła poranka podnosiła się bardzo powoli, ociężale, niechętnie ustępując pola ciepłym promieniom słońca. W tej cienistej krainie dni rzadko przebijały się przez noce, a gęste zarośla pod stłoczonymi koronami drzew przyjaźniły się z mglistym półmrokiem na śmierć i życie. Niewielu ludzi mieszkało w stankowej dziedzinie. Głównie życiowi pustelnicy i ludzie wykolejeni z dziada pradziada, którzy bardziej od chłodu bali się tylko towarzystwa. Jak we wszystkich mrocznych ostępach, zazwyczaj było tu niezwykle spokojnie.

Jeźdźcy wsunęli się w wąską ścieżkę niczym węże w zsiadłe mleko. Sajmonella zerknął na swojego towarzysza zagłębiającego się pewnie w leśną przecinkę. Podziwiał jego niezalękniony spokój — sam nigdy nie zapuściłby się w te strony z własnej woli. Wijąca się nad urwistym brzegiem rzeki dróżka prowadziła na wschód, w głąb lasu. Główny trakt zostawili za sobą dawno temu. Zwarty tunel z gałęzi, rozpościerający się nad ich głowami, przywodził na myśl scenografię ostatniej wędrówki człowieka. Sajmonella zamknął oczy. Jeśli na końcu tego tunelu miało czekać na nich światło, nie chciał go widzieć. Po prawdzie bał się też wodników, leśnych rusałek i innych mieszkańców gęstych lasów, ale zaświaty przerażały go najbardziej. W ciemnym świecie za powiekami od razu poczuł się bezpieczniej. Jedynie szum rzeki na dnie przepaści nie pozwalał mu się całkowicie odprężyć.

Maćko spojrzał na chłopaka beznamiętnie. Nie dziwił go wcale lęk młodzieńca, okolica nie należała bowiem do najprzyjemniejszych. O tutejszych borach krążyło wiele opowieści, niektóre nawet prawdziwe. Tymi najgorszymi, o oślizgłym, przebiegłym Bumcynglu, który wdzierał się przez uszy, straszono dzieci po wioskach. Te o Grafitowym Dziedzicu wyszeptywano jedynie po kątach.

Zsiadłszy na początku leśnej drogi z koni, maszerowali gęsiego już prawie pół dnia. Ostrożnie, bez niepotrzebnego pośpiechu prowadzili wierzchowce za uzdy. Droga była tak wąska, że o jeździe nie było mowy. Sajmonella otworzył oczy już jakiś czas temu, kiedy wyrżnął głową w nisko wiszący konar. Wielkim guzem na środku czoła przejmował się teraz bardziej niż osławionym Bumcynglem. Wzdrygnął się, kiedy coś zaszeleściło w zaroślach. Sikorka. To tylko sikorka. Odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że nie będą nocować w tym lesie.

Niedługo później Maćko zarządził postój na niewielkiej polanie pomiędzy potężnymi dębami. Rozkulbaczenie koni i zaparzenie kawy pozostawił Sajmonelli, chłopak musiał się w końcu do czegoś przydać. Oparty o chłodny pień drzewa pociągnął łyk wody z bukłaka, obserwując, jak jego młody towarzysz sprawnie radzi sobie z wierzchowcami. Wieśniak może i nie był najostrzejszym nożem w kredensie, ale na pewno miał dryg do codzienności. Stary fajter uśmiechnął się do swoich myśli. O Sajmonelli jeszcze usłyszą, nawet jeśli tylko raz. Tego był pewien.

Postój nie trwał długo. Dopiero co minęło południe, mieli jednak nadal szmat drogi do przebycia. Maćko liczył, że dotrą do celu podróży przed nocą. Jego kompan był jeszcze za słaby psychicznie, aby szlajać się nocami po okolicach Stanka — choćby i pod jego opieką. Ruszyli dalej zaraz po pierwszej kawie bez przepitki.

Kiedy jakiś czas później cienie zarośli nabrały wieczornej barwy, Sajmonella omal nie stracił głowy. Całkiem dosłownie. Lowkick w ostatniej chwili dostrzegł cienką jak wodzionka, metalową linkę rozciągniętą w poprzek drogi.

— C-co to jest? — zająknął się przestraszony chłopak.

Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pobłyskującą zachodem słońca linkę na wysokości swojego gardła. Przelotna sugestia wyobraźni sprawiła, że miał ochotę zemdleć, ale w tym momencie bał się nawet o tym myśleć.

— Pułapka na kroserów. — Maćko przeciągnął paznokciem po ostrym jak brzytwa druciku. — Od czasu do czasu najodważniejsi młodzieńcy z okolicy, albo przynajmniej ci najbardziej znudzeni, urządzają sobie wyścigi konne na tej drodze. Jest mrocznie, wąsko, niejeden już pogruchotał kości, spadając w przepaść. Idealne warunki do bezmyślnego dowodzenia swojej nieprzedumanej męskości. Zawsze robią przy tym sporo hałasu, jak to na wyścigach. A Grafitowy Dziedzic lubi ciszę.

— Grafitowy Dziedzic o-obcina głowy? — Sajmonella prawie udławił się własną śliną i wyobraźnią.

— Nie, on tylko rozciąga linki — parsknął jego przewodnik. — Chodź, już niedaleko.

— Panie Lowkick…

Wieśniak wziął głęboki oddech. Do tej pory nie miał odwagi zapytać, ale sytuacja zaczynała go przerastać.

— Dokąd… dokąd my to jedziemy?

— Tam, gdzie nikt inny nie ma czelności. — Maćko przeprowadził ostrożnie rumaka pod pułapką. — Do Dziedzicówki.


Zytek rozejrzał się po zgromadzonych słuchaczach błyszczącym od procentów wzrokiem. Jego żona zdawała się zdeterminowana, aby jak najszybciej opuścić karczmę, choćby musiała wlec ich małoletniego syna za nogi. Mały Vamsi za nic bowiem nie wyszedłby teraz z własnej, nieprzymuszonej woli. Siedział wpatrzony w ojca jak w obrazek, chłonąc każde słowo znanej na pamięć historii. Podobnie zresztą, jak i zebrani w gospodzie goście. Zaiste, Zytek miał talent do bajania.

— Downo, a w inszych stronach padają, że nigdy, nie widzioł baby jej krasy. Włosy mioła złote jak… nu, jak przenico na polu starego Jura. Gynste to było… pikne, gynste jak smoła. Łoczy takie samiuśkie. Nie było w nij nic, czegoś się mógł uczepić. Naczy tego, uczepić to i było się czygo…

Zytek przerwał opowieść i pośpiesznie pociągnął łyk piwa, starając się nie zwracać uwagi na bezlitosne spojrzenie żony.

— Co ja to tego… ady, przeca. No i na to syćko, rozumicie, drzwi się łotwieroją i do izby wloz…

— Arunia! — wykrzyknął Vamsi. Rozpalonym policzkom malca dorównać mogły kolorem jedynie nabrzmiałe piwem oczy Zytka.

— Ano! — Rozochocony przepitką mężczyzna grzmotnął kuflem w stół z uśmiechem, rozpryskując pianę na wszystkie strony.

Kilku siedzących w pobliżu słuchaczy przetarło sobie policzki wierzchem dłoni. Nieznanym sposobem bujna czupryna przycupniętego u stóp ojca chłopca pozostała nietknięta.

— Dobrze pamientosz! Arunia! I jok łon se ją zobejrzał, to z tygo wszystkiego rozumicie, Aruni…

— Ekhm! — Żona Zytka odchrząknęła gniewnie, wskazując głową na malca.

Mężczyzna był co prawda zbyt wstawiony, by zatrzymać się wpół narracji, udało mu się jednak sprowadzić opowieść na bardziej obyczajne tory.

— Tego… Aruni… naczy, Arunia… stanął jak wryty! A co było potym…

A potem… cóż…


Temperatura namiętności w niewielkiej izbie sprawiła, że oliwa w lampce wyparowała, nim poruszył ją pierwszy płomień. Westchnął i on, gdy ona westchnęła, a na jego scyzoryku do golenia odbiła się scena, od której żyłka pękłaby nawet kurtyzanie.

Nie był to bowiem zwykły wieczór, niezwykłe było to również spotkanie. Źrenice kobiety zwężały się i rozszerzały na przemian, gdy mężczyzna spopielał wargami jej dogorywającą spazmami szyję. Gdyby mogła, palcami przeszyłaby jego ciało na wylot. Gorący oddech partnera zsunął się ku wezbranym półkulom, dygoczącym na krawędzi przyzwoitości. Nie to jednak zagotowało fusy, nie od tego powstała szczelina jęku na szybie izby otulonej światłem świec. Nie od tego wszystkie zmysły kobiety przegalopowały na wylot świadomości, nieomal pogrążając ją w próżni odczuwania.

Najwyrazistsze nadeszło, gdy ściśnięte dłonie kochanki uspokoiły się nieco, a dla mężczyzny był to znak, że czas najwyższy przesunąć swe wargi dalej na południe, aż po horyzont… Arunia Paladynowicz, zwany Grafitowym Dziedzicem, nie brał jeńców. Maruszka westchnęła resztkami sił, nie pamiętając potem, czy był to sen, czy omdlenie.


Czuł w nozdrzach zapach zbliżającego się niebezpieczeństwa. Cierpka woń spoconego ze strachu ciała wzmagała zawroty głowy szalejące w jego czaszce od poczucia bezsilności. Zapędzony w kozi róg stracił nadzieję na jakąkolwiek przyszłość. Przykuty do metalowego krzesła na środku leśnego traktu czekał niecierpliwie na nadciągającego oprawcę, nie mogąc wydobyć ze ściśniętego gardła nawet westchnienia. Było coraz chłodniej, choć świt miał się już ku końcowi. Kątem oka wyłowił ruch z prawej strony. Panna Świst drgała spazmatycznie w cichej agonii, rozpostarta na ziemi pokrytej zgniłym listowiem. Sklejone krwią i błotem włosy przykryły liście paproci, pomiędzy które osunęła się posiniaczona głowa. Tuż obok kobiety leżała Prządka, która już nawet nie parowała. Jej zamglone, nieruchome spojrzenie spoczywało na szarych świerkach po drugiej stronie ścieżki. Paladynowicz podniósł spocone czoło ku niebu, zaciskając zęby w bezsilnej wściekłości. Gdy i panna Świst w końcu znieruchomiała, zdał sobie sprawę, że teraz jego kolej.

Korony drzew w oddali poczęły miotać się na wszystkie strony, targane niewidzialną ręką huraganu. Rozległ się grzmot potężnych stóp miażdżących przemarzniętą ziemię — z początku przytłumiony, potem coraz donośniejszy. Bestia zbliżała się powoli, lecz nieubłaganie. Arunia bezskutecznie starał się przecisnąć ślinę przez zaciśnięte gardło. Świerki zafalowały, a tupot bosych pięt niemal go ogłuszył.

Zamknął oczy. Bumcyngiel już tu był.

Gdy otworzył je ponownie, ujrzał postać wzrostu przeciętnego dziesięciolatka. Krasnal musiał mieć około stu lat, zaczynał już bowiem mocno łysieć. Nalane policzki podpierały niemrawe oczy, obserwujące teraz Paladynowiczowa z uwagą. Wydatne usta ściągnęły się w grymasie niezadowolenia, a pokaźny brzuch zafalował malowniczo, gdy jego właściciel obrócił się gwałtownie plecami do mężczyzny.

— Nie, nie, nieee… — zajęczał żałośnie Bumcyngiel, potrząsając głową. — Nie, mój słodki, nieee… za chudy, za chudy…

Rzucił Aruni ukradkowe spojrzenie przez ramię, przestępując z nogi na nogę. Skwaszona mina jak u zawiedzionego dziecka mówiła wszystko.

— Nie-e… nieee… — zachlipiał, pociągając głośno nosem. — Nie-eee… za brzydki… za brzydki…

Zdawało się, że potwór za chwilę usiądzie na ziemi i rozpłacze się w głos. Nagle jednak obrócił się ponownie w stronę ofiary ze złośliwym uśmieszkiem. Niespodziewanie odnaleziona nadzieja rozświetliła zapłakaną twarz.

— Ale może niegłupi, co, mój słodki? Taaak, taaak… może niegłupi…

Stwór wskoczył zwinnie na kolana mężczyzny. Arunia patrzył z przerażeniem, jak z ust krasnala wysuwa się nienaturalnie długi, gadzi język. Nie był w stanie poruszyć głową, nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zacisnął tylko mocniej skrępowane pięści. Koniuszek języka przesunął się po mostku Paladynowicza w górę, owinął wokół szyi, pozostawił długą smugę śliny na czole i policzkach. A potem… a potem gwałtownie wpadł do lewego ucha. Dziedzic poczuł jak lepki, mokry ozór oplata mu mózg, szalejąc wewnątrz czaszki niczym rozdrażniony kret. Zanim miotany dreszczo-spazmami wywrócił źrenice na drugą stronę, zdążył spostrzec, że świerki przybrały różowawą barwę. Ostatnie spojrzenie emerytowanego fajtera padło zaś na jaskrawożółte niebo za plecami krasnala, na którym zarysowała się nagle postać Maruszki.

— Dzi-Dziedzicu! Dziedzicuuu!!!

Arunia poderwał się gwałtownie. Leżał w ciemnej izbie obok kuchni, cały zlany potem. Przez brudne okno wpadało do środka mdłe światło księżyca. Wokół panowała głęboka cisza, przerywana jedynie jego szybkim, płytkim oddechem. Dłonie mężczyzny zaciskały się na grubej pierzynie tak mocno, że pomimo wszechobecnego półmroku bez trudu dało się dojrzeć zbielałe kłykcie. Sen, dotarło do niego po dłuższej chwili. To tylko zły sen. Spojrzał na przycupniętą w kącie, przerażoną Maruszkę. Gdyby tylko mogła, wcisnęłaby się w mysią dziurę. Opadł ponownie na łóżko z westchnieniem ulgi, przełykając głośno ślinę.

— Wybacz, Marucha, to był tylko zły sen — wymamrotał, starając się opanować zadyszkę. Wyciągnął rękę do dziewczyny. — Tylko zły sen. Chodź, Marucha, śpij.


Poranek dnia następnego wstał rześki jak wspomnienie minionej nocy, choć znacznie chłodniejszy. Czuć było nadchodzącą zimę. Dziedzic wystawił obolałe stawy na pierwsze promienie słońca, z trudem przebijające się przez ciemną ścianę lasu porastającego okoliczne wzgórza. Dziedzicówka była dobrze ukryta w niewielkiej kotlinie pośrodku puszczy, z dala nawet od szlaków uczęszczanych przez leśnych ludzi. Tak dobrze ukryta, że gdy usłyszał słaby stukot końskich kopyt, pomyślał, że chyba jeszcze śni. Kuna na poddaszu jednak zamilkła, a wiewiórki pospadały z drzewa przed domem szybciej niż orzechy. Pies, gdyby jeszcze żył, pewnie by nie zaszczekał, bo on również lubił spokój, ale to nie był sen. Ktoś nadchodził.

Maćko nawet nie obrócił się na dźwięk łamanej gałązki. Wiedział bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze, Dziedzica na pewno tam nie było — ta sztuczka na zmylenie uwagi przeciwnika była stara jak fajterski świat. Po drugie, na pewno by nie zdążył.

— Skradasz się jak twoja stara, Paladynowiczu.

Lowkick ścisnął mocniej lejce i zatrzymał się wpół końskiego kroku. Na widok kuszy wysuwającej się powoli zza zarośli zmarszczył brew. Ostrzejsza strona bełtu skierowana była w jego stronę. Grafitowy Dziedzic pojawił się w całej krasie zaraz za nim, spoglądając złowieszczo na przybysza. Mężczyźni mierzyli się przez moment wzrokiem w milczeniu, aż mgła wokół nich zgęstniała. W końcu gospodarz zdjął jednak palec ze spustu i opuścił broń.

— Może to i prawda. — Uśmiechnął się szeroko. — Dobrze cię widzieć, Lowkick. Nawet w tak obskurwiałym towarzystwie.

Maćko parsknął, spoglądając na swojego towarzysza podróży. Sajmonella trzymał się sztywno w siodle, bełkocząc coś pod nosem. Jego twarz zdawała się blednąć z każdą upływającą chwilą. Przesuwał nieobecnym wzrokiem po bezkształtnej masie mgły pod końskimi kopytami, oddychając płytko. Lowkick spojrzał na Paladynowicza podkrążonymi oczami.

— Miałem nadzieję, że zdążymy dotrzeć tu przed zmierzchem. Arunia, mówię ci, co to była za noc…

— Domyślam się. — Dziedzic zacisnął lekko usta w grymasie współczucia. — Chodź, może jeszcze da się go odratować. Mam w stodole pod sianem resztki bimbru, żółędziówka prosto od Jagny.

— Wolałbym go ocucić, a nie dobić. — Maćko rzucił przyjacielowi rozbawione spojrzenie.


Stodoła była ciepła i sucha, przyjemnie pachniała żołędziami oraz końskim nawozem. Zsunęli Sajmonellę z siodła na warstwę siana przy wrotach, przykrywając go szczelnie bronami. Arunia wlał mu do gardła ćwierć butelki brązowego bimbru, po czym sam pociągnął łyk dla zdrowotności.

— Chodź na kawę, pogadamy. — Skinął głową na nabierającego żywszych kolorów chłopaka. — Ten niech tu trochę poleży, brony powinny wytrzymać napór procentów, kiedy już oprzytomnieje. Nie będziemy się przecież nad nim trząść aż do śniadania.

Po drodze do dziedzicowej sadyby Maćko dostrzegł na trawie świeże ślady stóp, biegnące spod okna sypialni w stronę potoku. Spojrzał na Paladynowicza pytającym wzrokiem.

— Aaa tam, nie ma o czym opowiadać. — Grafitowy Dziedzic machnął ręką, nie zwalniając kroku. Ostatecznie podjął jednak temat pod naporem naglącego milczenia swojego gościa.

— Taka teraz moda wśród młodzieży. Trafi się jakaś trochę mniej brzydka we wsi, to zaraz portrety każe sobie malować po jarmarkach, a jak już i w sąsiedniej wsi ją rozpoznają, to wpadnie do sołtysa albo i gospody, i daj jej jeść za darmo, spać za darmo. W podzięce, choć nie z wdzięczności, rozpowie potem, żeś jest porządnym sołtysem albo karczmarzem co się zowie. Czasem zdarzy się, że i tu przyjdą, te bardziej bezczelne. Dla sławy, rozumiesz, że niby w Dziedzicówce spała, że znamy się jak łyse konie i takie tam. Patrzą na nią potem we wsi jak na wielką panią, zazdroszczą koneksji, męża szukają wśród pomniejszej szlachty. Mnie to nie przeszkadza, odpowiada nawet. Dobrze mi robi na stawy, kiedy zostają do rana, a imion i tak nie pamiętam, tyle tego teraz po świecie, że kto by spamiętał. A do jutra to i twarzy zapomnę, wszystkie one przecież prawie takie same.

Paladynowicz pchnął ciężkie, dębowe drzwi chaty.

— No, ale dość o mnie, za długo tu chyba sam siedzę, rozgadałem się. Wchodź, zaraz coś się znajdzie na śniadanie.

Główna izba niewiele zmieniła się od ostatniej wizyty Lowkicka. Kwiaty na oknie były jakby świeższe, a słoma między belkami jaśniejszego koloru, ale kurz nadal ten sam. Gdy Arunia zniknął w spiżarni, stary fajter przesunął palcem po sczerniałym parapecie. Nigdy nie przepadał za tą norą. Kamienne ściany, marmurowe posadzki, bieżąca woda — tak mógł żyć. Nie wytrzymałby w tej pustelni nawet tygodnia, ale ostatecznie to nie on był najsławniejszym niegdyś fajterem Gildii. Legenda Paladynowicza nie osłabła nawet po jego odejściu z organizacji. Przeciwnie — zdawała się wzmagać siłą domysłów, odkąd zniknął w okręgu stanka.

Stankowski asceta wrócił po chwili z długim pętem kiełbasy i bochenkiem chleba bez omasty. Gdy zasiedli przy stole, wyczarował z kieszeni kapoty butelkę żółędziówki.

— No, do śmierci jakoś dożyjemy — rzucił zadowolony. — Zamieniam się w słuch.


Sajmonella ocknął się na ziemi w jakiejś ciemnej stodole, zlany potem i wódką. Dookoła było nieprawdopodobnie cicho — w zastanym powietrzu nie śpiewał żaden ptak, nawet wiatr nie przetaczał się z szemraniem po ścianach ze starych bali. Poczuł chłód i wilgoć. Musiało być około późnego świtu, w pomieszczeniu robiło się bowiem coraz jaśniej. Pod wyszczerbionymi u dołu wrotami kłębiły się w półmroku strzępy brudnej mgły. Ku swojemu zaskoczeniu nie czuł pod plecami zimnego klepiska, za to w kark kłuły go źdźbła słomy. Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do porannej szarówki i podniósł nieco głowę, żeby rozeznać się w sytuacji.

Po Lowkicku nie było śladu, ale nie było też krwi. Mimo to wcale nie poczuł się z tym lepiej — najwyraźniej nie dotarli do Dziedzicówki, stodoła nie wyglądała bowiem na czyjekolwiek domostwo. Jeśli po drodze ich porwano, nawet tego nie pamiętał. Ostatnie, co kołatało mu się we wspomnieniach, miało barwę nocy i zawodziło przeraźliwie gdzieś w ciemnościach okalających ognisko, za każdym razem nieco bliżej.

Teraz leżał zaś na warstwie świeżej słomy, przygnieciony wielkimi, ciężkimi bronami z bukowego drewna. Część kolców pośrodku została usunięta, a rama dociążona. Konstrukcja skutecznie unieruchamiała jego tułów, natomiast ramiona i uda były zakleszczone pomiędzy stalowymi zębami w kształcie włóczni, wbitymi płytko w ziemię. Bukowe brony? Sajmonella poczuł nadciągającą falę paniki. Nikt nie robił bron z tak twardego drewna. I te dziwne modyfikacje… Poruszył delikatnie kończynami. Wszystkie kości całe. Kiedy do nozdrzy dotarł zapach wódki, chłopak dla pewności pociągnął kilka razy nosem. Żołędziówka? Kto robi wódkę z…

Syknął z bólu narastającego gwałtownie pomiędzy skroniami i zmarszczył mocno brwi. Głowa powoli budziła się z powrotem do życia, lecz co to było za życie. Chyba nie na sto, a na tysiąc sto procent — odór wódki zdawał się oblewać go niczym morskie fale, ale lepkie i gęste jak smoła. W pierwszym odruchu chciał zwymiotować, nie miał jednak czym. I wtedy przypomniał sobie starą legendę z dzieciństwa. Wódka z żołędzi, brony na ludzi. Zbielał. Baba Jagna. Porwała mnie Baba Jagna!

Zaczął się szamotać, próbując zrzucić z siebie drewniane okowy, ale bezskutecznie. Przepite ciało nie nadawało się do niczego — czuł, jakby cały składał się z gumy. W pewnym momencie dostrzegł coś po drugiej stronie stodoły i znieruchomiał niczym mucha w pajęczynie tuż przed śmiercią. Wstrzymał oddech. Rozpalone źrenice zalały mu przerażeniem całą gałkę oczną. Nie był sam. W powietrzu unosiła się nie tylko woń końskiego nawozu i siana. W rogu pod powałą wisiało coś, co na początku wziął za stare worki na ziarno albo zwitek szmat. W miarę jak mrok ustępował miejsca szarości, prawda nabierała jednak kształtów, choć nie kolorów.

Postać rozpięta między belkami niczym nietoperz miała na sobie długi, czarny płaszcz i kaptur zakrywający twarz. Ubranie miejscami było lekko postrzępione, Sajmonella nie był jednak w stanie dostrzec pod nim choćby skrawka ciała, nigdzie nie wystawały stopy czy dłonie. Tak, jakby płaszcz unosił się sam. Dolna część falowała lekko na boki, reszta zwisała nieruchomo. Wypuścił powoli powietrze przez nos. To pewnie tylko jakaś stara kapota, przemknęło mu przez myśl. Spokojnie. Zamknął oczy i odetchnął jeszcze kilka razy tak głęboko, jak dalece pozwalały mu na to brony. Ostatni haust powietrza wypuścił z ulgą. Uspokojony nieco, powrócił do prób uwolnienia się z pułapki.

Nagle kaptur płaszcza uniósł się do góry, a powietrze wypełnił charczący szept. Sajmonella zaczął krzyczeć i szamotać się jak opętany, niepomny na stalowe kolce bron raniące mu ramiona i nogi. Głowę wypełniła chrapliwa melodia nieznanego języka, przebijająca się z łatwością przez jego okrzyki, oplatająca mu mózg niczym żmija.

Szept raptem ustał, jakby nigdy go nie było. Zanim młodzieniec zemdlał z przerażenia, ujrzał jeszcze, jak postać szybuje spod powały w jego stronę, a potem znika pod wrotami stodoły, mieszając się z mgłą. Głowa opadła mu na pachnącą słońcem słomę i wywróconymi do tyłu źrenicami zanurzył się w ciemność.

Rozdział trzeci — Nowinka

Arunia patrzył za znikającym w oddali Lowkickiem targany mieszanymi uczuciami. Cała ta historia nie dawała mu spokoju. Zagadnięty przy kolejnej kromce chleba bez omasty o jego zadanie, Maćko stał się wyjątkowo powściągliwy w słowach. Wymamrotał coś pod nosem o poszukiwaniach Mospana, ale nic więcej nie chciał powiedzieć.

— Rozkazy z samej góry, Dziedzicu. Nieoficjalne, rozumiesz — dodał z dumą.

Nieoficjalne. Lowkick nie należał do najświetniejszych agentów Gildii, ale do agentów jednak należał. Jeśli chodziło tylko o eliminację bandyty, można było wysłać kogokolwiek ze szturmówki, ba, nawet cały oddział. Paladynowicz zmrużył oczy. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś powierzył Lowkickowi misję większej wagi — na to jednak wyglądało. Interesujące, ale i niepokojące. Czego Gildia mogła chcieć od podrzędnej zbójeckiej bandy? Ludzi od brudnej roboty wśród agentów nie brakowało. Gdyby szło o jakąś prowokację, można to było załatwić w cywilnych ciuchach. Tomasz Cornamusa nie takich specjalistów miał pod swoją komendą. Ale Lowkick?

Kiedy Maćko zniknął za drzewami wraz ze słońcem, Grafitowy Dziedzic westchnął ciężko i zawrócił w stronę domu. Być może trzeba będzie się temu przyjrzeć, popytać trochę u starych znajomych. Sprawa była bardzo nietypowa, a jemu, pomimo upływu lat, sprawy firmowe nadal leżały na sercu. W tym momencie miał jednak bardziej naglące zmartwienie. Wszedł do chaty najciszej, jak potrafił.

Sajmonella oddychał miarowo, pogrążony w głębokim śnie. Arunia obserwował go przez chwilę, chcąc upewnić się, że nie udaje. Usatysfakcjonowany, wyszedł bezszelestnie z salonu, zamykając za sobą drzwi. W kredensie w kuchni trzymał na czarną godzinę resztki bimbru z pszenicy. Usiadł na ziemi, twarzą w kierunku wejścia, pociągając spory łyk. Pszenicówka przyjemnie koiła natrętne myśli, a miał o czym myśleć. Wrócił wspomnieniami do wydarzeń tego poranka.


Byli już po drugim pęcie swojskiej kiełbasy, kiedy usłyszeli krzyk dochodzący ze stodoły. Ryk. Wybiegli z domu w mgnieniu oka, z najgorszymi przeczuciami depczącymi im po piętach.

Sajmonella leżał nieruchomo na spękanym klepisku boiska. Jego twarz nabrała koloru podnoszącej się mgły, a usta oblepiały pozostałości piany. Ubranie było w strzępach, z rąk i nóg broczył krwią. Brony leżały pod ścianą naprzeciwko, pęknięte na pół. Gdy ocucili go siarczystym policzkiem, zaczął wierzgać resztkami sił, charcząc coś pod nosem półprzytomnie i przeczesując wnętrze stodoły rozpalonym wzrokiem. Arunia nie zrozumiał wszystkich słów, ale rozpoznał melodię języka — mowa Półmroku z bagien Toab.

— Ver damalav… bełkotał Sajmonella słabnącym głosem. — Ver… shens shemdeg moval…

Złapali go za ręce i nogi, próbując opanować miotające nim spazmy. Maćko starał się uspokoić chłopaka, szeptając mu do ucha kojące polecenia, choć nieco nerwowym półgłosem.

— Ciii… ciiicho, no już, oddychaj, Sajmonella, oddychaj.

Młodzieniec cisnął się jeszcze kilka razy, po czym nagle znieruchomiał, wywracając do góry oczami. Białka zaszły mu szarą mgłą. Lowkick rzucił Paladynowiczowi zaniepokojone spojrzenie.

— Arunia, co do…

— Do domu — rzucił sucho Grafitowy Dziedzic, starając się opanować drżenie głosu. — Natychmiast.


Arunia pociągnął kolejny łyk pszenicznego bimbru. Taaak, to był długi poranek. Przenieśli zesztywniałego Sajmonellę ze stodoły do domu, rzucili na wysłużoną pryczę i zabrali się za opatrywanie ran. Paskudnie to wyglądało. Ramiona i nogi poharatane o stalowe zęby bron czekała długa rekonwalescencja. Całe ciało było posiniaczone, chłopak musiał szalenie miotać się po klepisku, zanim do niego dotarli. Na całe szczęście pół piwnicy w Dziedzicówce zagracone było różnego rodzaju maściami i medykamentami od leśnych ludzi. Grafitowy Dziedzic był dobrze zaopatrzony w leki od czasu pogryzienia przez jadowitego Ixodesa. Owad zginął pod ciężkim butem Dziedzica w chwilę po niecnym ataku, ale jego jad zdążył się już na dobre zadomowić w stawach. Arunia nie przespałby ani jednej nocy bez naparów z ziół i mazideł od leśnych znajomych. Część z nich okazało się teraz jak znalazł na rany Sajmonelli.

Paladynowicz opróżnił sprawnie butelkę. Nic nie trzymało się tu kupy. Ver damalav, shens… jak to było… shemdeg moval? Dlaczego mieliby go szukać? I po co? Odłożył puste już naczynie, przecierając zmęczone oczy. Pomagając sobie rękami, podniósł się niezdarnie z podłogi i nieco chwiejnym krokiem ruszył do sypialni.


Sajmonella nabierał powoli kolorów, lecz nadal nie wracał do świadomości. Arunia nie wydawał się mimo to przesadnie zaniepokojony, doglądał tylko młodzieńca regularnie. Widywał już ludzi nawiedzonych po raz pierwszy przez cienie Toabu. Powinno minąć kilka dni, zanim chłopak się ocknie, potwornie głodny, prawdopodobnie nie pamiętając w ogóle, lub tylko szczątkowo, co się stało. Lepiej, żeby nie pamiętał nic, przemknęło mu przez myśl.

W międzyczasie Paladynowicz zabijał czas i wiewiórki. W najbliższej okolicy Dziedzicówki niewiele się działo, jak to na odludziu, był to jednak rewelacyjny teren do treningu. Arunia był człowiekiem dokładnym i skupionym, cierpliwym, przyzwyczajonym do niedogodności losu. Nie zapomniał niczego z fajterskiego szkolenia, choć od jego odejścia z Gildii minęło już kilka lat. Trenował wciąż nieprzerwanie i równie zapamiętale co kiedyś. Starał się także wymyślać sobie nowe trudności, przekraczać kolejne granice, aby być coraz lepszym we wszystkim, co robił. Dążenie do perfekcji miał we krwi. Kiedy w okolicy brakowało już szerszeni, które można by nadziać w locie na widły, gołymi rękami pomagał bobrom ociosywać pnie drzew, zmiatał orzechami wiewiórki z drzew, ścigał się z wilkami, siłował na łapy z niedźwiedziami i pływał na czas z łosiami.

Z naturą był za pan brat, a odkąd zapędy jego serca pohamowała pewna młoda dama, preferował czworonożne towarzystwo. Słowem, przeżywał prawdziwie złotą jesień swojego życia, choć przyszła ona na niego nadspodziewanie wcześnie. Wyglądało jednak na to, że choć usilnie starał się zapomnieć o przeszłości, ta najwyraźniej nie zapomniała o nim. Co więcej, stała się znów nachalna jak podteksty w powieściach Sajmara. Przeklęty Lowkick, pomyślał dwa dni po wyjeździe Maćka, dopalając popołudniową fajkę na drewnianej ławeczce przed chatą. Było już tak statecznie.


W trzecią noc po wydarzeniach w stodole Arunię obudziło łomotanie do drzwi chałupy. Na zewnątrz lało jak z cebra, jednostajny szum deszczu niemal zagłuszył kolejne uderzenia pięści o dębowe wrota. Paladynowicz poderwał się z siennika jednym, płynnym ruchem. Na zewnątrz stał przemoczony Lowkick.

— Zabiłem go! Zabiłem! — Maćko wpadł do chaty jak ptak z przestrzelonym skrzydłem, szlochając od progu.

Dziedzic postanowił tym razem machnąć ręką na pozostawiony przez gościa błotny ślad, ciągnący się od wejścia w stronę kuchni. Ten jeden raz. Nalał przyjacielowi podwójnej herbaty, gdy ten opadł ciężko za kuchennym stołem z twarzą ukrytą w dłoniach. Blask zapalonej świecy tańczył z cieniami po kątach, nadając pomieszczeniu aury zamkowego lochu. Maćko ujął drżącymi dłońmi podany mu kubek.

— No to co, że zabiłeś? Nie takie miałeś zadanie? — zaczął Arunia z nieco zaskoczonym wyrazem twarzy. — Lowkick, czego beczysz, kuźwa?!

— Naszego zabiłem, rozumiesz?! Naszego! Mospan to był agent Gildii!

Maćko utopił zasmarkaną twarz w kubku z herbatą. Wypił wszystko jednym haustem, prawie się dławiąc. Paladynowicz zmarszczył brew i spojrzał na swojego gościa, jakby ten był niespełna rozumu.

— Nasz… — Lowkick rzucił okiem na drzwi pokoju, w którym spał Sajmonella i zniżył głos, choć nadal nie mógł opanować jego drżenia. — Kazał mi zabić naszego! Ja nic nie wiedziałem! Ja naprawdę… ja nie chciałem… ja…

— Czekaj, czekaj, uspokój się — przerwał mu Arunia, starając się panować nad cierpliwością. — Jesteś pewien, że był z Gildii? Kazali ci załatwić dezertera? Przecież jest od tego cały zespół.

— Nie dezertera, ja nie wiedziałem, on…

Urwał, przełykając ostatnią łzę. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Po chwili odezwał się znowu, nieco bardziej opanowany.

— Wytropiłem go niedaleko stąd, nad strumieniem. Jego banda spała w chacie, jest tam taka stara rudera po smolarzach, pewnie znasz.

Paladynowicz skinął głową w zamyśleniu. Tak blisko? W głowie począł układać mu się pewien zawoalowany jeszcze scenariusz.

— Obserwowałem chatę z zarośli, zastanawiałem się jaką taktykę obrać. Patrzę, a tu Mospan we własnej osobie wychodzi w krzaki! Pomyślałem sobie, że lepszej okazji nie będzie, bardziej samego go nie znajdę. No i ruszyłem. Zaszedłem go z boku, deszcz jeszcze nie zaczął padać. Wypadłem na niego, przyłapując go… no… w trakcie.

Lowkick dolał sobie herbaty. Żar świecy zdążył osuszyć już nieco jego ubranie, parujące teraz jak ziemia po letniej mżawce. Arunia mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na myśl o minie bandyty.

— Wycelowałem lepiej kuszę, zacząłem mu cicho recytować prawa, tak, żeby ci z chaty nie usłyszeli. Doszedłem może do połowy zdania, a on, rozumiesz, rzucił się na mnie! Ja… ja dotychczas znałem takie akcje tylko z treningów, powinienem go obezwładnić, dać w mordę czy coś… ale odruchowo nacisnąłem spust i…

— To nie miałeś go dopaść i wyeliminować? — wszedł mu w słowo Grafitowy Dziedzic.

— No miałem, taki dał mi rozkaz, ale… — Maćko zawahał się na moment. — Mospan nosił charakterystyczny naszyjnik, pamiątkę po kochanku czy coś. Rozpiąłem mu koszulę na piersi, żeby go zerwać na dowód, a on… on miał nasze znamię. To był nasz człowiek!

— Lowkick, wiesz, że to się kupy nie trzyma? — zaczął Paladynowicz. — Miałeś zlikwidować aktywnego agenta? Kto…

Przerwał wpół zdania. Na zewnątrz nadal padało, coś jednak zakłóciło jednostajny rytm kropel, przykuło jego słuch. Maćko spojrzał na przyjaciela szeroko otwartymi oczami.

— Też to słyszałeś? Czy to nie nasz… — zaczął, odstawiając powoli kubek z herbatą.

— Chodu! — szepnął Paladynowicz, gwałtownym ruchem gasząc świecę. — Do spiżarni!


Rygwach ze Świdnika zaklął pod nosem, przecierając zalewaną deszczem twarz. Odkąd Lowkick wszedł do chaty, mókł z częścią swojego oddziału w zaroślach, czekając, aż zwiadowcy wrócą z resztą agentów. Ciągnęli za Maćkiem do samej Dziedzicówki, ale po drodze kilku szturmowców pocięło się o linki pozawieszane między pniami drzew. Gdy dotarli na miejsce, wysłał dwóch najszybszych tropicieli z powrotem po resztę drużyny — tę mniej doświadczoną, która została przy koniach. Rudowłosy kapitan ze Świdnika nie był zachwycony obrotem spraw, ale nagłe straty w zespole musiały zostać uzupełnione — nawet żółtodziobami, nawet ludźmi. W takiej akcji każda para rąk przy broni była na wagę złota. Tym bardziej, że nie był pewien, czy kusze w takim deszczu w ogóle wystrzelą. Pogoda zepsuła się nieoczekiwanie w bezpośredniej okolicy celu, choć prognozy wieszczów aury zapowiadały suchą noc w całym regionie. Rygwach westchnął cicho. Co za noc.

W izbie od frontu, zapewne w kuchni, wciąż paliło się słabe światło świecy. Kiedy zwiadowcy wrócili w końcu z resztą oddziału, kapitan ustawił zespół w szyku i gestem dał sygnał do szturmu. Byli o kilkanaście kroków od budynku, gdy któryś z kaprali zahukał, naśladując puszczyka. Rygwach zamknął na moment oczy, wypuszczając powietrze przez nos. Przed akcją wyraźnie nakazał nie wydawać żadnych komend sygnałowych. Kurwa, kurwa, kurwa! — zaklął w myślach, kiedy światło świecy w chacie nagle zgasło. Gwizdnął przeciągle.

Pięciu szturmowców podbiegło gęsiego do ściany przy drzwiach wejściowych. Stojąca na czele dwójka zmiotła dębowe wrota taranem, następnych dwóch wpadło do środka budynku niemal równocześnie, rozbiegając się na prawo i lewo z zarepetowanymi kuszami. Pozostała dwójka deptała im już po piętach, pozostawiwszy taran na zewnątrz. Reszta otoczyła dom i stodołę. Było podejrzanie cicho. Rygwach wszedł ostrożnie do chaty.

Bezpieczniacy, zorientowawszy się, że w środku nie ma żadnego z poszukiwanych fajterów, odpalili pochodnie. Świdnicki kapitan był człowiekiem, nie widział w ciemności tak dobrze jak Curuxa, którymi dowodził. Na stole w kuchni dym z knota wciąż jeszcze unosił się nad kubkiem niedopitej herbaty. Z pokoju obok agenci wynosili właśnie nieprzytomnego młodzieńca. Rygwach odetchnął w duchu. Mieli przynajmniej chłopaka.

— Przeszukać porządnie chatę! Podłogi, ściany, meble! — huknął. — Musi tu być jakieś sekretne przejście, nie rozpłynęli się przecież w powietrzu!

Rozdział czwarty — Rudy Azor

Wypadli w noc jak partyzanci — szybko, zwinnie, niepostrzeżenie. Gnali przed siebie pędzeni gniewem. I strachem. Gdyby dali się pojmać, może sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ucieczka w takiej sytuacji oznaczała tylko jedno. Po zabiciu ich człowieka, agenci Gildii Fajterów najpierw strzelali, potem zadawali pytania. Paladynowicz nie zamierzał jednak oddawać się w ręce Cornamusy jak zwykły bandzior. Zaklął pod nosem. Cała ta sprawa śmierdziała mu od samego początku.

Tunel prowadzący ze spiżarni kończył się nad strumieniem, nieco poniżej grafitowego obejścia. Wyjście było zamaskowane gęstymi zaroślami, rosnącymi między pniami zwalonych wiatrem i wiekiem jesionów. Ostatnio w te rejony nie zapuszczały się nawet wilki, ale Arunia wolał dmuchać na zimne. Od wejścia do tunelu nie zamienili ani słowa. Najważniejsze było biec, gnać jak Dziki Gon. Dopiero nad potokiem Maćko zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Cała sytuacja zaczynała go przerastać. Nie dam rady, pomyślał. Chyba nie dam rady.

— Arunia… zaczekaj chwilę — sapnął Lowkick, zginając się wpół i opierając dłonie na kolanach. Wziął głęboki oddech. — Zaczekaj chwilę. Muszę ci coś powiedzieć.

— Maćko, kurwa. — Paladynowicz przystanął, nasłuchując pogoni. — Teraz?!

Gdzieś w oddali rozległ się trzask łamanych pod ciężkimi butami gałązek, przebijający się nawet przez łoskot deszczu w koronach drzew. Grafitowy Dziedzic ruszył natychmiast w dół potoku, nie czekając na odpowiedź. Kilka uderzeń serca później Lowkick pobiegł jego śladem ze skwaszoną miną.

Niecałą staje dalej potok zakręcał na północ, mijając pozostałości kamiennego mostu. Maćko pamiętał to miejsce. Arunia pokazał mu kiedyś całą trasę ewakuacyjną od włazu w spiżarni po bobrowisko za zakrętem strumienia. Na wszelki wypadek, uśmiechnął się wtedy pod nosem. Wiesz, jak jest, może się kiedyś przyda, może nie. Trzeba być optymistycznym pesymistą.

Po drugiej stronie mostu była niegdyś bobrza tama. Zwierzęta wyprowadziły się już dawno, ale szkielet konstrukcji pozostał. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła stamtąd na drugą stronę wzgórza i dalej, do wsi Grzmiąca, malowniczo posadowionej nad jeziorem.

Ścigani nie dotarli jednak nawet do starego bobrowiska. Czekano na nich już przed mostem.


Bezksiężycowa, deszczowa noc była ciemniejsza niż zwykle. Czarna jak jego myśli. Jak pręgi na karku Curuxa. Jak sam skurwysyn. Kiedy trafili na wąski tunel pod podłogą spiżarni, pomknęli nim z prędkością spadającej gwiazdy. Nie było czasu do stracenia, ścigani i tak mieli już sporą przewagę. Rygwach zaklął, kiedy w ucho boleśnie trzepnął go wystający ze ściany korzeń. Miał nadzieję, że ten podziemny korytarz nie miał zbyt ostrych zakrętów. Nie mogli zapalić pochodni, biegł więc zupełnie po ciemku, przywiązany liną do jednego ze szturmowców. Czuł wilgoć i chłód — musieli być niezbyt głęboko pod ziemią. Zanim przypomniał sobie o matecznych pogrobowcach, poczuł na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza. Nareszcie, pomyślał z ulgą — nigdy nie lubił ciasnych pomieszczeń.

Zwiadowcy, którzy pobiegli przodem, czekali na resztę przycupnięci w zaroślach pomiędzy zwalonymi pniami drzew. Nieco poniżej wyjścia z tunelu szemrał spokojnie strumień. Kapitan ze Świdnika zawahał się. Ruszenie w górę potoku, w las, byłoby cwane, wbrew podręcznikowej zasadzie pierwszego odruchu, ale na pewno nie widzieli w ciemności tak sprawnie, jak Curuxa. Musieliby zwolnić, a Lowkick nigdy nie był wybitny kondycyjnie. Po krótkim czasie zapewne można byłoby już tropić ich na słuch. Rygwach sprawdził, czy miecz gładko wychodzi z pochwy i skinął na zwiadowców. Oddział ruszył w dół strumienia.


Tuż przed mostem Arunia dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Po latach spędzonych w stankowskich lasach widział w ciemności całkiem nieźle, a czego nie widział, wyczuwał niezawodnym instynktem. Przy kamiennej przeprawie zauważył dwa cienie, trzy kolejne przemknęły między pobliskimi pniami jak wilki. Przez chwilę nie był pewien, czy to zasadzka, czy niefortunny zbieg okoliczności. Kiedy jednak wokół zapłonęły pochodnie, jego wątpliwości uleciały wraz z dymem żagwi. Naliczył szybko trzynastu agentów. Byli otoczeni.

— Brawo, panie Lowkick, koncertowa robota — odezwał się stojący przy moście mężczyzna w granatowym płaszczu. — Doskonale pan sobie poradził. Podziwiam zdolności aktorskie, pewnie nie było łatwo przekonać przyjaciela.

Grafitowy Dziedzic spojrzał z niedowierzaniem na rzekomego przyjaciela. Maćko wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.

— Musiałem, przepraszam — wymamrotał przygarbiony, spuszczając wzrok.

Paladynowicz nie zaklął nawet w duchu. Ściągnął wargi i przeniósł lodowaty wzrok na człowieka przy moście.

— Szuarri — prychnął. — Za moich czasów takie szumowiny ścigało się, a nie zatrudniało. W Gildii zaszły chyba znaczące zmiany, odkąd mnie nie ma.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.1