E-book
3.68
drukowana A5
24.58
Rzecz o ludziach różnych

Bezpłatny fragment - Rzecz o ludziach różnych


5
Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8221-466-6
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 24.58

Inwentaryzacja

Szli w kompletnej ciszy. O dziwo, nawet psy w mieszkaniach przestały szczekać. Ich praca przyzwyczajała do hałasu i bałaganu, często też smrodu. A tutaj? I w miarę czysto, i cicho, i nawet zapachy nie odrzucały. Nie narzekali, chociaż raz robota będzie przyjemniejsza.

Mieli ze sobą dalmierze laserowe, komplet dokumentacji i klucze do opuszczonych mieszkań. Oczywiście pozwolenia też. Raz na jakiś czas mieszkania w mieście są sprawdzane, żeby nikt nie miał pretensji, że spółdzielnia ma mieszkańców gdzieś. Miała. To tylko stwarzało złudne wrażenie troski o ich bezpieczeństwo. Nikt nie widział wniosków z tych kontroli, efektów nie było.

— Dziwnie tu — powiedział wysoki blondyn w okularach. Przypominał jednego z braci Hemsworth. — Pewnie zaraz wszystko wróci do normy.

— Oj, daj spokój. Raz trafisz na czystą kamienicę to jeszcze narzekasz. Bądź profesjonalny.

— Luz, Kaśka. Tak tylko mówię. Przecież bardzo się cieszę. Wreszcie może być romantycznie.

— Piotrek! — rzuciła niby nerwowo, ale z zamiarem przekomarzania się. — Profesjonalizm, pamiętaj.

— Oczywiście, szefowo — uśmiechnął się, odwzajemniła.

Nie była szefową, oboje byli na tym samym poziomie w hierarchii firmy. Ale zwykle podczas pracy to ona podejmowała decyzje i pamiętała o wszystkim. Była rzetelna, zorganizowana i piękna. Tak, to nie ma związku, ale było bardzo istotne dla Piotrka. Podkochiwał się w niej, starał flirtować, ale Kasia go zbywała. Może to i lepiej, myślał sobie. W końcu chodzi o profesjonalizm.

Weszli do pierwszej klatki, zapukali do pierwszego mieszkania. Otworzyła im starsza pani, jednak bardzo energiczna. Gdyby nie siwe włosy i wyraźne zmarszczki, mogłaby wrócić na studia. Przeszli po pokojach, pomierzyli co trzeba i odpowiedzieli na parę nurtujących tą panią pytań. Przy okazji odkryli sekret wewnętrznej młodości. W kącie sypialni leżały kijki trekkingowe, dobre buty do biegania i różne inne gadżety, których Piotrek nie potrafił określić. Musieli dzisiaj skończyć pracę, a mieszkań było tutaj sporo. dlatego wyszli i szybkim krokiem ruszyli w kierunku kolejnych drzwi.

Praca szła gładko. Kolejne drzwi były otwierane, powierzchnie mierzone i tak dalej. Krok po kroku zbliżali się do ostatniego piętra. Gdy już tam dotarli, nieco zmęczeni i głodni, sprawdzili dokumenty. Ostatnie mieszkanie było niezamieszkane. Przeszukali torbę z kluczami, wyciągnęli odpowiedni i przekręcili w zamku.

Ich oczom ukazał się długi, całkiem jasny korytarz. Ściany pomalowane na biało, czyste. Po prawej stronie nie było żadnych okien, po lewej okna wewnętrzne, rozpoczynające się na wysokości około dwóch metrów. Pod nimi były dwie pary drzwi, również białe. Jedyny wyróżniający się element to drzwi na końcu korytarza, w kolorze ekstrawaganckiej czerwieni. Może były właściciel to patriota, albo po prostu szalona dusza, pomyślała Kasia. Zmierzyli pomieszczenie, zapisali wyniki w tylko im znanym skrócie. Później będą nad tym siedzieć nieco dłużej, żeby wszystko było przejrzyste i dokładnie narysowane.

Przeszli przez pierwsze drzwi. Pokój, podobnie jak korytarz, był całkiem biały, tyle że bez żadnego wyróżniającego elementu. Miał za to ostry skos, jednak nie przeszkadzał on w pomiarach, bo był wysoko. Pomieszczenie rozświetlały dwa ogromne, nowe okna. Jedno z nielicznych mieszkań, gdzie były zamontowane szczelnie. Pomierzyli i przeszli dalej.

W kolejnym pokoju sytuacja analogiczna, toteż nie rozglądali się za bardzo. Odhaczyli, przeszli do czerwonych drzwi. Piotrek nacisnął na klamkę, niestety ani drgnęło. Popatrzyli po sobie zdziwieni.

— Na pewno nikt tu nie mieszka? Może ktoś sobie szykuje tu lokum, sprawdź.

— Przecież sprawdzałam wszystko. Poza tym nie wydaliby nam kluczy.

— To co robimy?

— Nic, trzeba zadzwonić i się upewnić.


***


— Halo? — powiedział i czekał na głos w słuchawce.

— Marek, słuchaj. Zapomniałem ci powiedzieć, zaczęli już chodzić. Byli u mnie jakieś pół godziny temu, ale chyba zdążysz się przygotować, nie?

Poczuł delikatny dreszcz. Tak to jest jak chcesz na kimś polegać. Trzeba było siedzieć w tym mieszkaniu i pilnować. Wścibscy inżynierowie na pewno będą się chcieli jakoś wcisnąć do tamtego pokoju. Poczuł zimny pot na plecach.

— Halo? Jesteś?

— Tak, dzięki. Do zobaczenia — odłożył słuchawkę zanim zdążył usłyszeć odpowiedź.

Co teraz? Co teraz? Powtarzał w głowie jak mantrę tylko to jedno pytanie. Tak jakby chciał tym nawałem wypchnąć z głębin umysłu jakiś dobry plan. Kręcił się po kuchni, mimo że powinien pośpieszyć się z działaniem. Zdążył nawet zapalić papierosa, ale po chwili go zgniótł w popielniczce. Musiał się skupić.

Przypomniał sobie, że to mieszkanie jest na sprzedaż. Pójdzie tam szybko i powie, że był umówiony na oglądanie. Po drodze wymyśli co dalej. Chociaż nie miał za wiele czasu do namysłu, przeszedł tylko do klatki obok.

I teraz najgorsze — schody. Może i siwizna znaczyła swoje ślady na jego skroniach. Może i już miał zmarszczki na twarzy. Może i pesel nie był zbyt korzystny. Ale nie czuł się staro. Więcej, uważał, że jest w świetnej formie względem swoich rówieśników. Ale mimo to wejście na czwarte piętro po tych przeklętych stopniach przyprawiało go o bezdech. Niestety, teraz musiał wbiec na górę, nie zważając na swoje powietrzne problemy.

Wskakiwał po dwa stopnie, dłoń bez przerwy ślizgała po poręczy. Asekurował się przed upadkiem, a na półpiętrach chwytał się, żeby siła odśrodkowa jak najszybciej wyniosła go z zakrętu. Czuł jak podskakuje mu, nie przesadnie długa, grzywka, jak cząsteczki powietrza gładzą go po policzkach. Na górze znalazł się w przeciągu paru sekund.

Starał się regulować oddech, ale nie było to takie proste. Zajrzał dyskretnie przez drzwi i zobaczył ich. Wysoki blondyn i zgrabna brunetka. Stali i wpatrywali się w czerwone drzwi. Marek wiedział, że nie może im pozwolić tam wejść. To, co chowa to pomieszczenie, nie może wyjść poza jego świadomość. Poprawił włosy, sweter i przestąpił próg. Raz kozie śmierć.

— Dzień dobry! — powiedział głośno, aż rozległo się echo na klatce schodowej.

Odwrócili się, kompletnie bez zaskoczenia, tak jakby na kogoś czekali. Ich twarze pokrywał strach. Marek patrzył na nich i nie wiedział co dalej robić. Dopiero po chwili dostrzegł, że czerwone drzwi są lekko uchylone. Zamarł, serce waliło mu tak szybko, jakby miało zaraz wybuchnąć. To nie może się tak skończyć.


***


— Powiedział mi, że nic nie wiedzą o żadnych drzwiach i mamy sobie radzić sami. Masz jakiś pomysł? — była zdenerwowana. Cały jej perfekcjonizm został zaburzony.

— Wiesz, coś na pewno wymyślimy.

— Odkrywcze, dzięki — parsknęła.

Rozglądali się dookoła, ale tylko dlatego, że nie wiedzieli co robić. Nigdzie nie było żadnego schowka, żadnego haczyka z kluczami. Byli w kropce. Nikt nie nauczył ich radzenia sobie w takich sytuacjach. Wszystko zawsze było już ustalone, oni mieli tylko wykonać najnudniejszą robotę.

Dreptali przy tych drzwiach i dreptali. Mijały sekundy, rosła irytacja i wzajemna niechęć. Jak nie idzie to zespół zawsze szuka najsłabszego ogniwa. Tutaj nie musieli za daleko szukać, tylko że żadne z nich nie potrafiło znaleźć argumentu za swoim wyborem. Kręcili się, a deski skrzypiały. To też wzmagało irytację.

Piotrek zaczął bawić się długopisem, przewracał go w dłoni, obracał między palcami. Uważał, że tak poprawia swoje skupienie, lecz Kasię to tylko rozpraszało. Dawała mu do zrozumienia, swoją miną i postawą, ale nie widział tego. Nie wytrzymała i wytrąciła mu długopis z ręki. Upadł i rozległ pusty huk pod jedną z desek parkietu. Piotrek schylił się po pisak i przyjrzał się desce.

Nacisnął na jeden koniec, nic. Nacisnął na drugi i deska się podniosła. Wyciągnął ją i wytrzeszczył oczy. Kasia spojrzała na niego, nie widziała o co chodzi. Podeszła bliżej i spojrzała mu przez ramię, również zamierając. W małym zagłębieniu leżał klucz, do którego doczepiony był malutki brelok w kształcie kła.

— Miałem rację — powiedział Piotrek.

— O czym mówisz? — zapytała zdziwiona.

— Długopis nam pomógł.

Nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła. W duchu musiała mu przyznać rację, ale tylko częściowo. Bo to jednak ona wprawiła długopis we właściwy ruch.

Ruszyli w stronę drzwi z nadzieją, że to odpowiedni klucz. Chwila prawdy. Ręka Piotrka ruszyła w kierunku zamka. Wsunął klucz, przekręcił, usłyszeli szczęknięcie mechanizmu. Chwycił za klamkę, drzwi drgnęły. Ich oczom ukazała się ciemność, tak bardzo kontrastowa względem reszty mieszkania.

Kaśka nie mogła wytrzymać z ciekawości, przecisnęła się przed niego i przeszła do pomieszczenia. Przejechała ręką po ścianie w poszukiwaniu włącznika. Niestety po żadnej stronie drzwi go nie było.

— Poczekaj, z pomocą nadchodzi mój niezawodny długopis.

— Co? — powiedziała głośno i wysoko.

— No tak, po drugiej stronie jest mała latarka. W takich chwilach doceń durne gadżety.

— O matko. Niech ci będzie — rzuciła zrezygnowana.

Wszedł za nią i włączył latareczkę. Przeszli w głąb pomieszczenia. W ich uszach rozległ się cichy szum przypominający pracujący okap. W powietrzu unosił się delikatny zapach formaliny i innych substancji, których nie potrafili rozpoznać. Przystanęli.

Piotrek przestał kierować wiązkę światła pod nogi, chcieli się rozejrzeć. Problemem była tylko moc magicznego długopisu, który nie pozwalał zobaczyć zbyt wiele. Rozświetlił, w ramach możliwości, sufit. Rozciągał się tam szereg rur, wszystkie połączone ze sobą i ze wspólnym ujściem gdzieś u góry. Robiło to za wyciąg, stąd ten szum i ledwie wyczuwalny zapach. Zaczęli się zastanawiać po co to wszystko. Co tu takiego się działo, że nie wystarczało otwarcie okna.

— Poświeć po ścianach — rozkazała Kaśka. Wyraźnie było czuć, że jest podniecona odkryciem i czekała na więcej.

Piotrek oczywiście wykonał polecenie, ale za chwilę zaczął tego żałować. Na ścianach wisiały psy. Wszelkie, małe i duże. Wszystkie skierowane pyskiem w głąb pomieszczenia. Nie wiedzieli co robić, z jednej strony byli ciekawi, z drugiej jednak zawładnął nimi strach. Wszystko składało się w całość, ten wyciąg na suficie, te unoszące się w powietrzu zapachy chemikaliów.

Kaśka poczuła jak odruch ściska i odwraca do góry nogami jej wnętrzności. Piotrek starał się zachowywać twardo, jednak czuł dokładnie to samo. W końcu się przełamał i podszedł bliżej. Uczucie się nasilało. „Nie wymiękaj” — powtarzał w głowie. Zbliżył się na wyciągnięcie ręki. Dotknął jednego ze zwierząt, ostrożnie, jednym palcem lewej dłoni. Nie była mu tak bardzo potrzebna, jakby co.

Najpierw poczuł miękką sierść, potem palec delikatnie dotknął zimnej skóry. Bał się jak nigdy, że zobaczy coś, czego jego piękny umysł nie powinien zawierać w swojej pamięci. Próbował się przemóc, aż w końcu docisnął mocniej. Okazało się, że pod naciskiem skóra miękko zapadła się w plusz, tam gdzie powinny być żebra. Nie był może weterynarzem, ale tego mógł być pewien. Głos utknął mu w piersi, na chwilę się zapowietrzył.

— Co się dzieje? — wydukała zniecierpliwiona i przerażona Kaśka.

— One… one… — jąkał się. — One są wypchane — przeszło mu w końcu przez usta.

Wciągnęła powietrze ze świstem i również chwilę zajęło jej powrócenie do normalnego trybu oddychania. Nie mogła w to uwierzyć. Bała się iść dalej, ale czuła, że musi to zrobić. Musi poznać tajemnicę pokoju i przekazać ją dalej, przekazać policji. Ktoś musi za to wszystko odpowiedzieć.

Podeszła do Piotrka i pociągnęła go za rękę, kierując się w głąb pomieszczenia. Małymi kroczkami mijali kolejne psy wiszące na ścianach. Część była cała, z niektórych została jedynie głowa. Naliczyli ich około dwudziestu, tylko na jednej ścianie. Bali się patrzeć w drugą stronę.

Szli dość długo, nie pamiętali, żeby plan budynku przewidywał gdziekolwiek taki długi korytarz. W końcu się zatrzymali. Prawdopodobnie na środku stał metalowy stół, cały poobcierany z pierwszymi ogniskami rdzy. Na nim leżał kolejny psiak. Tym razem nie był wypchany. Był otwarty po stronie brzusznej, wychodziły z niego jelita, prawdopodobnie żołądek i wątroba, nie wiedzieli.

Odruchy nasiliły się u obojga, Piotrek nie wytrzymał i zwrócił śniadanie na podłogę. Kaśka poszła w ślad za nim uzupełniając kolorową breję na podłodze. Nie widzieli tych kolorów, ale lepiej dla nich. Już nie chcieli patrzeć na wszechobecne okrucieństwo, dlatego ruszyli prędko w stronę otwartych drzwi, do światełka w tunelu.

Wyskoczyli stamtąd i trzasnęli za sobą drzwiami. Zamek nie zaskoczył, ale tego już nie zauważyli.

— Piotrek, musimy coś z tym zrobić — powiedziała roztrzęsiona.

— Niby co, Kaśka? Co z tym zrobić?

— Trzeba się uspokoić, ułożyć sobie to wszystko, tak. Zadzwonimy na policję, może oni coś wymyślą — próbowała zebrać myśli, ręce jej się trzęsły.

Stali jak wryci patrząc na czerwone drzwi. Drzwi do piekła.

— Dzień dobry! — ktoś krzyknął za ich plecami.


***


„Cholera, widzieli wszystko. Muszę się ich pozbyć. Trudno, może dwa humanoidalne eksponaty też znajdą swoje miejsce za tymi drzwiami.” — myślał Marek. Patrzyli po sobie, żadne nie wiedziało co powiedzieć. Pierwszy krok wykonał najstarszy.

— Ja w sprawie tego mieszkania, miałem się spotkać z kupcem. To państwo? — starał się panować nad głosem najlepiej jak potrafił. „Spokojnie, nie wiedzą, że to twoje.”

Nie potrafili niczego odpowiedzieć. Widoki z tego pokoju paraliżowały ich wszelkie reakcje. Wykorzystał to i brnął dalej.

— Ach, przepraszam, to jasne. Państwo na inwentaryzację. Proszę się nie przejmować tamtymi drzwiami, tu kiedyś było przejście między dwoma mieszkaniami, podobno jakieś rodziny z tego kiedyś korzystały, ale to nie należy do żadnego z nich. Zresztą i tak nie wiadomo jak się tam dostać, klucze musiały przepaść.

Piotrek odwrócił się do drzwi i dyskretnie je domknął, udając, że się z nimi szarpie. Szybko przekręcił kluczyk i schował do kieszeni.

— Całkiem solidne wykonanie — powiedział. — Kiedyś nie było takich drzwi, ktoś musiał słono zapłacić za taką robotę.

Marek pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie wiedział o co chodzi z tymi drzwiami, ale nie obchodziło go to. Musiał coś z nimi zrobić i nie wzbudzać podejrzeń co do swoich zamiarów. Z trudem dusił w sobie zdenerwowanie.

— Zapraszam państwa na kawę, na pewno przyda się doładować baterie.

— Dziękujemy, chętnie skorzystamy — powiedziała Kasia i ruszyła w stronę nieznajomego. Piotrek z lekkim opóźnieniem zrobił to samo.

Przeszli do klatki obok. W sumie i tak będą musieli tu pomierzyć, więc nie tracili czasu na chodzenie bez sensu. A przerwa dobrze im zrobi. Jedno tylko niepokoiło Kaśkę, niestety nie mogła się tym teraz podzielić ze swoim współpracownikiem. Jeszcze nigdy żaden mieszkaniec nie zaprosił do siebie na kawę. Może i za dużo czytała książek o mordercach, ale po prostu coś jej nie pasowało.

Piotrek za to pozostał bezrefleksyjny. Ucieszył się na wieść o ciepłej kawie, musi ochłonąć. To co zobaczył, nie powinno się wydarzyć i ciągle ma wrażenie, że zaraz się obudzi. Że to tylko głupi sen po alkoholu i wszystko wróci do normy. Dlatego powoli uspokajał się wewnętrznie, rozsiadł się na kanapie i czekał na napój.

Z kuchni dochodziły odgłosy szurania kubkami i gotującej się wody. W tym wszystkim milknął dźwięk otwieranego woreczka z tabletkami. Nie wyglądały jak zwykłe tabletki kupione przy kasie w dyskoncie. To było coś, co miało rozwiązać powstały problem Marka. Dyskretnie pokruszył dwie z nich i wsypał po równo do dwóch kubków z kawą. Po chwili pojawił się z tacą w salonie.

— Proszę bardzo — powiedział rozstawiając kubeczki. — Słodźcie sobie, jest też śmietanka — poustawiał wszystko na stoliku i sam usiadł do swojej kawy.

Podziękowali i wzięli się za doprawianie rozpuszczalnej. Oboje sypnęli po jednej łyżeczce, tylko Piotrek zalał śmietanką. Marek preferował czarną, mocną, taką jaką stworzył producent. Gospodarz przyglądał się inżynierom czekając, aż specyfik zacznie działać.

Mijały minuty. Rozmowa z gospodarzem nie kleiła się zupełnie, jednak czuli, że odpoczywają. Piotrek jakby bardziej, coraz częściej podpierał głowę dłonią, masował się po karku. Przepraszał oczywiście, tłumacząc się, że słabo dzisiaj spał. Kaśka czujnie zwróciła uwagę, że pan który ich zaprosił, również odpływał z każdą chwilą coraz bardziej.

W głowie Marka tliła się myśl, że pomylił kubki. Ale była ona tak słaba, że nie znalazła fizycznego ujścia w działaniu. Oparł się w fotelu, poprawił na siedzisku i po prostu zasnął. Jakby synchronicznie, Piotrek również padł. Kaśka nie wiedziała co się dzieje, ale poczuła, że musi zacząć działać.

Cała ta sytuacja była dziwna od samego początku. Znajdują zamknięty pokój w opuszczonym mieszkaniu, odkrywają czyjąś brudną tajemnicę i na koniec, ni z tego, ni z owego, pojawia się jakiś koleś i zaprasza ich do siebie. Nic tu się nie kleiło. Odruchowo sprawdziła puls i oddech Piotrka. Żył.

Przeszła do kuchni, zobaczyła ślady na blacie po kruszonych tabletkach, a tuż obok rzeczone tabletki w przezroczystym woreczku. Widziała już takie gdzieś. W jednej z książek były opisane wszystkie substancje, których używają mordercy i inni tacy mili goście. Ale nie mogła sobie przypomnieć co to. Zadzwoniła po odpowiednie służby.

Niczego nie dotykała, bała się znaleźć coś więcej. Przeszła do sypialni, która była ostatnim pokojem w tym mieszkaniu. Przeraziła się od razu po uchyleniu drzwi. Wszędzie koty. Na ścianach zdjęcia, pościel tematyczna, jakieś figurki w ich kształcie stojące na parapecie i szafce nocnej. W rogu jakaś kocia wieża, prowadząca do podwieszanych tuneli na suficie. Istny koci raj. Ale żadnego żywego kota

Zapomniała o strachu, zżerała ją ciekawość. Zbliżyła się do szafki nocnej i wysunęła szufladę. Jej oczom ukazał się album ze zdjęciami, z zaskakującą okładką — kotem. Usiadła na krańcu łóżka i zaczęła przeglądać. Wiedziała, że ma dużo czasu, to coś musiało długo działać. Chęć poznania prawdy była zbyt silna.

Otworzyła album. Zawierał zdjęcia, o zgrozo, kota rasy sfinks. Był obrzydliwy, całe szczęście, że go tu nie było. Przewracała strony szybko, jakby miała skaner w oczach i ten krótki moment wystarczał na analizę. Nie było tu nic ciekawego. Na samym końcu była przyklejona koperta. Obejrzała zawartość i zamarła.


***


Szef dał im wolne na tydzień. Uznał, że po czymś takim należy im się przerwa. Wręcz wygonił ich z biura. Nie chciał chyba, żeby zdradzali reszcie szczegóły tej akcji. Kiedy wyszli, otworzył szafkę w swoim gabinecie i wyciągnął, zza stosu dokumentów, butelkę Danielsa. Nalał jedną trzecią szklanki, niczym nie rozcieńczał. Należał do ludzi, którzy uwielbiają smak czystej whisky. Zaczął bujać się na swoim skórzanym fotelu i powoli sączyć trunek.

Para nieszczęśników udała się na przystanek. W milczeniu, każde zamknięte z własnymi myślami. Piotrek nadal uważał, że zaraz się obudzi, a Kaśka nie czuła kompletnie nic. Tyle okrucieństwa jednego poranka to stanowczo za dużo. I mimo, że słyszy się o nim bardzo dużo, to jednak to wszystko wydaje się odległe. Nie przejmuje się tak bardzo masowym ludobójstwem w Syrii, ilość gwałtów w Indiach to tylko statystyka, a o Chińskich, małych rączkach, które złożyły jej iPhone słyszała już tyle bajek, że już w to nie wierzy.

A dzisiaj? Dzisiaj to wszystko stało się na jej oczach, w jej mieście, kilka przystanków stąd. Przechodziły ją dreszcze na samą myśl o tym, co było rano. Potrzebowała zapomnieć, przykryć to wspomnienie kilkoma innymi. Musi wyjechać, choćby na dwa dni. Musi coś przeżyć.

Dotarli na przystanek. Będą jechać jednym autobusem, Piotrek wysiadał po dwóch, a ona nie wiedziała po ilu, jechała do samego końca. Popatrzył na nią, ale nic nie powiedział. Poznała po nim, że coś ukrywa. Trochę się znali, albo tylko to ona dobrze znała jego. Podeszła trochę bliżej i szturchnęła go łokciem w bok. Tak jak z komputerem, czasem trzeba kopnąć, żeby się odwiesił.

— Tak pomyślałem — odkaszlnął. — Może wejdziesz do mnie na chwilę, nie chciałbym być sam teraz. Może tobie też się przyda towarzystwo.

Przytaknęła głową. Właściwie czemu nie, pomyślała. Marzyła jej się jakaś głupia komedia i wino. Albo piwo, nie miała obecnie nastroju na wybrzydzanie. Wystarczy coś, co nieco rozświetli jej ten dzień. Słońce niknęło właśnie za czarną chmurą.

Wsiedli do autobusu i pojechali. Podróż minęła jak sekunda, nie była pewna, czy nie spała w tym czasie. Przeszli przez mały park i znaleźli się pod blokiem. Całe szczęście, bo do kamienicy by nie weszła. Dotarło do niej, że będzie musiała jechać do rodziców, bo sama mieszka w kamienicy. Świetnie, kolejni którzy będą chcieli wiedzieć co tam u niej. Przecież ich nie może okłamać. Coś wymyśli, byle dzisiaj tam nie jechać.

Piotrek otworzył drzwi do mieszkania i zaprosił ją do środka. Było zadziwiająco czysto jak na męskie lokum. Zdjęła buty i przeszła do pokoju dziennego. Zaproponował jej jakieś kolorowe napoje, ale nie chciała być trzeźwa. Wyjął im po piwie. Kolejny powód do zadowolenia, piwa nie pochodziły z małych browarów. Kaśka nie rozumiała jak można pić te wstrętne wytwory udawanych specjalistów. Piwo to piwo, nie ma się nad czym rozwodzić.

Nie chciała nawet szklanki, otworzyła puszkę z sykiem ulatującego gazu i przechyliła. Zimny płyn spływał przełykiem napełniając żołądek. Piotrek był pod wrażeniem tempa, nawet z kolegami mieli pewne opory przed takim wlewem. Ta kobieta była niesamowita, pomyślał.

Poczuła jego wzrok na sobie i szybko powiedziała.

— Mam dwóch braci, starszych. Nie takie rzeczy się robiło. Umiesz otwierać butelkę zębami? — pokręcił głową. — A no widzisz, a ja umiem. Mam sporo niekobiecych cech.

Słuchał jej z podziwem, ale nie uważał, że jest mało kobieca. Wręcz przeciwnie, te męskie zachowania jeszcze dodawały jej uroku. Mówiła dużo, chyba potrzebowała spuścić z siebie powietrze, które nie pozwalało jej po tym wszystkim wrócić na ziemię. Przynosił tylko kolejne piwa, wynosił puste puszki. Był gotowy na kumpli, mieli oglądać mecz w jutrzejszy wieczór. Trudno, zaopatrzy się jeszcze raz.

Kaśka ciągnęła opowieści o rodzinnym domu, o swoich życiowych porażkach i zwycięstwach. O wielu śmiesznych sytuacjach, którymi prawie doprowadzała Piotrka do płaczu. Za oknem było już kompletnie ciemno, a ona z każdym zdaniem stawała się coraz to bardziej wątła. W końcu oparła się o Piotrka i zasnęła.

Nie chciał jej budzić, delikatnie usunął się spod niej i położył jej poduszkę pod głowę. Przyniósł jakąś kołdrę i wszystko pogasił. Zasłonił okna i poszedł do sypialni. Niech nic nie przerywa jej błogiego snu. Wiedział, że ona przeżyła to bardziej, bo jakimś trafem ten gość pomylił kubki i pozwolił jej odkryć tajemnicę. Tajemnicę, o której wie ona i zapewne ktoś z policji.


***


Wybiegła przed klatkę jak tylko usłyszała radiowóz. Niemalże wepchnęła policjantów na górę. Pokazała im mieszkanie i dokumenty, na dowód, że nikogo nie powinno tutaj być. Potem pokazała im drzwi i spytała o latarkę. Oczywiście mieli, mimo że to dzienne wezwanie. Wszystko spisywali, żeby nic nikomu nie umknęło. Nawet fakt, że z kieszeni spodni wyciągnęła klucz.

Drzwi się otworzyły, policjanci od razu włączyli latarki. Okazało się, że przy ich mocy było wszystko dokładnie widać już z progu. Twarze funkcjonariuszy pokryło obrzydzenie, nie byli gotowi na coś takiego. Dopiero teraz Kaśka zobaczyła ogrom tego wszystkiego. Psy wiszące na ścianach szły w dziesiątki. Były to głównie kundle, parę yorków. Na końcu pomieszczenia stały worki z pluszem, obok nich regał z różnymi butelkami. Na środku był ten metalowy stół, a na nim pies z wnętrznościami na wierzchu. Oczywiście, podłoga była upaćkana treścią żołądkową.

Policjanci powstrzymali swoje odruchy, w końcu byli na służbie. Przeszli przez pokój przyglądając się każdej rzeczy. Kaśka dojrzała parę szczegółów. Każdy pies miał ponacinane kończyny, prawdopodobnie po to, żeby nie wierzgały podczas operacji. Ten zwyrodnialec kroił te zwierzęta w pełnej świadomości. Ściany były pokryte pianką, podłoga też była wygłuszona. Prawdopodobnie można było zrobić tu imprezę i nikt by o niej nie wiedział.

Jeden z policjantów podszedł do stołu.

— Ej, to nie ten zaginiony pies? — rzucił do swojego partnera. Tamten szybko pojawił się przy nim.

— O kurwa — powiedział bez ogródek. — Faktycznie. Poczekaj, zrobiłem zdjęcie tego ogłoszenia.

Poszperał chwilę w telefonie po czym pokazał fotkę koledze. Obaj zaczęli kręcić głowami kompletnie nie przejmując się obecnością Kaśki. A ona, jak to zostawiony sam sobie człowiek, zaczęła się rozglądać. Patrzyła po martwych pyskach i wyobrażała sobie cierpienie właścicieli, którzy dowiedzą się co stało się z ich psami. Każdy miał obróżkę. Przeszły ją ciarki.

— Mówiła pani, że wie kto to zrobił. Skąd?

— Mam dowód — i podała im album. — Najważniejsze jest w kopercie na końcu.

Zaczęli przeglądać, jakby nie ufali, że faktycznie Kaśka ma rację. Po przewertowaniu wszystkich stron sięgnęli po kopertę. Wyciągnęli plik kolejnych zdjęć i jak na sygnał zakryli usta rękoma. Album upadł na podłogę, wraz z kopertą i wyciągniętymi zdjęciami.

— Skąd pani to ma?

— Zaprowadzę panów, to w klatce obok — odpowiedziała i ruszyli w stronę wyjścia.

Pokój został bez śladu życia zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Przestrzeń wypełniały dusze martwych psów, które nie są w stanie wydostać się z pokoju przez szumiący wyciąg. Oddzielone od swoich ciał czekają na wolność.

I ten rozszarpany kot, z licznymi śladami psich zębów. Cały we krwi, konający. Tylko wprawne oko dostrzeże, że to sfinks.

Asystent

Stanowisko kierownika, coś o czym marzył od zawsze. Wysokie zarobki, życie w biegu i masa rzeczy na głowie. Jego żywioł — praca. Mimo, że zawsze był w niedoczasie i spóźniał się do pracy, wszyscy wiedzieli co mają robić. Cenił swój zespół za pracowitość i realizację zadań.

Zaparkował swojego Peugeota w garażu pod biurowcem i szybko ruszył w kierunku windy. Nie podobało mu się to auto, ale przyszła żona zdecydowała. W domu to ona była decyzyjna i odpowiadało mu to. Wystarczało, że w pracy podejmował ryzyko i był mózgiem wielu operacji. W domu faktycznie odpoczywał od wszystkiego.

Wjechał na jedenaste piętro i szybko przemknął do swojego gabinetu. Widok na miasto napawał go spokojem i dumą, bo zawsze uważał pracę w takim miejscu za sukces. Przejrzał korespondencję, tę na biurku i tę w komputerze. Jeden z jego pracowników zawsze dbał o to, żeby poczta nie czekała w skrzynce.

Pan Wojciech, doświadczony księgowy, który zawsze przychodził najwcześniej i wychodził jako jeden z ostatnich. Jego prawa ręka, bez niego mógłby nie nadążyć ze wszystkim. To był strzał w dziesiątkę, doświadczenie wprowadzające spokój, a nie młodzieńcza werwa i zamieszanie. Kiedy tylko odbębnił poranne obowiązki zdecydował się zajrzeć do swojego asystenta.

Pan Wojciech siedział jak zawsze przy biurku, lecz tym razem głowa leżała wsparta na rękach. Z początku kierownik myślał, że asystent po prostu odsypia, ale niepokój wziął górę i podszedł sprawdzić czy wszystko z nim ok. Nie było, Wojtek nie oddychał, puls był niewyczuwalny. Szef zamarł. Upadł na podłogę i trzęsącymi się rękami zadzwonił na pogotowie.

Zjawili się bardzo szybko, nie dało się stwierdzić ile czasu minęło. Kierownik niemalże sam potrzebował pomocy, dostał od ratowników leki na uspokojenie, ale nie dawały ukojenia. Lekarz stwierdził zgon, który nastąpił prawdopodobnie już godzinę temu. Kierownik cały się trząsł, zarządził dzień wolny i odesłał wszystkich do domów. Sam został jeszcze trochę, musiał ochłonąć.

Po jakimś czasie pojawiła się policja, obejrzeli miejsce pracy i stwierdzili brak niepokojących elementów.

— Imię, nazwisko i wszystko co pan wie o zmarłym. To tylko procedury, proszę się nie przejmować — powiedział policjant, chyba jakiś detektyw, przesłuchiwany nie potrafił stwierdzić.

— Adam Wachowski — wyjąkał. — Pan Wojtek był świetnym pracownikiem, moja prawa ręka. Miał swoje lata, problemy z sercem. Bodajże rok temu wszczepiono mu rozrusznik. Boję się, że to przez to. Starałem się go oszczędzać, ograniczałem jego obowiązki, żeby nie musiał się przeciążać, ale on był uparty i mówił, że się dobrze czuje.

— Dziękuję, to wystarczy — powiedział policjant.

Policjanci wyszli, zostawiając pustkę w gabinecie. Za oknami zaczynało robić się ciemno, nadchodziła burza. Dalekie grzmoty obudziły Adama i zmotywowały do wyjścia z firmy. Wsiadł do auta i ruszył. Tocząc się przez miasto myślał o tym co dzisiaj zobaczył. Wciąż nie mógł uwierzyć. Jeszcze wczoraj, Wojtek mówił, że wszystko jest ok. Co się mogło zmienić? Skupiony wokół wydarzenia prawie wpadł na skrzyżowanie przy czerwonym świetle. Mocno szarpnął hamulcami, samochód stanął dęba i zatrzymał się w połowie pasów.

Adam wziął głęboki oddech i ruszył wraz z zielonym światłem. Zaparkował pod blokiem w którym mieszkał i wczłapał się do mieszkania. Przywitała go narzeczona, zdziwiona wcześniejszym powrotem swojego lubego.

— Co się stało? — spytała nieco zaniepokojona. — Wyglądasz jakbyś nie spał od tygodnia.

— Wojtek nie żyje — narzeczona aż usiadła.

— Co? — wydukała. — Jak to?

— Nie wiem jak, wszedłem do niego i już nie żył. Nie gadajmy o tym, proszę. Muszę wyluzować.

— Dobrze, coś wykombinuję dla ciebie. Poleżymy, obejrzymy film, zamówimy coś do jedzenia. Niestety mam czas tylko do wieczora, robimy nocne zdjęcia do paru scen. Nie mogę tego przełożyć, przepraszam.

— Jasne, rozumiem. To co jemy?


***


— Magda pojechała na plan to pomyślałem, że wpadnę — powiedział Adam unosząc piwa, żeby sąsiad zauważył.

— Ty to zawsze wiesz, kiedy przyjść. Zapraszam — Marek odpowiedział z uśmiechem na ustach.

Rozsiedli się na kanapie i otworzyli butelki. Chwilę siedzieli bez słowa, ale to nie było dla nich nic nowego. Starali się delektować smakiem piwa, dopiero potem zaczynali rozmowę.

— Dobra, to co cię sprowadza do mnie. Widzę że coś jest nie w porządku.

— Aa, bo widzisz — urwał, nie wiedząc jak powiedzieć to, co się w nim kłębiło. — Mój asystent, kojarzysz zapewne z opowieści, zmarł dzisiaj w pracy. Mam poczucie winy.

— Przykro mi, naprawdę. Ale wiedz, że to nie twoja wina. Był chory, prawda? — Adam pokiwał głową w odpowiedzi. — No więc właśnie, widocznie tak miało być. Niech spoczywa w pokoju, nie zadręczaj się.

— Może masz rację. Za dużo ostatnio wziąłem na głowę. Firma pochłania. Dobrze, że na sąsiada mogę liczyć — uśmiechnął się i uniósł butelkę.

— Oczywiście — odpowiedział.


***


Adam nie mógł spać w nocy, ciągle myślał o panu Wojtku. Nie mógł uwierzyć, że to tak po prostu się stało. Ze zmęczenia wymyślał różne scenariusze, nawet najbardziej abstrakcyjne. Szlakiem filmowych opowieści, wyobrażał sobie zabójcę i to jak otruwa jego asystenta, wlewając do herbaty dowolny zabójczy specyfik.

Pojechał do pracy, tym razem wcześniej niż to ostatnio bywało. Możliwe, że to z szacunku dla Wojciecha i jego zaangażowania. Przede wszystkim chciał zobaczyć jego gabinet jeszcze raz, zanim pojawi się zastępca. Zanim znikną wszystkie rzeczy związane z jego prawą ręką.

W biurze nie było jeszcze nikogo, a mimo to poruszał się bezszelestnie. Powoli przestąpił próg do gabinetu asystenta i spojrzał na biurko. Było schludne, gotowe do pracy, wszystko miało swoje miejsce jak u klasowego prymusa na szkolnej ławce. Położył dłoń na solidnym, drewnianym blacie i szybko cofnął rękę. Jak rażony prądem, wyprostował się momentalnie a przed oczami miał sytuację z wczoraj.

Coś kazało mu przejść obok biurka i spocząć na fotelu. Był świetny, miękki, profilowany. Na pewno znacząco poprawiał wydajność pracy i komfort. Adam rozsiadł się i spędził tak chwilę. Obrócił się na fotelu, zerknął jeszcze na oparcie, sprawdził wykonanie. Było twarde w jednym punkcie, ale może tak musi być. Kierownik rozważał przeniesienie go do swojego gabinetu.

Irracjonalne, ale uważał, że żaden inny asystent nie będzie godzien zajmować tego miejsca. Cały poprzedni dzień był irracjonalny, jego myśli długo jeszcze będą się normalizować. Wrócił do swojego gabinetu i do swoich obowiązków. Wertował papiery, planował pracę dla swojej ekipy. Tylko praca mogła go uratować przed zwariowaniem.

Mijały godziny i ze zdziwieniem stwierdził, że ani razu nie musiał odbierać telefonu. Zajrzał do kieszeni marynarki, wyciągnął smartphone i zobaczył, że jest wyłączony. Próbował go włączyć, ale bez skutku. Wyciągnął z biurka ładowarkę i podłączył, po chwili odpalił telefon. Bateria ładowała się od zera, dziwne, bo miał wrażenie, że baterii powinno mu starczyć do końca dnia. Poza tym nie usłyszał powiadomienia o niskim poziomie naładowania.

Wszedł do niego jeden z pracowników, młody i całkiem ambitny, ale roztrzepany. Na pewno zna się lepiej na telefonach. Porozmawiali chwilę o pracy i Adam podjął temat.

— Wiesz może czemu rozładowała mi się nagle bateria? Mógłbym przysiąc, że było jej jeszcze sporo.

— A szef miał takie przypadki wcześniej? Może już się zestarzała.

— Nie było tak wcześniej, całkiem nowy telefon.

— Z tego co wiem, to magnesy potrafią rozładować telefon, albo nawet wykasować dane.

— Ale skąd magnes?

— Tego nie wiem, szefie. Muszę wracać do pracy, przepraszam.

— Jasne, idź — odpowiedział Adam i zamyślił się.

To wszystko było nie na miejscu. Męczyły go własne myśli, wszelkie niezrozumiałe zdarzenia wybijały go z rytmu. A teraz, z zamyślenia wyrwał go telefon.

— Dzień dobry, z tej strony Maria, żona Wojtka — usłyszał zapłakany głos w słuchawce. — Dzwonię do pana, bo mąż pewnie by chciał, żeby pan wiedział. Jego rozrusznik zawiódł i to dlatego… — urwała. — Przepraszam, że przeszkodziłam, do widzenia.

Nie zdążył nawet nic powiedzieć, informacja dodatkowo go zszokowała. Nie wiedział co robić, dlatego wstał i przeszedł do gabinetu asystenta. Rozejrzał się po pokoju, nie wiedział po co. Oparł się o ścianę, zsunął na ziemię i spojrzał na biurko. Biurko, przy którym dzień w dzień pracował pan Wojtek. Biurko, przy którym wczoraj zmarł. Jak abstrakcyjne by to nie było, miał wątpliwości co do czystości tego przypadku.

Otrząsnął się. Sięgnął po telefon i zadzwonił do swojego kolegi lekarza.

— Cześć — rzucił szybko nie czekając na odpowiedź. — Wiesz może, czy da się zresetować rozrusznik magnesem? Czy wyłączyć jakoś?

— Cześć Adam — odpowiedział lekarz, mocno zdezorientowany. — Raczej tak, ale czemu pytasz?

— Za długo by opowiadać. Przyjdź do mnie kiedyś na piwo, dawno żeśmy się nie widzieli, opowiem ci wszystko — i odłożył słuchawkę.

Chwilę myślał, po czym szarpnął telefon odrywając go od ładowarki.

— Dzień dobry, chciałbym zgłosić podejrzenie zabójstwa.


***


Policja zjawiła się po godzinie, widocznie sprawa nie jest dla nich pilna. Adam był innego zdania, od razu przekazał wszelkie swoje podejrzenia. Niestety przysłany patrol nie był zbyt zaangażowany, powoli spisywał kolejne dane nie próbując nawet wyciągać wniosków. Wspomniany fotel nie był nawet brany pod uwagę, raczej wywoływał szydercze uśmiechy.

Adam był zdenerwowany, tylko on znał powagę sytuacji. Tracił cierpliwość do dwóch wątpliwie profesjonalnych funkcjonariuszy i wciąż liczył, że jednak zjawi się ktoś bardziej zaangżowany. Na jego szczęście zjawił się ktoś odpowiedni. Detektyw. Osoba kojarzona głównie z filmami sensacyjnymi, ale w prawdziwym życiu też powinna się sprawdzić.

Poprosił Adama o przedstawienie mu najistotniejszych faktów oraz swoich podejrzeń. W akompaniamencie cichych śmiechów podszedł do fotela zakładając rękawiczki. Sprawdził dokładnie wskazane miejsce, następnie przyjrzał się szwom w oparciu. Jego uwagę zwróciły podwójne dziury po zszywaniu materiału. Ktoś próbował odwzorować oryginalne przeszycia, jednak bezskutecznie.

Adam czuł jak wzbiera w nim złość i bezradność. Zbrodnia doskonała, znalazł słaby punkt i w niego uderzył. Jednocześnie ręce były czyste. Detektyw naciął nożem do papieru szwy i sięgnął ręką po ukryty tam przedmiot. Magnes.

Cichy rechot ucichł, funkcjonariusze pospuszczali głowy i podeszli pomóc zebrać odciski ze znaleziska. Zabezpieczone dowody detektyw schował do torby, po czym odesłał policjantów na komisariat, żeby zaczęli przeszukiwać bazę danych. Wyrażał jednocześnie wątpliwość, że cokolwiek się znajdzie, ale procedury kazały próbować.

— Ma pan jakieś podejrzenia? — uderzył pytaniem.

— Nie mam, nie myślałem o tym wcześniej.

— Spokojnie. Rozumiem, że to dla pana szok. Proponuję zejść na dół, do kawiarni, napijemy się czegoś, a pan na spokojnie pomyśli. Może pan zamknąć ten gabinet?

— Tak, oczywiście.


***


— Twierdzi pan, że to ktoś z pracowników?

— A to nie oczywiste? Najczystsze podejrzenia, kto inny mógłby mieć interes w tej tragedii? — niecierpliwił się Adam. Chciał mieć to za sobą, położyć się w domu i zapomnieć o wszystkim.

— Tylko spokojnie, może nam to jeszcze trochę zająć. Ktoś konkretny nasuwa się panu na myśl?

— Raczej nie, nikomu nie mówiłem ostatnio, że ma szansę na wielki awans czy coś w tym stylu. Znam swoich pracowników, wątpię, żeby ktoś z nich zrobił to z zazdrości.

— No dobrze — detektyw zaczął masować się po skroniach. — Wie pan czy miał jakichś wrogów? Byliście dosyć blisko, może wspominał o kimś.

— Nie przypominam sobie — Adam się skrzywił, nie podobał mu się kierunek tej rozmowy.

— A pan?

— Co ja? — oburzył się kierownik. — Zabiłem swojego najlepszego pracownika? W jakim celu?

— Prosiłem o spokój — detektyw był niewzruszony, co chwilę tylko mieszał łyżeczką w swojej kawie. — Muszę zapytać o wszystko, taki zawód. Dobrze, może ktoś z zewnątrz?

— W jakim sensie? — zdziwił się Adam.

— Już wiemy, że nasza ofiara nie miała wrogów, ale może pan jakichś ma?

— O żadnych wrogach nie wiem, nie jestem konfliktowym człowiekiem. Wolę się raczej bratać.

— A zazdrość?

— Proszę pana, zazdrościć może mi wiele osób, ale nikt mi tego w twarz nie powie. Ja sam też nie skupiam się na docinkach innych, szkoda zdrowia.

— Ok, to zróbmy tak, że pan zacznie zwracać uwagę na to, co kto mówi — niemalże rozkazał detektyw. — Potrzebujemy poszlak, inaczej śledztwo utknie.

— Rozumiem — speszył się. Głupio mu było, że nieco pokpił sprawę śledztwa. Nie był pomocny, chciał wszystko zrzucić na kogoś.

Pożegnali się. Detektyw zostawił swój prywatny numer i poprosił o natychmiastowe kontakty. Adam od razu wrócił do domu, zamówił sushi i zaległ na kanapie. Jego narzeczonej nie było w domu, znowu siedziała na planie. Był z tym sam, nie pierwszy raz w trudnym momencie. Rozumiał, że praca jest ważna, ale zaczynało go to irytować.

Usłyszał dzwonek do drzwi, więc wstał licząc na dostawcę. Za drzwiami ujrzał jednak swojego sąsiada z naprzeciwka. W dłoniach trzymał butelkę szkockiej.

— Cześć Adam. Masz chwilę?

Adam zerknął na butelkę, potem na uśmiechniętą twarz sąsiada. Miał chwilę, miał cały wieczór i parszywy humor. Rozwiązanie uważał za idealne. Poza tym, zajmie myśli czymś weselszym, bo pewnie sąsiad miał dobry powód na świętowanie. Zaprosił go do środka i zasiedli do stołu.

— Marek, co cię sprowadza?

— Same dobre rzeczy. Dostałem w końcu robotę. Właściwie to podpisałem umowę, skończyłem okres próbny i się udało.

— No to świetnie. Dobrze, że coś trafiłeś. Przepraszam raz jeszcze, że nie znalazłem nic dla ciebie wcześniej, nic się nie zwolniło.

— Spokojnie, było minęło. Za sukcesy — uniósł drinka.

Wieczór minął szybko, noc też. Wypity alkohol bardzo szybko ułożył Adama do snu, na szczęście poranek nie był kłopotliwy. Magda musiała wrócić bardzo późno, bo budzik nawet nie sprawił grymasu na jej twarzy. Adam zebrał się do pracy i prawdopodobnie znowu będzie przed czasem. Na klatce schodowej minął swojego sąsiada z dołu.

— Jak tam sąsiedzie? Wiesz już co się stało?

— Nie, jeszcze nie. Przepraszam Arek, nie mogę gadać, śpieszę się do pracy.

— No tak, pan prezes — powiedział z przekąsem. — Pilnuj interesów, wiadomo.

Adam zbiegł do samochodu, nie zwrócił nawet uwagi na docinki sąsiada. Wieści szybko się rozchodzą, pomyślał.


***


Praca minęła szybko, wrócił do domu i w końcu zastał swoją wybrankę serca.

— Dawno cię nie widziałem, miło że jesteś.

— Dlaczego się czepiasz? — oburzyła się. — Pracuję, wymaga to poświęceń, nie możesz tego zrozumieć?

— Mógłbym to zrozumieć, gdyby nie to, że ciągle cię nie ma. I dodam, że nie widziałem jeszcze efektów twojej pracy — uniósł się, napięcie w końcu go przerosło.

— Chcesz coś zasugerować?

— Tak, po prostu nie kochasz mnie już i uciekasz w pracę!

— Jak możesz tak mówić? — powiedziała wysokim głosem.

— Mogę mówić co uważam, bo jestem wolnym człowiekiem. Nie zabronisz mi zwracać uwagi na to, co mnie wkurza.

— Dobrze, rób sobie co chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem — odwróciła się na pięcie i schowała się w sypialni.

Po chwili wyszła stamtąd z torbą w dłoni. Nie spojrzała nawet na Adama, założyła buty i wyszła bez słowa. Drzwi trzasnęły, niosąc się echem na klatce. Adam nie próbował jej gonić, poczuł nawet coś w rodzaju ulgi. Od jakiegoś czasu wszystko było sztuczne, jakby reżyserowane. Czuł, że ona ciągle jest w pracy, w swojej roli. Będą musieli o tym pogadać jak wróci.

Telefon zaczął mu wibrować w kieszeni, więc szybko go wyciągnął i odebrał. W słuchawce usłyszał głos detektywa.

— I jak poszukiwania? — uderzył od razu.

— Nie wiem, nie mogę się na niczym skupić, wszystko jest przeciwko mnie — wysapał jeszcze wkurzony Adam.

— Proszę pana — detektyw przybrał nauczycielski ton. — Nie mamy czasu na pańskie widzi mi się. Musi się pan skupić, nie obchodzi mnie jak, bo tu nie chodzi o pana. Ktoś, kto zabił pana Wojtka, może znowu kogoś zaatakować.

— Przepraszam — wydukał Adam.

— Nie potrzebne mi żadne przeprosiny, tylko konkrety. Zaraz u pana będę — rozłączył się.

Minęło dosłownie parę minut i policjant zjawił się w mieszkaniu.

— Dobra, proszę mi powiedzieć, jak pańskie relacje z sąsiadami? — jak zwykle nie owijał w bawełnę.

— Raczej dobre.

— Proszę pana, konkretnie. Kto jest jaki dla pana, z ogólników nic nie wyciągnę — pierwszy raz okazał niecierpliwość.

— Ok — Adam odkaszlnął stojącą mu w gardle gulę i zaczął zbierać myśli. — Więc tak, kontakty utrzymuję tylko z Arkiem, mieszka piętro niżej, czasami się przecinamy rano w drodze do pracy. Ostatnio się zmienił, jakby coś mu nie szło w życiu i już nie miał ochoty na towarzyskie spotkania. Jest jeszcze mój sąsiad z naprzeciwka, Marek, był u mnie wczoraj. Napiliśmy się za jego nową pracę. Reszta sąsiadów jest na dzień dobry.

— Obiecywał pan któremuś z nich pracę?

— Tak, Markowi. Chciałem mu pomóc coś znaleźć, ale wakaty obsadzone do końca roku przynajmniej, nie byłem w stanie nic zrobić. Arek pracuje od lat w tej samej firmie, nigdy nie chciał pomocy.

— A gdzie pracuje?

— Z tego co pamiętam to w jakiejś fabryce, ale nie na taśmie, chyba w jakiejś kontroli.

Detektyw pokiwał głową i przez chwilę tylko się rozglądał po mieszkaniu. Adam zerknął na jego notatnik, pierwsza kartka upstrzona jakimiś szlaczkami, być może to były zdania. Część kresek była prosta, to chyba jakieś powiązania.

— Jeszcze jedna rzecz — detektyw przerwał ciszę. — Jakie są pańskie relacje z narzeczoną?

— Ale do czego to…

— Konkretnie — przerwał mu.

— Ostatnio się sypie wszystko — Adam zebrał się w sobie. — Wiecznie jej nie ma, tracimy jakikolwiek kontakt ze sobą. Jeszcze pokłóciliśmy się dzisiaj. Wyszła z torbą, pewnie do koleżanki. Mam dość, ona chyba też.

— Od kiedy się sypie?

— Nie pamiętam, być może od kiedy dostałem awans. Fakt, początkowo nie miałem dla niej czasu, ale starałem się. Zabierałem ją gdzieś, jak tylko znalazła się chwila. Nie powinna się czuć odsunięta.

— Nie wie pan tego, tak? Nie rozmawiali o tym państwo nigdy? — dopytywał się detektyw, ale sam się wycofał. — Nieważne zresztą. Co z zarobkami po awansie?

— No polepszyły się dość znacząco.

— Zarabia pan teraz kilka razy więcej niż dziewczyna, tak?

— Tak, ale co to ma do rzeczy?

— Miejmy nadzieję, że nic — zaczął grzebać po kieszeniach. — Mam wyniki z badania odcisków palców. Wynika z nich, że zabójca był prawdopodobnie kobietą, ewentualnie mężczyzną o kobiecych dłoniach, ale to już mniej prawdopodobne.

Adam poczuł prąd rozlewający się po całym ciele. Oparł głowę na rękach, nie mógł uwierzyć w sugestie detektywa.

— Panie Adamie, nie mówię, że to pańska żona, ale jest to po prostu prawdopodobne. Ma motyw.

— Jaki motyw? O czym pan mówi? — zdenerwował się Adam.

— Proszę pomyśleć. Wcześniej zarabialiście tyle samo i było dobrze, tak? Teraz dziewczyna poczuła się gorsza, relacje w domu podupadły. Być może jakiś problem psychologiczny.

— Niech pan nie robi z mojej kobiety wariatki! — uniósł się Adam.

— Spokojnie, to tylko sugestia.

— Nie chcę słuchać takich sugestii. Poza tym skąd wzięłaby taki mocny magnes?

— To już raczej oczywiste, pan Arek jej pomógł. Być może nawet o wszystkim wie i spodobało mu się podkopanie pana. Zazdrość dwóch osób to silna broń.

— Ale to tylko sugestie i przypuszczenia — rozłożył ręce.

— Od tego musimy zacząć, panie Adamie.

Usłyszeli otwierające się drzwi, do mieszkania wpadła Magda, narzeczona. Miała ze sobą tę samą torbę, z którą wyszła, ale była już pusta. Zwróciła się do Adama nawet nie patrząc w stronę detektywa.

— Wyprowadzam się, nie będę cię dłużej znosić. Wiecznie zmęczony pan kierownik. Więcej czasu spędzałeś z tym swoim asystentem niż ze mną.

— Ale co ty pleciesz? — krzyknął Adam. — Miałem nie chodzić do pracy i co? Zwariowałbym w domu. Zresztą, to ciebie bez przerwy nie ma!

Kłótnia nabrała destrukcyjnego charakteru, oboje przerzucali się oskarżeniami. Magda wzięła się za pakowanie rzeczy, Adam poszedł za nią do sypialni. Kłócili się coraz głośniej, jeszcze chwila i mogło dojść do rękoczynów.

Detektyw w międzyczasie rozpisał sobie w notatniku swoje przypuszczenia, potem podszedł do szafki na korytarzu. Nie interesował go ciekawy kształt, ani ekstrawagancki kolor. Obsypał proszkiem daktyloskopijnym miejsce, o które oparła się Marta. Kiedy ślady były już idealnie widoczne, tuż obok położył kartkę ze zbadanymi odciskami.


***


— Znaleźli go, ma to na co zasłużył.

— Dziękuję panu za informację. Dobrze, że jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie. Wejdzie pan na herbatę?

— Nie, dziękuję — Adam uśmiechnął się do wdowy po panu Wojciechu.

Wsiadł do samochodu, drążek zmiany biegów przesunął na D i ruszył. Wreszcie jeździł tym czym chciał, Peugeota pożegnał zaraz po rozstaniu. Był wolnym człowiekiem, ale nie korzystał z tego nazbyt. Praca trzymała go przy ziemi, poza tym zatrudnił nowego asystenta i miał dwa razy tyle na głowie. Chłopak był zdolny, ale niedoświadczony. Adam liczył na to, że szybko się wyrobi.

Wyspa

Wiatr powoli ustawał, znaczy zbliżał się wieczór. Nie było stąd słychać szumu morza, ale nikt nie był tu na wakacjach. Tu, znaczy w centrum niczego. Miejsce, z którego widać skaliste zbocza i bezkres Morza Śródziemnego. Łagodniejsze zejścia upstrzone są pojedynczymi budynkami, jak trądzik, który opuszcza twarz.

Budynki były okazałe, na pewno świetne dla rodzin. Każdy znalazłby swój kąt. Znalazłby, gdyby domy były ukończone. Świeciły pustkami jak cała wyspa. Dziury w murach, które mogły być oknami. Mogły być, gdyby tylko ktoś chciał wstawić w nie szyby. Obraz jak po bitwie.

Miejsce idealne dla niektórych śmiałków. Należała do nich Afrodyta, lekarz z zawodu, fotograf z zamiłowania. Mieszkała po bardziej żywotnej części wyspy, w stolicy skupiającej większość mieszkańców tego zakątka świata. Praca w szpitalu była jej marzeniem od dziecka, kochała pomagać ludziom. Ale dopiero spacery z aparatem maksymalizowały jej spełnienie.

Tak było i tym razem, kiedy jak młoda kozica wdrapywała się coraz wyżej, ze swoim aparatem w dłoniach. Na ramieniu miała czarną torbę z obiektywami i zapasową baterią. Nigdy nie wiadomo po jakim czasie trafi się to perfekcyjne ułożenie obiektów w kadrze. Czasami całe wieczory spędzała w górach, żeby dostrzec to, czego podświadomie szukała.

Tym razem jej uwagę przykuł dom, a właściwie to, co miało się nim stać w przyszłości. Miała ciężki dzień w pracy, dlatego nie szukała ujęć wielkich czy wesołych. Chciała smutku, pustki, czegoś co odwzoruje jej obecny humor. Jej wieloletni pacjent zmarł niemal na jej rękach.

Nie była pewna czy robi dobrze. Zbliżając się do budynku, nasilało się w niej uczucie łamania prawa, mimo że uznawała to za irracjonalne. Nikogo tu nie było i nie miało prawa być. Przekroczyła próg, stawiając stopę prosto w obślizgłej mazi.

Podskoczyła jak rażona prądem i wybiegła przed dom. Zaczęła nerwowo ścierać z podeszwy klejącą substancję, zostawiając ciągnące się po trawie gluty. Szybko się zorientowała, że to prawdopodobnie stary, rozmaślony owoc, który został przeniesiony tutaj przez jakieś ptactwo. Wzięła głęboki oddech i postąpiła w kierunku budynku.

Tym razem już spoglądała pod nogi, żeby nic jej nie zaskoczyło ponownie. Przestąpiła nad owocową papką i przeszła w głąb domu. Niedoszły salon robił wrażenie, był przestronny i dobrze oświetlony. Dodatkowo, było z niego wyjście na taras. Na pewno świetnie spędzałoby się w nim wieczory z przyjaciółmi, pomyślała.

Nie znalazła w nim jednak tego czegoś. Przeszła w kierunku kolejnych pomieszczeń, z nadzieją na mroczniejszy, przygnębiający widok. Parter niestety nie przyniósł odpowiedniej inspiracji, więc skierowała swoje kroki na schody.

Piętro było podzielone na kilka pomieszczeń. Prawdopodobnie miała tu mieszkać rodzina z dwojgiem, lub nawet trojgiem dzieci, a każde z nich miałoby swój własny pokój. Mały kącik do nauki i zabawy. Obchodziła pokoje z uwagą, ale ciągle nic. Ostatnia nadzieja była w niedoszłej sypialni rodziców, przynajmniej tak sobie wyobrażała układ pomieszczeń. Kolejne przestronne pomieszczenie z dużymi dziurami na okna balkonowe. Rozciągał się z nich widok na dolinę oraz na ogród, w którym stało jedno drzewo oliwne.

Kiedy Afrodyta podeszła bliżej okien usłyszała szuranie. Serce zabiło jej mocniej, pomyślała, że to właściciele przyjechali jednak doglądać posesji. W normalnych warunkach schowałaby się pod łóżko. W normalnych warunkach nie stałaby tu gdzie stoi.

Szuranie wydawało się coraz bliższe, a młoda pani doktor nie mogła się ruszyć. Nie wiedziała co robić. Wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić wysokość. W najlepszym razie nic jej nie będzie, może też złamać nogę przy odpowiedniej ilości pecha. Była gotowa podjąć ryzyko, szuranie było coraz donioślejsze. Zbyt długie wahanie sprawiło, że było już za późno.

W otworze drzwiowym pojawił się kot. Mały puszek, czarny z białym pyszczkiem i paroma łatkami. Początkowo dziewczyna uwierzyła, że to on robił taki hałas, lecz dotarło do niej, że to głupie. Strach jej nie odpuszczał. Kotek do niej podszedł, otarł się o nogi i spojrzał jej w oczy. Miał w nich coś, co zmieniło paraliż Afrodyty w panikę. Skoczyła.


***


— Co ci się stało? — zapytał.

— Przewróciłam się na skałach, to nic takiego — odparła, zasłaniając otarcie na ręce.

— Musisz dokładniej patrzeć pod nogi — uśmiechnął się, zarzucił na siebie fartuch i ruszył w kierunku sal.

Afrodyta też założyła lekarski kitel, lecz jeszcze nie wyszła z pokoju. Ciągle myślała o tym, co się stało wczoraj. Tłumaczyła sobie, że to przez zmęczenie, bo to niemożliwe, żeby zobaczyć coś takiego. Może to stres spowodował, że zwariowała w tamtej chwili. Nie potrafiła rozstrzygnąć.

— Idziesz? — inny kolega po fachu wyrwał ją z letargu. — Zaczynamy obchód, powinnaś przy tym być.

— Jasne, już idę.

Obchód przebiegł zwyczajnie, nie mieli obecnie na oddziale żadnego trudnego przypadku. Wszyscy pacjenci już wychodzili ze swoich schorzeń i urazów, część z nich już dostała wypisy.

Koło południa Afrodyta udała się do pracowni rentgenowskiej, zobaczyć wyniki prześwietlenia jednego z jej pacjentów. Miały wykazać, że z płucami wszystko w porządku. Czekał już na nią kolega radiolog.

— Na moje oko wszystko jest dobrze, zerknij — wskazał jej palcem zdjęcie.

Zaczęła się przyglądać i zamarła. Przy podstawie prawego płuca zauważyła niewielki biały kształt, przypominał gwóźdź. To było niemożliwe, pomyślała, i przetarła oczy.

— Ciężka noc? — zagadnął. Odwróciła się w jego stronę.

— Tak, nie mogłam spać, stąd moja nadwrażliwość — skończyła pocierać powieki. Jeszcze raz zerknęła na obraz, był w porządku. — Pacjent zdrów, można go wypisać — zakomunikowała i wyszła.

Pomyślała, że musi się napić kawy. Liczyła, że to ją pobudzi i przestanie widzieć niestworzone rzeczy. Weszła do pokoju lekarskiego, akurat nikogo nie było. Zrobiła sobie mocną, czarną. Lubiła jej smak, bez ani grama cukru.

Poczuła nadchodzące nowe siły, kiedy ciepły płyn zaczął spływać jej przełykiem. To było oczywiste placebo, prawdziwe efekty przyjdą później, ale ważne, że działało. Otrzeźwiło ją. Otworzyły się drzwi.

— W końcu trochę spokoju, co? — zapytał lekarz. — Ostatnie dni dały w kość. Odreagowałaś już jakoś?

— Powiedzmy.

— Ja to zrobię jutro, idę z żoną na kolację do tej nowej restauracji. Kolega już był i polecał.

— Może kiedyś też zobaczę — odpowiedziała beznamiętnie.

— Coś się stało? — zapytał przejęty.

— Nie, po prostu ostatnio mam jakieś zwidy. Pewnie zmęczenie.

— Na pewno. Ja też ostatnio widzę jakieś dziwne rzeczy, a potem się okazuje, że coś się dziwnie ułożyło, w jakiś kształt. Spoko, przejdzie ci — uspokajał ją.

— Na pewno — odparła bez przekonania.

Nie odpowiedział, nie widział sensu w ciągnięciu tej konwersacji. Wyszedł, więc lekarka znów została sama. Schowała twarz w dłoniach, chciała gdzieś zniknąć. Kochała swoją pracę, ale akurat dzisiaj nie miała na to wszystko siły. Wróci do domu i położy się plackiem. Przynajmniej taki miała plan.

Godziny mijały, a Afrodyta czuła się powoli coraz lepiej. Praca pozwalała jej zapomnieć. Nawet udało jej się uśmiechnąć, kiedy to jeden z pacjentów zaczął ją komplementować. Dawno nikt tego nie robił, powiedziała do siebie w myślach.

Po pracy zdecydowała się na małe zakupy, żeby poprawić sobie humor. Przeszła się wzdłuż kilku uliczek w poszukiwaniu jakiegoś interesującego ją sklepu. Przeciskała się między grupami ludzi, zaparkowanymi na ulicy samochodami i skuterami, wielokrotnie znosząc różnicę wzniesień.

Plusem wąskich uliczek był cień, który dawał wytchnienie przy tak wysokich temperaturach. Nawet ona, przyzwyczajona przez całe życie do greckiej pogody, miewała czasem dosyć. W końcu udało jej się znaleźć odpowiedni sklep.

Weszła do niego i wpadła w labirynt wieszaków. To była jej chwila dla siebie. Wybrała słuszną ilość odzieży, z którą udała się do przymierzalni. Mieszała ze sobą rzeczy, tworząc różne stylizacje, lecz żadna nie przypadła jej do gustu. Przeglądała się w ostatniej z nich, była wystarczająco dobra, żeby skusić się na kupno.

Nagle pociemniało jej przed oczami, lekko się zachwiała. Patrzyła w dół, na skórzane sandałki, żeby zogniskować wzrok i zminimalizować zawroty głowy. Kiedy ustały, podniosła wzrok i po chwili upadła. Słyszała zbliżające się do niej kroki.

— Wszystko w porządku, proszę pani? — zapytała sprzedawczyni.

— Tak, to tylko niegroźne zasłabnięcie — odrzekła ledwie słyszalnie. — Proszę się nie martwić, poradzę sobie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 24.58