OD AUTORA
Każdy człowiek ma swój życiorys. Życiorysy ludzi różnią się długością i zawartością. Są życiorysy mało ciekawe, składające się właściwie z trzech części: praca, dom i (kilka godzin na dobę) inne zajęcia, mało urozmaicone i niezmienne przez długie lata. Są też życiorysy i osobowości bardzo ciekawe. Ich każdy dzień nie jest podobny do poprzedniego, jest pełen zaangażowania osobowości we wciąż nowych przedsięwzięciach, akcjach i niesie zaskakujące zdarzenia. W tym opowiadaniu przedstawiam dużą część takiego życiorysu. Ważny jest tu charakter, osobowość, temperament człowieka, który tworzy ten ciekawy życiorys rzeczywistych warunkach środowiskowych. Akcja dzieje się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Były to czasy, gdy Polska była pod wpływami komunizmu radzieckiego. Trudniej będzie realia utworu oraz uwarunkowania społeczne zrozumieć czytelnikom urodzonym po tym czasie. Pamiętający ten okres, poczują atmosferę tamtych czasów i może będą się z nią utożsamiać. Da się zauważyć zdolność Polaków do szybkiego dostosowywania się do aktualnych warunków życia. Dodam, że znam opowiadającego i byłem jednym ze słuchaczy tego opowiadania i innych wypowiedzi.
Życzę przyjemnej lektury
CZĘŚĆ PIERWSZA
W świat
Było ładne lipcowe letnie sobotnie popołudnie. Rozpoczynał się czas odpoczynku po pracy. Temperatura około 25 stopni w cieniu, miły oddech wiejskiego lata. W średniej wielkości bieszczadzkiej wsi w pobliżu Leska, przy Domu Ludowym zgromadziło się wielu jej mieszkańców w różnym wieku, aby bawić się na urządzonym wiejskim festynie. Był festynowy bufet, tańce na wolnym powietrzu, a grała kapela ludowa. Słońce było jeszcze dość wysoko. Za wcześnie na zabawę dorosłych, więc dzieci i nastolatki miały dużo miejsca do ćwiczeń tanecznych i robienia psikusów. Starsi zaś witali się i grupowali, aby pogadać i wypić jakiś mocniejszy trunek, sadowiąc się w cieniu pobliskich drzewek. Antek, z kilka lat od siebie młodszym bratem, szedł w stronę Domu Ludowego.
Z kilkunastu metrów machał do nich na powitanie szkolny kolega Antka, Staszek ps.Pyzal. Tak go tu wszyscy nazywali. Obrażanie się na taką ksywkę — było bezcelowe, bo każdy we wsi miał jakąś. Były to dobre wyróżniki, wśród kilku grup tubylców o takich samych nazwiskach w grupie. Skąd taka ksywka? Po urodzeniu Staszka, jego ojciec poszedł koło miejscowego sklepiku, poczęstować wódką z tej okazji gromadzących się tam codziennie wieczorem tubylców. Zapytali go.
— Jaki ten twój synek?
— Ładny, grubiutki pyzal! — Pochwalił się szczęśliwy tata. –Tak już ksywka dla niego była gotowa — pyzal — i tak zostało! — Cześć pyzal! — Cześć bury! Przywitali się według swych ksywek.
— No! Nie widzieliśmy się parę ładnych lat! — zagadnął Antek.
— Musimy pogadać, jak się żyło!
— Pogadamy, ale nie o suchej gębie! odpowiedział Pyzal.
— Dzisiaj ja zapraszam kolegów i stawiam wszystkim!
— Tylko pomóżcie mi zabrać te napoje z bufetu, bo nie dam rady…
— Chodźmy, gdzieś dalej od hałasu, w spokojne miejsce! — Proponuję do mnie pod lipy, tam będzie ciszej i na uboczu. — Doradzał Antek, którego gospodarstwo sąsiadowało z Domem Ludowym (tam był bufet), jak też z folwarkiem, gdzie pod wielką rozłożystą lipą była podłoga do tańców i grała kapela.
— Trzeba by jakieś siedzenia i stolik — powiedział Pyzal.
— Krzesła weźmiemy ode mnie, a za stolik będzie wóz z paką, jak nie znajdziemy coś lepszego. — Zarządził Antek. Tak też zrobili. Na razie było ich siedmiu, czyli „grupa dyskusyjna” w sam raz… Przyciągnęli pod leszczyny konny wóz, zostawiając tylko dolne deski, które przykryte papierem pakowym i kartonami — służyły za stół biesiadny. Rozłożyli na nim butelki z wódką i napojami, szklanki i przekąski na talerzach. Po obu stronach ustawili krzesła, przyniesione z domu Antka. Za chwilę zaczynały się chłopskie pogaduchy w codziennym, chłopskim dosadnym języku — podlewane alkoholem. Po krótkim ogólnym zagajeniu, wszyscy zaczęli zadawali pytania pyzalowi, po długiej jego nieobecności we wsi. Nikt tego nie powiedział, ale z sytuacji wyczuwało się, że dziś w centrum uwagi będzie pyzal. Pyzal był mężczyzną dosyć tęgim, wzrostu około metr osiemdziesiąt. Pochodził z niebogatej, małorolnej chłopskiej rodziny. Jak na tamte czasy, był dobrze (choć niewysoko) wykształcony, bo miał prawo jazdy na wszystko: od roweru do autobusu włącznie. Kierowców zaś, rozbudowująca się gospodarka lat PRL-u bardzo potrzebowała. Był brunetem, dość ruchliwym i hałaśliwym. Miał naturę przywódcy, ryzykanta, który uczestniczył prawie we wszystkich awanturach — do których wciągał go najlepszy kolega (szczupły i słaby, ale zadziorny), ksywka– sznyt. Ustalone standardy postępowania, czy zachowania, pyzal uważał raczej za niedokładne i szeroko umowne straszaki dla naiwnych ludzi, których nie warto raczej przestrzegać. Jego Ogólnie poczucie humoru było kątem rozwartym i miało ponad 320 stopni. Lubił ryzykować i przewodzić, prawie nie zwracając uwagi na następstwa. W ciągu ostatnich kilku lat był mało widziany, bo przyjeżdżał do swego domu (i dziewczyny) w tym czasie kilka razy, i to tylko na naście godzin. Nie było więc okazji spotkać się z kolegami. Teraz się to udało, więc trzeba dobrze to wykorzystać. — Chłopy, brać się za robotę, rozlewać, bo uschniemy! — Poganiał pyzal. Wypito „za nasze zdrowie” i wymieniono kilka zdawkowych zdań. — Pyzal! Opowiadaj o sobie, czasu jest do rana dużo, to chętnie posłuchamy. — Dobra, ale będziemy robić przerwy na przepitkę, żeby gardła nie uszkodzić. Przy tak wielu różnych pytań do niego — Pyzal obiecał opowiedzieć wszystko po kolei. Nie śpieszył się z rozpoczęciem powiększając ciekawość… Zaczął opowiadanie…
— W naszej wsi wtedy, jak wiecie, nie miałem sensu siedzieć. Można było się udusić! Ani kogo poderwać, ani gdzie zarobić, ani za co wypić… Pojechałem niedaleko (około Tarnowa) trochę w zachodnią stronę, gdzie pola nie są zagonowe jak tu, ale setkami hektarów. Najpierw chciałem sprawdzić, czy to prawda, że najlepsze są trzy rzeczy: zapalić papierosa „Sport”, wypić flaszkę „wódki czystej” i wypierniczyć dziewkę z PGR-u. Poszedłem więc do roboty w PGR. Te rzeczy okazały się prawdziwe tylko, że nie można tego robić w nieskończoność, bo chociaż dobre, to jednak powszednieją i chłopa wyniszczają… Chociaż nie może być inaczej, bo wszystko w świecie musi się ruchać, a ja też lubię tę robotę, bo się nie kurzy i hałasu dużego nie ma, tylko trochę stękania. Jednak po pewnym czasie dziewki stają się mniej ciekawe i potrzebne na tyle, żeby ciągle w górę nie sterczało, bo się na traktorze o portki ocierało. Zacząłem robić na „Buldogu”. W PGR robiłem chyba około czterech miesięcy, bo chociaż te trzy rzeczy można było spełniać maksymalnie, to inne były do kitu. Płacili słabo, a jak to na roli, trzeba było się tłuc w glinie, błocie i smarach. Jeszcze chcieli, żebym im maszyny rolnicze naprawiał. Po tym czasie to miejsce stało się dla mnie nieciekawe i poniekąd nudne. Nie chciałem już długo w tym cyrku zostać. Na szczęście w porę przyszedł jakiś kułak i namawiał mnie, żebym poszedł robić do niego w polu na „Buldogu”. Obiecywał więcej grosza niż tu, więc się zgodziłem. Po dwu tygodniach, po wypłacie, pojechałem do niego. Pola ornego miał w pagórkowatym terenie (takim jak u nas), czyli nie za bardzo dobrego do obróbki maszynami i „Buldogiem”, około 100 hektarów. Był to niezły bamber! Miał murowany dom i duże zabudowania gospodarcze. Robiłem w polu, od rana do wieczora. W pobliżu nie było nikogo do wyruchania. Z tym było źle, bo gospodarstwa rozrzucone daleko od siebie, a jakieś imprezy, czy zabawy, były rzadko, daleko i nie było osobowego auta, żeby dojechać. Chłop miał kiepską babę, nie do użytku w te klocki i nie miał też córek do rozprawiczenia. Zaczęło mi to dokuczać… Raz udało mi się, jak ślepej kurze ziarno — niespodziewanie wyruchać mężatkę, około trzydziestki. Wpadła jak śliwka w kompot. Zobaczyłem ją na skraju zagajnika i podjechałem do niej. Szukała grzybów. Zacząłem nawijać, ale nie długo to trwało, bo widać było, że jest obeznana w tematach damsko-męskich i wiedziała czego chcemy. Mówiła, że szuka rydzów, no i znalazła zdrowego, dorodnego, czerwonego — w moich portkach! Po chwili kwiczała pod nim na trawie, jak mała świnka do lochy. Przeleciałem ją kilka razy. Myślałem, że załatwię następne pukania, ale była tajemnicza i za cholerę nie dała się namówić. Może się kogoś bała albo nie miała możliwości? Lepszy rydz niż nic — pomyślałem, a co użyłem, to moje… Robiłem całe dnie traktorem, nikogo nie widząc. Traktor się psuł. Trzeba było samemu się męczyć z naprawą. Raz i drugi, chłop, po tygodniu przy wypłacie zaczął gderać i pieniędzy dla mnie oszczędzać. Coraz bardziej zaczynało mnie to wszystko wkurzać! Kiedy przy ostatniej wypłacie dał mi tylko połowę zarobku ( bo nie ma pieniędzy), postanowiłem z tym skończyć. Za dwa dni, jak było trochę zmoczone deszczem pole, cichcem spakowałem swoje bambetle i pojechałem do roboty. Koło pola, przy zagajniku, był mały wąwóz, głęboki na około 7 metrów. Zajechałem nieco wyżej, rozpędziłem trochę traktor, w ostatniej chwili przyhamowałem, żeby było widać poślizg, wyskoczyłem i puściłem cholernego „Buldoga” w paryję!
— Widzisz głupi chłopie! Kmiotku jeden! Tak się załatwia z Pyzalem interesy! — powiedziałem głośno do siebie… Poczułem wielkie zadowolenie! Stałem chwilę i cieszyłem się z mojego dokonania… Zdałem sobie sprawę, że po trzech miesiącach roboty w PGR i trzech u chłopa — jestem znów prawdziwie wolny! Tak, ale co dalej? Przecież gdzieś się muszę podziać. Nie będę pod namiotem pasł się na trawie. Na szczęście świat jest tak duży, że znajdzie się miejsce i dla pyzka. Trzeba się udać na Śląsk. Tam jest przemysł., duże budowy i robotników zawsze potrzebują, a płace są większe. Tak zrobię!
CZĘŚĆ DRUGA
Cyganie i biznes
W autobusie rozmyślałem, gdzie się udać. Nowa Huta czy Katowice, a może Gliwice? Wszystko jedno, byle być z ludźmi, a nie babrać się samemu w glinie… Wysiadłem z autobusu na dworcu w Krakowie z myślą, że pojadę do Nowej Huty, bo tam były wielkie inwestycje budowlane, to kierowców chyba brakowało. Mogłem jechać tramwajem, albo autobusem, ale teraz idę w stronę baru „SMOK” na drugie śniadanie. Nagle zobaczyłem nieopodal duże zagraniczne auto z podniesioną klapą (chyba się zepsuło) i otworzone w górę z jednej strony drzwi, jak duże skrzydło bociana, i trzech facetów koło niego. To było ciekawe! Musiałem to zobaczyć. Zaciekawiło mnie (szczególnie auto) i pomyślałem, że może będę mógł pomóc, jeśli to drobna usterka. Zbliżyłem się powoli…
— Dzień dobry! Jestem kierowcą, może coś pomóc? Od razu poznałem, że są to popularnie zwani „Cyganie”, czyli Romowie. Po ubraniu, złotych pierścieniach i zachowaniu oraz mowie — widać było, że są z najwyższej cygańskiej półki. Mieli pięknego „Mercedesa”. Wyglądał na nowego, był w słabo zielonym kolorze.
— Nie chce zapalić! — wyjaśnił jeden z nich.
— Może pan pomoże?
— Zobaczę, co się da zrobić… Przyjrzałem się chwilę, bo nigdy takiego auta nie widziałem i nie chciałem zrobić z siebie durnia… Zobaczyłem też tabliczkę auta na której wyczytałem: Mercedes Benz. 300 SL, rok produkcji 1956; pojemność skokowa 3000 ccm3; 218 KM; prędkość maksymalna 220 km/godz. Ciśnienie uderzyło mi do głowy! Kurka! Nigdy nie miałem swojej dupy w takim aucie. Muszę się nim przejechać! Tak, ale żeby się przejechać, to trzeba naprawić — pomyślałem. Postanowiłem szukać przyczyny najpierw w przewodach paliwowych. Po chwili zauważyłem, że mały, przezroczysty ostojnik paliwowy jest całkiem zatkany brudami (nasze brudne paliwo). To zablokowało podawanie paliwa. Miałem nadzieję na udaną naprawę. — Trzeba wyczyścić ten ostojnik — powiedziałem.
— Proszę zrobić wszystko co potrzeba, my panu zapłacimy i jeszcze pana podwieziemy, jeżeli trzeba.
— Najważniejsze — uruchomić!
— Dokąd pan jedzie? — spytał.
— Jadę do Nowej Huty, przyjąć się do pracy.
— Jest pan dobrym kierowcą?
— W rajdach jeszcze nie jechałem, ale mogę spróbować!
— Tu są narzędzia, ja za chwilę przyjdę… Robię co trzeba, ale widzę, że oni z tyłu auta się naradzają. Jeszcze raz popatrzyłem po aucie. Nie śpieszyłem się, (mógłbym oglądać go cały dzień) i uznałem, że można próbować odpalić.
— Można odpalać! — zawołałem do nich. Podszedł najniższy z nich. Mówię mu: trzeba chwilę trzymać na rozruchu, żeby powietrze wyszło. Odpowietrzyłem przewód.
Po chwili silnik pracował, że warto było słuchać, co wszystkich nas ucieszyło. Podeszli wszyscy do mnie.
— Dziękujemy za naprawę!
— Zanim się rozliczymy chcemy pana zapytać, czy nie zechciałby pan jako kierowca pracować u nas?
— Dobrze zapłacimy. Ta niespodziewana propozycja na chwilę mnie zatkała. Szukam roboty, a ona sama do mnie idzie — pomyślałem. Muszę się chwilę zastanowić!
— Dobrze poczekamy — powiedział jeden z nich. Auto mnie przyciągało jak magnes, że nawet za darmo chciałbym nim jeździć, ale myślę, nie bądź pyzek głupi — targuj kasę. Mogę się zgodzić, ale jaką płacę proponujecie?
— Cztery i pół tysiąca i zakwaterowanie. Znów mnie przystawiło… W głowie mi się zakręciło. To było trzy razy więcej niż w PGR. Myślę sobie: nie przyklaskuj, targuj, jak masz okazję, niech nie myślą, że są górą.
— A jakieś premie? — zapytałem, żeby wzmocnić swoje stanowisko.
— Specjalne premie za specjalne zadania.
— Jakie konkretnie?
— Na przykład: podsłuchasz, co nas interesuje — premia, uciekniesz przed Milicją — dostaniesz premię.
— To akurat robię z przyjemnością — oznajmiłem.
— Cztery siedemset i załatwione!
— Zgoda!
— Tylko jeszcze jeden bardzo ważny warunek. Nasze sprawy są tajne, nic nie widziałeś, nic nie wiesz! A jak będziesz razem z nami, nie zginiesz!
— Zgadzasz się?
— Zgadzam! — Oczywiście! Każdy pilnuje swojego interesu! — No to załatwione! Witaj u nas!
— Witajcie jestem Staszek! Powiedzieli swoje dziwne imiona, ale i tak nie zapamiętałem.
— Miałem jeszcze iść do baru — bąknąłem…
— Zaczekaj chwilę, siadaj z przodu.
— Kolega jeszcze wyjedzie z Krakowa i zajedziemy do restauracji, a potem już ty pojedziesz.
— Czułem się jakbym w pięć minut zaliczył dwie „lornety z meduzą”. Zajechali pod extra restaurację. Wahałem się, czy jestem godzien tam wejść. Pozamawiali jakieś cuda, jakich nigdy nie widziałem. Ja po swojsku zjadłem wielkiego schabowego z kapustą. Później jeszcze jakieś deserki, duperelki. Tak porządnego obiadu, jeszcze w życiu nie jadłem… Widać było, że pieniądze ich nie ograniczają. Mają do syta. Po obiedzie kazali mi jechać, że podadzą mi kierunki. Przyznam, że bałem się cholernie.
— Na razie nie pojadę szybko, żeby wyczuć auto — powiedziałem. — Bardzo dobrze — przytaknął któryś z nich. Wsiadłem do „Mewy”. Poczułem się, jakbym siedział co najmniej w kabinie samolotu. Przesiąść się ze starego „Buldoga” do tak porządnego auta, nie było proste. Wnętrze jak z bajki! Okrągłe wskaźniki, tapicerka skórzana, silnik wyciszony. Komfort! Z takim autem, trzeba się było obchodzić delikatniej niż z… prawiczką! Najgorsze na początku było myślenie o hamowaniu przez moją ciężką nogę nawykłą do „Buldoga”, w którym sprzęgło wymagało nacisku około 35 kilogramów, podobnie też i hamulec. Jeszcze te super-drzwi! Można było szybko wsiąść i błyskawicznie dać dyla z auta. To był duży plus przy takich szemranych interesach, jakie oni robili. Rozkoszowałem się jazdą. Silnik mruczał przyjemnie, jak kotka na kolanach, gazu na dotyk, auto po prostu płynęło — to jest klasa, pomyślałem. Tak się zaczęła moja robota u Cyganów…
Musiałem się przyzwyczajać do ich świata. „Chłop z gnojów, przyszedł do pokojów” — pomyślałem. Czekało mnie ciekawe życie z przygodami… Rozmyślałem nad tym, co się dziś zdarzyło. Byłem tym mile podniecony, nawet laska mi sztywniała. Przyjechaliśmy blisko Katowic przy ulicy Bagiennej, blisko torów kolejowych. Na miejscu okazało się, że oni wynajmują dla siebie cały dom. Jak się później okazało, był to ich główny punkt noclegowy — wypadowy. Mogłem sobie wybrać jeden z pokoi. Ponieważ oni spali na dole, to ja zająłem pokój na górze. Ulokowałem się, rozkładając swoje ubogie piernaty. Na rozpoczęcie roboty dali mi 500 zł, trzeba było więc pomyśleć o jakimś zaopatrzeniu. Wyszedłem z domu i rozejrzałem się po okolicy. Była bardzo luźno zabudowana z zaniedbanym, zapuszczonym terenem. Było to dobre miejsce dla moich panów. Zakupy zrobiłem w najbliższym sklepie. Nie pominąłem chleba, kiełbaski i flaszeczki z czymś mocniejszym, żeby spłukać kurz i uspokoić nerwy po takim ciekawym dniu… Tego wieczora nie zasnąłem szybko jak zawsze, ale rozmyślałem o tym, co się dzisiaj wydarzyło i co jeszcze przede mną… W trakcie tego rozmyślania urwał mi się film. Snów miałem wiele z „Mewą” w głównej roli.
— Jak było dalej z Cyganami?
— Opowiadaj Pyzek, dziś jest twój dzień.
— Ciekawych historii z nimi było wiele.
Można by długo opowiadać… Powiem może o kilku, żebyście wiedzieli, choć trochę, jak oni działali. Bywało tak, że jechało się całe noce, ale było też, że miałem i trzy dni wolne, a jak chciałem wziąć auto na kilka godzin, to też mi dawali. To było super, bo jak „Mewka” podnosiła drzwi w górę, to laseczki same pod jej skrzydła się wpychały. We wsiach, to biły się o to, żeby wsiąść do autka. Co wam będę mówił. Takiego brania to nigdy w życiu już nie miałem… Wnet wpadłem na pomysł, że przy takich okazjach można dodatkowo zarobić. Mówiłem, że coś w aucie się źle dzieje i trzeba pojechać do autoryzowanego warsztatu do Katowic. Tam ugadałem kierownika, któremu odpalałem 20% od rachunku, a on mi wypisywał lewy kwit za rzekome naprawy. Tak miałem wolny czas dla siebie i zwrot kasy za naprawy — proste!