Na początku było… cicho
Poranek wstał mroźny, czysty jak sumienie lisa w klatce. Wiatr szalał po bezchmurnym niebie wysoko ponad koronami drzew, pogwizdując od czasu do czasu popularną w tych stronach melodię. Świt nic o tym jednak nie wiedział, pogrążony w letargu poniżej poziomu szyszek. Opustoszały zimą trakt stał się ledwo widoczny pod świeżo spadłym śniegiem. Meandrując pomiędzy szpalerem jodeł, zlewał się na horyzoncie z morzem pobielonych drzew. Wszechobecny spokój był złowieszczy, przytłaczający.
Ukryta pod czarnym płaszczem postać nadawała ton okalającej ją ciszy. Narzucony na czoło kaptur szczelnie zakrywał każdą emocję — nie wydobywał się spod niego żaden szmer, nie parował nawet oddech. Sajmonella wpatrywał się w nieruchomą zjawę z narastającym napięciem.
Niedoszłego fajtera nie dziwił fakt, że płaszcz unosił się nieco nad ziemią. Znał tajemniczą postać, wiedział, skąd przybyła. Jak zwykle nie miał tylko pojęcia po co. Poczuł znajomy ucisk świadomości w myślach — telepatia zawsze nieprzyjemnie osaczała.
— Com rzekł, rzekłem — wyszeptał przemarzniętymi ustami.
Ucisk wzmógł się, lecz po chwili zelżał, by w końcu zniknąć zupełnie. Jedno mrugnięcie powiekami później odzianej w czerń postaci już nie było. Rozpłynęła się w porannych odmętach absurdu tak szybko, jak się pojawiła. Ruszając w dalszą drogę, młody wojownik chuchnął w skostniałe z zimna dłonie.
Rozdział pierwszy — Zaczątek
— Było ciepłe lato, bo rzadko padało… — Maćko Lowkick zanucił pod nosem starą fajterską balladę. Ściągnął delikatnie lejce.
Swoją rudą klacz, Imobilajsę, traktował jak członka rodziny — poza nią nie miał zresztą nikogo. Wyszumiał się za młodu po kątach niejednej karczmy, potem piął po szczeblach kariery w Gildii Fajterów, a lata mijały w tym czasie niepostrzeżenie. Nim się obejrzał, dotarł do pierwszych siwych zmarszczek. Nie żałował — lubił ten kolor.
— Dużo wina się piło, bo mocno staniało. Tak zaczęła sięęę ta fajteeerska przygoda. Ooon był już niemłody, lecz ooona była skora. Zakoch… — urwał gwałtownie mruczankę, gdy zza zakrętu wychynęła żwawo młoda kobieta, całkiem dobrze ubrana, wlokąc za sobą niemożebnie umorusaną dziewczynkę. Na widok obcego mężczyzny przyspieszyła nerwowo kroku, gdy jednak podmuch wiatru uchylił jego płaszcz na wysokości wypchanej sakiewki, przystanęła. Pospiesznie poszarpała tu i ówdzie chustę okrywającą jej ramiona, i przybierając błagalny wyraz twarzy, przyciągnęła do siebie dziecko. Szczupła dłoń wystrzeliła w kierunku mijającego ją Maćka.
— Paaanie — wymamrotała zmęczonym głosem. — Dej pan na chorom córkem, nie żaaałuj pan dziecku…
Lowkick nawet się nie obejrzał. Nie miał nic przeciwko samotnym matkom, często współczując ich ciężkiemu położeniu, ale irytowała go ta nowa, namolna moda żebracza wśród tych z nich, które z posiadania potomstwa uczyniły interes, niewiele bacząc przy tym na efekt wychowawczy. Zdecydowanie nieraz za młode na swoją rolę, ostatnimi czasy nad wyraz często ciągnęły z dziećmi od klasztoru do dworu i z powrotem, bo jakiś książę przyobiecał im ziarno za darmo, kapłan mąkę, robić zaś nie było komu. Za jego czasów ludzie mieli po pięcioro dzieci i dawali sobie radę. Może nie najlepiej, może nie było frykasów, ale mimo wszystko potomstwo wyrastało na ludzi. Fakt, czasem na złych, niemniej dorosłości dożywali. Cmoknięciem zachęcił klacz do kłusu. Zanim zniknął za zakrętem, zdążył jeszcze usłyszeć pomstowanie kobiety.
— Patrzcie go, bogocz się znalazł, a dziecku żałuje! Nie mosz woli, to nie dej, a co, na biednom nie trafiło!
Słońce minęło już trzecią część nieboskłonu, kiedy dotarł wreszcie do podnóża Krasnego Wierchu. Za nim leżała wieś Helmsby, do której zmierzał od niemal dwóch dni. Zsunął się ostrożnie z siodła i ruszył ścieżką pod górę. Imobilajsa skorzystała z postoju dla skubnięcia świeżej trawy.
Dotarłszy na szczyt, Lowkick zboczył z traktu w las. Po kilkudziesięciu krokach lawirowania między świerkami znalazł się na skraju gęstwiny. U stóp wzniesienia rozpościerała się dolina Beczycanki, z sennym Helmsby przytulonym jednym bokiem do rzeki. Zlustrował uważnie zabudowania wioski oraz najbliższą okolicę. Zmarszczył czoło. Ani śladu bandy, na której trop wpadł poprzedniego dnia, a przecież musieli tędy przejeżdżać. Czyżby zawrócili? Tylko dlaczego? I którędy? Westchnął ciężko. Nie cierpiał zagadek.
Obserwował wioskę jeszcze przez jakiś czas, po czym wycofał się na trakt. Imobilajsa podgryzała resztki trawy tam, gdzie ją zostawił. Uśmiechnął się pod nosem — stara, dobra Imobilajsa nikomu nie pozwoliła się ukraść. Poklepał zwierzę po boku z czułością. Wskoczywszy na siodło, spiął klacz stępionymi ostrogami, kłusując po chwili ku swojemu przeznaczeniu.
Nigdy wcześniej nie był w Helmsby. Gdyby nie pościg, pewnie umarłby, nie wiedząc nawet, że taka miejscowość w ogóle istnieje. Kilkanaście porozrzucanych bez ładu i składu chat leżało daleko od najchętniej uczęszczanych szlaków, o całe dnie od strategicznych traktów. Wieś jakich wiele w tej części księstwa — istniejąca, bo istnieć jakoś trzeba.
Nie dziwiło go wcale, że ścigany przez niego bandzior zapuścił się właśnie w te rejony. W doskonałe miejsce na kryjówkę po rabunkowym wypadzie. Lowkick wciąż nie wierzył, że Mospan, wraz z częścią swojej bandy, mógł jednak zawrócić lub choćby minąć to sioło. Skrzywił się na myśl o ewentualnej porażce pościgu. Gildia Fajterów była organizacją bezpieczeństwa i wywiadu, jej agenci powinni więc wiedzieć wystarczająco, aby móc czynić świat bezpieczniejszym. W tym momencie jednak daleki był zarówno od pierwszego, jak i od drugiego. Co więcej, dostał obecne zadanie po latach spędzonych na pomniejszych zadaniach wywiadowczych, a ostatnio nawet za biurkiem. Nigdy dotąd nie musiał zabijać i miał nadzieję, że tym razem także obejdzie się bez niepotrzebnego przelewu krwi. Bez potrzebnego zresztą też.
Zostawiwszy konia po bezpieczniejszej stronie rzeki, fajter przekroczył ostrożnie drewnianą kładkę na Beczycance. Z uwagą stawiał każdy kolejny krok, nie odejmując dłoni od rękojeści miecza. Wokół było cicho. Za cicho. Wyrównał oddech. Znając swoje szczęście, spodziewał się ataku spomiędzy chat w każdej chwili. Jeśli wypadną na mnie, pomyślał, mijając pierwsze domostwo, to teraz. Nie pomylił się.
Runęli na niego z prawej, w niewielkiej grupie. Na czele pędziła chuda, na oko sześcioletnia dziewczynka. Krzycząc z radości, jaką daje tylko niespodzianka, pierwsza dobiegła do przybysza, sprawnie ominąwszy po drodze głęboką kałużę. Wyuczona nieufność nakazała jej zatrzymać się o kilka kroków od nieznajomego. Odjęła dłoń od rozdziawionej buzi dopiero, gdy dopędziła ją jej rówieśniczka. Podekscytowanym szeptem komentowały sobie na ucho wygląd mężczyzny, zaśmiewając się przy tym filuternie.
Chwilę później pojawili się chłopcy z patykami w dłoniach — wokół najwyższego z nich stłoczyli się pozostali, obrzucając miecz Lowkicka okrzykami zazdrosnego podziwu. Zanim Maćko ochłonął z zaskoczenia, z najbliższej chaty wypadła kobieta w średnim wieku. Pochwyciła szybko małe psotki i uciekła pomiędzy budynki.
Trzej mężczyźni nadbiegli w międzyczasie od strony pobliskiej stodoły, ściskając kurczowo widły w masywnych dłoniach. Na ten widok rozemocjonowani chłopcy urwali w pół okrzyku, rozpierzchając się niczym wróble w polu. Zapadła względna cisza, przerywana jedynie tupotem i chlupotem stóp reszty nadciągających chłopów.
Nim Lowkick zdążył mrugnąć po raz trzeci, była już przy nim cała męska część wsi. Schował powoli miecz do pochwy.
— Dzień dobry panowie — zaczął, unosząc ręce w uspokajającym geście. — Tylko spokojnie. Jestem z Gildii F…
— Poborca! — huknął ktoś z tłumu. Kilku z zebranych pospiesznie schyliło się po kamienie. Krąg otaczający fajtera zacieśnił się.
— Nie! Zaraz! Panowie! Fajterów, z Gildii Fajterów! — odkrzyknął szybko Maćko, może nieco za nerwowo.
Zaczął układać sobie w głowie scenariusz improwizacji na wypadek, gdyby któremuś z wieśniaków kamień wymsknął się z niecierpliwej dłoni. Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Ten i ów poprawił uchwyt na widłach, tak na wszelki wypadek.
— Ja wiem! Ja! Ja! — Przez tłum przecisnął się nagle wychudzony, młody mężczyzna. — Gildia Fajterów, mistrzowie kikfajtingu! Olaboga, panie! Toście wy? Naprawdę?
— T-tak, jam ci to. — Maćko nie miał pojęcia, o co właściwie chodziło młodzieńcowi o cielęcym spojrzeniu, ale głupotą byłoby nie blefować w tak napiętej sytuacji. Potrząsnął podaną mu dłoń.
— Zapraszam, no zapraszam, no! Opowiecie wszystko sołtysowi, opowiecie, no! — Wieśniak chwycił Lowkicka za rękaw i począł ciągnąć ku centrum wioski. — Sajmonella, Sajmonella jestem panie!
— S-Sajmonella, tak… tak, dobrze… a-ale koń… — Fajter obejrzał się nieprzytomnie w kierunku rzeczki.
Wspominając później ten dzień, nie mógł wyjść ze zdumienia, jak mocno zdekoncentrowało go to niespodziewane pojawienie się podekscytowanego zasmarkańca. Dwóch stojących najbliżej strumienia chłopów ruszyło ku kładce, nie wiedząc jeszcze, że Imobilajsa to nieprzypadkowe imię dla wierzchowca. Sajmonella nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zasypując przybysza gradem onomatopei i pytań, powlókł Lowkicka w głąb jądra wsiowości.
Sołtys powłóczył lewą nogą prawie niezauważalnie, szurając delikatnie dużym palcem po klepisku. Utykał. Jednak utykał.
Klepisko, szlag by to. W tej przeklętej wiosce nie było nawet porządnej podłogi w sali defiladowej sołectwa. Tak ją sobie nazywał — tym dla niego była. Salą defiladową. Codziennie z dumnie podniesioną głową pokonywał dystans od drzwi do wiklinowego siedziska przy południowej ścianie niewielkiej sali. Niósł ze sobą nie tylko powagę stanowiska, lecz także rodzinnej tradycji doświadczonych administratorów ludzkiego bytowania. Sołtysowy tron ze zdrewniałych chabazi uginał się wcześniej pod jego ojcem, a przed nim pod dziadkiem i pradziadkiem. Kto wie, może i pradziadowi antenaci grzmieli z tego miejsca dekretami, może wysoko uniesiony ton organizował życie wsi od niepamiętnych czasów, od momentu położenia pierwszego kamienia pod pierwszą z chat. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem z nieskrywaną dumą.
Obecność jego rodziny była darem niebios dla tej zapomnianej krainy — nie miał co do tego wątpliwości. Czasami zastanawiał się, jak miejscowi radzili sobie od pierwszego do pierwszego przed przybyciem jego rodziny. Najpewniej wodzem wybierano jakąś niepiśmienną łajzę lub nie było go wcale. Nic dziwnego, że Helmsby nadal widniało na mapie księstwa jako kropka bez znaczenia.
Przesunął wzrokiem po twarzach mijanych wieśniaków, oczekujących go z niecierpliwością w dwuszeregu. Same zapite mordy, źle ogolone, w szarych, wymiętolonych łachach. Obiecał sobie westchnąć wieczorem z wdzięcznością, do kogo tam się wzdycha, aby podziękować za swoje istnienie, za intelekt. Za bycie szansą dla Helmsby, najbardziej zapadłej dziury w tej części gór. Helmsby, psia ich mać, powinni zostać przy poprzedniej nazwie. O niewdzięczny losie, za jakie przewiny, przemknęło mu przez myśl. Zreflektował się szybko — to na pewno misja, na pewno. Los zsyła mi zadanie godne tylko największych reformatorów. Jaki inny sens miałoby przyjście na świat akurat tu?
Tymczasem jednak utykał. Mimo wszystko starał się trzymać prosto, kroczyć powoli i z godnością przed sznurem onieśmielonych powagą stanowiska petentów. Niczego chyba nie zauważyli, dobrze się zaprezentował. Jak co dzień. Opadł na sołtysowy tron nieco ciężej niż zwykle. Trzeba będzie odstawić na jakiś czas groch z kapustą. Kilka fałdek tłuszczu więcej dobrze robiło na wizerunek, przydawało klasy, statusu, mimo to należało zachować umiar. Umiar w służbowej pulchności to podstawa.
Rzucił zmęczone, wystudiowane spojrzenie na oczekujących go Helmsbian — żadnego nieznajomego. Westchnął w duchu z rezygnacją. Nikt nie zapuszczał się tutaj nawet przypadkiem.
Zebrani w sołtysówce chłopi miętosili nerwowo czapki w spracowanych dłoniach. Zdjęli nakrycia głowy jeszcze przed progiem — z szacunku. Sołtys potarł lekko skroń, przymykając oczy. Miał nadzieję, że wiedzieli, jaką łaskę wyświadcza ich przyziemnym sprawom, ile cierpliwości kosztuje go poświęcanie im swojego cennego czasu. Skinął ospale głową na pierwszego z petentów, starając się zapomnieć o niedopitym kawurze w kuchni.
— Czego wam to, kumie Udrzyku, rozumiecie, trza? — zagaił w lokalnej melodii, gdy pierwszy z wieśniaków zbliżył się do tronu. Pomimo sołtysowych ambicji językiem urzędowym w Helmsby nadal był wieśniacki.
— No… to tego… — zająknął się niewysoki mężczyzna, mnąc w dłoniach poszarzałą czapkę. — Ady no… te rzepe, co sołtys bokiem kazoł sadzić, co niby lepi rośnie…
— Bo lepiej rośnie, psia mać! — Pulchna dłoń wbiła się z impetem w oparcie wiklinowego tronu. Małowioskowy władyka nie znosił, kiedy kwestionowano autorytet jego intelektu. Wziął głęboki oddech. Godność i umiar, pamiętaj, godność i umiar. — No dobrze, co tam z tą rzepą…
— Ady z rzepom to nic, po prawdzie. Ino żeśmy od niej zbiegli ku wiosce, bo dziatwa się naraz rozdarła. No iśmy chopa naszli. Nietutejszy łon, naczy się, bo jakby on tutejszy, to ja bym sołtysa przeca nie… — Mężczyzna obrzucił miejscowego kacyka przelęknionym spojrzeniem spode łba. — No… to tego… taki kaprawy. Sajmonella go pierw tu, ale potym ku Antkowy chaty zawlók, coby nie zmok, bo po prawdzie to padać zaczęło chwila temu, ale łon się wypi… spod, naczy się, na kamieniu się zatchnął, bo go Sajmonella wlók sakramencko, no i tego… i jemu się omdlało, bo na głowe spod, tośmy go już w tyj Antkowy chacie łostawili… no i tego… no i on coś o gildii jakiś wcześni mamrotoł, tośmy pomyśleli, poborca. Ale nieee, już go tam młody wypytoł, ale wie sołtys, jaki łon do tych sprow… tośmy pomyśleli, może ten chop handlowy, kupiec, naczy się. To jak łon znaczniejszy, to może by go tu…
— Bardzo dobrze, kumie, uczyniliście, bardzo dobrze! — wykrzyknął sołtys, nie posiadając się z satysfakcji.
Twarz wieśniaka rozpromienił szeroki uśmiech. Obejrzał się na pozostałych chłopów, czy aby na pewno słyszeli. Takie uznanie z samego rana! Z ust własnego sołtysa! Nie mógł się doczekać, aż opowie o tym kochance przy dojeniu kóz.
Tymczasem wiejski namiestnik starał się opanować narastające w nim podniecenie. Obcy we wsi! I to w sytuacji wymagającej jego interwencji! Nareszcie coś się, kurwa, dzieje! Żeby to tylko dobrze rozegrać, wieść pójdzie w świat na pewno. Wójtowanie w nagrodę jak uffa w pacierzu! Zaparł się dłońmi o podłokietniki fotela, ledwo ukrywając ich drżenie.
— Prowadźcie! Jeśli on znaczny, to istotnie urzędowa sprawa. Bez zwłoki się nią zajmę!
Uśmiech znikł z twarzy Udrzyka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spuścił wzrok, wyraźnie skonsternowany.
— Ale… ale jakże to tak, bez zwłoki… on żyw przeca, jeszcze dycho… — wymamrotał niepewnym tonem.
Sołtys przymknął powieki, wciągając powoli powietrze. Helmsby, psia ich mać…
— Prowadźcie, kumie. Po prostu prowadźcie.
Capiło capem. Paskudną, ostrą woń rozpoznałby z zamkniętymi oczami nawet początkujący alchemik. Maćko swoich też przezornie nie otwierał. Nie był sam. A do tego capiło capem.
Od kilku chwil ktoś muskał go delikatnie po ramieniu, szturchając jednocześnie palcem ręki w wewnętrzną stronę dłoni. Lowkick wypuścił delikatnie powietrze przez nos, bojąc się poruszyć ustami. Świeżo oprzytomniała głowa pulsowała nieprzyjemnie, coraz boleśniej. Oczami wyobraźni widział już masywny siniak wstępujący mu na czoło, którym wyrżnął po drodze o polny kamień. Ten przeklęty wieśniak ciągnął go z taką zapalczywością i zaskakującą siłą, że fajter nie zdążył zareagować, gdy jego stopy straciły przyczepność na zroszonym deszczem gruncie.
Poczuł znów kilka pociągnięć, tym razem za włosy, a kolejny palec, łaskocząc niemiłosiernie, zsunął się po skroni w kierunku ucha. Gdy dotarł na jego brzeg, Maćko zdecydował, że to najwyższy czas na reakcję. Opowieści o Bumcynglu, które w dzieciństwie serwował mu dziadek, nie wzięły się znikąd. Otworzył oczy.
Tuż nad twarzą ujrzał rozszerzające się szybko źrenice jakiegoś chłopca. Długa struga śliny, którą ten starał się trafić w lewe oko mężczyzny, zadrgała. Zatrzymana gwałtownie nad rogówką, powróciła z głośnym siorbnięciem do złożonych w dzióbek ust. Psotnik rzucił się do pędem wyjścia, a Lowkick zacisnął pięści w mimowolnym odruchu obmierzłości. Powietrze przeszył głośny, dziewczęcy pisk. Zaskoczony fajter wyprostował się na łóżku jak wystrzelony z procy, zupełnie już przytomny.
W lewej dłoni ściskał palec jakiejś przerażonej dziewczynki, która próbowała go odzyskać, szarpiąc zajadle i nieustannie przy tym piszcząc. Jej młodsza siostra aż przysiadła ze strachu, z trzyletnią buzią wykrzywioną do nadciągającego płaczu. Po malcu, który próbował trafić śliną w fajterskie oko, nie było już śladu. Do ściany tuż obok łóżka przywarł inny szkrab, chowając za sobą palce prawej ręki z przestraszonym wyrazem twarzy. Maćko w przypływie świadomości rozluźnił pięść i przyłożył dłoń do ucha. Chłopiec rzucił okiem na drzwi — niepewny, czy zdąży do nich dobiec.
Tymczasem starsza z dziewczynek poderwała z podłogi zapłakaną trzylatkę. Wybiegła prędko z izby, zderzając się na progu z fartuchem, który zafalował złowieszczo w pierwszych porannych tumanach kurzu. Jego właścicielka spojrzała wilkiem na przyklejone do ściany dziecko. Malec natychmiast rzucił się slalomem do wyjścia, nie unikając po drodze smagnięcia naręczem pokrzyw. Kobieta zatrzasnęła za nim drzwi, głośno pomstując na ciągłe figle. Rzuciła trzymane w ręku zielsko na zimny jeszcze piec i obrzucając fajtera spojrzeniem bławatkowych oczu, oparła się o sfatygowaną framugę.
Zdmuchnąwszy z nosa niesforny kosmyk rudych włosów, otworzyła usta do wioskowej zagajki towarzyskiej, jednak niespodziewany, natarczywy łomot za plecami przerwał jej w pół intencji. Przewróciła oczami, odklejając się od drzwi, które otwarła z ostentacyjną niechęcią.
Na progu stanął niewysoki mężczyzna, ubrany w czystą, wykrochmaloną koszulę. Niecodzienny widok na wsi, zwłaszcza w środku tygodnia. Wąskie usta okalała starannie przystrzyżona broda, a czubek głowy wieńczył pieczołowicie upięty kok z gęstych, czarnych włosów. Rzucił Maćkowi bystre spojrzenie spod zadbanych brwi. Trudno było orzec, czy miał taki wzrok od urodzenia, czy może wyczytał go w jakimś poradniku. Lekko utykając, ruszył w kierunku łoża, na którym spoczywał domniemany kupiec.
— Witam, witamy, to jest… to znaczy, miło nam bardzo podejmować tak znamienitego gościa w naszym skromnym Helmsby! Miejscowość to nie najpośledniejsza, choć uwarunkowania geopolityczne sprawiają, że światowej klasy kupcy mniejsze mają o lokalne trakty staranie, sam pan rozumie, panie…
— Lowkick. — Maćko zamierzał oszczędzać słowa. Ból głowy nieco się wzmógł.
— Lowkick, oczywiście, a jakże. Istotnie, godne to nazwisko człeka pańskiej pozycji. Lowkick, tak. Merthe, co tak stoisz! — Brodacz warknął niecierpliwie w kierunku rudowłosej, która przysłuchiwała się rozmowie oparta ponownie o framugę. — Dajże panu co do popicia i może jakiego jadła!
Przysiadł na brzegu łóżka, spoglądając na gościa z zatroskanym wyrazem twarzy. Fajtera dosięgła ciężka woń jego perfum, gwałtownie potęgująca bolesne pulsowanie w czaszce.
— Niczym pana dotąd nie poczęstowano, jak mniemam? No właśnie, widzi pan, zaraza z tymi miejscowymi, bo choć dobrzy to ludzie, to ogłady brak. Pewnych, rozumie pan, cech towarzyskich nie wytworzyli. Dbam o nich, jak umiem, edukuję, ale wie pan, jak to jest z tym plebsem, nieraz i najświetniejsze dusze… zresztą, gdzież i moje maniery! Tumilis. Emil Tumilis, sołtys Helmsby, niegdyś zwanego Malizną. Bardzo mi miło!
Maćko uścisnął podaną mu dłoń. Ból głowy stawał się powoli równie nieznośny, co kwiecista maniera przybysza.
— Tumilis, Emil Tumilis. Szlacheckie to nazwisko — kontynuował niewzruszonym tonem właściciel wykrochmalonej koszuli — ale takie nam czasy nastały, że nawet co obszerniejsze umysły zamknięte bywają w okowach geopolitycznych uwarunkowań. W takim, na ten przykład, Helmsby. Cóż począć! Misję swą z godnością i pokorą przyjmować trzeba, nadzieję żywiąc, że starania o cywilizacyjny postęp lokalnych społeczności nie pozostaną niezauważone, a nadejdzie może taki dzień, że sprawiedliwość życiowa się o mnie… to znaczy o takie persony, upomni. Z należytą dbałością o stosowne uznanie ich zasług, rzecz jasna.
Spojrzał na gościa znacząco.
— Tak… Tumilis, Emil. Zapamiętam, na pewno. — Lowkick skrzywił się lekko. W głowie dudniło mu niemożebnie. — Panie… sołtysie. Czy moglibyśmy dalszą rozmowę… odłożyć na później? Głowa, rozumie pan…
— Oczywiście, ależ oczywiście! — Tumilis wyprostował się jak struna. Zamachał gwałtownie rękami na Merthe, która wracała właśnie z miską kaszy i dzbankiem mleka. — Wszyscy wyjść! Pan Lowkick musi odpocząć!
Kobieta prychnęła urażona, kładąc przygotowany naprędce posiłek na stół pod oknem. Nim zniknęła w przedsionku, posłała fajterowi przez ramię nadąsane spojrzenie.
— Sołtysie — sapnął Maćko, gdy mężczyzna przekraczał próg izby. — I dzieci… dzieci proszę nie wpuszczać.
Tumilis skłonił się ze zrozumieniem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Do uszu Lowkicka dotarła z sieni przytłumiona reprymenda. Ginący gdzieś za oknem tupot małych stóp upewnił go, że władyka wziął sobie jego prośbę do serca. Opadł ciężko na poduszki z pierza, zamykając obolałe powieki.
Obudziła go cisza i ulga — ból głowy zniknął na dobre gdzieś między snem a jawą. Słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Westchnął ciężko, gramoląc się niechętnie z pościeli. Przetarł oczy, próbując przypomnieć sobie, co tu właściwie robił. Na stole pod oknem stała miska pełna kaszy oraz kubek mleka — pomimo głodu opróżnił jedynie kubek. Najpierw obowiązki, potem przyjemność, pomyślał. Wychodząc z izby, potknął się o zwitek szmat przed progiem. Szarobura masa poruszyła się, a spod kołtunów koloru ziemi zaświecił szeroki uśmiech idioty. Maćko zaklął w duchu.
— Sajmonella. — Pomógł młodzieńcowi wstać. — Co ty tu robisz? Leżałeś tak cały dzień?
— No… no tak, panie. Coby dziecka nie przeszkadzały, boście zmęczeni byli.
Spojrzał na Lowkicka z gwałtownie narastającym podekscytowaniem. Obawiając się kolejnej fali paplaniny, fajter przerwał mu w pół niemego pytania.
— Zaprowadzisz do sołtysa? Przyjmie o tej porze?
— Ano, a pewno, taką personę… a pewno — Sajmonella był wyraźnie dumny, że agent Gildii powierzył mu jakieś zadanie. — Proszę, za mną chodźcie, to niedaleko, tu zaraz, ino…
— Młodzieńcze…
Maćko starał się nie zabrzmieć zbyt srogo. Nie chciał robić chłopakowi przykrości — bądź co bądź, warował pod jego drzwiami przez cały dzień. Uśmiechnął się z sympatią na widok tężejącego w oczekiwaniu wieśniaka.
— Trochę jeszcze boli mnie głowa. Gdybym mógł cię prosić… porozmawiamy później, dobrze?
— Aaa… pewno, pewno. Jak mówicie, panie, jak mówicie — wydukał posłusznie Sajmonella, wyraźnie jednak zawiedziony.
Do siedziby sołtysa podążyli w ciszy, zakłócanej wyłącznie miarowym człapaniem bosych stóp przewodnika. Stanąwszy w końcu przed kacykówką, Maćko wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Nie zauważył po drodze kunsztownego reliefu na belce nad drzwiami, nie zwrócił uwagi na świeżą słomę na dwuspadowym dachu. Nie miał na to tego dnia czasu.
Lowkick bywał sporo. Bywał, aż stał się obyty. W tak mizerne progi wstąpił wszakże po raz pierwszy. Nie spodziewał się wyłożonej marmurem posadzki ani złotego tronu, widywał jednak ładniejsze krzesła z wikliny i równiejsze klepiska. Rozparty na drewnianym siedzisku, miejscowy władyka pasował tu istotnie jak pięść do nosa. Nic dziwnego, że żywił gorącą nadzieję na wszechdosięgającą rękę życiowej sprawiedliwości.
— Szanowny panie Lowkick! — Sołtys uśmiechnął się szeroko na powitanie. — Ufam, że wypoczął pan dostatecznie?
— Tak, dziękuję, bardzo jestem wdzięczny za strawę i czystą pierzynę.
Uśmiechnął się dyskretnie na widok rudego włosa Maerteni na śnieżnobiałej koszuli Emila i lekko niewyraźnej mowy mężczyzny. Miejscowy władyka najwidoczniej rozpoczął już świętowanie Maćkowego przybycia, a dokładniej wszystkich osobistych sukcesów, których się po nim spodziewał, oczy szkliły mu się bowiem wyraźnie.
— Odnośnie celu mojej wizyty…
— Szanowny panie Lowkick! — Tumilis klasnął w dłonie, przerywając fajterowi w pół zdania.
Zza parawanu po prawej stronie izby wychynęła leciwa kobieta, niosąc ostrożnie dwa kieliszki i glinianą butelkę. Maćko miał nadzieję, że była w niej tylko bezprocentowa woda. Pomylił się jednak zarówno w kwestii procentów, jak i napoju. Gdy wychylili z sołtysem „urzędowego”, mleko zafurkotało mu w żołądku. Przeklął się w myślach za nietkniętą miskę kaszy.
— Panie sołtysie…
— Emil. Dla przyjaciół.
Gospodarz wyszczerzył zęby w wystudiowanym grymasie. Maćko obserwował z niepokojem, jak znów napełnia kieliszki. Po drugiej kolejce fajter był już pewien, że trzeciej nie zdzierży. Nim dobiegł do drzwi, mleko skisło, a wraz z nim cały protokół dyplomatyczny. Pozostawiony samemu sobie sołtys westchnął ciężko, wznosząc oczy ku niebu i przechylił łapczywie butelkę. Na swoją korzyść. Kilka chwil później jego gość powrócił chwiejnym krokiem, pomarszczony nieco bardziej niż zwykle. Oczy kacyka rozbłysły ponownie.
— Szwny pnie Lowkick!
— Emil, błagam… — Maćko uśmiechnął się słabo, odtrącając delikatnie oferowany mu kieliszek. Stracił w tej zapadłej dziurze już wystarczająco dużo czasu. — Przejdźmy do rzeczy. Jestem tu z rozkazu Gildii Fajterów, w pościgu za…
— Ghhh… — Siedzącym na tronie Tumilisem gwałtownie zakołysało, jakby ktoś znienacka klasnął mu przed nosem. — Fff-fajtrów? To wy… ty… nie kupiec? Ks… księcia nie znasz?
— Nie, jestem mis…
— Ghhh… — Emil zabulgotał w porywie pijackiego rozdrażnienia niczym gąsior na młode wino. — Aaa… aaa wiesz, kogo… kogo ja znam?
Przechylił do tyłu głowę i wydął dolną wargę, spoglądając na Lowkicka zawadiacko. Po chwili głowa opadła mu zamaszyście do przodu, a rozluźnione ciało aż przygarbiło się od impetu. Ni to sapnął, ni to zacharczał, nim odezwał się znowu.
— Nikogo… k… wa… nikogo… a ty… ftrów… a co mnie… fajtrów…
Sołtys nachylił się mocno, nieomal spadając z wiklinowego siedziska. Gniewny bełkot zastąpiło naraz arytmiczne pocharkiwanie, przechodzące stopniowo w coraz równomierniejsze chrapanie. Po pewnym czasie Maćko uznał, że spity mężczyzna zasnął na dobre. Gdy zaczął zbierać się do wyjścia, Tumilisem targnęło znowu, tym razem do pionu.
— Aaa, a wiesz co… Lokik? — Rzucił nieprzytomnie w kierunku fajtera. — Aaa, to wypridalaj… i… i wiesz co, Lokik? Weź tego tam… co o Gildii… wiesz? Weź go i www… www…
— Wiem, Tumilis, wiem. — Zagadnięty skrzywił się ponuro. Wypadł na zewnątrz, nim sołtys zdążył wydąć także górną wargę.
Rozdział drugi — Grafitowe psalmy
Sajmonella starał się nie przysnąć w siodle, chociaż powieki ciążyły mu już jak brak słów. Jechali od rana w zupełnym milczeniu — stary fajter nawet nie wzdychał. Od czasu do czasu chłopak czuł tylko na sobie jego oceniający wzrok. Nie bardzo rozumiał, dlaczego po powrocie od sołtysa Maćko, bez zbędnych ceregieli, kazał mu się spakować i wyjechać razem z nim następnego dnia. Przyzwyczajony był jednak do słuchania poleceń, w końcu wszyscy we wsi wysługiwali się nim, jak chcieli, traktując go jak lokalnego półgłówka.
Z głową miał jednak wszystko w porządku, jedynie jego charakter ucierpiał wskutek życiowej historii. Wcześnie osierocony zamieszkał u wujostwa, które dość miało problemów z własnymi dziećmi. Wuj przygarnął Sajmonellę, aby sąsiedzi nie mieli go za bezdusznego, ale razem z żoną traktowali chłopaka ledwie poprawnie, obarczając go najcięższymi pracami w obejściu, gdy tylko podrósł na tyle, aby im podołać. Ludzie we wsi szybko podłapali „wizerunek” Sajmonelli, z czasem traktując go tak samo, jak jego wujostwo. Na wsi wszyscy zaś wiedzą, że człowiek, który się nie stawia, jest po prostu głupi.
Sam Lowkick nie do końca rozumiał, dlaczego to zrobił. Może przekonały go drwiące spojrzenia pozostałych mieszkańców Helmsby, wzbudzając w nim litość dla prostego chłopaka, którego wszyscy mieli tu za nic? Znał podobną historię, niektóre jej szczegóły śniły mu się jeszcze czasem po nocach pomimo upływu lat. Dobrze pamiętał, jak to jest być dzieckiem, którego nikt się nie spodziewał, z którym nie bardzo wiedziano, co zrobić. Jemu „przytrafiła się” Gildia Fajterów, ale co przytrafiłoby się Sajmonelli? Czy jednak osobiste dramaty z odległej przeszłości mogły wpłynąć na jego decyzję? Jeśli jednak nie one, to co innego? Potrząsnął głową, starając się opędzić od niechcianych wspomnień. Chyba naprawdę się starzeję, pomyślał. Robię się ckliwy.
Odkąd wyruszyli, zdążył przyjrzeć się chłopakowi dokładnie — wychudzone ciało młodzika zdawało się kołysać razem z wiatrem, który łopotał na nim znoszoną, szarą koszulą. Nie wyglądał na zaprawionego jeźdźca, choć całkiem nieźle trzymał się w siodle, w dodatku na tak marnej szkapie, jaką udało się odkupić od jednego z chłopów. Koń na wsi to cenna ruchomość, ale jak śpiewał pewien znany bard w swoich „Dylematach”, interes jest interes. Następny kupiec zaś, nawet jeśli tylko farbowany, jeszcze długo mógł się w Helmsby nie pojawić.
Zadumał się nad nićmi losu swojego nowego podopiecznego — nad swoimi zresztą też. Nadal nie dopadł Mospana, a do tego miał teraz dodatkowy balast. Sajmonellę planował zostawić na jakiś czas u starego przyjaciela, a potem zabrać go ze sobą do Gildii. Ostatnio brakowało im stajennych. Lepsza taka praca, nawet za parę groszy, niż los wioskowego popychadła za resztki ze stołu, pomyślał.
Cmoknął na Imobilajsę, pospieszając ją nieco. Miał zamiar stanąć w najbliższej oberży przed nocą, dopóki Mospan przebywał w okolicy. Karczmarze wiedzieli zwykle równie dużo, co najlepsi agenci Gildii, a do tego dysponowali najświeższymi informacjami. Przejazd grupy bandytów na pewno zdążył już odbić się echem po wioskach, a karczmy były niczym pudło rezonansowe lokalnych społeczności. To, co między chatami omawiano szeptem, w najbliższym zajeździe alkohol oraz kuglarskie sztuczki towarzyskie oberżystów przemieniały w gromkie okrzyki. Maćko miał nadzieję, że o ruchach bandy Mospana mówiło się już na tyle, że łatwo podejmie trop.
Gospoda, o wielce zachęcającej nazwie „Przestrzenna”, wyrosła za zakrętem czechowskiego traktu w samą porę. Dzień miał się już ku końcowi, podobnie jak Sajmonella, zsuwający się coraz bardziej z siodła. Lowkick uśmiechnął się na myśl o nocy spędzonej z dala od dzieci. I o misce ciepłej kaszy.
Karczma była prawie pusta — kilku jej bywalców zapijało niespiesznie kolację przy jednym ze stołów, nie zwracając szczególnej uwagi na nowo przybyłych. Właściciel przybytku okazał się bardziej towarzyski. Dwie miski z potrawką z wiewiórki wylądowały na stole wraz z bochnem ciemnego chleba, zanim jeszcze Maćko zdążył sięgnąć do sakiewki. Sajmonella przywarł natychmiast do miski ze skupieniem godnym lepszej sprawy. Stary fajter schował tymczasem kiesę lżejszą o zapłatę za nocleg i najświeższe informacje. Karczmarz wymruczał niewiele, zapewne z lęku przed bandycką zemstą, ale wystarczająco dużo. Wyglądało na to, że nie musieli się nigdzie spieszyć.
Lowkick ujął w dłoń drewnianą łyżkę, pochylając się w zamyśleniu nad gorącą strawą.
Następnego poranka mgła podnosiła się ociężale, niechętnie ustępując pola ciepłym promieniom słońca. W cienistej krainie Stanka dni rzadko przebijały się przez noce, a gęste zarośla przyjaźniły się z mglistym półmrokiem na śmierć i życie. Niewielu ludzi mieszkało w tej okolicy — głównie życiowi pustelnicy, wykolejeńcy z dziada pradziada, którzy bardziej od chłodu bali się tylko towarzystwa. Jak we wszystkich mrocznych ostępach, zazwyczaj było tu niezwykle spokojnie.
Mężczyźni wsunęli się w wąską ścieżkę niczym węże w zsiadłe mleko. Sajmonella zerknął dyskretnie na swojego towarzysza podróży. Podziwiał jego niezalękniony spokój — sam nigdy nie zapuściłby się w te strony z własnej woli. Wąska dróżka wiła się fantazyjnie nad urwistym brzegiem rzeki, prowadząc na wschód, w głąb lasu. Zwarty tunel z gałęzi, rozpościerający się teraz nad ich głowami, przywodził na myśl scenografię ostatniej wędrówki człowieka. Sajmonella zamknął oczy. Jeśli na końcu tego tunelu miało czekać na nich światło, nie chciał go widzieć. Pomimo iż bał się wielu rzeczy — wodników, leśnych rusałek, leszych oraz moru wytracającego w południe — to zaświaty przerażały go najbardziej. W ciemnym świecie za powiekami od razu poczuł się bezpieczniej. Jedynie łoskot rwącego strumienia na dnie przepaści nie pozwalał mu całkowicie się odprężyć.
Maćko spojrzał na chłopaka beznamiętnie. Nie dziwił go wcale jego lęk, okolica nie należała do najprzyjemniejszych — o tutejszych borach krążyło wiele opowieści, niektóre nawet prawdziwe. Tymi najgorszymi, o oślizgłym, przebiegłym Bumcynglu, który wdzierał się przez uszy, straszono dzieci po przysiółkach. Te o Grafitowym Dziedzicu wyszeptywano jedynie po kątach.
Zsiadłszy na początku leśnej trasy z koni, maszerowali gęsiego od dłuższego czasu. Ostrożnie, bez niepotrzebnego pośpiechu, prowadzili wierzchowce za uzdy ku niepewnemu przeznaczeniu. Droga była tak wąska, że o bezpiecznej jeździe mogli zapomnieć. Sajmonella otworzył w końcu oczy, kiedy wyrżnął głową o wiszący nisko konar. Wielkim guzem na środku czoła przejmował się teraz bardziej niż osławionym Bumcynglem. Wzdrygnął się, gdy coś zaszeleściło w zaroślach. Sikorka. To tylko sikorka. Odetchnął z ulgą. Całym sobą żywił nadzieję, że fajter prowadzi ich do jakiejś chaty, że nie będą nocować pod gołym niebem. Nie przyszło mu do głowy, aby go o to zapytać — wyuczony posłusznego podążania za wujostwem, nie musiał nigdy pytać o cel podróży. Po prostu szedł, gdzie mu kazano lub tam, gdzie reszta.
Niedługo później Maćko zarządził postój na niewielkiej polanie pomiędzy potężnymi dębami. Rozkulbaczenie koni i zaparzenie kawura pozostawił chłopakowi — musiał się w końcu do czegoś przydać. Oparty o chłodny pień drzewa, fajter pociągnął łyk wody z bukłaka, obserwując, jak jego młody towarzysz sprawnie radzi sobie z wierzchowcami. Wieśniak nie szermował może swobodnie argumentami chłopskich filozofów natury, ale na pewno sprawnie władał drygiem do codzienności. Lowkick uśmiechnął się do swoich myśli. O Sajmonelli jeszcze usłyszą, nawet jeśli tylko raz.
Postój nie trwał długo, ale zwierzęta zdążyły wypocząć. Choć minęło już południe i wciąż mieli szmat drogi do przebycia, Maćko liczył, że dotrą do celu podróży przed nocą. Jego kompan wydawał się za słaby psychicznie, aby szlajać się po zmroku w okolicach Stanka — choćby pod jego opieką. Z tym, co włóczyło się po nocach w tej okolicy, nie dawali sobie nieraz rady nawet miejscowy szamani. Ruszyli dalej od razu po kawurze bez przepitki.
Kiedy jakiś czas później cienie zarośli nabrały wieczornej barwy, Sajmonella omal nie stracił głowy. Całkiem dosłownie. W ostatniej chwili dostrzegł cienką jak wodzionka, metalową linkę, rozciągniętą w poprzek drogi na wysokości jego gardła.
— C-co to jest? — jęknął przestraszony.
Wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w pobłyskujący zachodem słońca metal.
— Pułapka na kroserów. — Jego przewodnik przeciągnął paznokciem po ostrym jak brzytwa druciku. — Od czasu do czasu młodzi z okolicy urządzają wyścigi konne na tej drodze. Jest mrocznie, wąsko, niejeden pogruchotał sobie kości, spadając w przepaść. Idealne warunki do bezmyślnego dowodzenia nieprzedumanej męskości. Zawsze robią przy tym sporo hałasu, a Grafitowy Dziedzic lubi ciszę.
— Grafitowy Dziedzic o-obcina głowy? — Sajmonella prawie udławił się własną śliną. Przelotna sugestia wyobraźni spowodowała, że miał ochotę zemdleć, ale w tym momencie bał się nawet o tym myśleć.
— Nie, on tylko rozciąga linki — parsknął stary fajter, przeprowadzając ostrożnie rumaka pod następną z pułapek.
Wieśniak wziął głęboki oddech. Do tej pory wzdragał się przed tym pytaniem, ale sytuacja zaczynała go przerastać.
— Wasza Miłość, dokąd… dokąd my to jedziemy?
— Tam, gdzie nikt inny nie ma czelności. Do Dziedzicówki.
W głębi stankowskiego boru, szmat drogi za ostatnią linką na kroserów, Grafitowy Dziedzic westchnął przeciągle w swojej chacie. Temperatura namiętności wewnątrz budynku sprawiła, że oliwa w sypialnianej lampce wyparowała, nim zdążył poruszyć ją pierwszy płomień. Westchnął ponownie on, gdy i ona westchnęła, a na jego scyzoryku do golenia odbiła się scena, od której żyłka pękłaby nawet kurtyzanie.
Nie był to bowiem zwykły wieczór, niezwykłe było to również spotkanie. Źrenice kobiety zwężały się i rozszerzały na przemian, gdy spopielał wargami jej dogorywającą spazmami szyję. Gdyby mogła, przeszyłaby palcami ciało kochanka na wylot. Gorący oddech partnera zsunął się ku wezbranym półkulom, dygoczącym na krawędzi przyzwoitości. Nie to jednak zagotowało fusy kawura, nie od tego powstała szczelina jęku na szybie izby otulonej światłem świec. Nie od tego wszystkie zmysły kobiety przegalopowały na wylot jej świadomości, nieomal pogrążając ją w próżni odczuwania. Najwyrazistsze nadeszło później…
Arunia Paladynowicz, zwany Grafitowym Dziedzicem, nie brał jeńców. Maruszka westchnęła resztkami sił, nie pamiętając potem, czy zapadła w sen, czy w błogie omdlenie. Jedyne, co pozostało jej z wyraźnych wspomnień tamtej nocy, to przekonanie, że lepiej być nie mogło.
Mimo pożądania i namiętności przeszywających każdy skrawek jego ciała, grafitowowłosy Arunia trzymał się niezłomnie swoich starokawalerskich zasad i przyzwyczajeń. Nim nastał środek nocy, kochankowie dawno już spali.
Paladynowicza obudził cierpki, nachalny zapach zbliżającego się niebezpieczeństwa — ostra woń spoconego ze strachu ciała, wzmagająca zawroty głowy, które szalały w jego czaszce od poczucia bezsilności. Zapędzony w kozi róg, stracił nadzieję na jakąkolwiek przyszłość. Czekał niecierpliwie na nadciągającego oprawcę, przykuty do metalowego krzesła na środku leśnego traktu. Nie mógł wydobyć ze ściśniętego gardła nawet westchnienia. Temperatura gwałtownie spadła, choć świt miał się ku końcowi. Kątem oka wyłowił ruch z prawej strony. Jakaś kobieta drgała spazmatycznie w cichej agonii, rozpostarta na ziemi pokrytej zgniłym listowiem. Liście paproci, pomiędzy które osunęła się posiniaczona głowa kobiety, zakryły sklejone krwią i błotem włosy. Tuż obok niej leżała dziewczynka, być może jej córka, która od dawna już nie parowała. Jej zamglony, nieruchomy wzrok spoczywał na szarych świerkach po drugiej stronie ścieżki.
Paladynowicz podniósł spocone czoło ku niebu, zaciskając zęby z bezsilnej wściekłości. Gdy także kobieta w końcu znieruchomiała, zdał sobie sprawę, że nadeszła jego kolej. Korony drzew w oddali poczęły miotać się na wszystkie strony, targane niewidzialną ręką huraganu. Rozległ się grzmot potężnych stóp, miażdżących przemarzniętą ziemię — z początku przytłumiony, potem coraz donośniejszy. Bestia zbliżała się powoli, lecz nieubłaganie. Tupot bosych pięt niemal go ogłuszył. Arunia starał się przecisnąć ślinę przez zaciśnięte gardło — bezskutecznie. Gdy pobliskie świerki zafalowały fatalistycznie, zamknął oczy. Bumcyngiel już tu był.
Kiedy znów je otworzył, ujrzał postać wzrostu przeciętnego dziesięciolatka. Sądząc po łysinie, krasnal musiał mieć około stu lat. Para bystrych oczu otaksowała szybko Dziedzica, a nalaną twarz przebiegł cień rozczarowania. Wydatne usta ściągnęły się w grymasie niezadowolenia. Pokaźny brzuch zafalował malowniczo, gdy jego właściciel obrócił się gwałtownie plecami do mężczyzny.
— Nie, nie, nieee… — zajęczał żałośnie Bumcyngiel, potrząsając głową. — Nie, mój słodki, nieee… za chudy, za chudy…
Rzucił Aruni ukradkowe spojrzenie przez ramię, przestępując z nogi na nogę. Skwaszona mina zawiedzionego dziecka mówiła wszystko.
— Nie-e… nieee… — zachlipał, pociągając głośno nosem. — Nie-eee… za brzydki… za brzydki…
Zdawało się, że potwór za chwilę usiądzie na ziemi i rozpłacze się w głos. Nagle jednak odwrócił się w stronę ofiary ze złośliwym uśmieszkiem. Niespodziewanie odnaleziona nadzieja rozświetliła zapłakaną twarz.
— Ale może niegłupi, co, mój słodki? Taaak, taaak… może niegłupi…
Wskoczył zwinnie na kolana Dziedzica, który patrzył z przerażeniem, jak z ust krasnala wysuwa się nienaturalnie długi jęzor, rozwidlony jak u żmii. Arunia nie był w stanie poruszyć głową, wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zacisnął tylko mocniej skrępowane pięści, gdy koniuszek języka Bumcyngla przesunął się po jego mostku w górę, owijając następnie wokół szyi i głowy. Pozostawiwszy za sobą długą smugę śliny na policzkach ofiary, zastygł tuż przy skroni. A potem… A potem gwałtownie wpadł do lewego ucha. Paladynowicz poczuł, jak lepki, mokry ozór oplata mu mózg, szalejąc wewnątrz czaszki niczym rozdrażniony kret. Zanim miotany dreszczo-spazmami Dziedzic wywrócił źrenice na drugą stronę, zdążył zauważyć, że iglaki w tle przybrały różowawą barwę. Ostatnie spojrzenie emerytowanego fajtera padło zaś na jaskrawożółte niebo za plecami krasnala, na którym zarysowała się nagle postać Maruszki.
— Dzie-Dziedzicu! Dziedzicuuu!!!
Poderwał się gwałtownie. Leżał na swoim łóżku w ciemnej izbie obok kuchni, cały zlany potem. Przez brudne okno wpadało do środka mdłe światło księżyca. Wokół panowała głęboka cisza, przerywana jedynie jego szybkim, płytkim oddechem. Zaciskał dłonie na grubej pierzynie tak mocno, że bez trudu dało się dojrzeć zbielałe kłykcie — pomimo wszechobecnego półmroku. Sen, dotarło do niego po dłuższej chwili. To tylko zły sen. Spojrzał na przycupniętą w kącie, przerażoną Maruszkę. Gdyby tylko mogła, wcisnęłaby się teraz w mysią dziurę. Opadł z powrotem na siennik z westchnieniem ulgi. Przełknął głośno ślinę.
— Wybacz, Marucha, to tylko zły sen — wymamrotał, starając się opanować zadyszkę. Wyciągnął rękę do dziewczyny. — Tylko zły sen. Chodź, Marucha, śpij.
Poranek dnia następnego wstał rześki jak wspomnienie minionej nocy, choć znacznie chłodniejszy. Czuć było nadchodzącą zimę. Stojący przed chatą Dziedzic wystawił obolałe stawy na pierwsze promienie słońca, z trudem przebijające się przez ciemny mur lasu porastającego okoliczne wzgórza. Dziedzicówka była dobrze ukryta w niewielkiej kotlinie pośrodku puszczy, z dala od wszystkiego, nawet od szlaków uczęszczanych przez leśnych ludzi. Tak dobrze ukryta, że gdy usłyszał słaby stukot końskich kopyt, pomyślał, że chyba jeszcze śni. Kuna na poddaszu jednak zamilkła, a wiewiórki pospadały z drzewa przed domem szybciej niż orzechy. Pies, gdyby wciąż żył, pewnie by nie zaszczekał, ponieważ on także lubił spokój i ciszę, ale to nie był sen. Ktoś nadchodził.
Maćko nie obrócił się na dźwięk łamanej gałązki, wiedział bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze, Dziedzica na pewno tam nie było — ta sztuczka na zmylenie uwagi przeciwnika była stara jak fajterski świat. Po drugie, na pewno by nie zdążył.
— Skradasz się jak twoja stara, Paladynowiczu.
Lowkick ścisnął mocniej wodze, zatrzymując się w pół końskiego kroku. Zmarszczył brew na widok kuszy, wysuwającej się powoli z zarośli. Ostrzejsza strona bełtu skierowana była ku niemu. Grafitowy Dziedzic pojawił się w całej krasie zaraz za pociskiem, spoglądając na przybysza złowrogo. Mierzyli się przez moment wzrokiem, aż mgła wokół nich zgęstniała. W końcu gospodarz zdjął jednak palec ze spustu, opuszczając broń.
— Może to i prawda. — Uśmiechnął się słabo. — Dobrze cię widzieć, Lowkick. Nawet w tak obskurwiałym towarzystwie.
Maćko parsknął niemrawo, przenosząc wzrok na Sajmonellę. Chłopak siedział sztywno w siodle, bełkocząc coś pod nosem. Jego twarz zdawała się blednąć z każdą upływającą chwilą. Oddychając z trudem, przesuwał nieobecnym wzrokiem po bezkształtnej masie mgły pod końskimi kopytami. Lowkick spojrzał na Paladynowicza podkrążonymi oczami.
— Miałem nadzieję, że zdążymy dotrzeć tu przed zmierzchem. Arunia, mówię ci, co to była za noc…
— Domyślam się. — Dziedzic spojrzał z ukosa na sinobladego wieśniaka. — Mam w stodole pod sianem resztki bimbru, żołędziówka prosto od Jagny. Powinna pomóc.
— Patrz, a obiecałem mu wczoraj, że przy mnie nie zginie.
Stodoła była ciepła i sucha, pachniała przyjemnie żołędziami oraz końskim nawozem. Zsunęli Sajmonellę z siodła na warstwę siana przy wrotach, przykrywając go szczelnie bronami. Gospodarz wlał mu do gardła ćwierć butelki brązowego bimbru, po czym sam pociągnął łyk dla zdrowotności.
— Chodź na kawura, pogadamy. — Skinął głową na nabierającego żywszych kolorów chłopaka. — Ten niech tu trochę poleży. Brony powinny wytrzymać napór procentów, kiedy oprzytomnieje. Nie będziemy się przecież nad nim trząść aż do śniadania.
Po drodze do chaty Maćko dostrzegł na trawie świeże ślady stóp, biegnące spod okna sypialni w stronę potoku. Spojrzał na Paladynowicza pytającym wzrokiem.
— Aaa tam, nie ma o czym opowiadać. — Grafitowy Dziedzic machnął ręką, nie zwalniając kroku.
Ostatecznie podjął jednak temat pod naporem naglącego milczenia przyjaciela.
— Taka teraz moda wśród młodzieży, wiesz? Trafi się jakaś trochę mniej brzydka we wsi, to zaraz portrety każe sobie malować po jarmarkach, a jak już nawet w sąsiedniej wsi ją rozpoznają, to wpadnie do miejscowego sołtysa albo gospody na rozdrożu, i daj jej jeść za darmo, spać za darmo. W podzięce rozpowie potem, żeś jest porządnym gazdą albo karczmarzem co się zowie, ale wdzięczności w tym nie ma. Czasem zdarzy się, że i tu przyjdą, te bardziej bezczelne. Dla sławy, rozumiesz, że niby w Dziedzicówce spała, że znamy się jak łyse konie. Takie tam bździny. Patrzą na nią potem we wsi jak na wielką panią, zazdroszczą koneksji, męża szukają wśród pomniejszej szlachty. Zwykle mi to odpowiada, że tu przychodzą, dobrze robi na stawy, kiedy zostają do rana. Imion i twarzy do następnego dnia zapomnę — wszystkie one przecież prawie takie same, a tyle ich teraz wałęsa się po świecie…
Paladynowicz pochylił się nad mijaną kępą trawy, obrywając kilka przedwcześnie uschłych źdźbeł.
— Czasem mnie to tylko denerwuje, że aby dojść do czegoś w życiu jedni nadstawiają karku, a inni wyłącznie dupy, ale z drugiej strony… — Machnął ponownie ręką. — Jestem na emeryturze, szkoda czasu na rozwodzenie się nad stanem świata.
— Dlaczego denerwuje? — Maćko obejrzał się rozmarzonym wzrokiem na ślady stóp na trawie. — Taka emerytura, to chyba żyć nie umierać…
Arunia skrzywił się pod nosem. W swoim wieku pozbył się już wielu złudzeń, zwłaszcza tych romantycznych. Wykorzystywał nadarzające się okazje, jeśli te same pchały mu się w ręce lub pod kołdrę, choć w głębi duszy wcale się z nich nie cieszył. Przygodne przygody potęgowały w nim jedynie poczucie samotności, ale odkąd Samboja Prządka, szefowa Gildii Fajterów, odtrąciła jego miłość, nie potrafił się odnaleźć. Ani uczuciowo, ani emocjonalnie. Nieustannym gniewem był natomiast od dawna zmęczony.
Pchnął bez wysiłku ciężkie, dębowe drzwi chaty.
— No, dość o mnie, za długo tu chyba sam siedzę, rozgadałem się. Wchodź, zaraz coś się znajdzie na śniadanie.
Główna izba Dziedzicówki niewiele zmieniła się od ostatniej wizyty Lowkicka. Kwiaty na oknie były jakby świeższe, a słoma między belkami jaśniejszego koloru, ale kurz nadal ten sam. Gdy gospodarz zniknął w spiżarni, stary fajter przesunął palcem po sczerniałym parapecie.
Nigdy nie przepadał za tą norą. Kamienne ściany, marmurowe posadzki, bieżąca woda — tak mógł żyć. Nie wytrzymałby w tej pustelni nawet tygodnia, ale ostatecznie to nie on był najsławniejszym fajterem Gildii. Legenda Paladynowicza nie osłabła ani trochę po jego odejściu z organizacji. Przeciwnie — zdawała się wzmagać siłą domysłów, odkąd zapadł się pod ziemię w okręgu stanka.
Arunia wrócił po chwili z długim pętem kiełbasy i bochenkiem chleba bez omasty. Gdy zasiedli przy stole, wyczarował z kieszeni kapoty butelkę żołędziówki. W drodze do spiżarni zdecydował, że nie miał tego dnia humoru na kawura.
— No, do śmierci jakoś dożyjemy — rzucił zadowolony. — Zamieniam się w słuch.
Sajmonella ocknął się na klepisku w jakiejś ciemnej stodole, zlany potem i wódką. Dookoła było nieprawdopodobnie cicho — nawet wiatr nie przetaczał się z szemraniem po ścianach ze starych bali. Wokół siebie poczuł wilgotny chłód. Musiało być około późnego świtu, we wnętrzu budynku robiło się bowiem coraz jaśniej. Pod wyszczerbionymi u dołu wrotami kłębiły się w półmroku strzępy brudnej mgły. Ku swojemu zaskoczeniu nie czuł pod plecami zimnego gruntu, za to w kark kłuły go źdźbła słomy. Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do porannej szarówki, po czym podniósł nieco głowę, żeby rozeznać się w sytuacji.
Po Lowkicku nie było śladu, ale nie było też krwi. Mimo to wcale nie poczuł się z tym lepiej — najwyraźniej nie dotarli do Dziedzicówki, stodoła nie wyglądała bowiem na czyjekolwiek domostwo. Jeśli po drodze ich porwano, to tego nie pamiętał. Ostatnie, co kołatało mu się we wspomnieniach, miało barwę nocy i zawodziło przeraźliwie gdzieś w ciemnościach okalających ognisko, za każdym razem bliżej.
Teraz leżał zaś na warstwie świeżej słomy, przygnieciony wielkimi, ciężkimi bronami z bukowego drewna. Część kolców pośrodku została usunięta, a rama dociążona. Konstrukcja skutecznie unieruchamiała jego tułów oraz kończyny, zakleszczone pomiędzy stalowymi zębami w kształcie włóczni, wbitymi płytko w ziemię. Bukowe brony? Sajmonella poczuł podświadomie falę nadciągającej paniki. Nikt nie robił bron z tak twardego drewna. I te dziwne modyfikacje… Poruszył delikatnie rękami i nogami. Wszystkie kości całe. Kiedy do nozdrzy dotarł zapach wódki, dla pewności pociągnął kilka razy nosem. Żołędziówka? Kto robi wódkę z…
Syknął z bólu rozbudzonego gwałtownie pomiędzy skroniami, marszcząc mocno brwi. Głowa wracała pospiesznie do życia, lecz co to było za życie. Chyba nie na sto, a na tysiąc sto procent — odór wódki zdawał się oblewać go niczym morskie fale, ale lepkie, gęste jak smoła. W pierwszym odruchu chciał zwymiotować, choć nie miał czym. Naraz przypomniał sobie starą legendę z dzieciństwa. Wódka z żołędzi, brony na ludzi. Zbielał. Baba Jagna! Capła mie Baba Jagna!
Zaczął się szamotać, próbując bezskutecznie zrzucić z siebie drewniane okowy. Przepite ciało nie nadawało się do niczego — czuł, jakby cały składał się z mokrej trawy. W pewnym momencie dostrzegł coś po drugiej stronie stodoły i znieruchomiał, niczym mucha w pajęczynie tuż przed śmiercią. Wstrzymał oddech. Rozpalone przerażeniem źrenice zalały mu całą gałkę oczną — nie był sam.
W powietrzu unosiła się nie tylko woń końskiego łajna. W rogu pod powałą wisiało coś, co na początku wziął za stare worki na ziarno albo zwitek szmat. W miarę jak mrok ustępował miejsca szarości, prawda nabierała jednak kształtów, choć nie kolorów. Postać, rozpięta między belkami niczym nietoperz, miała na sobie czarny płaszcz i kaptur zakrywający twarz. Ubranie było miejscami postrzępione, ale Sajmonella nie dostrzegł pod nim choćby skrawka ciała, nigdzie nie wystawały stopy czy dłonie. Tak, jakby płaszcz sam unosił się w powietrzu. Dolna część falowała lekko na boki, reszta zwisała nieruchomo. Pewnikiem jakaś stara kapota, przemknęło mu przez myśl. Zamknął oczy, oddychając kilka razy tak głęboko, jak dalece pozwalały mu na to brony. Ostatni haust powietrza wypuścił z ulgą. Uspokojony nieco, powrócił do prób uwolnienia się z pułapki.
Nagle kaptur płaszcza uniósł się, a powietrze wypełnił charczący szept. Sajmonella zaczął krzyczeć i wierzgać jak opętany, niepomny na stalowe kolce bron raniące mu ciało. Głowę wypełniła chrapliwa melodia nieznanego języka, przebijająca się z łatwością przez jego okrzyki, oplatająca mu mózg niczym żmija. Po chwili szept gwałtownie ustał, jakby nigdy go nie było. Zanim młodzieniec zemdlał z przerażenia, ujrzał jeszcze, jak postać szybuje spod powały w jego stronę, po czym znika pod wrotami stodoły, mieszając się z mgłą. Głowa opadła mu na pachnącą słońcem słomę i wywróconymi do tyłu źrenicami zanurzył się w ciemność.
Rozdział trzeci — Nowinka
Podczas śniadania, zagadnięty o swoje zadanie przy kolejnej kromce chleba bez omasty, Maćko stał się wyjątkowo małomówny. Wymamrotał coś pod nosem o poszukiwaniach Mospana, ale nic więcej nie chciał powiedzieć.
— Rozkazy z samej góry, Dziedzicu. Nieoficjalne, rozumiesz — dodał z nieskrywaną dumą.
Nieoficjalne. Lowkick nie należał do najświetniejszych agentów fajterskiego wywiadu wewnętrznego, więc jeśli chodziło o ujęcie ważnego bandyty, lepiej było wysłać kogoś ze szturmówki, ba, nawet cały oddział. Paladynowicz zmrużył oczy. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś powierzył Maćkowi misję większej wagi — na to jednak wyglądało. Interesujące, lecz jednocześnie niepokojące. Czego Gildia mogła chcieć od podrzędnej zbójeckiej bandy? A może chodziło o eliminację Mospana? Gość Grafitowego Dziedzica nie uronił na ten temat ani słowa ponad to, że instrukcje przyszły pozakulisowymi kanałami. Był z tego powodu wyraźnie dumny, czuł się wyróżniony. Gospodarz stankowskiej sadyby nie potrafił opędzić się od ponurych przeczuć i cienistych wątpliwości. Wśród agentów nie brakowało ludzi od brudnej roboty. Gdyby szło o jakąś prowokację, można to było załatwić w cywilnych ciuchach. Tomasz Cornamusa, szef pionu wywiadowczego Gildii Fajterów, nie takimi specjalistami dysponował. Ale Lowkick?
Maćko zniknął za drzewami wraz ze słońcem jeszcze tego samego dnia, w którym przybył do Dziedzicówki z Sajmonellą. Pozbywszy się bagażu towarzyskiego, mógł w spokoju kontynuować swoją misję. Arunia odprowadził go zamyślonym wzrokiem aż do pierwszego zakrętu, po czym westchnął ciężko, zawracając w stronę domu. Sprawa była bardzo nietypowa, a jemu firmowe pierepałki wciąż leżały na sercu — pomimo upływu lat. W tym momencie miał jednak bardziej naglące zmartwienie. Wszedł do chaty najciszej, jak potrafił.
Sajmonella oddychał miarowo, pogrążony w głębokim śnie. Jego twarz nabrała nieco rumieńców, choć nadal nie wyglądała najlepiej i nie była to chyba kwestia oryginalnej fizjonomii. Pan domu obserwował go przez chwilę, chcąc upewnić się, że wieśniak nie udaje. Usatysfakcjonowany, wyszedł bezszelestnie z salonu, zamykając za sobą cicho drzwi.
W kredensie w kuchni trzymał na czarną godzinę resztki bimbru z pszenicy. Usiadłszy na ziemi twarzą w kierunku wejścia, pociągnął z butelki spory łyk. Pszenicówka przyjemnie koiła niewesołe myśli. Wrócił wspomnieniami do wydarzeń tego poranka…
Przyjaciele byli po drugim pęcie swojskiej kiełbasy, kiedy usłyszeli nieludzki ryk dochodzący ze stodoły. Wybiegli z domu w mgnieniu oka, z najgorszymi przeczuciami depczącymi im po piętach.
Sajmonella leżał nieruchomo na spękanym klepisku boiska, z twarzą koloru podnoszącej się mgły i ustami ociekającymi pianą. Ubranie miał w strzępach, broczył krwią niemal zewsząd, a pęknięte na pół brony leżały pod przeciwległą ścianą. Gdy ocucili go siarczystym policzkiem, zaczął szamotać się resztkami sił, charcząc coś pod nosem półprzytomnie i przeczesując wnętrze stodoły rozpalonym wzrokiem. Arunia nie zrozumiał wszystkich słów, ale rozpoznał melodię języka — mowa Półmroku z bagien Toab.
— Ver damalav… — bełkotał Sajmonella słabnącym głosem. — Ver… shens shemdeg moval…
Chwycili go za nogi i ręce, przyciskając do ziemi. Z trudem opanowali miotane spazmami ciało. Maćko starał się uspokoić chłopaka, szepcząc mu do ucha uspokajające polecenia, choć sam potrzebował w tej chwili ukojenia.
— Ciii… ciiicho, no już, oddychaj, Sajmonella, oddychaj.
Młodzieniec targnął się jeszcze kilka razy, po czym nagle znieruchomiał, wywracając do góry oczami. Białka zaszły mu szarą mgłą. Lowkick rzucił Paladynowiczowi zaniepokojone spojrzenie.
— Arunia, co do…
— Do domu — odparł sucho Grafitowy Dziedzic, starając się opanować drżenie głosu. — Natychmiast.
Zanieśli zesztywniałego Sajmonellę do chaty, rzucili na wysłużoną pryczę i zabrali się za opatrywanie jego ran. Paskudnie to wyglądało — ramiona i nogi, poharatane o stalowe zęby bron, czekała długa rekonwalescencja. Całe ciało było mocno posiniaczone, chłopak musiał szalenie miotać się po klepisku, zanim do niego dotarli. Na całe szczęście, pół piwnicy w Dziedzicówce wypełniały różnego rodzaju medykamenty od leśnych ludzi. Od czasu pogryzienia przez jadowitego Ixodesa Grafitowy Dziedzic zaopatrywał się w leki regularnie. Owad zginął pod ciężkim butem swej ofiary w chwilę po niecnym ataku, ale jego jad zdążył na dobre zadomowić się w stawach Aruni. Ten nie przespałby na początku leczenia ani jednej nocy bez naparów z ziół od leśnych znajomych. Część z nich okazała się teraz jak znalazł na rany wieśniaka z Helmsby.
Stankowski gazda pociągnął ostatni łyk pszenicznego bimbru, opróżniając sprawnie butelkę. Nic nie trzymało się tu kupy. Ver damalav, shens… jak to było… shemdeg moval? Dlaczego mieliby go szukać? Po co? Odłożył puste już naczynie po samogonie, i przecierając zmęczone oczy, podniósł się niezbornie z podłogi. Ruszył chwiejnym krokiem w kierunku własnej sypialni.
Sajmonella z każdym kolejnym dniem nabierał kolorów, lecz nie wracał do świadomości. Paladynowicz nie wydawał się tym przesadnie zaniepokojony, doglądał go tylko regularnie. Widywał wcześniej ludzi nawiedzonych po raz pierwszy przez cienie Toabu. Powinno minąć kilka dni, zanim chłopak się ocknie, potwornie głodny, prawdopodobnie nie pamiętając w ogóle, lub tylko szczątkowo, co się stało. Lepiej, żeby niczego nie pamiętał, przemknęło Aruni przez myśl.
Paladynowicz zetknął się z magią z Toab dwadzieścia lat wcześniej, gdy wskutek sporów z kapłanami Wielkiego Gajowniczka, boga życiodajnej natury, o wyręby lasów pod uprawy zaczęto masowo osuszać moczary. Przebywający na nich magowie Półmroku musieli wtedy wychynąć z ukrycia i zmienić strategię przetrwania. Aby móc skutecznie bronić się przed napastnikami, zintensyfikowali dotychczasową taktykę pozyskiwania mocy, którą czerpali z destrukcji, rozkładu i zgnilizny. Słowem — ze śmierci.
Bagna były ich ulubionym terenem bytowania, gdyż same w sobie składały się ze śmierci. Czarnoksiężnicy mogli czerpać skondensowaną aurę rozkładu z moczar, ale nie była ona zbyt dobra jakościowa — ot na tyle, aby utrzymać moc na niezmienionym poziomie. Co więcej, pobór energii z bagien powodował, że te szybciej wysychały. Dla solidnego wzmocnienia aury, a tym samym potęgi samych magów, należało regularnie składać ofiary z żywych istot — najlepiej z ludzi. Zwierzęta posiadały, co prawda, energię witalną, którą można było wykorzystać, choć prawdziwego kopa mocy dawały dopiero ludzkie dusze. Zdobywaniem ofiar zajmowali się słudzy czarnoksiężników, tak zwani żercy.
Kiedy przed dwiema dekadami półmroczni magowie opuścili wysychające bagna, aby siać śmierć wśród ludzi na szeroką skalę, do pogromu czarnoksiężników wysłano między innymi Gildię Fajterów, wspieraną przez siły króla. Arunia brał udział w walkach jako świeżo upieczony agent. Okropności, których był świadkiem, naznaczyły początkowy etap jego kariery. Dotychczas sądził, że wybili wtedy wszystkich żerców, pokonali magów, a Półmrok został starty z powierzchni ziemi. Najwyraźniej przynajmniej jeden im się wymknął. Ale czego mógł chcieć od Sajmonelli?
Czekając na powrót swojego niespodziewanego podopiecznego do grona przytomnych, emerytowany fajter zabijał czas i wiewiórki. W najbliższej okolicy Dziedzicówki niewiele się działo, jak to na odludziu, więc nikt nie przeszkadzał byłemu agentowi w codziennym treningu. Nie zapomniał niczego z fajterskiego szkolenia, choć od jego odejścia z Gildii minęło dobrych kilka lat. Trenował nieprzerwanie i równie zapamiętale, co dawniej. Starał się wymyślać sobie ciągle nowe przeszkody, przekraczać kolejne granice własnych możliwości, aby stawać się coraz lepszym we wszystkim, co robił. Dążenie do perfekcji miał we krwi. Kiedy w okolicy brakło już latających szerszeni, które można by nadziać na widły, zmiatał orzechami wiewiórki z drzew, ścigał się z wilkami albo pływał na czas z łosiami.
Z naturą był za pan brat, a odkąd zapędy jego serca pohamowała pewna młoda dama, preferował nawet czworonożne towarzystwo. Słowem, przeżywał prawdziwie złotą jesień życia, mimo że przyszła ona na niego nadspodziewanie wcześnie. Wyglądało jednak na to, że choć usilnie starał się zapomnieć o przeszłości, to ta najwyraźniej nie zapomniała o nim. Co więcej, stała się nachalna jak podteksty w powieściach Sajmara.
Przeklęty Lowkick, pomyślał dwa dni po wyjeździe Maćka, dopalając popołudniową fajkę na drewnianej ławeczce przed chatą. Było już tak statecznie.
W trzecią noc po wydarzeniach w stodole, Arunię obudziło łomotanie do drzwi chałupy. Na zewnątrz lało jak z cebra — jednostajny szum deszczu niemal zagłuszył kolejne uderzenia pięści o dębowe wrota. Paladynowicz poderwał się gracko z siennika, zapominając na chwilę o kolejnym spotkaniu z Bumcynglem. Na ganku stał przemoczony Lowkick.
— Zabiłem go! Zabiłem! — Maćko wpadł do chaty jak gołąb z przestrzelonym skrzydłem, szlochając od progu.
Dziedzic postanowił tym razem machnąć ręką na pozostawiony przez gościa, błotny ślad, ciągnący się od wejścia w stronę kuchni. Ten jeden raz. Nalał przyjacielowi podwójnej herbaty, gdy ten opadł ciężko za kuchennym stołem i ukrył twarz w dłoniach. Blask zapalonej świecy tańczył z cieniami po kątach, nadając pomieszczeniu aury zamkowego lochu. Stary fajter ujął podany mu kubek w drżące dłonie.
— To chyba dobrze? Nie takie miałeś zadanie? — zaczął sennym tonem gospodarz.
Myślami był nadal na leśnej polanie, gdzie miał nadzieję rozprawić się ostatecznie z koszmarnym karłem, wdzierającym mu się przez ucho do czaszki.
— Lowkick! Czego beczysz, kuźwa?!
— Naszego zabiłem, rozumiesz?! Naszego! Mospan to był agent Gildii! Gajowniczku, przecież oni mnie teraz…
Maćko utopił zasmarkaną twarz w kubku z herbatą. Wypił wszystko jednym haustem, prawie się przy tym dławiąc. Paladynowicz zmarszczył brew i spojrzał na przybysza jak na człowieka niespełna rozumu.
— Nasz… — Maćko zniżył głos, rzucając okiem na drzwi pokoju, w którym spał Sajmonella. — Kazał mi zabić naszego! Ja nic nie wiedziałem! Ja naprawdę… ja nie chciałem… ja…
— Uspokój się — przerwał mu cierpko Arunia, starając się nie igrać z własną, świeżo obudzoną cierpliwością. — Agent Gildii? Kazali ci załatwić dezertera?
— Nie załatwić, nie dezertera, ja nie wiedziałem, on… — urwał, przełykając ostatnią łzę.
Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Po chwili odezwał się znowu, odrobinę bardziej opanowany.
— Wytropiłem go niedaleko stąd, nad strumieniem. Jego banda spała w chacie, jest tam taka stara rudera po smolarzach, pewnie znasz.
Paladynowicz skinął głową w zamyśleniu. Tak blisko? W głowie począł układać mu się pewien zawoalowany scenariusz.
— Obserwowałem chatę z zarośli, zastanawiałem się, jak to ugryźć. Patrzę, a tu Mospan wychodzi za potrzebą w krzaki! Pomyślałem, że lepszej okazji nie będzie, bardziej samego go nie znajdę. Zaszedłem go z boku, deszcz jeszcze nie zaczął padać. Wypadłem na niego, przyłapując go… no… w trakcie.
Lowkick dolał sobie herbaty. Żar świecy zdążył osuszyć nieco jego ubranie, parujące teraz jak ziemia po letniej mżawce. Arunia mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na myśl o minie bandyty.
— Wycelowałem lepiej kuszę, zacząłem cicho recytować mu prawa, tak, żeby ci z chaty nie usłyszeli. Doszedłem może do połowy zdania, a on, rozumiesz, rzucił się na mnie! Ja… ja dotychczas znałem takie akcje tylko z treningów, przecież robiłem tylko w samym wywiadzie, a nie w szturmówce! Powinienem go obezwładnić, dać w mordę czy coś… ale odruchowo nacisnąłem spust i…
— To nie miałeś go dopaść? Wyeliminować? — wszedł mu w słowo Grafitowy Dziedzic.
— No miałem, taki dał mi rozkaz, ale… — Maćko zawahał się na moment. — Mospan nosił charakterystyczny naszyjnik, pamiątkę po kochanku czy coś. Rozpiąłem mu koszulę na piersi, żeby go zerwać na dowód, a on… on miał nasze znamię. To był nasz człowiek!
— Wiesz, że to się kupy nie trzyma? — zaczął Paladynowicz. — Kto…
Przerwał w pół zdania. Na zewnątrz nadal padało, coś jednak zakłóciło jednostajny rytm kropel, przykuło jego słuch. Maćko spojrzał na przyjaciela szeroko otwartymi oczami, odstawiając powoli kubek z herbatą na stół.
— Też to słyszałeś? Czy to nie nasz…
— Chodu! — rzucił Arunia, gasząc natychmiast świecę. — Do spiżarni!
Rygwach ze Svadnic zaklął pod nosem, przecierając dłonią twarz, zalewaną rzęsistym deszczem. Odkąd Lowkick wszedł do chaty, mókł z częścią swojego oddziału w zaroślach, czekając, aż zwiadowcy wrócą z resztą agentów. Ciągnęli za Maćkiem do samej Dziedzicówki, ale po drodze kilku szturmowców pocięło się o metalowe linki, porozwieszane między pniami drzew. Gdy dotarli do celu, wysłał dwóch najszybszych tropicieli z powrotem, po resztę drużyny — tę mniej doświadczoną, która została przy koniach. Rudowłosy kapitan oddziałów szturmowych Gildii Fajterów nie był zachwycony niespodziewanym obrotem spraw, ale nagłe straty w zespole musiały zostać uzupełnione — nawet żółtodziobami, nawet ludźmi. W takiej akcji liczyła się każda para rąk przy broni, tym bardziej, że wątpił, czy mokre od deszczu kusze w ogóle wystrzelą. Pogoda zepsuła się nieoczekiwanie w bezpośredniej okolicy Dziedzicówki, choć prognozy wieszczów aury zapowiadały suchą noc w całym regionie. Rygwach westchnął ciężko. Jak nie mór, to powódź.
W izbie od frontu, zapewne w kuchni, tliła się pojedyncza świeca, której płomień prowadził nierówną walkę z otaczającą go ciemnością. Kiedy zwiadowcy wrócili w końcu z resztą oddziału, kapitan ustawił zespół w szyku, po czym gestem dał sygnał do szturmu. Byli o kilkanaście kroków od budynku, gdy któryś z kaprali zahukał, naśladując puszczyka. Rygwach zamknął na moment oczy, wypuszczając powietrze przez nos. Przed akcją wyraźnie nakazał nie wydawać żadnych komend dźwiękowych. Kurwa, kurwa, kurwa! — zaklął w myślach, kiedy świeca w chacie nagle zgasła. Gwizdnął przeciągle.
Czterech szturmowców podbiegło gęsiego pod drzwi wejściowe. Dwóch z nich zmiotło dębowe wrota taranem, po czym pozostali wpadli do środka budynku, rozbiegając się na prawo i lewo z zarepetowanymi kuszami. Reszta oddziału otoczyła dom oraz stodołę. Wokół było podejrzanie cicho. Rygwach wszedł ostrożnie do chaty.
Bezpieczniacy, zorientowawszy się, że w środku nie ma żadnego z poszukiwanych fajterów, zapalili pochodnie. Svadnicki kapitan nie widział w ciemności tak dobrze, jak Curuxa, którymi dowodził. Dym z knota unosił się jeszcze nad kubkiem niedopitej herbaty. Agenci wynosili właśnie z pokoju obok nieprzytomnego Sajmonellę. Rygwach odetchnął w duchu. Mieli przynajmniej chłopaka — jego przełożony wyraźnie zaznaczył na porannej odprawie, że to najważniejszy element całej akcji.
— Przeszukać porządnie chatę! Podłogi, ściany, meble! — huknął. — Musi tu być jakieś ukryte przejście, nie rozpłynęli się przecież w powietrzu!
Rozdział czwarty — Rudy Azor
Wypadli w stankowską noc jak partyzanci — szybko, zwinnie, niepostrzeżenie. Gnali przed siebie, pędzeni gniewem i strachem. Gdyby dali się pojmać oddziałowi Rygwacha, sprawy potoczyłyby się może inaczej, ale ucieczka w takiej sytuacji oznaczała tylko jedno — agenci Gildii Fajterów będą najpierw strzelać, a dopiero potem zadawać pytania. Paladynowicz nie zamierzał oddać się jednak w ręce Cornamusy jak zwykły bandzior. Zaklął pod nosem. Cała ta sprawa śmierdziała mu od samego początku.
Tunel prowadzący ze spiżarni kończył się nad strumieniem, nieco poniżej grafitowego obejścia. Wyjście maskowały gęste zarośla, rosnące między pniami zwalonych wiatrem i wiekiem jesionów. Od momentu zanurzenia się w podziemny korytarz nie zamienili ani słowa. Najważniejsze było biec, gnać jak Dziki Gon. Maćko zatrzymał się na chwilę dopiero nad potokiem, żeby złapać oddech. Cała ta sytuacja zaczynała go przerastać. Nie dam rady, pomyślał. Chyba nie dam rady.
— Arunia, zaczekaj — sapnął, zginając się wpół. Oparłszy dłonie o kolana, wziął głęboki oddech. — Zaczekaj chwilę. Muszę ci coś powiedzieć.
— Maćko, kurwa. — Paladynowicz przystanął, nasłuchując pogoni. — Teraz?!
Gdzieś w oddali trzasnęły leżące na ziemi gałązki, złamane ciężkimi butami nadciągających szturmowców Rygwacha. Złowieszczy odgłos przebił się nawet przez łoskot deszczu w koronach drzew. Grafitowy Dziedzic ruszył natychmiast w dół potoku, nie oglądając się na Lowkicka, który pobiegł jego śladem kilka uderzeń serca później, ze skwaszoną miną. Niecałą staje dalej potok zakręcał na północ, mijając pozostałości kamiennego mostu. Maćko pamiętał to miejsce. Arunia pokazał mu kiedyś całą trasę ewakuacyjną od włazu w spiżarni po bobrowisko za zakrętem strumienia. Na wszelki wypadek, uśmiechnął się wtedy pod nosem. Wiesz, jak jest. Trzeba być optymistycznym pesymistą.
Po drugiej stronie mostu stała niegdyś bobrza tama. Zwierzęta wyprowadziły się dawno temu, ale szkielet konstrukcji pozostał. Zaraz za nią wiła się ledwo widoczna ścieżka, prowadząca między paprociami na drugą stronę wzgórza, a potem do wsi Grzmiąca, posadowionej malowniczo nad niewielkim, bezimiennym jeziorem.
Ścigani dotarli jednak tylko do mostu, przy którym dotychczasowe kłopoty nabrały rozmachu.
Bezksiężycowa, deszczowa noc była ciemniejsza niż zwykle. Czarna jak jego myśli. Jak pręgi na karku Curuxa. Jak sam skurwysyn. Kiedy bezpieczniacy Rygwacha trafili w końcu na wąski tunel pod podłogą spiżarni, pomknęli nim z prędkością spadającej gwiazdy. Nie było czasu do stracenia — ścigani mieli nad nimi sporą przewagę. Kapitan zaklął, kiedy w ucho trzepnął go boleśnie jakiś korzeń, wystający ze ściany tunelu. Liczył na to, że podziemny korytarz nie posiadał zbyt ostrych zakrętów. Nie mogli zapalić pochodni, biegł więc w zupełnej ciemności, przywiązany liną do jednego ze szturmowców. Czuł wilgoć i chłód — musieli być niezbyt głęboko pod ziemią. Zanim przypomniał sobie o matecznych pogrobowcach, poczuł na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza. Nareszcie, pomyślał z ulgą. Nigdy nie lubił ciasnych pomieszczeń.
Zwiadowcy, którzy pobiegli przodem, czekali na resztę grupy przycupnięci w zaroślach pomiędzy powalonymi pniami drzew. Nieco poniżej wyjścia z tunelu szemrał spokojnie stankowski strumień. Rygwach zawahał się. Ruszenie w górę potoku, w las, byłoby cwane, wbrew podręcznikowej zasadzie pierwszego odruchu, ale uciekinierzy na pewno nie widzieli w ciemności tak dobrze, jak Curuxa. Musieliby zwolnić, a Lowkick nigdy nie grzeszył kondycją. Ścigający zapewne dość szybko zaczęliby tropić ich na słuch. Dowódca grupy szturmowej sprawdził, czy miecz gładko wychodzi z pochwy i skinął na zwiadowców. Oddział ruszył w dół strumienia.
Tymczasem kilkaset kroków dalej, tuż przed mostem, Arunia dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Po latach spędzonych w stankowskich lasach widział w ciemności całkiem nieźle, czego zaś nie widział, wyczuwał niezawodnym instynktem. Przy kamiennej przeprawie zauważył dwa cienie, a po chwili trzy kolejne, przemykające między pobliskimi pniami jak wilki. Nim zdążył zdecydować, czy to zasadzka, czy niefortunny zbieg okoliczności, wokół zapłonęły pochodnie. Fajterskie wątpliwości uleciały wraz z dymem żagwi. Naliczył trzynastu agentów. Byli otoczeni.
— Brawo, Lowkick, koncertowa robota — odezwał się stojący przy moście mężczyzna w granatowym płaszczu. — Podziwiam zdolności aktorskie, pewnie nie było łatwo przekonać przyjaciela.
Grafitowy Dziedzic spojrzał z niedowierzaniem na rzekomego przyjaciela. Maćko wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.
— Dziedzicu, ja… — wymamrotał przygarbiony, spuszczając wzrok.
Paladynowicz zmiażdżył go spojrzeniem, ale nie zaklął nawet w duchu. Ściągnął wargi i przeniósł lodowaty wzrok na człowieka przy moście.
— Manomir Moczymorda — prychnął lekceważąco. — Z Gildią chyba już naprawdę kiepsko, skoro zatrudniają takie szumowiny.
— Tylko bez takich, jesteśmy w końcu profesjonalistami. — Manomir wyszczerzył się cynicznie. Obrzucił swoich ludzi szybkim, kontrolnym spojrzeniem. Wszyscy byli gotowi. — Jak to rozegramy, Dziedzicu? Wiesz, komu mam cię dostarczyć, drogę znasz. Pójdziesz po dobroci, czy mamy ci pomóc?