E-book
4.41
drukowana A5
23.58
Rymy z Worka

Bezpłatny fragment - Rymy z Worka


5
Objętość:
91 str.
ISBN:
978-83-8384-257-8
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 23.58

Czarci taniec

Tańcz, tańcz przecież tańcbuda to jest.

Chciałeś się wyszaleć usłyszeć szelest,

plisowanych spódnic i bulwiastych spodni.

Miałeś się zabawić na sposób zachodni.


Więc pląsaj i wirój wśród ryczącego tłumu.

Migające światła w swoje ręce łap.

Stawiaj kroki jak marynarz po butelce rumu,

który przejść się stara przez rozchwiany trap.


Brykaj i swawól szaleńczo, histerycznie.

Niechaj twe ruchy często geriatrycznie,

symulują atak jakiejś dziwnej przypadłości,

Alzheimera, Parkinsona czy napadu złości.


Dalej, dalej przytupuj wewnątrz czy też na dworze,

wszędzie tam gdzie niesie cię muzyka.

Drżyj całym ciałem niczym w tremorze,

który dopadł znienacka epileptyka.


Baw się, baw — bo chociaż to nowe jest doświadczenie,

to na rozbuchanej, zaciemnionej scenie.

W ścisku rozedrganych ciał i pochodni.

tańczysz dzisiaj właśnie — na sposób zachodni.


Mów, krzycz, krzycz głośno — i wyrażaj siebie!

Pokonuj następne niezdobyte szczyty,

bo długo nie pobędziesz w tym tanecznym niebie.

Spadniesz w szarość dnia smętny i przybity.

Nadzieja

Pojawiła się na niebie wczesnym wieczorem

zasłaniając księżyc, zachodzące słońce,

by uzdrowić niejako, społeczeństwo chore.

Na granicy upadku ostatnio żyjące.


Wetknęła w serca ludzi, gorące światła, pochodnie

żeby stopiły w nich odwieczną zmarzlinę,

I dalej lżejsze już, popłyneły swobodnie

ku przyszłości spokojnej pachnącej jaśminem.


Przybrała na chwilę postać spiralnego zwoju,

jako symbolu szczególnego znaczenia.

By wszyscy świadomie dążyli do pokoju,

a nie przyziemnością zaślepieni do samozniszczenia.


Później ciemność pochłonęła podwójną helisę,

rozciągając się jak mgła nad moczarami.

Niektórzy wciąż stali zauroczeni tajemniczym popisem.

Część z nich stoi do dzisiaj z otwartymi ustami.


Lecz w dolinie ciągle trwa walka.

Psy ujadają, kagańce opuszczone.

Chaos i zamęt — jakby gigantyczna pralka,

odwraca ludzkość na tę gorszą stronę.


A nad doliną, tak jakby na moście

stoi on — w objęciach traumy, o spojrzeniu kata,

i chociaż w jego zwyczajnym, przeciętnym wzroście

nie widać — to jest największym kacykiem tej części świata.


I toczy swe gry wojny, ciągłe potyczki.

O ziemię, pieniądze, o ambicję chorą,

która niczym obcisła skóra rękawiczki,

przylega do niego, nie dając receptorom,


odczuwać, prowadzi do znieczulicy.

Oblepia sztuczną tkanką i złowrogim tworem.

Kreując paskudny świat w którym buntownicy

przegrywają walkę z zamordyzmem, dyktatorem.


Nie pojawiła się więc naprawdę żadna nadzieja,

pomimo wyraźnych oznak na niebie.

Dalej biegnie swoistym torem dziwna epopeja,

gdzie nienawiść przedkłada nad miłość — ludzkość do siebie.

Bez wiary

Nie pomoże mi już żadna ofiara

złożona w intencji miłosiernemu bogowi,

który mój los uprzykrzać ciągle się stara

szarpiąc wszelkie radości, chcąc je wyjałowić.


Nie pomogą modlitewne jęki, zawodzenia

wznoszone przez tłumy współplemieńców i proroków.

Wonne zioła palone na ołtarzu kadzenia

codziennie, w ciągu ostatniego pół roku.


Dlaczego więc wszyscy tak się starają,

jeżeli to nie ma najmniejszego sensu.

Podnosząc ręce w górę wciąż płaczą, udają

niczym aktorzy z klasycznego suspensu,


oczekując nagłego zwrotu akcji,

która rozpali jakiś promień nadziei,

szukają przebaczenia czy akceptacji?

w swoim żywocie co się już wykoleił.


I wciąż wierzą gdzieś w głębi duszy,

że ciężki czas obecnie się kończy lub skróci.

Gdy los mój podąża w szpalerze z katuszy,

dalej w przód ku zgubie i nie chce zawrócić.


I w tym pędzie szalonym, bez ustanku,

zagubiłem bezpowrotnie swoją nadzieję.

Czy się odnajdzie jak usta zagubionych też — kochanków,

gdzieś w innym świecie — jeżeli tam istnieje?

Gra z wiatrem

Sękatą laską zastukał wiatr

do drzwi, i w okna moich szyb,

był błyskawiczny jak filmu kadr,

jak w wodzie błysk brzucha ryb.


Chciałem zaprosić go do domu,

zrobić ciasteczka i herbatę,

lecz on znienacka po kryjomu

zrujnował grządkę mi, i rabatę.


Gdy otworzyłem mu na oścież

już czmychnął jak tchórzliwy lis.

i tylko został po nim powiew,

który schwycił pobliski cis.

Chciałem z nim na ławce siąść,

przy stoliku grać w pokera,

lecz on był jak przebiegły wąż

co się w trawie “poniewiera”.


Trochę biegał tu i tam,

rozrzucał karty byle jak,

patrzył z daleka czy dalej gram,

czy też odczuwam jego brak.


Kiedy już poszedł dalej w miasto

i pozostawił po sobie bezruch klonów.

To wszystko inne jakoś zgasło

jak nocne lampy pośród domów,


które mijał w swoim pędzie.

Tak bezkompromisowo i szalenie

jakby ludziom niósł ważne orędzie,

zwiastujące rychłe odrodzenie.


I ja w tym bezruchu z talią w ręku

stałem zepsuty, nic nie warty.

Oczekując wycia wiatru, jego dżwięku

rozrzuciłem wokół karty.


Lecz on nie chciał grać już wcale,

Mojego wołania też nie słyszał.

Żegnałem go więc z niemym żalem.

bo została po nim tylko cisza.

Pytania

Pytasz się mnie czym jest miłość,

anoreksja, chroniczna otyłość,

chamstwo, buta i pycha,

co ludzi w ograniczeniach zamyka,

nie pozwalając pokazać dobroci świata

uroków zimy i cudów lata.

A ja nie wiem, ja nie wiem

ja jestem tylko prostym żołnierzem,

co nie wierzy w zwycięstwo,

bohaterstwo i męstwo,

który wykonuje zbędne rozkazy

i do ludzi nie żywi żadnej urazy.

Chociaż oni mu plują prosto w twarz

rozpryskując ślinę jak gwasz

na obrazie,

zidiociali — w pełnej ekstazie.

Pytasz mnie dlaczego tak się dzieje,

czy ci gwałciciele, mordercy, złodzieje

mają w tym społeczeństwie to przyzwolenie,

i nie są grzeszni w etycznej ocenie,

mimo że prawdziwie ludzkie odruchy

zredukowały się im do krążącej nad ekstrementem muchy,

którą popycha w działaniu instynkt natury,

każąc lecieć w stronę pogardzanej powszechnie struktury.

A ja nie wiem, ja nie wiem,

bo w swym żołnierskim śpiewie

wynajduję tylko wspaniałe słowa,

zestawiam ze sobą by je zrymować.

Więc nie pytaj mnie przeto

bo jestem żołnierzem a nie poetą,

który się stara nie osądzać ludzi,

aczkolwiek refleksję u nich pobudzić,

zmienić nastawienie do drugiej osoby,

by pomóc wyjść z obłędnej choroby.

Sława

Na szczycie sławy przysiadłem nieśmiało.

Spojrzałem w szarości dolinę,

nie wiem, ale już wtedy mi się zdawało,

że prędzej utonę, niż ze sławą popłynę.


Przysiadłem nieśmiało — bo myślałem jeszcze,

że będę naprawdę na krótką chwilę.

Swe zmysły sławą trochę dopieszczę,

i później znów się stanę cywilem,


że pójdę na bankiet — a szampański sznyt

wypełni sobą bezbarwne klisze.

Poczuję nowobogacki styl i mit,

a następnie popadnę w zadumę i ciszę.


Myślałem — nie dla mnie takie splendory,

koktajle, kobiety, bogactwo i flesze,

i tak tkwić na szczycie aż do tej pory,

ku ludzkiej zawiści i ku ludzkiej uciesze.


Bo z czasem wszystko się wydłużyło.

Na szczycie sławy zasiadłem na lata,

nie powiem, żeby było niemiło,

lecz tak zasiadać to wielka strata.


Dla mojej rodziny, a nawet psychiki,

szczególnie dla otoczenia wokoło,

bowiem buta, rozpasanie i złe nawyki,

stały się moją codzienną zmorą.


To nie przystoi, wręcz nie wypada,

całymi dniami stać na świeczniku,

gdy bieda puka do drzwi sąsiada,

a on sam szepcze — ty niewdzięczniku!


Dlatego bezdyskusyjnie i niezwłocznie,

opuścić chcę fałszywej sławy szczyty.

Niech moje ciało szczęśliwie odpocznie,

jak najdalej od wygodnego życia sybaryty,

Deszczowa dolina

Tam korowodem w deszczowej dolinie

orszak ślubny podąży,

wszelki alkohol strumieniem popłynie,

gdy się dolina w ciemności pogrąży.


Lecz najpierw orszak zatoczy koło

pląsając wdzięcznie po mokrej trawie,

trębacze zadmią w trąbki wesoło

gdy państwo Młodzi im skiną łaskawie,


by zaczynali przygrywać muzyką,

porwali gości do tańca, swawoli,

by dali upust szaleństwu, okrzykom,

każdy jak umie i wedle swej woli.


A echo poniesie muzykę ku szczytom,

skały odbiją krzyki gawiedzi,

zakłócą spokój górskim eremitom,

i sen zimowy brunatnych niedźwiedzi.


Państwo Młodzi zatańczą na przodzie,

ubrani dostojnie w bieli i czerni.

Przy dźwiękach muzyki, w słońca zachodzie,

od dzisiaj nierozłączni, wzajemnie wierni.


Kiedy zaś drzewa ściśnięte zabłysną jasno,

ustrojone po czubki w elektrykę.

Kukułka wybiję godzinę szesnastą,

a słońce rozświetli wschodnią Afrykę,


białogłowy o powabnych kształtach, pachnące

wniosą wędliny, ciasta i wódkę,

rozstawią kosze luźno na łące,

i dołączą do innych walczących ze smutkiem.


Krzyżując nogi usiądą na trawie,

sięgną do koszy pełnych jedzenia,

zapomną o troskach, zagubią w zabawie,

scaleni z członkami swojego plemienia.


I uczta do świtu zapewne trwać będzie,

na drzewach pogasną lampiony.

Nowy dzień wstanie i w swoim pędzie

ukaże gości wymiętych, stłamszonych


nocną hulanką, dzikimi harcami,

co się obudzą i z błędnym wzrokiem

opuszczać będą dolinę parami,

zdążając ku domu rozchwianym krokiem.


Zobaczmy więc — czy tak się stanie,

pijąc herbatę przy kuchennym stole.

Złożone w kostkę świąteczne ubranie,

leży tak długo nadżarte przez mole,


aż wreszcie zostanie założone na ciało,

na wielkiej imprezie wyeksponowane.

Teraz już tylko nam — poczekać zostało

na jej początek i koniec nad ranem.

Nie licząc na pomoc

Naprawdę zostać tutaj nie muszę,

bowiem nie każe mi nikt,

żeby zaprzedać całą swą duszę

za opierunek i wikt.

Przecież nijaki to sens

tułać się ciągle po świecie.

Trzeba podjąć decyzję więc

bazując na faktach i konkrecie.

Przedstawić sobie obiektywnie

rachunek zysków i strat.

Podjąć decyzję konstruktywnie,

czy zostać tutaj, czy dalej iść w świat.

Czy mi się chce, czy się opłaca

karmionym być przez bogaczy.

Czy szczęście mi sprzyja, czy się odwraca,

czy bliżej do radości mi, czy rozpaczy.

I im więcej myślę tym mniej wiem,

żeby ziścić swoją finalną wizję,

bo w końcu nastąpić musi ten dzień,

w którym podejmę życiową decyzję.

Ze złudzeń więc otrząsnąć się trzeba,

i wybrać drogę najbardziej prostą,

bo wszędzie przecież nie braknie chleba,

wystarczy chcieć — na litość boską!

Wejście w ciszę

Pali się bierwiono,

pięknym ogniem płonie,

chodź — biegnijmy żono

ogrzejemy dłonie.


Do kominka coraz bliżej

niech krążenie nam przywróci,

zniżmy dłonie niżej, niżej,

żeby dystans z ogniem skrócić.


Teraz ciepło, obok żony

usiąść sobie komfortowo,

gdy lód wreszcie w pół stopiony,

można zająć czas rozmową.


Chociaż zimno jest na dworze,

wszystko puchem przesypane,

zamieniło się bezdroże,

w miejsce piękne, pożądane.


Położone hen za miastem

w głębi bagien i dąbrowy.

Wokół góry trójgraniaste,

tworzą klimat bardzo zdrowy.


Mówią wszyscy koniec świata

przeżywając moment trwogi.

Jak tu czekać aż do lata,

gdy do miasta nie ma drogi.


Zasypana śniegiem wielce,

nieprzejezdną była wstęgą,

poddająca górskiej się kolejce,

albo różnym psim zaprzęgom.


Lecz nam wcale się nie spieszy.

Zamiast gwaru cisza wokół,

całą zimę można grzeszyć.

W śniegu turlać się po stoku.


A gdy zima nam odpuści,

politycy w telewizji,

piękni, grubi — aż za tłuści,

dobrze znani z hipokryzji,


znów nas mamić będą papką,

o rozwoju, i o zmianach,

lecz to wszystko jest pułapką,

jakby wolność — a w kajdanach.


Pali się bierwiono dalej,

pieknym ogniem płonie.

Ty człowieku się wyszalej,

oddaj siebie wprost mamonie.


A my siądźmy sobie razem,

żeby ogrzać stare kości,

i zimowym krajobrazem,

nie przyjmować nowych gości.


Przy kominku jest spokojnie,

więc ciśnienie nam nie skoczy..

Chociaż winem napełnieni, to frywolnie

żyjmy życiem- niech się toczy.

Pseudopiosenka

Jeśli możesz podejść tu,

i nie mówiąc zbędnych słów

stanąć obok tak jak człowiek —

zwykły człowiek, co ma dobrze w swojej głowie —

ułożone

i nie pyta, i nie powie w którą stronę

w którą stronę mamy biec.


Jeśli możesz postać trochę,

będąc ponad tym chaosem.

razem ze mną na uboczu —

na uboczu, obserwując świat dokoła —

i nie bacząc, że ktoś pyta, że ktoś woła.

Że ktoś woła Cię do siebie.


Jesli możesz być dziś ze mną,

to bądź także nocą ciemną,

i nie biegnij za tym światem —

strasznym światem, co szalony jest zupełnie

mimo że nie jestem bratem,

Twoim bratem, chcę byś… tam mizernie,

nie skończyła… tak mizernie.

Wszystko na nie

Ach niewiarą chciałbyś zionąć

odrealnić prawdzie kształty.

Tam gdzie kręci się wrzeciono,

wałek prawie już przetarty.


Chociaż nici ciągle mocne,

nawijają się bez przerwy.

Plotą ściegi wciąż owocne,

w kształcie ptaka lub koperty.


I twe myśli mało warte.

Prawdę mają za omamy,

jak wrzeciono są przetarte,

lecz wtłoczone w mocne ramy.


Pomyśl o tym, zanim powiesz,

że nie wierzysz jak nie dotkniesz.

Bo twe myśli w twojej głowie

są jak słoma, którą potniesz


by zapełnić sieczką głowę,

żeby pustką nie raziła.

By w głębokim mózgu rowie,

jakaś myśl się urodziła,


co oblecze prawdę w ciało,

a niewiarę w środku zdusi,

co by dobrze współdziałało,

coś co działać wspólnie musi.

Zwierzęta

Pośród równin lub wzgórz,

gdzie wiatr przemierza pustkowie,

i gna w stronę wzburzonych mórz.

Urodził się nieznany człowiek.


Malutki i wątły jak mleczny puch,

leżał niezdarnie kwiląc cichutko.

Wyciągał piąstki, odganiał rój much,

co krążył natrętnie pod jego bródką.


Gniazdko uwite w pożółkłej trawie,

skrywało udanie zmęczone dziecię.

Chętne pieszczotom, wszelkiej zabawie.

Ufne każdemu — jak nic na tym świecie.


Zaś obok gniazda ubrudzona w błocie,

leżała matka tegoż dziecięcia.

Zanużona głową w zielone paprocie,

zimna i martwa od czasu poczęcia.


Zostało więc samo nie utulone

na nieprzyjaznej od razu ziemi.

Bo matka przeszła na drugą stronę,

wprost do krainy szarości i cieni.


Nie znając miłości, ciepłoty matki

zasnęło niemowlę zmęczone życiem

Całkiem naguśkie, bez żadnej szatki,

przykryte jedynie rosą o świcie.


Nadeszła noc, więc ciemność zapadła,

zsyłając na dziecko wiele zagrożeń.

Najpierw się hiena do niego zakradła,

a zaraz po niej dużo innych stworzeń.


Sarna z jeleniem jeszcze wieczorem,

zwodzone zapachem nieznanej natury.

Stanęły z resztą wspólnie półkolem,

przy obcej istocie mizernej postury.


Wdychały zdumione te kwaśne wonie,

zezując podejrzliwie na towarzyszy.

Stojące po prawej — dwa dzikie konie,

kilka borsuków, stado łasic i myszy.


Hiena czmychnęła lecz tylko na chwilę,

bo zaraz wróciła z niemądrą miną.

Wszystkie zwierzęta wojskowym drylem

stanęły wkoło przed małą dzieciną.


Zjedzmy natychmiast nieznaną istotę.

Krzyknęły drapieżne — cóż to za życie.

Zjedzmy też matkę unurzaną błotem

Dołączył do chóru wąż boa dusiciel.


Włączcie myślenie i zdrowy rozsądek,

oburzyły się zwierzęta roślinożerne.

Nie możecie zjadać czyichś dzieciątek,

by później głosić zdania bezczelne.


Jacy z was herosi i waleczne pyski.

Jak odważni, szybcy w każdej walce.

Tak naprawdę wyjadacie prosto z miski,

osobniki słabe, zaskrońce i padalce.


Więc odpuście sobie takie dyrdymały,

trzeba go ratować póki jeszcze żyje.

I zwierzęta wszystkie co w okregu stały,

wyciągnęły w lewo raptem swoje szyje.


Co to za zebrania, nielegalne wiece?

Dobiegło pytanie właśnie od tej strony.

Zostawcie dzieciaczka w mojej opiece,

bo go rozdziobiecie niczym kruki, wrony.


Pomiędzy zwierzęta wskoczyła pantera,

z jasnym na futrze księżyca odbiciem.

Przecież w nim dech już prawie zamiera,

a wy jałowe, bez końca spory toczycie.


Ale ja matkując dzieciom wielokrotnie,

nie dopuszczam do takich sytuacji.

Aby ten niemowlak leżał tak samotnie,

lub był przystawką dla waszej kolacji.


Osłoniła malucha przed chłodem nocy,

rosą i zakusami innych czworonogów.

Pantera wiedziała gdzie szukać pomocy,

I żeby nie trzymać dziecka w barłogu.


z głowy leżącej matki ściągnęła chustę,

i resztę rzeczy w które była ubrana.

Przez całą noc miejsce wypełniła puste,

w myślach szkraba — warując aż do rana.


Gdy słońce wzeszło nad pożółkłe stepy.

Chwyciła dziecię zawinięte w ubranie,

i pobiegła przez łany chwastu i rzepy,

w rejony ludzkie, gęsto zamieszkane.


Bez wytchnienia, w drodze dzień cały,

dziecko płakało z pragnienia i głodu.

lecz zwierzak musiał być wytrzymały,

by nie porzucić misji z tego powodu.


Niósł w paszczy niemowlę tak wytrwale,

aż do ludzkich siedzib dalekiej północy.

Najpierw zauważyli go leśni drwale,

jak kulejąc, bez lęku do wioski wkroczył.


Wprost do stojącej na skraju chatki,

przed którą dziecinne zawieszono pranie.

Nie mógł uratować maleństwu matki,

więc chciał zapewnić mu wychowanie.


Pantera położyła dziecko na progu.

Sama zaś usiadła obok wycieńczona,

przy zeschłym krzaku dzikiego głogu,

całkiem zakryta przez czerwone grona.


Oddychając głęboko bez ruchu zaległa,

gdy ręce męszczyzny podnosiły dziecinę.

I za nim naprędce kobieta przybiegła,

przyprowadzając ze sobą całą rodzinę.


A dziecko płakało szczerze przerażone,

pośród wrzawy, zamieszania i rumoru.

Zwierzę znalazłszy dla niego ochronę,

nie zostawiło ludziom żadnego wyboru.


Pantera nie mając tego w zwyczaju,

do lat szczenięcych myślami wróciła.

Wspominała grotę w zielonym gaju,

miejsce w którym matka ją porzuciła.


Leżała tam w grocie bezsilna, słaba

oczekując matki przez kilka dni i nocy.

Zamiast niej ujrzała dwunożnego draba,

i wpatrzone w nią rozbiegane oczy.


A potem ciepłem w jego leśnej włości,

na wiele lat ogrzała swoje członki.

Otrzymując od ludzi tak dużo miłości,

zapomniała o owych chwilach rozłąki.


Wiele dobrego zrobił dla niej człowiek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 23.58