BLISKIM …
gdy dobiegniesz do mety
nie upajaj się sukcesem
biegnij dalej
niezmierzone drogi
czekają na czasu zmierzenie
Na orbicie w pół do trzeciej
znalazłam w kieszeniach kasztany
pamiątki zeszłorocznej jesieni
zaciskam mocno w dłoni
wpatrzona w gwiazdy rozwieszone nad widnokręgiem
wtłoczona w wszechświata jedność
czuję że jestem jego fragmentem
w nim kasztanów zaranie i wieczność
dżdżysta jesień odpełzła w przydeptanych kapciach
wielu za bramą grzech roztasował milczeniem na ustach
lata poprzednie przeminęły jak przemija wszystko
uzbierało się kłamstw łamanych przysiąg i złej pogody
sumienie nie bolało uformowane za parawanem pozy
świat ułamkami maleje i wciąż ubywa
i mnie jak gdyby coraz mniej w sobie
i kasztany pomarszczone
jedynie przysadzista cisza ogromnieje w bezsenności porze …
wszystko na ziemi i ponad zestrojone w jeden wymiar
tylko ta chwila
przebudzenia
chwila śmierci czy życia chwila?
Zmienność
jestem życiem jestem śmierci cieniem
jestem błogosławieństwem
i złowieszczym spojrzeniem
muzyką myśli coraz bardziej huczną
delikatnie składam trzcinę nadłamaną
niekiedy jestem wichurą
co pole trzcin przemienia w chaos
ginę w światach marzeń zdziwionych
implozji doznaniem
jestem zaprzeczeniem i prawdą
ciszą i jak dworcowe poczekalnie gwarną
gdy wzbiera echo rosną emocje
w przyspieszonym oddechu zwyczajnym losem
zwykłą niedzielą i świętem też być mogę
w imaginacji przyzwyczajeń
chorągiewką i sztandarem który niosą
w zadumie tłumnie
taka już jestem
wznoszę mosty złudzeń
co zawsze się rozpadają
zostawiając nieprzemakalną pamięć
jak dla tonącego kamień
w teatrze codziennego aktora-widza
gram swoją rolę
epika czynów rozgrzesza dnia aforyzm
Obraz określony ramą
geometria mieszkania mnie przytula
zakrywa szczodrość łez
kolczastość czasu
i ciszę niewypowiedzianych słów
zastygły gest
smutek zlazł ze ścian
i rozlał się po podłodze jak uległy dywan
stąpam po nim samotnie
bezbronna jak wobec śmierci człowiek
początek nadziei ukrytej za lustrem
budzi uśmiech na twarzy życia
żyję więc tęsknię
te ściany znają mnie na wprost miłosiernie
nigdy nie wydadzą osądów
ani marzeń zawieszonych pod żyrandolem
co rozświetla okna
i oddala mroku bezwzględne pazury
do bezsenności bólu
niepewność eksploduje w wejrzeniu
wdzierających się codziennych cieni
dyletantów
…
świtaniem dojrzewają myśli w słowa
przeżute złudzeniem wczoraj
niestrawione wyłuszczają nowe widoki
przechodzące przez cierpienie
improwizacja w tle
ściany uśmiechają się do okien
zorza przegląda się w wazonach
samotność zawisa pod nadirem
niczym stary łach lub klątwa
świat mnie kąsa …
a nadzieja — ta nadzieja uskrzydlona — przyzywa
do spełnienia łzy skazanej na milczenie
jestem jej dopełnieniem
dniu! już idę!
Kompozycja
kobieta jest jak zbiór nut
tylko wirtuoz potrafi
zgrać je w piękno
ignorant nie usłyszy
nic oprócz jęku
z wezbranych ust
i nie zrozumie
nic a nic z galimatiasu nut
mistrz odnajdzie
to „coś” niezwykłe
pochwyci i poukłada
na pięciolinii
w kropelki tęczy
a ona na nieboskłonie rozwiesi
i przejdą pod nią razem
nadzy i piękni
ostatni i pierwsi
Rozpacz
rozsypał się błękit
w popiołach zagrzebał swą przestrzeń
zastygł w lawie cierpień
i opadł na zachmurzone oblicza
zszarzał
do pustki bezdechu
do smutku knowań
westchnął głęboko
zadumał
zatrzymał się w pozie
tęsknił za słońca źrenicą
skonał łzą okrągłą i cichą
czas przepływał powolnie poprzez smutek
przesypując poszarzałe minuty
przez melancholii rozpełzłe kontury
wąską szczeliną nadziei
sączył się jeden promień
jedyny
nieustępliwy
aż pojaśniały znamiona szramy
pojaśniały ciemne odmęty
i odwróciły się by oddać tamten czas
i przyjąć nowo zrodzony
błękit
Rozliczenie
w klepsydrze
złote kwadrygi czuwają na baczność
gdy czas zatrzyma się w pełni
i zabrzmi ostatni akord
zgranej melodii
ciche rumaki poniosą
całość w błękitne głębie
na znak Najwyższego
dobre minuty
zapłoną nad wszystkie firmamenty
i jednej gwiazdy przybędzie
a czasu zmarnotrawionego
ciemność nie zwróci
ciemność posiądzie nów
do potęgi nocy
Milczące melancholie
rozsypała się cichość krystaliczną tonią
nad szkieletami schronów
nad jezior glazurą rozświetloną
i nad raną dawno temu ziemi zadaną
stare drzewa pochyliły się nad historią
pamiętają choć były niewinne i świeże
i płakały tamtą zimą
gdy krew wstępowała w szmaragdy
i w szmaragdach zakwitała
w wolności nam ofiarowanej
przez nich co w ofierze świętej
odmaszerowali w wieczność
ciszą bezwzględną ciszą ostateczną
ta cisza oplata okopów serpentyną
pulsujące serca i przeszłe cienie
zasypane liści milczeniem
i przeprasza za tamte dni
zamętu ostatnie
dojrzałe i pierwsze w swej prawdzie
i prawdzie najwierniejsze
Na „Przesmyku śmierci” sierpień 2011 r.
„Przesmyk śmierci” to pas ziemi pomiędzy jeziorami Smolno i Zdbiczno w bezpośrednim sąsiedztwie miejscowości Zdbice, który był broniony przez bunkry niemieckie, pola minowe oraz betonowe zapory przeciwczołgowe i zasieki z drutu kolczastego. Rozegrała się tu jedna z najkrwawszych bitew o przełamanie Wału Pomorskiego. Przesmyk pomiędzy jeziorami stał się miejscem ostatniej walki dla ponad 300 żołnierzy polskich i radzieckich.
Akty dnia każdego
wymknę się przez dziurkę od klucza
i szczelnie zamknę drzwi
na twarz nałożę następny uśmiech
ułożony w pasemka bezimiennych dni
będę czekać wpatrzona w gwiazd drżenie
i będę pytać o pogodę o losu zrządzenie
czy warto było czekać
pozory nie są nadzieją
znam zakończenie …
i łzy i samotność na poprzedniej twarzy
i tej co będzie ostatnią …
gdy powrócę
poznam smak niewiary i bezsensu
pogodzona z losem oddam się
przepaści nocy
…i znów wymknę się ciemności
na przekór
po wieczność następnego aktu
nadziei
po ogrody rozkwitłe w natchnieniu
po szpony by przeżyć
Zastałość
behawiorystycznie spoglądał na świat rzeczy
poukładanych na półkach z napisem eksponat
próbował dotykać
próbował je zmieniać
na próżno — wklejone w horyzont historii
pokryte nalotem zwierzchności trwały
jak szczerba w drewnianym płocie
do końca jego wieczności
psychologicznie próbował dojrzewać
do samobójstwa niemocy
poniósł koszty i zakończył leczenie
zamknął drzwi bez klamki i wniknął
w następne pokolenie
jako cień z genetycznym obciążeniem
Przyrzeczenie
„wstawaj szkoda dnia”
w radio krzyczą
marne ciało zwlekam
strzepuję resztki snów z pod powieki
nabrzmiałej muzyką nocnych nietoperzy
gasną latarnie
słońce spóźnione wyziera
niesforne i zaróżowione
od widoków po drugiej stronie
ranek czeka na dotyk
i wita mnie chłodem
mam nadzieję że będzie dobry
jak wczoraj
lub więcej niedosytu
i więcej rozczarowań
powiedzie mnie do następnego świtu
by trudniej było powstawać i budować
w ograniczonej ramie
układać kolory zgrane
nie ważne plamy
i niedociągnięcia
ten obraz będzie mój niepowtarzalny
więc budzę dzień
dla nadziei co jeszcze
nie umarły
trzymają mnie mocno w garściach
za strzępy ubrań
skrywających przeszłość
zaceruję je mocną nicią
i dobrze wpasuję w całość
postaram się w kontrakcie przyszłości
mimo wszystko
zorze zapalać
modelujące przestrzeń
dnia następnego
i prawdy nowe
Świat motyli
zasypiają motyle
w błękitnych objęciach
wiatrem ukołysane
na tęczowych skrzydełkach
niewinnie strzepują
pyłek co olśniewa wszechświat
przechodząc na drugą stronę
słonecznego lustra
tam słychać tupanie
małych nóżek tańczących
na alabastrowych płatkach
taniec godowy
nienarodzonych
Marzyciel
gdyby można było
powrócić i kochać bez granic
gdyby można było
wskazówki na spóźnione godziny
przestawić
myślał zafrasowany w kolejce
do projekcji życiorysu
myślał że był życiem
że był tego życia panem
był tylko księżyca odbiciem
w zmąconej wodzie
i jak urwany guzik
potoczył się z łoskotem po podłodze
do ciemnej szpary
po niepamięć
Remedium
gdybym miała jutro umrzeć
dzisiaj chciałabym przeżyć na kropelkach tęczy
we wszechobecnym powietrzu
zrozumieć niezrozumiałe
usprawiedliwić zaniechane
uchwycić szept złotych myśli
wznieść się jak ptak wznosi brzmienie pieśni
przez chwilę trwać w przejrzystym niebie
i rozdawać światy piękne nieskończenie
pójść poprzez czasu refleksje zdzierając kolana
przedrzeć się przez niepokorny brzeg tonąc w piaskach
w bezdechu pustyni odnaleźć oazy cień
i pozostać tak długo aż powiedzą że to koniec
i zamkną spojrzeniem świt
w ruinie dnia ścichnie śpiew
dzwon poruszy drżenie rzęs
w anatomii języka powstaną sztuki milczenia słów
wywracających świat w reklamacje życia
chciałabym odejść wybaczona od krzywd
kochania pokorą w galerii imion i burz
…
gdybym miała jutro umrzeć
chciałabym powiedzieć — przepraszam —
ludziom i cierpieniom które przeklinałam
dzięki nim ułagodzona dotrwałam
w serca drgnieniach
w kształtach powietrza
byłam
bo jestem
niepewna jutra …
wieczorem opatruję lampę
Zachody
podziwiając zapach siana
podziwiając widoki
i kurz opadający na ścierniska
leniwie przeciąga się jesień
nie chciała rozmoczyć
nie chciała przybyć za wcześnie
chciała być wesoła i słoneczna
a mówią że jest kapryśna
a przecież musi przygotować zimie
ścieżkę
umiejscowiona pomiędzy
ciepłem a mrozem
stara się ułagodzić pogodę
więc wplata
w kruczoczarne warkocze
srebrne nitki babiego lata
aż zasrebrzy skronie
i w ciepłe rękawice powkłada
pomarszczone dłonie
zaciskające ostatnie nieme promienie
schodzące z twarzy
w podziemie
Migawki
rozdygotane rzęsy drżały jeszcze długo
nim pieśń zgasła i echo zasnęło
odmaszerowały straszydła w ciemność
dzień przedzierał się do szklanki z piwem
i pszczoły budziły kwiaty…
w okowach nocy odpoczywał strach
o pięknych jak szmaragdy oczach
zmoczone rosą zalotnie lśniły na firmamencie
były zadziornie piękne
nie jeden utonął tej nocy chcąc dotknąć
chcąc poczuć ich nieziemskość
upadł pod kadzią wściekle kipiącą
i kipieli oddał duszę i serce zauroczone
eliksirem złociście spienionym
pełnym kropelek odurzonych
myślał że przetrwa szczęśliwie wszystkie mary nocne
w niepamięci przeszczęśliwej
i po właściwej stronie obudzi świty przed wschodem
nad ranem pozbierał łzy i zakrył oczami
raziła jasność i krtań trawiła gorycz
a przecież taki był szczęśliwy
kolejna noc osaczona powietrzem skłębionym
czeka na wybiegu rozgorączkowana
na wszystkich niewpasowanych w szablony
Świat idzie
świat idzie do przodu
i nie zatrzyma kroku
pełen żądzy
potrafi wynieść wysoko
i zrzucić w przepaść
niepokornych
a ja nie mogę bez niego istnieć
bez miejsca określonego geograficznie
bez horyzontu granic
bez bacznego spojrzenia ulic
bez prawd zbieranych przez pokolenia
jestem drobiną niewielką
jak kosmiczny pyłek w krtani
co wywołuje torsje
poznałam brud i brzydotę
rzeczy potrzebne do rozróżnienia
piękna i tego co niedobre
świat uformował moje ego
dziękuję świecie że istniejesz obok
niewiernie
centrycznie gdy tańczę
na linie
Koncert na wiatr i deszcz
delikatne gałązki brzozowe wiatr targa bezlitośnie
trawy zielone wywraca na lewą jaśniejszą stronę
przewrócony muchomorek pozrzucał białe kropki
czeka na krasnoludka co pozbierałby je troskliwie
i włożył do małego z mchu skręconego koszyczka
krople przezroczyste dudnią o parapet
obtłukując się wcześniej na wilgotnej szybie
w rytmie narzucanym przez dyrygenta powietrza
które tańczy i wiruje w takt polki szalonej i oberka
kręci młynka i porywem posuwistym leci nad polem
nad urwiskiem
nad łąką w majowej sukni upstrzonej stokrotkami
nad mniszków główki pozamykane z braku słońca
za zasłoną zadziornych chmur schowane nie skroi walca
obłoki nieprzeniknione galopują na łeb na szyje
w dal zakończoną okręgiem wpisanym w horyzonty sine
za oknem furiat dmucha
pochwycony w partyturze Dworzaka
dobrze niepogodę przeczekać
w dźwiękach przestworzy koncertowych świata
współbrzmieniach
natury i człowieka
Poezja długich wieczorów
zimową porą wiersze karmią się w spiżarniach
popiją słodkie kompoty
pełne doskonałego smaku lata
i słonecznych promieni
zamkniętych w szklanych wekach
kusząco apetycznych i lubieżnych
niczym rajska jabłoń
ze skrytym w szmaragdach liści rumieńcem
z owocem brzemiennym
na biodrach z rąbkiem tajemnicy …
przypływają okrętem z przylądka dobrej nadziei
falami srebrzystych oceanów tętnią w piersi
uchylając rąbka tajemnicy
po ustach rozpływają się kroplami złociście
i smakują schowane konfitury w kredensie
przewybornie a dżdżysto rozsmarowane na chleba kromce
rymami przywieść mogą w siódme niebo nad urwisko
by dodać lub ująć kropki czerwonej biedronce…
z reklamy
Wybielone prześwity
zapłakane posągi w ogrodzie
drżały z zimna
mokre wnętrza
na przeciąg wystawionych domów
przytulały bezdomnych
rozłamane gałęzie jabłoni
zawisły pochylone nad
owocami …
poobijane i zgniecione
bezbronnie leżały
wtulone w trawę
odświeżoną kroplami
z mgły wysupłanymi
litaniami
do wszystkich po przeciwnej
stronie
wybielonych prześwitami
łzy błękit nanizał
na promień aksamitny
i rozświetlił strapionych
zdradzonych
niechcianych
w koniec drogi nierozliczonej …
wpatrzonych prośbami
i stali się
i świat stał się ocalony
w perspektywie przestrzeni
opisanej na dłoni z prześwitem prawdy
że kilka grudek ziemi odsłoni widok
na ogród dla śmiertelnych
Bieg do nieba
dobrze być blisko
obejmować szafir
i tulić do piersi dziecko
o jasnych włosach
i zapachu wiosny
dobrze czuć dotyk
ciepły i czuły
wilgotny od mgły
muskającej rumiany policzek
nad świtem
gdy przebudzone obłoki
zaczynają nalewać rosę
w kielichy kwiatostanów
a horyzont nieśmiały
rozsypuje wszystkie
barwy purpury
i uwodzi dzień kolorami
dobrze wstać rano
uchwycić promień
przesuwający cień
zegara słonecznego
i trwać w szumie
wiatru wśród drzew
rozsiadłych
nad naszą chatą
gdzie czekają na nas
kropelki tęczy z baśnią
i być prawdziwym
jak nigdy dotąd
Zew wolności
wrócę do ciszy wielkiego poranka
w blasku świecy stanę samotna
i bezradna
podniosę ręce drżące od zmęczenia
otworzę usta i najpiękniej jak zdołam
ze szczęśliwej gardzieli
wysupłam słowa dziękczynienia
po skończonej dobrej niedzieli
i skonam
mój duch
przeniknie obłoki i wszystkie sfery
spocznie w błękitnym mateczniku
przestworzy
i odpocznie
na płatkach świętej macierzy
w ciszy wielkiej pokory
Nad zniczem
zagrała siedmiostrunna cytra
hymn dziękczynienia
dokładnie wykonany
przez tych
co odeszli
po drogach spełnienia niespełnienia
zapisanych w prostych czynach
twardych i grzesznych
daj im wieczne spoczywanie
niech odpoczną w Twym cieniu
przed zmartwychwstaniem
Karmienie ptaków
mówiłeś do mnie szeptem
słowa najważniejsze
niedosłyszane dopowiadałam
bezdźwięcznie
wybrałam nieświadomość rzeczy
mniej boli wybaczona rana
za zasłoną kąsającej ciszy
wrośliśmy w symbiozę
te same soki piliśmy w tej samej kuchni
nie woda krążyła w żyłach
dwa serca napełniała jednym pulsem
rozdzielone na dwa tętna samotne
krwawią soczyście …
zapamiętałam te chwile
w ułamkach niewidzialnego powietrza
że byłeś świadczą wilgotne ślady
na policzkach
pełne współbrzmienia
słyszę szept wiatru w powiewie