E-book
34.65
drukowana A5
45.51
Rzeka

Bezpłatny fragment - Rzeka


5
Objętość:
216 str.
ISBN:
978-83-8384-305-6
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 45.51

Tyle w nas blasku i gniewu

Rzeka marzeń ugrzęzła w głowach

Ciepło ciepło nigdy zimno

Nigdy upalnie

Tyle w nas pomruków i szeptów

Nigdy śpiewu…

*


Mówią, że kowadło zrzucone z nieba leciałoby do Tartaru dziewięć dni i dziewięć nocy. Podobnie mówią o rzece na pozór leniwie przepływającej przez nasze miasteczko. Szepczą o takich w niej miejscach, takich głębinach, które potrafią sprawić, że samo zanurzenie stopy ściąga w niezmierzone czeluście, odległe tonie, i choćby człowiek to przeżył, jego los nabierze niezwykłego pędu, wiru, że nieszczęśnik nie zdąży poznać swojego istnienia, młyniec przytłoczy go, pochłonie. Karmieni opowieściami od dziecka, wiemy, że tuż pod powierzchnią są obszary, gdzie woda się wzdyma niby leciutko i wręcz niewidzialnie, a do których zbliżać się nie można. I choć to wam, przyjezdnym, wydaje się pozbawione sensu, my wiemy swoje, bo są wśród nas tacy, co widzieli niejedno. Najniebezpieczniej jest w miejscu, w którym rzeka łączy się z pomostem prowadzącym do starego domu. Mury trzymają się nad podziw dobrze, dach ściska kurczowo ochlapane pleśnią ściany na przekór wiatrom, jesiennym deszczom, niszczycielskim zakusom mijających zim siłą jakąś wręcz nieziemską, a kto wie, może piekielną? Pozostały też oplecione brudem i starymi liśćmi szyby, grube dębowe, łuszczące się zieloną farbą drzwi z kłódką i resztki ogrodzenia. Te drzwi, kłódka — są zupełnie niepotrzebne, bo i tak nikt o zdrowych zmysłach do domu się nie zbliża, a cokolwiek by się o nas gadało — głupi nie jesteśmy. Przed laty, dokładnie nie wiadomo kiedy, ale to i lepiej, bo o takich rzeczach należy zapominać, wyszła z tego domu kobieta. Nie posłuchała dobrych rad, by nie zbliżać się do rzeki, zapatrzyła w uciekające słońce i weszła do wody. Mówią, że była piękna, ale pięknością wadliwą albo nieczystą. Ktoś tam widział, jak krok po kroku zanurzała się w głębi, aż po chwili cała skryła w rzece. Od tego dnia nigdy więcej nie zobaczono jej w miasteczku. Pochłonęła ją Czarcica. Niektórzy mówili, że z topieli czasem słychać jakieś wołanie, płacz, albo zwyczajnie nie wiadomo co. Są tacy, co widzieli ślady mokrych stóp po przeciwnej stronie odbite na posiwiałych kamieniach, przysięgali, że to właśnie jej, że wynurzyła się z rzeki i poszła dalej. Wiem, jak to brzmi… Pewne jest, że naprawdę tu żyła. Miała na imię Klara.


*


Kamil wysiadł z autobusu i dłuższą chwilę czekał, aż kierowca niespiesznie wyciągnie z bagażnika jego plecak. Był jedynym pasażerem, którego ekwipunek nie zmieścił się do środka, co spowodowało, że podróż opóźniła się o kilka chwil — plecak z porządnym aluminiowym stelażem, wypełniony po brzegi, zaklinował się pomiędzy jakimiś pakunkami. W końcu po ponad pięciu godzinach podróży stał przed niewielkim budynkiem z napisem “Dworzec” i rozglądał dookoła. Ciekawość na moment odsunęła natrętne myśli, którymi karmił się podczas drogi i kazała popatrzeć wokół. Tak jak się domyślał — było tu brzydko, może nie jakoś specjalnie, ale wystarczająco, by to zauważyć. Brzydko i cicho. Wychowany w gwarze dużego miasta przez moment przyzwyczajał się do ciszy. Nieliczni pasażerowie, którzy wysiedli z autobusu razem z nim, rozeszli się już w swoje strony, więc na małym placyku z wysuszoną trawą i przywiędłymi aksamitkami na klombie został sam. Wszedł do pustego budynku dworca i skierował do okienka opatrzonego napisem — informacja. Za szybą nie było nikogo.

— Dzień dobry! — krzyknął w przestrzeń.

Dopiero wtedy pojawiła się w nim dziewczyna. Ruda i piegowata tak bardzo, że przez chwilę musiał poszukać jej oczu. Spojrzała na jego plecak.

— Oj, ale dziś nic już nic nie odjeżdża…

Uśmiechnął się.

— Przed kilkoma minutami przyjechałem, nie zamierzam odjeżdżać.Chciałem tylko zapytać, jak dojść do szkoły podstawowej? Tej na Ogrodowej.

Dziewczyna, która przyglądała mu się z zainteresowaniem, teraz jeszcze bardziej wydawała się zaciekawiona.

— To proste — wychyliła się na moment z okienka, żeby po sekundzie znów schować w głębi pomieszczenia. — Jeżeli poczeka pan do szóstej — spojrzała na zegarek — czyli siedem minut, to pana zaprowadzę. Kończę pracę, tylko muszę przekazać klucze sprzątaczce. Dworzec działa jedynie do odjazdu ostatniego autobusu.

Zgodził się, ale za chwilę pożałował decyzji. Nie wiadomo, jak długa czekała go droga, a na rozmowę nie miał siły ani ochoty. Dziewczyna jednak uwinęła się szybko i po chwili szli już wybrukowaną uliczką, jak mu się wydawało, w stronę rynku. Widział połyskującą w resztkach słońca wieżę kościoła. Rozglądał się nieco i chcąc zrobić jej przyjemność, i jakoś zagaić, powiedział:

— Ładnie tu.

— Ładnie? — wzruszyła ramionami. — Ładnie to jest chyba tylko nad rzeką i to nie w każdym miejscu.

— Płynie tu rzeka? Teraz naprawdę się zainteresował.

— Tak. Czarcica. Zaraz dojdziemy do mostu, a potem to już bardzo blisko.

Wydawało mu się, że przyspieszyła kroku i rzeczywiście po chwili znaleźli się na drewnianym moście. Przystanął, żeby popatrzeć. Rzeka była dość szeroka, co go zaskoczyło, płynęła leniwie, obijając się o porośnięte roślinnością brzegi. Widok mu się spodobał. Dziewczyna jakby wyczuła jego myśli.

— To nie jest przyjazna rzeka, nie jest też spokojna. Kąpać się można tylko w jednym miejscu, przy plaży za stadionem. W innych nie można wchodzić do wody.

— Dlaczego? — zapytał, skupiając się na poprawieniu plecaka, którego paski nagle zaczęły go uwierać.

— Bo nie. Dowie się pan, jeżeli trochę tu pomieszka. Teraz powiem tylko, że wody są niebezpieczne i tyle. Proszę spojrzeć — wskazała ręką — widać dach szkoły.

W oddali zobaczył ścięty dach dużego budynku.

— Spora — powiedział raczej do siebie.

— Tak, przedwojenna, kiedyś byliśmy dużym miastem.

Nie skomentował, ale informacja wydała mu się nieprawdziwa. Dziewczyna chwilę milczała, jakby wahając się, czy ma dalej prowadzić rozmowę.

— A pan, to pewnie ten nowy nauczyciel matematyki.

— No tak — przytaknął zdziwiony.

— Wiem, bo moja koleżanka też uczy w tej szkole. Mówiła, że dyrektorowi w ostatniej chwili jakimś cudem udało się znaleźć nauczyciela. Matematyczka nagle się poważnie rozchorowała, choć jest już z nią coraz lepiej.

— Czyli był to podwójny cud — zażartował.

— Nie wierzy pan w cuda?

— Raczej nie.

— A ja tak — zaśmiała się. — No i szkoła, o! W oknie gabinetu dyrektora ruszyła się firanka, pewnie czeka na pana. To miły człowiek. Proszę wpaść kiedyś po południu na dworzec, po pracy pokażę panu rzekę — uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę. — Mam na imię Magda, i proszę się nie martwić, nie zalecam się, jestem zaręczona.

Odruchowo spojrzał na jej dłoń, na serdecznym palcu błyszczał pierścionek łudząco podobny do tego, który ofiarował Zuzannie…


*


Dwa dni zajęło Kamilowi wprowadzenie się na dobre do służbowego mieszkania, które mu zaoferowano w budynku szkoły. Miało zaledwie dwadzieścia kilka metrów, wejście ze szkolnego korytarza i chyba dawno nikt w nim nie mieszkał. Naprędce zrobiono tam mały remont: pomalowano ściany, okna i drzwi, umyto drewnianą podłogę, zawieszono nowe szafki kuchenne, jak powiedział dyrektor — zrobione przez miejscowego stolarza, wstawiono tapczan i wymieniono armaturę w łazience. Całość prezentowała się dość surowo, ale Kamilowi to nie przeszkadzało. Dyrektor nieco zażenowany tłumaczył, że na więcej po prostu nie starczyło czasu i pieniędzy.

— Jest lepiej, niż się spodziewałem — Kamil uśmiechnął się uspokajająco.

— Ściągam tu pana ze stolicy i oferuję tylko to, ale dorzucam spokój i czyste powietrze — uśmiechnął się zadowolony.

— I rzekę — Kamil wskazał ręką kierunek, w którym jak mu się wydawało, powinna płynąć rzeka. Może uda mi się potrenować pływanie.

Zapadła chwila milczenia.

— Wie pan — dyrektor zawiesił głos — my tu poza wyznaczoną częścią przy plaży nie pływamy. Rzeka ma zdradliwy nurt, jest głębsza niż się wydaje… Więc zdecydowanie nie polecam, a nawet służbowo zabraniam.

Ten żart wypowiedział jednak poważnym tonem.

— A w przyszłym roku — ożywił się — ruszy budowa basenu, to dopiero będzie wydarzenie! Inwestycja poważna, z rozmachem!


Następnego dnia Kamil przeszedł długimi, ciemnymi korytarzami szkoły, wdychając zapach świeżej farby i środków czyszczących, zajrzał do sal o wysokich oknach prawie podpierających sufity i dotarł do klasy, w której miał uczyć. Spodobała mu się, gdyby nie nowoczesne stoliki, pomyślałby, że cofnięto go w czasie. Przysiadł przy nieco sfatygowanym, ciężkim biurku stojącym na sporym podwyższeniu i zadzwonił do matki.

— No i jak? — spytała bez zbędnych powitań.

— Dobrze, podoba mi się, służbówka też może być, czysto, wszystko właściwie jest. Dokupiłem tylko pościel.

— A miasto?

— Raczej miasteczko, nie zdążyłem się przyjrzeć. Pójdę na dłuższy na spacer i prześlę ci parę zdjęć. Jak się czujesz? — zapytał, choć właściwie nie musiał. Zawsze poznawał po głosie, jak się czuje, dziś na pewno źle.

— Dobrze, zupełnie dobrze — skłamała — nie martw się mną, nabieraj sił, musisz je odzyskać.

— A wyniki? Jeszcze ich nie ma? — drążył.

— Nie ma, przecież od razu zadzwonię, gdy będą. Dlaczego się niecierpliwisz? Mówili, że to potrwa.

— No tak, mówili — zgodził się, ale nie pozbył niepokoju.

— Nie wiem, czy powinienem był cię zostawiać…

— Nie gadaj głupstw i trzymaj się umowy — zaśmiała się i Kamil uczepił się tego śmiechu, jak kotwicy.

— Wiesz, że cię kocham mamo.

— Wiem, ja też, łap wiatr.


*


Umowa… Właściwie zmusiła go do akceptacji.

— Ulegasz jej — mówiła Zuzanna — nie widzisz, że tobą manipuluje?

Nie, nie widział. Była jego matką, opiekunką. Pozwalała mu błądzić i odnajdywać ścieżki. Zaprotestowała tylko raz, gdy postanowił wyjechać z Zuzanną.

— Może za wcześnie? — zapytała. — Znacie się zaledwie pięć miesięcy…

Nie posłuchał i przez kilka dni miał żal za te słowa, choć jego też ogarniały wątpliwości. Propozycja Zuzanny była nieoczekiwana.

— Postanowiłam spróbować w Anglii, wyjeżdżam po obronie. Zastanów się, czy jedziesz ze mną.

W pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Zauważyła jego wahanie.

— Nie będę cię zmuszała, może przetrwamy jakoś na odległość, samoloty latają często — zażartowała, ale jemu nie było do śmiechu.

Każdego dnia rozważał, jaką podjąć decyzję, był zakochany, ale propozycja padła zbyt nagle, nie chciał zostawiać tego, co znał i matki. Ona z Zuzanną nie lubiły się, sprawiało mu to przykrość i wyzwalało jakiś wewnętrzny niepokój. Matka zwykle chłodna i zdystansowana starała się być nadmiernie miła, a to jeszcze pogarszało sytuację. Widywali się wspólnie co kilka tygodni, ale nie lubił tych spotkań, czuł napięcie, zresztą dziewczyna skracała ten czas do minimum. Jakieś rodzinne zawirowania sprawiły, że wyjazd Zuzanny opóźnił się ponad rok, potem polecieli razem. Znaleźli pracę w tej samej firmie i wytrzymali ze sobą dwa lata. A później, kiedy Zuzanna go zostawiła, kiedy próbował bez większego rezultatu poukładać to, co po związku z nią zostało, matka namówiła go, by wracał do kraju.

— Nie możesz przecież widywać jej wciąż na korytarzu w pracy, bo nigdy się z tego nie otrząśniesz — powiedziała, kiedy przyjechał na święta.

— Wrócić? Mam zostawić tu wszystko, zaczynać od nowa? To jak ucieczka. Nie tak mnie uczyłaś.

Wzruszyła ramionami, przerzucała bezmyślnie kolorowe kartki jakiegoś magazynu, drażniło go to, ale nie śmiał powiedzieć, żeby przestała i popatrzyła mu w oczy.

— Uczyłam cię, żebyś sobie radził.

— No i radzę — powiedział bez przekonania. — Pracuję głównie zdalnie.

Po jakimś czasie jednak wrócił. Szybko znalazł ciekawą pracę, dokupił kilka gadżetów do swojego dawnego mieszkania, ale czuł się źle. Nic nie dawało mu satysfakcji, nie potrafił odnowić znajomości ani nawiązać nowych, nie sypiał nocami, gniótł go gniew na samego siebie za brak podobieństwa do ojca, brak siły i energii, którą tamten posiadał. Dławił go też wstyd, że nie umiał wziąć w karby swojej psychicznej konstrukcji, że to ona — nie on — decyduje. Dusił się w mieście. Pewnie dlatego, z powodu tej słabości, uległ namowom matki, która właściwie zmusiła go do pójścia na terapię. Po kilkunastu sesjach zaczął czuć się lepiej, po kolejnych właściwie zupełnie dobrze. Żałował nawet, że nie rozpoczął tych spotkań wcześniej, że zbyt długo pozwolił sobie na życie w odrętwieniu. Kiedy wydawało mu się, że jest już normalnie i wrócił do starego świata, terapeuta wskazał mu ostatni element..

— Może powinien pan zmienić otoczenie, choćby na jakiś czas. To pozwoli spojrzeć na doświadczenia ostatnich lat z innej perspektywy, odnaleźć się.

Pomysł wydał mu się niepoważny, a mimo to powtórzył radę matce. Nie skomentowała jej, jednak po kilku dniach poprosiła Kamila o rozmowę. Kiedy przyszedł, siedziała przed ekranem laptopa.

— Mam propozycję, a raczej umowę, proszę, byś ją rozważył — skierowała ekran w jego stronę i pokazała ogłoszenie jakiegoś kuratorium oświaty. Pilnie poszukiwało matematyka.

— Co? — ogarnęło go zdumienie — w szkole? Mamo, ja tego nie umiem, przecież wiesz.

— A ja cię o to proszę, pierwszy raz w życiu cię o coś proszę. Wysłuchaj mnie, obiecuję ci, że za rok przejdę na emeryturę, namawiałeś mnie, wiem, że stanowczo odmawiałam, teraz mówię: zgoda. Tym wyjazdem definitywnie odetniesz się od przeszłości, to — wskazała palcem ekran — wyzwanie, nie ucieczka. I jeżeli zechcesz, potem zastąpisz mnie.

Ostatnie zdanie powiedziała tak szybko, że zrozumiał je dopiero po chwili.

— Nie znam się na sztuce… — burknął

— Znasz, znasz, a czego nie wiesz — dowiesz się, dokształcisz — udała, że nie dosłyszała opryskliwego tonu. — To tylko propozycja, możesz robić co chcesz, na szczęście z twoim wykształceniem nie ma z tym problemu. W każdym razie składam ci taką propozycję. Ja zacznę najdłuższy w życiu urlop, już go potrzebuję.

Patrzył na nią z niedowierzaniem, tyle razy o tym rozmawiali, nigdy nie chciała słuchać. Tamtego dnia przemknęła mu przez głowę niepokojąca myśl — co kryje się za jej słowami. Uspokoiła go jednak, mówiąc że zwyczajnie przyszedł czas, w którym chciałaby odcinać kupony.

— Należy mi się to synu, prawda?

Pokiwał głową z przekonaniem. Zarazem ogarnęła go złość, co ona sobie myśli, dlaczego wpadła na pomysł, by przeorganizować mu życie, wysłać na koniec świata. Jednocześnie pomyślał, że może mieć rację, na mgnienie poczuł siłę nieznanego, w którym mógłby się zagubić, obmyć jak w rzece zapomnienia. Metafora Lete napłynęła, z jakichś granicznych obszarów mózgu i momentalnie znikła.

— Twoja chęć odpoczynku, to jedna z lepszych wiadomości, które usłyszałem w ostatnim czasie — uśmiechnął się. — Cieszę się mamo. Świetnie, że dojrzałaś do tej decyzji.

— Ale jeden warunek — postawiła przed nim kubek herbaty — musisz tam pojechać.

To nie była mimo pozorów zwykła rozmowa, mocowali się.

— To szantaż — powiedział poważnie.

— Może i tak, ale obojgu nam wyjdzie na dobre.

Nawet się nie uśmiechnęła.


*


Jeśli spojrzycie na nasze miasto z wysoka, wiem, wiem nie jest to dla was łatwe, ale możecie na przykład, wdrapać się na dach wieży ciśnień, zobaczycie wówczas, że rzeka nie lubi miasta. Poza nim wije się, jakby tańczyła, muska łagodnie brzeg ziemi, a gdy tylko zahacza o teren z pierwszymi domami, rozszerza się, chcąc zagarnąć jak najwięcej żyznej gleby, szarpie nadbrzeże i płynie szybko, burzliwie. Wydaje się, że chce jak najszybciej zakończyć spotkanie z miastem, by za nim znów rozleniwić się i tańczyć. Nie udawajcie, że tego nie widzicie, nie mówicie, że nie czujecie, nie wiecie. Nie mówcie mi….


*


Spodobało mu się właściwie wszystko: czas organizowany dzwonkami, przerwy co 45 minut, hałas na korytarzu, dyżury, koledzy a właściwie koleżanki w pokoju nauczycielskim. Wszyscy byli go ciekawi i sympatyczni. Wyczuwał tę ciekawość i postanowił wyjść jej naprzeciw. Opowiedział o zmęczeniu pracą, o chęci sprawdzenia czy matematyk z korporacji poradzi sobie jako nauczyciel, a że nadarzyła się okazja i życie osobiste nieco skomplikowało, postanowił spróbować. Pewnie domyślali się tych komplikacji, może coś tam między sobą mówili, ale nie padło żadne niepotrzebne słowo. Opowiadali też nieco o sobie, czuł, że dozują te opowieści, mając świadomość, że przyjechał tu tylko na chwilę. Byli na tyle ”zwyczajni”, że przy nich historia z Zuzanną wydawała się prawie nierzeczywista.


Kilkanaście dni po rozpoczęciu roku szkolnego dyrektor poprosił Kamila na rozmowę. Po raz kolejny zapytał, jak mu się mieszka i czy nie żałuje zbyt mocno decyzji o przyjeździe na prowincję, ale jakby nie słuchał odpowiedzi.

— Bo widzi pan — zaczął, nerwowo splatając i zaplatając palce — mam prośbę jednego z rodziców. Cóż będę ukrywał — sponsora naszej szkoły, właściciela tej odlewni po drugiej stronie rzeki. Widział już pan te nowoczesne hale? Uniósł się zza biurka i podszedł do okna, jakby za szybą było widać cokolwiek więcej niż szkolne boisko ogrodzone siatką.

Kamil zaprzeczył, nie, nie zdążył jeszcze poznać całej okolicy.

— Firma z tradycjami — kontynuował dyrektor, patrząc uważnie na Kamila — jeszcze sprzed wojny, a obecny właściciel to człowiek wpływowy i zamożny. I kocha nasze miasto. Nie będę taił, że pomógł wyremontować pańskie mieszkanie i ja, proszę mnie dobrze zrozumieć, ja mam wobec niego dług wdzięczności. Tablice interaktywne to też jego dar dla szkoły, ale nie o tym chcę teraz mówić… Otóż on prosi pana o korepetycje dla córki, jest w siódmej klasie, zaczęła naukę rok wcześniej i są niewielkie problemy.

Mówił coraz szybciej, jakby bał się, że Kamil mu przewie.

— To zdolna, bystra dziewczynka, Marysia, zdaje się, tylko chorowita, dużo opuszcza, samotnica poza tym, no i sam pan rozumie…

— Dobrze, ale czy ona tego chce? Ja nie mam nic wielkiego do roboty popołudniami, więc rozumiem, że trzeba pomóc, tylko czy dziecko chce?

Dyrektor uśmiechnął się szeroko.

— No właśnie, że chce. To ona poprosiła ojca. Jerzy zresztą — dyrektor z niepokojem spojrzał na Kamila — jesteśmy po imieniu, to niewielkie miasto, a Jerzy kolega jeszcze ze szkoły — usprawiedliwił się — niczego jej nie odmawia. Mówiąc między nami zwyczajnie rozpuszcza córkę. Uczy ją pan, taka niepozorna blondynka z krótkimi włosami, ostrzyżona jak chłopak.

Kamil miał wrażenie, że przez twarz dyrektora przemknął leciutki grymas. Na chwilę przerwał swoja tyradę i dokończył ciszej.

— Powiem panu wprost: biedne z niej dziecko. Matka, młodsza od Jerzego ze dwadzieścia lat zostawiła ich, wyjechała stąd w atmosferze skandalu, z córką widuje się raz w roku, mieszka za granicą. Więc praktycznie to półsierota panie Kamilu…

— No tak — Kamil spojrzał na dyrektora — ale jest jeszcze pewna wątpliwość: skoro uczę ją w klasie, to chyba nieetycznie…

— Panie Kamilu, nie ma innego matematyka. Pani Wiola zupełnie nie ma podejścia do takich dzieci, pracuje tyle lat, nerwy zszargane — machnął w powietrzu ręką, jakby odganiał muchę. — Jest młodsza stażem pani Kasia, ale z dwójkę małych dzieci w domu, bliźniaki z piekła rodem, więc nawet nie ma o czym mówić. A ja wiem, że będzie pan obiektywny, no i jest moja zgoda, moje przyzwolenie i prośba. To co, mogę na pana liczyć?

Kamil nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Zadzwonił dzwonek. W końcu górę wzięła myśl, że przyjechał tu tylko na kilka miesięcy.

— No dobrze, ale muszę najpierw porozmawiać z dziewczynką.


*


Marysia stanęła w kącie sali daleko od biurka, ubrana jakoś dziwacznie w niezwykle szerokie spodnie i podkoszulek z przyczepionymi do ramion małpimi głowami. Patrzył na nią z zainteresowaniem i był pewien, że widzi ją pierwszy raz, choć przecież z jej klasą miał już kilka zajęć. Musiała siedzieć gdzieś na końcu.

— Nie podejdziesz? — zapytał.

— A zgodził się pan na lekcje?

— Może tak, ale przecież musimy najpierw porozmawiać.

Zrobiła dwa kroki w przód.

— Nie wiem, czy jest o czym…

— Jest. Nie lubisz matematyki?

— Nie wiem, nie wiem, bo nie rozumiem, od zeszłego roku nie rozumiem, ale ojciec załatwił, że mnie puścili.

— Ojciec? Nie — tata?

Wzruszyła ramionami. Doszyte do rękawów bluzki dwie małpie głowy poruszyły się w górę i w dół.

— Wstydziłby się, jakbym została, jakoś by to musiał tłumaczyć, gdyby ktoś zapytał. Ale kto miałby pytać? Przecież nikt do nas nie przychodzi, poza pracownikami ojca. A matce to i tak wszystko jedno, nawet myli jej się, w której jestem klasie.

Westchnęła głęboko i tym razem podeszła kilka kroków bliżej. Widział teraz dokładnie jej napiętą twarz, zaciśnięte usta, zielone tęczówki i policzki pokryte piegami. Milczał, nie bardzo wiedział co powiedzieć, w końcu nie był psychologiem, nie miał dzieci, a od tej dziewczynki, która od razu wzbudziła jego sympatię, niewiele się różnił: też był poharatany przez los.

— A poza tym nie lubię nikogo w swojej klasie, to mogłam zostać.

— W takim razie już nie wiem, czy mnie polubisz — spróbował zażartować — przecież jestem częścią tej klasy, przynajmniej kilka godzin tygodniowo.

Liczył, że się uśmiechnie, że spodoba jej się to, co powiedział, ale nie dostrzegł nawet cienia uśmiechu.

— Myślę, że będzie dobrze. Też ma pan te paskudne piegi. Pana mama ma piegi?

Zaprzeczył.

— To pewnie ojciec, jak mój.

Szczera jest, pomyślał tym razem z niechęcią.

— To kiedy chcesz zacząć?


*


Uliczką prowadzącą pod górę, Kamil wracał do swojego szkolnego mieszkanka z pakunkiem książek wyjętym z paczkomatu, kiedy usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Przystanął i odwrócił się. W pierwszej chwili nie poznał dziewczyny, machającej mu ręką, ale po kilku sekundach zrównała się z nim.

— Nieładnie, zwiedza pan sam nasze miasto, a ja złożyłam propozycję.

— Ach, to pani! — uśmiechnął się szeroko — pani Magda! I jest pani zaręczona.

— No tak — przytaknęła i wyciągnęła dłoń — Magda, może już bez “pani”?

Żeby uścisnąć jej rękę, postawił paczkę na ziemi.

— Książki? — spytała, wskazując głową na pakunek.

— Tak, może przeczytam w samotne wieczory — powiedział i nagle zrozumiał, że zabrzmiało to dwuznacznie.

— Zapowiadają niezłą pogodę, lepiej zwiedzić okolicę. Jest tu kilka miejsc do obejrzenia.

Zatoczyła dłonią szerokie koło.

— A spływy kajakowe?

— Spływy? Nie, rzeka jest niebezpieczna.

— Co tu wszyscy z tą rzeką? Odkąd przyjechałem każdy mnie przed nią przestrzega. Ty byłaś pierwsza.

Magda zatrzymała się gwałtownie.

— Mam pomysł, odnieś te książki i jeżeli masz czas, pokażę ci miasto, na pewno wszystkiego jeszcze nie widziałeś.

— Prawie niczego nie widziałem, zeszło mi na studiowaniu programu nauczania. A jest tu jakaś smażalnia ryb?

Magda pokręciła głową.

— Za dużo wymagasz, w naszej rzece nie ma ryb, ale znam dobrą knajpkę.

— A narzeczony? Nie będzie miał nic przeciwko temu?

— Nie ma go tu, przyjeżdża z pracy w weekendy. Pracuje w województwie. Nie jest stąd.

— To zarzut? — zapytał, bo usłyszał w jej głosie jakąś dziwną nutę.

— Skądże, stwierdzam fakt.

— Nie dołączysz do niego?

— Może kiedyś.

Chwilę szła z pochyloną do przodu głową, jakby obserwowała wybrukowany chodnik.

— Po studiach wróciłam tu, myślałam, że coś ciekawego zrobię. Miałam kilka pomysłów. Jednak nie udało się i sam widziałeś — utknęłam na dworcu.

Uniosła twarz i zaśmiała się, ale wyczuł w jej śmiechu gorycz. Nigdy by nie pomyślał, że skończyła jakieś studia. Zaintrygowało go jakie, ale nie śmiał zapytać. Szli bocznymi uliczkami, na których leżały wygrzewające się w słońcu koty, a pożółkłe liście roślin próbowały wydostać poza ogrodzenia. Magda też to dostrzegła.

— Ucieczka z ogrodu, próbują wyrwać się z małomiasteczkowej nudy — zażartowała, ale żart zabrzmiał ponuro.

Schodzili w dół, w oddali majaczyła rzeka, stalowa, metaliczna…

— Idziemy nad rzekę? — zapytał.

— Nie — zaprzeczyła gwałtownie — o tej porze roku ona też stąd ucieka, idziemy jeszcze tylko kilka metrów w tę stronę i w prawo. To blisko, zresztą tu wszędzie nie jest zbyt daleko.

— Za rzeką podobno jest fabryka jakiegoś miejscowego notabla.

— O, słyszałeś już o nim? — Magda aż się zatrzymała.

— Tak, mam udzielać korepetycji jego córce, Marysi.

— Ach — powiedziała i zamilkła.

Ta reakcja wydała mu się znacząca.

— Coś nie w porządku? -zapytał.

— Nie, nie — zaprzeczyła gwałtownie — dziewczynkę widziałam dawno temu, więc jej nie znam, a ojciec praktycznie rządzi miastem. Skomplikowany typ, jedni go uwielbiają, inni boją.

— Słyszałem — Kamilowi przez głowę przebiegła myśl, czy powinien powtarzać plotki, ale było już za późno, uwolnione słowa nabrały rozpędu, budując zdanie w tej konwersacji — że żona od niego uciekła, podobno całe miasto gadało. I pewnie dlatego dziewczynka jest taka dziwna.

— Dziwna?

Kamil szukał słów.

— Nie wiem, jak to określić, ale coś mnie w niej zaniepokoiło. Wymusiła na ojcu te korepetycje, spotkałem się z nią do tej pory dwa razy i nie widzę jakichś wielkich braków. Mówi, że zdała do następnej klasy tylko dzięki ojcu. Jest bystra, sądzę, że bardziej niż przeciętnie, nie wiem dlaczego zależy jej, bym ją dodatkowo uczył. I — Kamil zawahał się — nosi taką dziwną bluzkę, z doszytymi głowami maskotek.

— Maskotek?

— Małp, wielkie oczy, smętne mordy, no surrealistycznie to wygląda.

— Świat jest dziwny, ludzie są dziwni, ale tu — Marta zakończyła filozoficzną refleksję przed zielonymi drzwiami z łuszczącą się farbą — tu dają najlepszą pastę na świecie. Nie wierzysz? — spojrzała groźnie na Kamila. — Jeżeli ci nie będzie smakowała, płacę za obie porcje, jeżeli będzie, ty mnie zapraszasz następnym razem.

— Zgoda — powiedział, przepuszczając ją w drzwiach i dziwiąc się, że tak lekko wspomniała o następnym spotkaniu.


*


Marysia ze skupieniem siedziała na kartką papieru. Kamil przyglądał się jej uważnie, głowę skryła w ramionach, tak, że tylko nieco wystawała ponad rude łby małp i po chwili zaczęła rozwiązywać zadanie. Pisała szybko, stawiając rzędy cyfr, kreśląc i podkreślając, to co napisała. Po kilku minutach oddała kartkę. Zadanie było zrobione poprawnie.

— Masz jakieś pytania — zapytał Kamil — coś było trudniejsze, niż przypuszczałaś?

— Nie, dobrze pan wytłumaczył.

— Na lekcji tłumaczę gorzej? — zapytał, zmuszając ją wzrokiem, by nie spuściła oczu. — Wiesz, że nie potrzebujesz korepetycji?

Zerwała się jak oparzona.

— Potrzebuję, właśnie, że potrzebuję, najbardziej na świecie! — krzyknęła.

— Dobrze — powiedział spokojnie — nie krzycz, bo przestraszysz małpy.


*


Kolejne dni upłynęły Kamilowi na pracy i samotnym włóczeniu się po okolicy. Chętnie pospacerowałby w towarzystwie, na przykład Magdy, nie miał jednak jej numeru telefonu, poza tym pamiętał o narzeczonym. Wprawdzie kolacja w malutkiej knajpce, do której go zaprowadziła była znakomita i jakoś tak niezobowiązująco umówili się na “kiedyś”, ale nic to nie znaczyło.

— W kontakcie — powiedziała Magda, gdy wyszli na zewnątrz w późny wieczorny chłód. Przemknęło mu przez myśl, że pewnie zmarznie w tej cieniutkiej kolorowej sukience, podobną miała Zuzanna. Poczuł nagłą irytację, że znów przyszła mu na myśl, że dopatruje się jakichś podobieństw.

— Odprowadzę cię — powiedział do dziewczyny, Magda patrzyła na telefon.

— Zgubiłbyś się — nie odrywała wzroku od ekranu — do miłego — rzuciła i podniosła telefon do ucha.

Po kilkunastu krokach odwróciła się, było tak ciemno, że ledwo zauważył ruch jej ręki uniesionej w powietrze. Nie odwzajemnił gestu, w tej szarówce nie było sensu.


*


Co kilka dni dzwonił do matki, ale rozmawiali rzadko, nie odbierała, wysyłała sms, że ma dużo pracy. Kiedy odpisywał, że w takim razie przyjeżdża — oddzwaniała, przypominając mu o umowie. Martwił się coraz bardziej i któregoś dnia powiedział jej o tym.

— A nie bierzesz pod uwagę, że mam swoje intymne życie i nie muszę ci się ze wszystkiego zwierzać?

Gdyby nie śmiech, którym zakończyła to zdanie, zabrzmiałoby nieprzyjemnie.

— Poznałaś kogoś? — zapytał,

— Może, może… — odpowiedziała wymijająco, ale go to uspokoiło.

— Dobra, ustalmy kontakt raz na dwa tygodnie. Możesz się chyba do tego zmusić?

— No z trudem — zażartowała.

— I podajesz informacje o postępach w leczeniu.

— Masz to jak banku i zajmij się wreszcie sobą. Poznaj na przykład jakąś miłą dziewczynę.

— Tu nie ma miłych wolnych dziewczyn, a poza tym mam na jakiś czas serdecznie dość bliższych relacji.

Powiedział to oschłym tonem i zaraz zrobiło mu się głupio.

— Ale nie martw się, nie czuję się samotny, poznałem nawet koleżankę, byłem z nią na kolacji. Ma trzy zalety: fajnie się z nią gada, zupełnie nie jest w moim typie, i — najważniejsze — jest zaręczona.

— O, to mnie uspokoiłeś — matka roześmiała się drugi raz podczas tej rozmowy, co utwierdziło go w przekonaniu, że czuje się lepiej.

— Pielęgnuj mamo swoją znajomość i dawaj znać!

— Tak zrobię synu.


*


Miasto było rozwleczone, przedzielone nie tylko rzeką, ale też łąkami, sadami, ogrodami. Niskie budyneczki mościły się jak babki z piasku na płaskiej przestrzeni. W niedzielne przedpołudnie Kamil wybrał się rowerem pożyczonym od męża koleżanki z pracy na przejażdżkę. Postanowił pojechać wzdłuż rzeki, ale okazało się to niemożliwe, bo fragmentami brzegi porastały chaszcze nie do przebycia. Mimo to nie był rozczarowany. Z drewnianego mostu roztaczał się widok na rzekę, która w tym miejscu płynęła wartko, była równa, jakby jej brzegi ktoś kiedyś wyprostował, wtoczył w niewidoczne ramy, a że połyskiwała metalicznie, wydały mu się podobne do ostrza stalowego noża. Poczuł nagłą chęć dotknięcia tafli wody, zanurzenia dłoni, może nawet stóp, rozejrzał się, ale jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było zjazdu. W pewnej chwili usłyszał też szum rzeki, niemiły dla ucha, głuchy. Istna z ciebie Czarcica — uśmiechnął się pod nosem — może to i dobrze, że nie można cię nawet dotknąć. Opuścił most i ruszył w stronę małego kąpieliska, o którym mu opowiadano. Rzeczywiście było niewielkie, mimo to nad piaszczystą plażą górowały aż dwa stanowiska ratownicze. Śmieszne — pomyślał. Ciekawe, jak jest tu latem… Oparł rower o barierkę ogrodzenia i usiadł na zimnym, mokrym piasku. Od kiedy pamiętał, kochał takie miejsca, zawsze prosił matkę, by latem jechać nad rzekę, chciał nauczyć się pływać, koniecznie w rzece. Nigdy się na to nie godziła, a kiedy naciskał, stawała się kategoryczna, pozwalała mu tylko na basen. Z czasem marzenia o pływaniu w rzece zbladły i o nich zapomniał. Teraz patrzył na Czarcicę i dziwił się, że udało mu się o nich zapomnieć.


*


Marysia szła do ogrodu, skąd dochodził dźwięk kosiarki. Miała niecierpiącą zwłoki sprawę do ojca. Z balkonu widziała, że trawnik, który zawsze kosił osobiście i któremu nigdy nie pozwolił nawet trochę odrosnąć, był już prawie zupełnie przystrzyżony. Czy można nie lubić własnego ojca, nie kochać go? Ta myśl powracała zawsze, gdy chciała go o coś poprosić. Czuła, że on spełnia te jej życzenia z miłości, a ona nie może, po prostu nie potrafi, odwdzięczyć się tym samym. Odkąd zabrakło matki w jej życiu, była tak przerażająco samotna. Miała wtedy zaledwie cztery lata, ale doskonale pamięta ten dzień. Mama całowała ją, ściskając gwałtownie i szepcząc przez łzy, że się jeszcze zobaczą. Ona też zaczęła płakać, równie gwałtownie, spazmatycznie. Ojciec stał nieruchomy, oparty o ścianę tuż przy drzwiach, a potem wziął ją na ręce i poszedł na górę. Mama zniknęła. Marysia tęskniła każdego dnia, a każdego ranka liczyła, że pojawi się w jej pokoju. Ojciec niczego nie wyjaśniał, nie obiecywał, tylko był z nią i bawił się, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Dławiąca tęsknota powoli mijała, a zastępowała ją obojętność i melancholia. Marysi nic nie cieszyło, a po kilku latach złościło prawie wszystko, najbardziej zaś to, że nie była zupełnie podobna do pięknej matki, miała ostre rysy ojca, jego zielonkawe oczy, piegi i jasne włosy… Studiowała w lusterku swoją twarz, trzymając w dłoni fotografię kobiety, która ją urodziła. Niestety, nie pasowała do jej wizerunku! Obserwowała fizjonomię ojca podczas niezliczonych wspólnych posiłków i z rozpaczą zauważała podobieństwo, nie, to nawet nie było podobieństwo, to była kalka! Jakże siebie i jego nienawidziła. I choć z czasem zgodość rysów nieco się zatarła, niewiele to zmieniło w ocenie Marysi, była odbiciem człowieka, który nie potrafił zatrzymać dla niej matki.


*


Zobaczyła ją dopiero po dwóch latach i w pierwszej chwili nie poznała. Obraz pieszczony pod powiekami był inny. Wakacje, które wtedy spędziły razem, nie spowodowały odpłynięcia tęsknoty, z jakichś niezrozumiałych dla Marysi względów powiększyły ją, wyostrzyły. Matka wyglądała inaczej, pachniała inaczej, inaczej się śmiała i był obok niej ktoś zupełnie obcy, kogo Marysia nie polubiła. Czuła rosnącą złość do całego świata, gniew do rodziców potężniejszy niż jej dziecięce serce, niechęć do roześmianej matki, ponurego ojca, wszystkich niań i opiekunek, którymi ją otaczał. Nie cierpiała koleżanek, które zapraszał, by się z nią bawiły. Przyjeżdżały po nie matki, wioząc w dziecięcych fotelikach braci i siostry. Jakże nie lubiła ich wszystkich, trzaskała drzwiami i nie wychodziła ze swojego pokoju, żeby się pobawić. Zdezorientowane dzieci stały w holu, zadzierając do góry głowy w oczekiwaniu Marysi. Przepych domu onieśmielał je do tego stopnia, że bały się wejść na schody, by ją odszukać, a jeżeli któraś z opiekunek przyprowadzała do niej tych nieproszonych gości, Marysia chowała się tak skutecznie, że przerażony ojciec szukał jej długo do późnej nocy. Nie, nie ukrywała się nie wiadomo gdzie, ale gniew otaczał ją szczelnie jak czapka niewidka, jak gęsta mgła, w której wszyscy gubili drogę. Po jakimś czasie rozwinęła sieć kryjówek, które niczym myszy na wiosnę dawno opuściły stary dom, przeniosły się do rozległego ogrodu, a nawet poza jego teren, ale o tym nikt nie wiedział. Marysia nauczyła się pielęgnować tajemnice.


*


W poprzednim roku znalazła sposób, żeby sprawić ojcu kłopot, przestała się uczyć. Nauczyciele nie zorientowali się od razu, trwało kilka miesięcy, nim zauważyli, że Marysia nie robi nic. Miała swój plan, liczyła na zmiany. Mogły być jakiekolwiek. Miała nadzieję, że może ojciec wezwie matkę, albo ją odeśle do jakiejś szkoły z internatem? Może pozwoli zostać rok w tej samej klasie, a ona “przezimuje” z młodszą grupą i nie będzie patrzyła na wciąż te same twarze koleżanek i kolegów, wyciągających na dużej przerwie kanapki zapakowane przez matki w biały papier śniadaniowy. Jej drugie śniadania robiła pani Tarnowska, były wstrętne, niby normalne przekładańce chleba, sera, sałaty czy wędliny, ale w ogóle ich nie jadała. Gdy nikt nie widział, kładła na parapecie korytarza i szła do szkolnego sklepiku kupić jakąś bułkę. Więc taką miała nadzieję, że znajdzie się “gdzieś”. A to “gdzieś” mogło być wszędzie, byle nie tu, nie w tym domu… Nie doceniła jednak ojca, nauczyciele bez szemrania przepuścili ją do następnej klasy, zwłaszcza matematyczka, która na pewno nie powinna tego zrobić. Wakacji też tym razem całych nie spędziła z matką. Trzy tygodnie z nią, a potem kolejne z ojcem. Nie próbowali nawet tłumaczyć powodów, znów mieli coś ważniejszego niż ona. Żegnając się na lotnisku, matka dała jej dwie maskotki.

— Pamiętasz — powiedziała — miałaś takie w dzieciństwie, małpki, Kiki i Koko. Wypadły ci na moście wprost do rzeki, tak bardzo wtedy rozpaczałaś, kupiłam, spójrz, takie same.

— Nie pamiętam — skłamała — szkoda, że nie odkupiłaś mi siebie. Po tobie też rozpaczałam.

Wiedziała, że jest okrutna, ale było jej wszystko jedno. Potem w toalecie samolotu urwała małpom głowy. Dopiero ten gest, którego u siebie nie rozumiała — uspokoił ją. W domu pożałowała i siebie i małp. Przyszyła im do głów agrafki i przypinała te wypchane watą silikonową łby do ramion bluzek. Miały jej przypominać, jak okropni są ludzie, szeptać do ucha, że nie można nikomu ufać.


*


Nowy nauczyciel wywarł na Marysi piorunujące wrażenie. Nie wiedziała dlaczego, ale przyciągał ją jak magnes. Obserwowała go na lekcji, na korytarzu szkolnym schowana za filarem, dwa razy śledziła po lekcjach, gdy wolnym krokiem szedł ulicami, chyba donikąd. W klasie kryła się za głowami innych, chciała być niezauważona, bo to ona postanowiła mu się przyglądać. Pierwszy, krótki sprawdzian z matematyki był banalny, ale rozwiązała go przeciętnie, żeby nie musiał jej chwalić ani ganić, żeby jej nie spostrzegł, żeby mogła patrzeć, badać, sama nie będąc dostrzeżoną. Wsłuchiwała się w jego głos, przypominał jej coś, czego nie umiała nazwać, niósł uspokojenie, kojącą muzykę odległych, mglistych tonów. Po kilku dniach powiedziała ojcu, że chce uczyć się matematyki i potrzebuje korepetycji u swojego nowego nauczyciela. Teraz miała zamiar zażądać jeszcze więcej.

— Tato — zawołała, chcąc przebić się przez hałas spowodowany kosiarką. Ojciec nie słyszał, lekko kołysząc się w siodełku, dojeżdżał do ogrodzenia po prawej stronie ogrodu. Zaczęła biec, łapczywie wtłaczając w piersi powietrze, krzyczała: tato, tato! Jak zwykle w kontaktach z ojcem rozpierał ją gniew, wiedziała, że jej nie usłyszy, a krzyk sprawiał jej ból, ale to była kara, jaką sobie wymierzała za niechęć wobec niego.

— Co się stało? — wyłączył silnik, gdy tylko ją zobaczył.

— Nic, mam prośbę — łapała powietrze — chciałabym, żebyś zaprosił mojego nauczyciela matematyki dziś na kolację. Mówiłeś, że jesteś w domu.

Patrzył na nią, jakby nie rozumiał, co do niego mówi.

— Po co? Wystarczy, że mu płacę za twoje lekcje.

Wiedziała, że to powie i uśmiechnęła się w duchu, że potrafi go przechytrzyć.

— Ale chciałabym, żeby mnie pochwalił, żeby powiedział ci, jaka jestem dobra, że zrobiłam postępy i wkrótce będę najlepsza w klasie.

— Nie przesadzasz? — zapytał podejrzliwie.

— Zapytaj, sam się przekonasz.

Wiedziała, że się waha, nie lubił obcych w domu, nie chciał sobie psuć wieczoru niepotrzebnym spotkaniem. Marysia hardo patrzyła mu w oczy, uniosła twarz w stronę słońca, przenikało przez jej delikatna skórę, która zdawała się być przezroczysta.

— Tato, pokaż gest, a poza tym ja to usłyszę, zmotywuje mnie.

Patrzył uważnie, jakby się chciał przekonać, ile w tym szczerości. Mocowali się tym spojrzeniem, wytrzymała. Czuła, że jej ciało napina się i zastyga jak marmur.

— Dobrze — powiedział — jak skończę, zadzwonię — włączył silnik.

Jeszcze przez chwilę nie mogła się ruszyć — wygrała, jak zawsze.


*


Kamil szedł do posesji po drugiej stronie rzeki, jak na ścięcie. Zanim odebrał połączenie z nieznanego numeru, zadzwoniła Marysia i rzuciła w słuchawkę jedno słowo: błagam! Po chwili rozmawiał z jej ojcem. Przedstawił się, powiedział kilka uprzejmości i zaprosił go na kolację, dodając przy tym władczo, choć nieco serdeczniej: nie przyjmuję odmowy. Nie lubił takiego tonu, nie spodobał mu się tembr głosu, ale w uszach brzmiała mu prośba Marysi. Teraz zżymał się na samego siebie, że nie potrafił stanowczo odmówić. Na moście spojrzał na rzekę, spieszyła się jak zawsze, pomyślał, że fajnie byłoby zejść w dół, dotknąć gładkiej tafli, zmącić ją. Nagle przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że mógłby stracić rękę dotykając powierzchni rzeki.

— No nieźle, niechęć do spotkania z ojcem Marysi mąci mi umysł — powiedział półgłosem sam do siebie i jeszcze bardziej zdziwiony tym, że rozmawia ze sobą, ruszył dalej w stronę domu wielkiego jak pałac, otoczonego wysokim murem.


Gospodarz okazał się człowiekiem zdystansowanym, ale dość sympatycznym, Kamil wyobrażał go sobie zupełnie inaczej, myślał, że jest wyższy, grubszy, a stał przed nim szczupły, niewysoki mężczyzna o przyjemnej, nieco chłopięcej fizjonomii. Zanim pani, przedstawiona jako gospodyni i opiekunka domu, wniosła kolację, opowiedział Kamilowi historię budynku, postawionego na początku dwudziestego wieku przez dziadka, remontowanego przez ojca, a zmodernizowanego przez niego.

— Teraz — powiedział rozglądając się wokół, jakby oceniał rozmiar potrzeb — kolej na Marysię, ciekawi mnie, jakie zmiany wprowadzi.

— Ja tu nie zostanę — Marysia spuściła oczy, jakby jedynie zaznaczając swoje stanowisko, bez chęci obrony.

Ojciec jej słowa pominął milczeniem. Jedli prawie w ciszy, prowadząc jedynie zdawkową konwersację.

— Czy mogę pokazać panu mój pokój? — zapytała nagle Marysia, gdy z ulgą żegnał się z gospodarzem.

Spojrzał pytająco na jej ojca, a ten szarmancko wskazał stopnie, prowadzące na górę.

— Może innym razem? — próbował oponować.

— Chcę teraz — powiedziała Marysia rozpieszczonym tonem, którego nigdy nie słyszał, był pewien, że użyła go specjalnie.

Ojciec nieznacznie wzruszył ramionami i postawił pierwszy krok na schodach. W połowie drogi zadźwięczał mu w kieszeni telefon, w geście przeprosin skinął Kamilowi głową i zszedł na dół.

— Uff — Marysia szepnęła tak cicho, że po sekundzie Kamil nie miał pewności, czy się nie przesłyszał.


Jej pokój był większy niż jego całe szkolne mieszkanko, umeblowany delikatnymi dziewczęcymi meblami, zawieszony półeczkami i obrazkami. Chyba bardzo ładny, chociaż niespecjalnie znał się na dziewczęcych pokojach.

— To ty? — wskazał na jedną z licznych fotografii, stojących na komodzie.

Kiwnęła głową.

— Kim jest ta pani? — uniósł szklaną ramkę.

— To moja mama.

— Bardzo ładna.

— Tak, niestety, nie jestem do niej podobna.

— A ja widzę podobieństwo — powiedział, wpatrując się w fotografię — i to całkiem wyraźne.

— E, gadanie. Do ojca jestem podobna.

— Tak, do niego również, masz jasne włosy

— I te wstrętne piegi — przerwała mu — pan też je ma, ale dużo mniej, a przy pana czarnych włosach stają się prawie niewidoczne.

— Nigdy mi nie przeszkadzały — powiedział.

— Bo nie jest pan dziewczyną — skwitowała.

— A to kto? — Kamil wziął do ręki kolorową ramkę.

Marysia nawet nie spojrzała.

— Ja, mama i jej koleżanka.

— Magda?

— Może tak, może nie, nie pamiętam, bliska koleżanka mamy, brzydka. Ojciec mówił, że kiedyś chyba się przyjaźniły, nie obchodzi mnie, to stare zdjęcie. Nie mam nowych fotografii z mamą. Nie chcę mieć.

— Ona pracuje na dworcu? — zapytał.

— Ona? — Marysia pstryknęła palcem w zdjęcie. — Zna ją pan? Ja nie wiem. Nie bywam na dworcu. A w ogóle wycięłabym ją z tej fotografii, ale za bardzo się nie da, bo obejmuje mamę — powiedziała ze złością i nagle popsuł jej się nastrój.

Nie miała wielu zdjęć z matką, a ostatnich już w ogóle, jakoś się nie składało, mama mówiła: potem, jutro, znajdziemy ładniejsze tło i tak schodziło do czasu wyjazdu, do pożegnania.


Kolejnego dnia Kamil poszedł na dworzec z zamiarem spotkania się z Magdą. Czekał na ławeczce przed budynkiem, ale ona nie wychodziła. Pomyślał, że może coś zmieniło się w rozkładzie jazdy autobusów i dziewczyna musiała zostać dłużej, ale kiedy wszedł do środka, okienko informacyjne było zamknięte, a w poczekalni krzątała się sprzątaczka.

— Zamknięte, dworzec nieczynny — zawołała, nawet na niego nie patrząc.

Cofnął się i spod drzwi zapytał:

— A Magda, ta dziewczyna z informacji, poszła już?

Kobieta odwróciła się powoli w jego stronę.

— Jaka Magda? — zapytała groźnie.

— No, Magda, powiedziała, że ma tak na imię.

— Kiedy powiedziała?

Pytanie wydało mu się absurdalne i ze zdziwieniem popatrzył na sprzątaczkę. Kobieta wsparła na mopie dwie zbyt duże jak na jej niewielką postać, poplamione piegami ręce. Jej oczy utkwiły w twarzy Kamila. Widział już takie dłonie, przez głowę przemknęło mu pytanie gdzie? Właściwie powinien pożegnać się i odejść, ale sytuacja wydała mu się dziwna, więc postanowił udzielić odpowiedzi.

— W ostatnim dniu sierpnia, kiedy na tym dworcu wysiadłem z autobusu — zaczął teatralnie — było tuż przed osiemnastą. Dziewczyna o długich rudych włosach i piegach liczniejszych niż moje, kończyła pracę i postanowiła pokazać mi, gdzie jest budynek szkoły. Czy to dobra odpowiedź? — zapytał, starając się ukryć irytację.

Wydawało mu się, że kobieta spojrzała na niego z politowaniem.

— Ona ma inaczej na imię — powiedziała.

Podniosła wiadro z brudną wodą i wyminęła Kamila w drzwiach. Poszedł za nią.

— A jak?

— Niech panu sama powie.

Woda chluśnięta z wiadra zalała chodnik tuż przy wejściu, odskoczył.

— Zapytam — powiedział pojednawczo. — A ona będzie tu jutro?

— Nie będzie, ani jutro ani w tym tygodniu, nie wiadomo też czy w ogóle.

Zanim się zorientował, kobieta zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza.


*


Przez kilka dni Kamil myślał, kogo by tu zapytać o Magdę i czy na pewno ma pytać o Magdę. Przez głowę przelatywały mu różne imiona, ale żadne nie pasowało do dziewczyny o marchewkowych włosach. Pokręcił się jeszcze kilka razy obok dworca, zwykle pustego, zajrzał do środka, w okienku, w którym przed prawie dwoma miesiącami poznał dziewczynę, siedział ktoś inny. Zabrakło mu jednak odwagi, by tam o nią zapytać. Bo też niby co miał powiedzieć, że chciałby wyjaśnić pewną sprawę, małe lub większe kłamstwo, że Magda nie zna Marysi ani jej ojca. I w ogóle być może nie jest Magdą? A co go to właściwie obchodzi? Czy to jego sprawy? Ma tu być przez kilka miesięcy, schłodzić głowę i wrócić do siebie. Na dobrą sprawę nie znał też Magdy, Marysi i całej tej historii z jej matką uciekinierką. Przypomniał sobie, że Magda wspominała o jakiejś koleżance, która pracowała w jego szkole, ale poza tą wiadomością nie wiedział nic. Przez jakiś czas zastanawiał się, którą to z pracujących z nim dziewczyn, Magda mogła określić jako swoją koleżankę i pełen obaw zapytał na przerwie jedną z nich. Nie znała Magdy, ale pytanie Kamila najwyraźniej ją rozbawiło.

— Wpadła ci w oko?

Kamil, jak mu się wydawało, zrobił głupią minę i nie zdążył odpowiedzieć, bo nad głowami nauczycieli rozległo się pytanie: — Kto zna rudą dziewczynę z okienka informacji na dworcu? Okazało się, że nikt. Los tak chciał, Kamil w myśli zacytował ulubione, żartobliwe powiedzenie matki i postanowił więcej nie myśleć o Magdzie. Jednak następnego dnia podeszła do niego Monika, anglistka, z którą dotąd nie zamienił żadnego słowa.

— Dlaczego pytasz o Ewę?

— Ma na imię Ewa?

— Tak. Dlaczego o nią pytasz?

Zmieszał się.

— Myślałem, że ma na imię Magda, tak się przedstawiła, kiedy przyjechałem, mówiła też, że pokaże okolicę…

Anglistka milczała dłuższą chwilę.

— Leży w szpitalu, Marek, narzeczony wyciągnął ją z rzeki w ostatniej chwili, jest w śpiączce farmakologicznej.

Kamil poczuł, że robi mu się słabo.

— Jak to się stało? Mówiła, że nie można zbliżać się do rzeki.

— Nie wiem, powiedziałam ci i już mam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam.

— Dlaczego? Wy tu wszyscy macie jakieś tajemnice.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

— Powiesz mi, jak będzie z nią lepiej?

— Powiem, ale na razie nie jest dobrze.


*


Trzydzieści lat temu marcowa gwałtowna powódź podmyła brzegi miasta, wyżłobiła tunele, zalała piwnice i ogrody, wtargnęła do wnętrz wąskich uliczek, jak do rozłupanej skorupy. Woda przez kilka dni niosła ze sobą śmieci wypłukane z zakamarków podwórek, porywała kamienie, resztki cegieł i tynku z podmytych budynków, a później delikatnie, ledwie muskając te “skarby”, opadła niczym lśniąca chusta z włosów dziewczyny, pozostawiając otwarte rany. Byliśmy pewni, że zrobiła to celowo, żeby nas przestraszyć, zawstydzić, odkryć brudy, obnażyć brzydotę i odsłonić ciało, a właściwie to, w co się przez kilka miesięcy przeobraziło… Nadgryzione przez żywioł leżało okryte strzępami niegdyś kolorowej sukienki w szuwarach przy moście. Dzięki wodzie, która wypłukała Alusię z płytkiego mulistego grobu, dowiedzieliśmy się nareszcie, co się z nią stało, tylko teraz nie było już nikogo, kto chciałby ją opłakiwać. Czynności prokuratorskie nastąpiły szybko, zakończono je umorzeniem sprawy. Pogrzeb, na który przyszło zaledwie kilka osób, zakończył jeszcze prędzej. Miasto na chwilę pogrążyło się w skrzętnie ukrywanym wstydzie i pozornym żalu. Znacie to denerwujące uczucie, gdy jesteście czyści jak łza, a jednak czujecie, że gdzieś nie wiadomo jaki i kiedy pobrudziliście sobie ręce? A może też buty, krawędzie płaszcza czy brzegi spodni? Dyskretnie przyglądacie się sami sobie, no i nagle macie już tę porażającą świadomość, że ta wasza czystość to tylko pozór?


*


Jesień rozgościła się w mieście na dobre i Kamil zaczął odczuwać coś na kształt melancholii. Znów zaczęła śnić mu się Zuzanna, toczył z nią jakieś nieprowadzące do niczego dialogi. Innym razem topił w rzece. On — najlepszy pływak w liceum! Tonął, zanurzając się pod wodę, wstrzymując oddech i intensywnie walcząc o utrzymanie na powierzchni. Mięśnie szkieletowe pracowały jak szalone, czuł że zużywa życiodajny tlen i produkuje dwutlenek węgla, walczy już resztkami sił, wynurza na coraz krócej… Budził się i siadał na łóżku. Przez kilka sekund nie wiedział, gdzie jest. W ciemności powoli rozróżniał kształty i zarysy: dość tandetnej reprodukcji “Plaży w Sainte-Adresse” Monnet’a, szafki pod nią, ramy okna zasłoniętego żaluzją. Był w tym obcym, nieznanym mu miejscu i słyszał wyraźnie szum rzeki, tak wyraźnie, jakby przepływała obok.


*


Marysia leżała z szeroko otwartymi oczami, próbując odpędzać sen, nadsłuchiwała. Na górze był gabinet ojca i sypialnia. Deski podłogi uginały się pod jego nogami i w nocnej ciszy całkiem wyraźnie słyszała kroki, niespieszne, jak się domyślała od okna do drzwi, jakieś dziesięć metrów w jedną i drugą stronę. Potrafił tak chodzić całymi godzinami. Dźwięki kroków stanowiły dla Marysi swoistą kołysankę znaną od wczesnego dzieciństwa, uspokajały ją, usypiały.

— Będę na górze — mówił ojciec — śpij, jestem blisko.

Dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że te kroki nie wróżyły niczego dobrego, ojciec podejmował jakąś istotną decyzję i w związku z nią opuszczał dom na kilka dni, a ona za nim tęskniła. Potem, gdy w jej duszę wdarła się niechęć i bunt, była już z tych wyjazdów zadowolona, dawały jej swobodę. Tej nocy także na nią liczyła i z długości tego specyficznego spaceru próbowała wywnioskować, czy i tym razem tak będzie. Kroki umilkły po godzinie. Wyjedzie — pomyślała Marysia, poczuła, że z emocji jej ciałem wstrząsa zimny dreszcz, naciągnęła kołdrę aż po czubek głowy. Nareszcie będzie miała możliwość zrobić to, co planowała od tygodni.


*


— Jest lepiej — powiedziała Monika podczas przerwy.

Niosła w ręku kubek z parującą herbatą i w pierwszej chwili Kamil pomyślał, że mówi o ledwie ciepłych tego dnia kaloryferach.

— Wybudzili ją ze śpiączki, lekarz mówił o ostrożnym optymizmie.

— Co to oznacza? — zapytał.

Wzruszyła ramionami.

— Nie wiem nic więcej. Pójdę do niej za kilka dni, jeżeli już pozwolą. Przekazać coś od ciebie?

Kiwnął głową.

— Moje najserdeczniejsze pozdrowienia.

Monika uśmiechnęła się.

— Dobrze, zakładam, że cię pamięta.


*


Tego dnia o Magdzie powiedziała mu też Marysia. Zadania, które jej przygotował, rozwiązała jak zawsze bardzo szybko i zostało im sporo czasu do końca lekcji.

— Może skrócimy nasze spotkania? — zaczął ostrożnie, pamiętając poprzedni sprzeciw, gdy zasugerował, że korepetycje nie są jej potrzebne.

— Daje mi pan za łatwe zadania, poproszę o coś trudniejszego, możemy chyba uczyć się więcej?

Zaskoczyła go, powinien już się do tego przyzwyczaić. Kiwnął głową, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Marysia wstała i podeszła bliżej.

— Słyszał pan, że ta pana znajoma wpadła do rzeki?

— Moja znajoma? — udał, że nie wie, o kim mówi.

— Niech pan nie kłamie, nie ma pan tu znajomych poza mną i tą dziewczyną ze zdjęcia — powiedziała, wydymając usta i tym grymasem upodobniła się jeszcze bardziej do ojca.

Szkoda, że nie ma pojęcia o tym podobieństwie, przestałaby stroić tę arogancką minę — przemknęło przez myśl Kamilowi.

— Zresztą już jej tam nie ma, wycięłam ją — kontynuowała Marysia, uważnie obserwując twarz Kamila. — Posklejałam fotografię i wygląda dużo lepiej. Ona ją szpeciła …

— Słyszałem — przerwał, bo gadanie Marysi wydało mu się nieznośne — tak, to moja znajoma, a ty jesteś moją uczennicą, zauważasz różnicę?

Ta niegrzeczna uwaga sprawiła mu satysfakcję, Marysia drażniła go, choć musiał przyznać, że była wyjątkowo zdolna i ta jej cecha powodowała, że czasem zapominał o jej nieznośnym charakterze.

— Nie, bo był pan w naszym domu, a u uczennic się nie bywa — Marysia utkwiła w nim wzrok i tym razem dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył: groźbę? Nienawiść? Trwało to tylko sekundę, Marysia spuściła oczy i całkiem innym tonem powiedziała:

— Słyszałam, jak Tarnowska rozmawiała z hydraulikiem. Domyśliłam się, że chodzi o nią, bo mówili, że pracuje na dworcu i popołudniami dekoruje wystawy w domu handlowym, tym za przychodnią. Podobno rozbabrała robotę i nie skończyła, mieli kłopot, bo nikt się na tym nie znał. Tarnowska — Marysia nazwisko opiekunki i gospodyni wymawiała z niechęcią i lekceważeniem, co dodatkowo drażniło Kamila — powiedziała jeszcze, że już jest z nią lepiej, ale tylko fizycznie. Jej matka boi się, że oszalała.

— Oszalała? — Kamil sam usłyszał przerażenie w swoim głosie.

Marysia spojrzała na niego nieukrywaną z satysfakcją. Zrobiła dłuższą pauzę, rozkoszując się efektem, jaki jej słowa wywarły na Kamilu.

— Napiła się wody z Czarcicy, to chyba zrozumiałe, że pomieszało się jej w głowie.


*


Ojciec zawołał Marysię do gabinetu tuż przed jej wyjściem do szkoły. Dowiedziała się, że nie będzie go trzy dni, odebrała instrukcje, zawsze te same, że ma słuchać się pani Tarnowskiej, wieczorem telefonicznie zdać relację z całego dnia i… nie zbliżać się do rzeki, bo brzeg jest rozmiękły po deszczach, łatwo się poślizgnąć, można złamać rękę albo nogę…

— Wiem tato, przecież wiem, nigdy nie chodzę nad rzekę, mówiłeś tysiąc razy. Nie musisz powtarzać tysiąc pierwszy

— Nie muszę, ale powtarzam tysiąc pierwszy. Obiecaj.

— Obiecuję, nie pójdę, nikt tam nie chodzi — Marysia spojrzała na ojca — a może wszyscy ci to obiecali, bo skoro nikt…

— Marysiu, nie lubię żartów na ten temat.

— Ale mógłbyś chociaż powiedzieć dlaczego — szepnęła pod nosem, dając szansę ojcu, by udał że tego nie słyszy.

— No to co, nie muszę się martwić?

— Nie musisz — Marysia smętnie pokręciła głową.

— Przywiozę ci z podróży różę, moja Piękna — zażartował.

— Nie cierpię tej bajki — Marysia skrzywiła się — nie nazywaj mnie tak.

— Dobrze, dobrze, ale jak wrócę to pogadamy o tych małpach — ojciec dotknął dłonią maskotki na ramieniu Marysi. — Czas się ich pozbyć.

Odskoczyła jak oparzona.

— O nie! Małpy są moje, są takie, jakie są, a bestie nigdy się nie zmieniają, pozostają bestiami.

— Jak chcesz — powiedział pojednawczo — jak chcesz.


*


Wieczorem Marysia poinformowała opiekunkę o bólu głowy, nadmiarze godzin, które spędziła w szkole, zmarznięciu na lekcji wuefu, tęsknocie za ojcem, uroniła kilka łez i była przygotowana na szloch, ale ten nie okazał się potrzebny. Doskonale wiedziała, że takie zachowanie wywoła określony efekt. Pani Tarnowska wysłała ją do łóżka, do sypialni ojca, skoro tak za nim tęskni. Marysia wzdychając i powłócząc nogami, poszła na górę. Po drodze jeszcze zakasłała teatralnie. Krótko po dwudziestej pierwszej pani Tarnowska sprawdziła, czy śpi, dotknęła ręką jej chłodnego czoła i uspokojona zeszła na dół. Marysia czekała na ten moment, uchyliła drzwi na hol i kiedy usłyszała cichy dźwięk telewizora, odetchnęła z ulgą, miała czas, mnóstwo czasu. Na wszelki wypadek pod drzwiami położyła kilka książek, utrudniając w ten sposób wejście do sypialni i podeszła do drzwi gabinetu, Wiedziała, że ojciec zwykle zamyka je na klucz. Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem, stare tradycyjne zamki, nauczyła sobie z nimi radzić dzięki filmikom na YouTube. Nie było może aż tak łatwo, jak wyobrażała sobie na początku, ale opanowała tę sztukę i, co napawało ją dumą, była w tym dobra. Teraz też poszło jej szybko. Latarką z telefonu oświetliła tonące w gęstym mroku wnętrze.

— Dobry wieczór dziadku — staromodnie dygnęła przed portretem wiszącym naprzeciwko biurka ojca, a potem pochyliła się nad szufladą po prawej stronie. Tylko ona ją interesowała.


*


Kamil w dzieciństwie zawsze bał się konfrontacji, stosował uniki i ucieczki do matki, swojego pokoju, maleńkiej grupki dobrych znajomych. Taki już był i choć mijały lata, zmienił się niewiele. Nabrał wprawdzie nieco pewności siebie, nauczył się wypowiadać swoje zdanie, ale już z bronieniem go, miał kłopoty. Stał się też bardziej towarzyski i to przez pewien czas dobrze funkcjonowało. Pomagała mu łatwość, z jaką rozwiązywał sprawy zawodowe. Tak było dokąd nie poznał Zuzanny, zakochał się i nie umiał bronić. Nie przypuszczał, że miłość ma coś z walki, z gry. Myślał potem, że zabrakło mu determinacji, kreatywności, oczekiwał zwykłego życia, a takie nie zawsze się sprawdza. Dziewczyna odeszła. Wtedy rozsądek kazał mu wrócić tam, gdzie wydawało mu się bezpiecznie, do domu, w czym jeszcze utwierdzała go matka.

— Przyjedź, wszystko nabierze innego wymiaru, zobaczysz.

Uwierzył jej, zawsze wierzył, wrócił, a wtedy ona zmieniła zdanie.

— Musisz pobyć trochę sam, przyjrzeć się sobie.

Wydawało mu się to tandetną psychologią, nawet ironicznie zapytał, czy skończyła jakieś kursy.

— Tak, kurs życia — zaśmiała się, ignorując złośliwość, ale nie zabrzmiało to zabawnie.

Pomyślał, że może to jej wina, że taki był: bezbronny wobec silniejszych. Chroniła go nawet przed ojcem, którego kochał bezgranicznie. Patrzył z dumą na tego postawnego, mówiącego barytonem mężczyznę i zastanawiał się, kiedy będzie taki jak on. Nigdy się takim nie stał, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Na szczęście nie zdążył rozczarować ojca, bo ten umarł, gdy Kamil rozpoczął naukę. Ale zanim to nastąpiło, śledził jakąś cichą walkę pomiędzy rodzicami o jego duszę. Ich zabiegi przypominały przeciąganie liny, na której wisiały kuszące przedmioty, od strony matki: kolorowe farby, piłki, szmaciane pajacyki, od ojca: łyżwy, finka, korki. Wystarczyło wybierać. Właściwie nigdy nie brał tego, co mogło sprawić mu przyjemność, chciał, by to oni ją odczuwali, i cierpiał, wiedząc, że wybór zawsze oznacza żal jednego z nich. Tak było do śmierci ojca. Człowiek, któremu sięgał jedynie do pasa zniknął nagle, ciepły baryton rozpłynął się w pamięci Kamila i nie mógł już sobie przypomnieć jego brzmienia. Ramiona, w które uciekał, przestały go chronić. Wtedy też schował wszystkie” męskie” zabawki: piłkę zdartą od kopania, wędkę, plecak, z którym był z ojcem w górach i kompas. Doświadczył wówczas ambiwalentnych uczuć: tęsknoty i swobody. Zdominowało go poczucie ulgi, skrywanej radości, że nie musi już wybierać, stał się wolny, choć dopadło go poczucie zdrady. W tym też czasie matka kupiła mu pierwszą grę komputerową i zapisała na basen, o czym zawsze marzył. A potem, kiedy okazało się, że uwielbia matematykę, na dodatkowe lekcje. W połowie liceum załatwiła też zwolnienie z wuefu. Nie musiał już biegać ani “za” ani “z” piłką. Siedział na ławce i obserwował innych, a po południu cztery razy w tygodniu szedł na basen, by bić rekordy szybkości. Uwielbiał wodę, zdawało mu się, że zanurzając się w niej, nabiera sił, a pokonując opór — toczy walkę z nieznanym przeciwnikiem.


*


Obudziło go stukanie. Chwilę nasłuchiwał, próbując zlokalizować dźwięk. Dochodził zza okna, był regularny i natarczywy. Zapalił lampkę i podszedł do szyby. W ciemności majaczyła głowa Marysi, a właściwie tylko jej górna część.

— Co ty tu robisz?! — prawie krzyknął, gdy już otworzył okno.

— Ale ma pan mocny sen — odpowiedziała, ignorując jego pytanie.

— Co się dzieje?

— Nic, ale nie mogę dłużej ustać na belce, dobrze że ten parter nie taki wysoki — mówiła prawie szeptem. — Niech pan się ubierze i tu do mnie wyjdzie.

— Po co?

— Wytłumaczę za chwilę, niech pan włoży coś na siebie, bo jest zimno — powiedziała stanowczo i zniknęła.


Co ja robię? — myślał, wciskając na piżamę spodnie i kurtkę. Co ona tu robi? Przez chwilę chciał wyjść drzwiami, ale musiałby wyłączać alarm w całej szkole. Był więc skazany, na wyskakiwanie przez okno, jak uciekający na zabronioną randkę nastolatek. Spojrzał w ciemność nocy, nie docierał w to miejsce blask żadnej ulicznej latarni, czerń rozświetliła nieco latarka telefonu Marysi, dającej mu ponaglające znaki. Wściekły na sytuację, wszedł na parapet i niezdarnie opuścił na ziemię, boleśnie uderzając w kostkę.

— Nie mógł pan uważać? Przecież mówiłam, że przyciągnęłam tu belkę. Zanim usłyszę pańskie ”kiedy” — rozciągnęła głoski, najwyraźniej go przedrzeźniając — odpowiadam, że jeszcze na dużej przerwie. Proszę się nie martwić, nikt nie widział — dodała uspokajająco, ale w jej głosie brzmiała ironia.

— Co ty wyprawiasz, jest środek nocy! — powiedział półgłosem, rozcierając nogę.

— Druga — odrzekła bez emocji.

— A ojciec co na ten twój spacer? Założę się, że nie ma pojęcia.

— No pewnie! Nie ma go. Szkoda czasu na taką rozmowę — ruszyła przed siebie — muszę panu coś pokazać.

— Nigdzie nie idę, albo nie, odprowadzę cię do domu.

— W życiu — Marysia zaświeciła mu latarką w oczy, odruchowo zasłonił je ręką.

— Zwariowałaś — syknął.

Nie widział dokładnie sylwetki Marysi, ale był pewien że wzruszyła ramionami.

— A jak pan nie pójdzie, to powiem, że mnie pan tu zwabił.

Powoli jego oczy zaczęły rozróżniać kształty, Marysia uśmiechała się ironicznie.

— Co za wstrętny dzieciak z ciebie — sam nie wiedział, czy wyrwało mu się, czy wypowiedział zdanie celowo.

— Zgadza się — westchnęła teatralnie. — Niech pan idzie za mną.

Poczuł bezradność i wściekłość, ale ze strachu, że zginie mu z oczu, przyspieszył kroku. Kto tu jest dzieckiem, kto dorosłym — myślał. Dziewczynka minęła główna ulicę i poszła ścieżką między uśpionymi domami. Po chwili Kamil zrozumiał, że kieruje się w stronę rzeki i nie wiadomo z jakiej przyczyny poczuł niepokój. Marysia szła w zbyt dużym oddaleniu, by ją o cokolwiek spytać. Cisza zalegała nad miastem, wyobraził sobie, że jest nią okryte jak delikatną materią, którą rozerwać może każde wypowiedziane słowo. Bał się, że ktoś może ich razem zobaczyć, więc pokonując złość i chęć zatrzymania dziewczynki- starał się utrzymywać dystans. Co jakiś czas Marysia ginęła mu z oczu. Przyspieszał wówczas przerażony, że ją zgubił i coś złego może ją spotkać. Ona jednak pojawiała się za kolejnym krzakiem i bez słowa szła dalej. Wilgotne i ostre rośliny szarpały mu nagie kostki, trampki, które w pośpiechu włożył na bose stopy zupełnie przemokły, a do jego uszu docierał nieprzyjemny szum Czarcicy. Rozdrażnienie narastało z każdym krokiem. Obmyślał rozmowę z ojcem Marysi stanowczą i szczerą, podanie powodów, dla których nie chce mieć z nią nic więcej do czynienia. Najchętniej powiedziałby mu wprost, że jest zwyczajnie stuknięta. Po chwili Marysia jeszcze raz zmieniła kierunek, bardziej przyspieszyła, zwinnie wspięła na skarpę. Zrobił to samo i nagle pojawił się przed nimi zarys domu. Marysia zatrzymała się.

— To tu — wskazała ręką na ukrytą w ciemnościach ścianę budynku.

— Co tu? zapytał, hamując wybuch, trząsł się z nerwów i zimna.

— To nasz cel — Marysia udawała, że nie widzi jego stanu — jej dom.

— Czyj? — zapytał już nieco głośniej.

Położyła palec na ustach i teatralnie skradając się i oświetlając latarką telefonu drogę wśród łopianów, wyschniętych gałęzi wrotyczu, nawłoci i innych pożółkłych badyli — podeszła do drzwi.

— Niech pan potrzyma.

Zanim zareagował, wcisnęła mu w sztywną z zimna dłoń telefon i wyciągnęła z kieszeni kawałek drutu, po czym sprawie przekręciła go w zamku wiszącej kłódki.

— Zapraszam — szepnęła, otwierając drzwi. Skrzypnęły rozdzierająco, jakby przeszyte nagłym bólem. Ile by dał, żeby nie przekraczać progu…


*


Pomieszczenie, w którym się znaleźli, śmierdziało stęchlizną.

— Myślę, że są tu szczury — szepnęła Marysia — chociaż ich nie widziałam.

— Byłaś już w tym domu? — zapytał, starając się ukryć emocje.

Potwierdziła skinieniem głowy.

— Raz. Boi się pan szczurów?

Może strach to nie był najlepszym określeniem, ale tak — bał się, jednak nie mógł się do tego przyznać przed dzieckiem.

— To szczury boją się ludzi. Co my tu robimy? — spróbował nadać swojemu głosowi swobodny i jednocześnie surowy ton.

— Powiem panu, ale musi mi pan obiecać, że to będzie naszą tajemnicą.

Postanowił zaoponować, dawno przestała mu się podobać ta sytuacja, czuł przejmujący chłód, a przemoknięte trampki przewodziły zimno podłogi domu.

— Słuchaj, co tu się dzieje, co ty wyprawiasz? Gdzie my jesteśmy? — starał się brzmieć twardo, a może nawet nieprzyjemnie. — Wyciągasz mnie nocą z łóżka, prowadzisz nad rzekę, której podobno tak wszyscy się boją, sprowadzasz do jakiejś rudery…

— Mógł pan odmówić.

— Zaszantażowałaś mnie, na dodatek wstrętnie, już nie pamiętasz?

— Nigdy bym tego nie zrobiła.

— Kto cię tam wie, normalne dzieci nie szwendają się po nocach, nie otwierają wytrychem cudzych domów.

— Tu nikt nie mieszka, to nawiedzony dom — Marysia ostatnie dwa słowa powiedziała cicho, że ledwie je usłyszał. Odruchowo rozejrzał się, ale było tak ciemno, że widział jedynie jej bladą twarz. Zrozumiała gest i wyciągnęła spod kurtki latarkę.

— Proszę, można świecić, okna są zabite.

Sam nie wiedział, dlaczego wziął przedmiot z jej ręki i zapalił. Dość mocne światło wydobyło z mroku zarysy mebli i przedmiotów. Stali tuż przy rozlatującej się kanapie, na której leżały, pewnie kiedyś kolorowe, poduszki.

— Czyj to dom? Co to za pokój?

Próbował z całych opanować drżenie, które nagle pojawiło się w nogach, rozlało na klatkę piersiową, głowę… Marysia wzruszyła ramionami.

— Tego jeszcze dokładnie nie wiem, ale muszę się dowiedzieć. Mam zresztą pewne przypuszczenia.

— To po co tu przyszłaś? Po co tu przyszliśmy? — poprawił się. Drżenie zatrzymało się w okolicach klatki piersiowej, przyspieszyło i powoli zaczęło ustępować. Zrobił krok do tyłu, pod nogami poczuł jakiś przedmiot i drżenie powróciło. Bał się.

— Bo chcę, żeby mi pan pomógł — powiedziała szybko, nie dając Kamilowi dojść do głosu. — W ciągu dnia nie ma jak tu wejść, bo w pobliżu jest tartak i ciągle kręcą się ludzie. Boją się tego domu, ale pewnie dlatego wciąż się na niego gapią. To ”dom nieszczęść”.

— Co ty wygadujesz, jaki “dom nieszczęść”?

Zlekceważyła jego pytanie i kontynuowała swoją myśl, rozglądając się dookoła.

— Poza tym ojciec kontroluje prawie każdą moją godzinę. Tak samo robił z mamą i co? — zapytała zaczepnie.

— Nie możesz robić niczego wbrew ojcu, jesteś dzieckiem, zapomniałaś? Ojciec chce dla ciebie tego co najlepsze, kocha cię, spełnia zachcianki, powinnaś się wstydzić — zależało mu, by te słowa były stanowcze a nawet groźnie, ale wiedział, że tu, w tym otoczeniu zabrzmiały śmiesznie. Mógł tak gadać i gadać, bez wiary w moc wypowiadanych wyrazów.

Marysia dała mu chwilę, by mógł zrozumieć swoją porażkę i tak jak przypuszczał, całkowicie zignorowała jego tyradę.

— Chciałam panu pokazać ten dom, on wciąż wygląda lepiej niż można się spodziewać. Tarnowska, zresztą jak oni wszyscy, coś o nim wie, ale milczy, jakby się umówili. Powiedziała mi tylko, że od trzydziestu lat nikt w nim nie mieszka prócz duchów.

— Gadała głupstwa.

— Może, ale tu wszystko wygląda na zabalsamowane.

Ruszyła do przodu i otworzyła drzwi do kolejnego pomieszczenia. To była kuchnia, staromodna, z kredensem i stołem pośrodku. Zwyczajna kuchnia z równo przysuniętymi do tego stołu krzesłami, z garnkiem i czajnikiem na kuchence gazowej, takiej jaką znał z letniego domku matki na Mazurach. Na haku wisiały pokrywki i jakiś strzęp, pewnie kiedyś był fartuchem lub ścierką. Wilgoć porobiła zacieki na ścianie, którą kiedyś ktoś przykrył tapetą. W kącie stało tremo, zamajaczyły ich sylwetki, wzdrygnął się na ten widok. Wydawało mu się, że ich lustrzane odbicia przyglądają się i jemu i Marysi. Odwrócił wzrok. Lustro naprawdę wyglądało dziwnie, ale nie chciał się przyznać do tych myśli przed dziewczynką.

— Dom, jak dom — skłamał.

Pokręciła przecząco głową.

— Chodźmy już, resztę opowiesz mi jutro.

— Nie, musi pan zobaczyć górę!

— Nawet o tym nie myśl — wyciągnął rękę, by złapać ją za ramię.

Wyrwała się.

— To niech pan stoi tu sam! Ale się pan trzęsie!

— Schody mogą się rozpaść! — krzyknął i ten jego krzyk rozległ się dziwnym echem, rozbujał, rozczepił na głoski, jakby każdy niemy od trzydziestu lat kąt chciał przywłaszczyć sobie jakieś dźwięki.

— Obudzi pan demony — syknęła Marysia i oświetlając drogę latarką, zaczęła wspinać się na wąskie schody.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 45.51