E-book
7.35
drukowana A5
57.38
Rozmowy z Dorotą

Bezpłatny fragment - Rozmowy z Dorotą


Objętość:
367 str.
ISBN:
978-83-8273-402-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 57.38

Rozdział 1

— Wyobraź sobie, Asiu, że mój nie potrafi dnia wytrzymać bez chociaż jednego piwa. — mówiła Dorota lekko podnosząc głos. — Naturalnie, zazwyczaj nie kończy się na jednym piwie, bo zawsze jest możliwość i chęć napicia się kolejnego. Gdy nie ma grosza w kieszeni, to koledzy mu stawiają, a gdy on ma bodaj kilka złotych, to musi kupić piwo sobie i koledze, któremu akurat brakuje drobnych. Oni tam całymi dniami siedzą pod sklepem i posługują się wyłącznie drobnymi. U nikogo z nich nie uświadczysz grubszych banknotów. Nawet wtedy jak już nie mają drobnych, to zawsze znajdzie się jakiś litościwy klient sklepu i pożyczy im na piwo. To znaczy podaruje parę złotych, bo nie ma co marzyć o zwrocie. Wszyscy to doskonale wiedzą, a pomimo tego dają im pieniądze na wieczne oddanie, jak się to mówi.

Dorota nawet się wcale zbytnio nie denerwowała, bo była już pogodzona i przyzwyczajona do tego, że ludzie z wyrozumiałością traktują popijających przed sklepem mężczyzn.

— Gdyby natomiast przysiadła się do nich kobieta, to od razu została by nazwana pijaczką, a może nawet kurwą, no bo wiadomo przecież, że jak kobieta piana, to dupa sprzedana. Na tego typu stereotypy nic nie można poradzić. Taka ludowa mądrość ugruntowuje się przez lata, a potem za żadne skarby nie można jej wyplenić z potocznych sądów. No i tak to już jest, że chłop mi pije codziennie, a jest uznawany za przyzwoitego ojca rodziny i męża, a ja muszę sobie kupione piwo zanieść do domu i tam wypić, żeby sąsiadki nie widziały. To ma być równouprawnienie! Niech ich wszystkich jasny szlag trafi!

Nie dziwiłam się rozgoryczeniu Doroty. Różne traktowanie mężczyzn i kobiet jest normalną praktyką wszędzie. Zarówno w dużych miastach jak i w małych miasteczkach, w małych gminach i w aglomeracjach, wszędzie jednakowo dzieli się ludzi na chłopów i baby. Baba, wiadomo, nadaje się do garów, a chłop musi pracować na utrzymanie rodziny, więc mu się należy chwila relaksu i wypoczynku po pracy. Nawet wtedy gdy nie pracuje, to prawa zachowuje niezbywalnie do końca życia, bo przecież potencjalnie jest głową rodziny, pracownikiem, czasami nawet na kierowniczym bądź urzędniczym stanowisku.

— Nie ma sensu usiłowanie dokonywania w tym zakresie żadnych zmian, — kontynuowała Dorota — bo i tak nic by z tego nie wyszło. Oni sobie stworzyli taki system i jest im z tym dobrze. My, kobiety, możemy się tylko dostosować, albo wymrzeć jak dinozaury. Zostało dowiedzione naukowo przez amerykańskich naukowców, że dinozaury wymarły z powodu dyskryminacji ich przez matkę naturę. To właśnie natura obdarzyła owe piękne stworzenia niewystarczająco wydolnym systemem energetycznym. Czytałam o tym w pewnej gazecie. To znaczy w takim piśmie naukowym, które rozprowadzają pomiędzy uniwersytetami. Ma się rozumieć, że chodzi o uniwersytety amerykańskie, bo u nas to nie są żadni naukowcy, tylko raczej patafiany.

Obie eksplodowałyśmy gromkim i radosnym śmiechem. Podczas owego rechotu oplułam sobie bluzeczkę, ale to zaraz wyschło. Przynajmniej do czegoś przydały się panujące upały.

— Dinozaury zjadały ogromne ilości zieleniny, więc można by powiedzieć, że odżywiały się zdrowo. Mogłyby dożywać setek lat, niczym jakiś starożytny matuzalem, dzięki swojej powolnej przemianie materii i spokojnemu trybowi życia, nie wspominając nawet o łagodnym charakterze. Nie musiały się niczym denerwować, bo nie miały żadnych naturalnych wrogów. Nieliczne okazy mięsożerne pełniły rolę higieniczną, usuwając osłabione jednostki. Taki świat był dla nich wymarzony. Mogły rozkoszować się obfitością jedzenia, ciepłą pogodą, a także miłym towarzystwem ważek i motyli, bo ptaków jeszcze wtedy na świecie nie było. Pierwsze próby oderwania się od ziemi podejmowały dopiero małe osobniki, które potem nazwano pterodaktylami.

No i, wyobraź sobie, wszystko to się skończyło z powodu kosmicznego kataklizmu. W wyniku globalnej katastrofy nastąpiła zmiana klimatu. Nadszedł czas ery lodowcowej, śnieg pokrył wszystkie rośliny, a dinozaury umarły z zimna i głodu. Pozostały po nich tylko ogromne skamieniałości. Taki sam los czeka mężczyzn, o ile nie zdołają odwrócić naturalnych tendencji przyrody do utylizacji wszelkich odpadków.

Miejsce facetów jest na śmietniku historii. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Nic się nie da z tym zrobić. Czytałam wiele opowiadań o feminizacji świata, ograniczeniu roli mężczyzn, a niektóre nawet wspominały o ich eksterminacji. Od razu można było zauważyć odmienność takiej wizji świata od powszechnie propagowanych przez szowinistycznych facetów patriarchalnych mrzonek i marzeń o niewolnicach, kurtyzanach oraz herosach otoczonych przez nimfy, tuczonych przez kucharki, doglądanych przez roznegliżowane pielęgniarki, wydekoltowane księżniczki, a także czekające na nich w sypialni śpiące królewny lub Kopciuszki w kusych fartuszkach.

Przez sześć tysięcy lat istnienia obecnej kultury mężczyźni przez cały czas propagowali swoją narrację o świecie przyjaznym ojcom, mężom i synom. Snuli opowieść o płodzeniu syna, budowaniu domu, oraz o sadzeniu drzewa. Te cele mogły równie dobrze stać przed wielkim gorylem stojącym na czele stada małp. Tym gościom prężącym muskuły i walącym się pięściami po żebrach dla okazania swojej jurności porównywanie się do małp wcale nie ujmowało honoru. Oni wręcz ostentacyjnie uwielbiają okazywać swoje przywiązanie do natury. Przykładem może być stwierdzenie, że „nasi dziadowie na mchu jadali”.

W tym miejscu znowu obie nie potrafiłyśmy powstrzymać się od śmiechu. Wyraźnie czułam coraz większą sympatię do Doroty. Siedziałyśmy w ogrodowej altance. Marmurowy stół stojący pośrodku był przyjemnie chłodny. Jego blat wyglądał jakby był opływany przez wodę z płynącego obok źródełka. Nawet było słychać szum, tylko nie był to szum wody, a wiatru wśród liści magnolii rosnącej tuż za cienką ścianką altanki. Piękne, różowo-białe kwiaty już dawno zgubiły wszystkie płatki, których kilka jeszcze więdło na ziemi. Płatki te niczym płótno namiotu wykorzystywały mrówki faraona, chowając się pod nimi niczym pod parasolami słonecznymi na plaży. Tak samo jak dzieci bawiące się wiaderkiem i łopatką nad wodą budując zamek z piasku i emocjonując się falami zalewającymi mury budowli, mrówki sumiennie transportowały ziarenka piasku jedno po drugim, układając je wzdłuż precyzyjnie wytyczonej trasy.

— Skomplikowany i długotrwały proces ewolucji spowodował, że mężczyźni odrobinę zbliżyli się gatunkowo do człowieka, czyli do homo sapiens, jak mawiają naukowcy, a jednocześnie ani na jotę nie oddalili się od małp. To taki paradoks ewolucyjny, na który nie zwrócił dostatecznej uwagi twórca teorii ewolucji. Ostatnio spotkałam takiego niebiańskiego przystojniaka o lazurowych oczach, które przez cały czas posyłały w moim kierunku błyskawice, a jego mięśnie wyglądały jakby je Michał Anioł wyrzeźbił z włoskiego marmuru. Był tak wąski w biodrach, że mógłby nosić mój pierścionek zamiast paska u spodni, a kark miał taki jak żubr w ogrodzie zoologicznym. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia.

Ten Adonis, Tor, czy jak się tam nazywał ów heros, jednym spojrzeniem rozkochał mnie w sobie, zarzucił grzywką, a ja biegłam za nim w podskokach, mrugnął porozumiewawczo, a ja płonęłam pożądaniem. Nie potrafisz sobie wyobrazić jak szaleńczo, bezgranicznie, do cna go pokochałam. Byłam skłonna wzlecieć na skrzydłach mojego uczucia chociażby do samego nieba, do raju, albo nawet do piekła, gdyby tego ode mnie zażądał. Rozpalił we mnie taki ogień, że Hades by się z nim nie mógł równać. Byłam gotowa wykosić całe stepy akermańskie, byle tylko przygotować dla nas godną polankę na wspólny piknik. Byłam gotowa na Morzu Śródziemnym usypać sztuczną wyspę, byle tylko na jej plaży rozłożyć dla nas dwojga koc i móc się z nim sam na sam opalać, korzystać z tegorocznego słońca, wachlować go podczas upału, skrapiać mu usta wilgocią swojego pocałunku, ocierać mu spocone czoło wargami, układać go do wypoczynku na swojej piersi, a do snu utulać go na mym łonie. Pragnęłam dać mu cały legion dorodnych synów, aby mógł założyć nowe królestwo, przywdziać koronę z brylantami, w dłoń wziąć berło królewskie, które by miało moc ciskania błyskawicami w naszych wrogów.

Świata mu chciałam przychylić, bramy nieba przed nim otworzyć, głowami jego wrogów wybrukować drogę do stolicy, posadzić tysiąc drzew w alei jego imienia i zbudować mu tysiąc zamków warownych, które by strzegły granic naszego wspólnego, wspaniałego, cudownego imperium. Oddałabym dla niego ostatnią kroplę krwi, ostatni haust powietrza, ostatnią komórkę rozrodczą mojego łona, byle tylko zechciał ze mną realizować te wszystkie marzenia i plany. Mogłoby być tak pięknie. Byłoby tak pięknie.

Aby to wszystko się stało rzeczywistością potrzebny był już tylko jeden, na początek, jako dobry znak na przyszłość, jako wróżba czekającego nas losu, jeden pierwszy namiętny, gorący, upragniony, ognisty stosunek seksualny, który by nas związał na zawsze, zapieczętował nasze nierozerwalne więzy pieczęcią miłości i doprowadził do poczęcia pierworodnego syna, dziedzica, przyszłego cesarza, może nawet faraona.

Po tak pięknym życiu nasze dusze spoczęłyby na niebie jako najjaśniejsze gwiazdy, wskazujące drogę przyszłym władcom. No więc gdy już rozanielona, rozpalona i jaśniejąca miłością dosiadłam wreszcie mego upragnionego kochanka, kiedy otworzyłam przed nim bramy raju, przygotowałam dla niego, jak to mówią obecnie młodzi, swoje gniazdko USB, swoje wejście szeregowe, swoje złącze miłości, aby wlał we mnie całą moc swoich danych DNA, to się wtedy okazało, że on się łączy tylko bezprzewodowo, bo mu kabelek się skurczył do mikroskopijnych rozmiarów.

Nawet małpy żyjące w ZOO nie zaniedbywają tej strony swojej egzystencji, byłam więc nadzwyczaj rozczarowana. Ego temu dupkowi uderzyło do głowy, a że nie posiadał zbyt dużego mózgu, wyrażając się oględnie i bardzo delikatnie, to mu pozrywało wszystkie połączenia softwaru z hardwarem. Zawiesił się biedaczysko, a gdy już doszedł do siebie, to był tylko marną kopią Adonisa, bez gwarancji, suportu, obsługi wyższych uczuć i instrukcji obsługi awaryjnej. Wszystkie moje marzenia poszły się … to znaczy przepadły bezpowrotnie.

Możesz sobie wyobrazić, jaka byłam roztrzęsiona i zdruzgotana. Całe tygodnie zajęło mi wracanie do emocjonalnej równowagi. Całe miesiące zajęło mi uciążliwe wychodzenie z depresji. Tak naprawdę, to sama nie wiem czy udało mi się depresję pokonać, czy tylko ją zamaskować, ukryć najbardziej widoczne objawy, zabliźnić najbardziej bolące rany. Jeszcze teraz, gdy o tym opowiadam, drżą mi plecy i nogi, zaczynam się pocić, boli mnie głowa, męczy pragnienie, więc polej jeszcze tego pysznego wina, żebym mogła przepłukać gardło.

Czym prędzej napełniłam nasze szklanki płynem, którego krwisty kolor korespondował z bojowym nastrojem Doroty. Nad altaną rozkładał swoją wielką koronę orzech włoski. Jego gałęzie sięgały daleko poza altanę, rzucając na nią przyjemny cień i tworząc w tym miejscu miłą atmosferę wilgotnego chłodu, przyjemności, wypoczynku, nawet wręcz cielesnej rozkoszy, pośród lejącego się wszędzie dookoła żaru z nieba. Liście już zdążyły urosnąć, nabrać jakby miękkiej obfitości matczynego fartucha, przemieniając rozłożyste konary w opiekuńcze ramiona. Chwilami mogło się zdawać, że słyszy się soki drzewa płynące w górę licznymi strumykami. Ta obfitość gałązek i liści tworzyła jakby strefę klimatyzowaną. Matka natura rozkładała nad nami swoje opiekuńcze ramiona kołysząc mnie do cichego, błogiego wsłuchiwania się w płynące słowa opowieści, a Dorotę skłaniając do kolejnych zwierzeń.

— Takie doświadczenia spowodowały u mnie utratę wiary w męski rodzaj, w jego rolę kreacyjną, w jego zadanie kontynuowania cywilizacji. Przecież nawet faraon by nic nie zdziałał gdyby nie kapłanki. To one nie tyle wymodliły łaskę u bogini Hery lub Izis, ile raczej przez tysiąclecia dbały o przetrwanie starożytnej wiedzy, wielopokoleniowych doświadczeń ludzkości związanych z prokreacją, dawaniem życia, przedłużaniem gatunku, sidlenia kochanków, kształtowaniem polityki, gromadzeniem wiedzy, doświadczenia, doskonaleniem umiejętności, rozbudzaniem namiętności, pogłębianiem i rozszerzaniem władzy.

Kapłanki dawały dobrobyt społeczeństwu, bogactwo władcom, nieograniczoną władzę kobietom. Kapłanki od zawsze rządzą światem.

Rozdział 2

— Poznałam kiedyś niezwykle interesującą osobę. — mówiła Dorota. — Była ona już w wieku poważnym, jak niektórzy mówią: wieku słusznym. Jej doświadczenie życiowe było pokaźne, dzięki czemu wielokrotnie wykazała się publicznie nie tylko wiedzą merytoryczną, ale również odwagą, stanowczością, a nawet czasami uporem. Osoba ta została wybrana do Rady Miasta, gdzie była bardzo aktywna, wnosząc projekty wielu uchwał, w przypadku bardzo wielu innych uchwał radnych brała udział w pracy nad ich doskonaleniem.

— Czuję się doskonale pośród ludzi, — mówiła mi ta osoba –– ponieważ zawsze przewodzenie innymi i popychanie ich, czy też może raczej prowadzenie ich ku czynieniu dobra było moim prawdziwym powołaniem. Bardzo dobrze spełniam się w relacjach międzyludzkich. Uwielbiam studiować psychologów, socjologów światowej sławy, a także znanych na wszystkich kontynentach i poważanych filozofów, ponieważ ich badania wielokrotnie udowodniły w sposób naukowy, że osobowość każdego człowieka jest wypadkową jego życia, doświadczeń oraz wpływu jaki na nich mieli inni.

— Czy te naukowe teorie nie uczą przypadkiem manipulowania innymi, słabszymi intelektualnie ludźmi? — pytałam zainteresowana takimi wywodami.

— Ależ wcale nie. Wiedza o psychologii jednostki służy tylko do polepszenia losu tejże jednostki. Również wtedy gdy skłania się kogoś do działań, których oni sobie tego nie życzą. Przecież powstrzymywanie dziecka przed włożeniem ręki do ognia służy jego ochronie. Służy dobru tego dziecka nawet wtedy gdy ono sobie tego nie życzy i gdy bardzo pragnie dotknąć tego intrygującego i niezwykle ciekawego zjawiska jakim jest ogień.

— A manipulacje, wymuszenia, oszustwa? — dopytywałam impertynencko.

— Naturalnie istnieją takie zjawiska, czy raczej metody, sposoby na uzyskanie przewagi, ale mają one zastosowanie raczej w przypadku praktycznego zastosowania nauk psychologicznych odnośnie tłumu. Psychologia tłumu jest przez niektórych naukowców nazywana po prostu politologią, bo umożliwia przewidywalne sterowanie masami ludzkimi. Widziała pani kiedyś jak się zachowują pszczoły?

— No, normalnie, pyłek kwiatowy zbierają i miód produkują.

— Dla pszczółek to jest normalnie, naturalnie, takie właśnie są pszczoły. Otóż o to chodzi, żeby ludzie też zachowywali się normalnie.

— To znaczy jak?

— Droga pani Doroto, przecież pszczoły są powszechnie uznawane za idealny wzór pracowitości. Pracują całymi dniami, od świtu do zmierzchu uwijają się wokół kwiatków, że nie zawsze jest je widać, ale słychać ciche brzęczenie jest zawsze wszędzie tam gdzie są jakiekolwiek kwiaty. Pszczoły wypatrzą każdy kwiatek z daleka. Nie tylko to. Pszczoły są bardzo inteligentne, więc bardzo szybko zauważyły, iż jedzenie jest nie tylko na łące z kwiatami, ale również na łące, w ogrodzie, przed domem, na zwykłym trawniku, czyli wszędzie tam gdzie przebywają ludzie raczący się różnymi smakołykami. Owoce są przysmakiem dla pszczół. Lukier z pączka, drożdżówki, ciastka, galaretka z truskawkami, czy po prostu słodki napój w szklance, to wszystko są smakołyki dla każdej pszczoły.

Te mądre owady nauczyły się, że wypatrzone z góry grupki ludzi siedzących na trawie, lub zgromadzonych wokół ogrodowego stolika, kawiarnianego stolika, ławki w parku, to idealne miejsca do upolowania czegoś słodkiego, owocowego, energetycznego. Kilkuosobowa grupka ludzi znacznie bardziej przyciąga pszczoły niż pojedynczy człowiek. Chyba że przed chwilą mył włosy szamponem o zapachu kwiatów lub owoców. Natomiast gdy taka latająca osóbka, a zwłaszcza z wąską talią w żółtej sukience, czyli osa, wypatrzy sklep w którym na półce leżą pączki i drożdżówki z grubą warstwą słodkiego lukru, to w tri miga, czyli błyskawicznie, bo Migi przecież latają szybko, do tego sklepu zleci się cała chmara owadów. Obsiądą drożdżówki i pączki nawet wtedy jeśli sprzedawczynie zapobiegliwie przykryją je folią, uznają to miejsce jako swoje wyłączne żerowisko, a potem to nawet trudno zmuszać te biedne sprzedawczynie do podania pączka, bo za każdym razem naruszenia żerowiska os wywołuje wściekłe wzlatywanie wszystkich owadów przy wtórze równie wściekłego bzyczenia, co o ile nawet nie grozi pożądleniem, jeżeli się czuje respekt i natychmiast odchodzi na bok, albo nawet ucieka się ze sklepu, to z całą pewnością można dostać nerwicy, zawału, fobii, alergii, depresji, lęku i wielu innych równie nieprzyjemnych dolegliwości od samego tylko tego bzyczenia wokół twarzy, a wiadomo przecież, iż paniczne machanie rękoma tylko pogarsza sytuację.

— Co z tego wynika? — zapytałam tej osoby.

— Wynika z tego to, że zarówno pszczoły jak i osy są nie tylko pracowite, ale również bardzo dobrze zorganizowane. Każdy jeden konkretny owad ma w roju swoje określone precyzyjnie miejsce. Ludzie mają dokładnie tak samo, bo mają swój indywidualny adres zamieszkania, swój numer PESEL, numer NIP, swojego pracodawcę. Dla odróżnienia poszczególnych osobników ludzie mają jeszcze nazwisko i imię, a często dwa imiona oraz dwu lub więcej składnikowe nazwiska. Dzięki temu każdego konkretnego człowieka można bardzo dokładnie określić, zidentyfikować, wylegitymować, oznaczyć, w razie potrzeby odnaleźć.

Te wszystkie cechy upodobniają społeczności ludzkie do roju owadów, ula pszczół, gniazda os, mrowiska mrówek. Wszystkie te społeczności są do siebie niezwykle podobne. Widać z tego wyraźnie, że matka natura nie lubi próżni. Poznając te wszystkie zależności można społeczeństwami ludzkimi bardziej precyzyjnie i bardziej wydajnie sterować. Właśnie o to chodzi, żeby można było: bardziej, a jeszcze lepiej: najbardziej. Wtedy byłoby idealnie.

Jednakowoż ludzie sprawiają na tym polu wiele kłopotów. Nie są wcale precyzyjni, systematyczni ani punktualni. Na ludziach nie można polegać. Ludzie są gorsi od wilków. Stada wilków mają swoje prawa i każdy osobnik je przestrzega pod groźbą wykluczenia, czyli wygnania. Wilki zabijają tylko po to aby jeść, zaspokoić głód, dla przetrwania. Nigdy nie zabijają dla zabawy. Wilki doskonale rozumieją, że zabijanie to nie jest rozrywka ani interes do zrobienia. Gdyby ludzie byli tacy jak wilki, to na świecie istniałaby sprawiedliwość, równość i braterstwo.

— Ależ to straszne. — powiedziałam, a ta osoba tylko się roześmiała.

— Wcale nie. Tylko z pozoru to strasznie wygląda. Gdy obierzemy właściwą perspektywę, to wszystko staje się normalne, — powiedziała — wręcz swojskie. Od dziecka jesteśmy przyzwyczajeni do życia wśród innych ludzi, do komunikowania się z nimi, do negocjowania warunków współpracy. Już niemowlak przy pomocy płaczu usiłuje wymóc na matce lepsze warunki, więcej jedzenia, więcej zainteresowania. Tak mamy w całym życiu i jest to dla nas naturalne środowisko. Dopiero pozostawieni bez opieki w lesie stajemy wobec niezrozumiałego otoczenia.

Powinniśmy uczyć się od wilków. — mówiła ta osoba. — Powinniśmy zacząć stosować wilcze braterstwo. Każdy człowiek byłby równy, traktowany sprawiedliwie, jednakowoż tylko i wyłącznie wtedy gdyby sam dbał o równość wszystkich, a nie wpychał się do kolejki po dotacje dzięki znajomościom, gdyby wspierał słabszych i osłaniał ich przed silniejszymi, gdyby oddawał część tego co wypracował, wywalczył, zdobył innym, którzy takich możliwości nie mają, gdyby dbał o dobro wspólne, o dobro wszystkich, a nie tylko o siebie.

Już niedługo będę w wieku, który będzie mnie uprawniał do emerytury. Proszę sobie wyobrazić, że wysokość tej emerytury będzie sięgała zaledwie połowy moich obecnych poborów, a naukowcy twierdzą, iż z biegiem lat porównanie wysokości mojej emerytury z wysokością zarobków będzie wyglądało coraz gorzej. Tymczasem w stadzie wilków stare, najbardziej osłabione osobniki wcale nie idą na końcu, gdzie mogłyby je podgryzać byle szakale, tylko mają swoje miejsce w środku watahy, gdzie są pod stało ochroną i opieką, gdzie w każdej chwili mogą liczyć na wsparcie, gdzie zawsze mogą przystanąć dla odpoczynku, a całe stado na nich czeka aż nabiorą sił.

Niektórzy twierdzą, że ludzie potrafią być przewidujący. — kontynuowała owa osoba. — Otóż wilki mają tak doskonały zmysł węchu i orientacji, że wyczuwają obecność innych zwierząt z odległości kilku kilometrów, nawet wtedy gdy są one po drugiej stronie wzgórza. Można by więc powiedzieć, że wilki widzą na odległość, albo że potrafią przewidywać przyszłość. Wobec takich dowodów, wynikających z rzetelnych i poważnych badań naukowych, nie można już mieć wątpliwości o pełnej prawdzie płynącej z opowieści o wilczycy wychowującej założycieli Rzymu, z opowieści o wilku i czerwonym kapturku, z opowieści o wilku i trzech świnkach, z opowieści o duszy wielkiego wojownika i wodza Komanczów zamieszkałej po jego śmierci w ciele wilka, a także o tym, że wilki wyją do księżyca, ponieważ wyczuwają zmiany natężenia pola grawitacyjnego Luny podczas jej obiegu wokół Ziemi oraz o podnoszeniu się poziomu oceanów z tego samego powodu.

Wróćmy jednak do owadów. — mówiła ta osoba. — Owady mają bardzo, ale to bardzo małe rozumki, a jednak wykazują się niezwykłą inteligencją. Wyjaśniła mi tą zagadkę pewna kobieta plotkara. Spotkałem ją w bibliotece przy ulicy Targ Rakowy. Odbywało się tam spotkanie literackie związane z jubileuszem czterdziestu lat twórczości gdańskiego poety, artysty i działacza kulturalnego Piotra Szczepańskiego. Na tym wieczorku spotkała się kulturalna elita grodu nad Motławą. Ja byłem tam skromnym uczestnikiem, ale wiadomo, iż tego typu uroczystości przyciągają widzów najprzeróżniejszego autoramentu, ciekawskich, prześmiewców, fałszywych przyjaciół, kieszonkowców, pochlebców, a także zwykłe, wredne, napuszone plotkary myślące, że udział w kulturalnym wydarzeniu może je dowartościować, dodać im chociaż odrobinę rozumu, dobrego wychowania, wyczucia, polotu i smaku.

Pan Piotr siedział dostojnie za stołem prezydialnym, opowiadał o swojej działalności i poezji, oraz czytał wiersze przez siebie napisane. W przerwach ktoś grał na gitarze i śpiewał. Potem jubilat przyjmował gratulacje od uczestników spotkania. Gdy wychodziłem przyczepiła się do mnie jak rzep do spodni ta plotkara. Skierowałem się na przystanek tramwajowy, a ona nie odstępowała mnie na krok. Na przystanku zgromadziło się sporo osób w różnym wieku, różnej płci, a ona uparła się na mnie, chwyciła się mojego rękawa podczas wsiadania do tramwaju, usiadła obok mnie i zaczęła mnie zanudzać swoimi mądrościami.

— Bardzo interesuję się nadzwyczajnymi zjawiskami. — mówiła plotkara. — W środowisku artystów dochodzi do największego nagromadzenia różnego rodzaju anomalii, które mają bardzo duży wpływ na to co się w tych sferach dzieje, a także na to jak działania artystów zostają odbierane przez tak zwanych normalnych ludzi. Użycie takich akurat słów automatycznie implikuje stwierdzenie, albo chociaż domniemanie, że artyści nie są normalni. No i to jest absolutna prawda, ponieważ gdyby artyści byli normalnymi ludźmi to nie mogliby być twórcami, poetami, pisarzami, malarzami, rzeźbiarzami, kompozytorami, tancerzami i tancerkami, śpiewakami, nawet chórzystami, a także fotografikami, plastykami komputerowymi, programistami i całą masą jeszcze innych twórców. Jest jeszcze pełno innych zawodów, które do udanego wykonywania potrzebują tej iskry, tego czegoś, natchnienia, po prostu odpowiednich zdolności.

— Tramwaj skręcił w Wały Jagiellońskie. Była nadzieja, że uda się poczytać tomik wierszy pana Piotra. Ględzenie plotkary zwyczajnie mnie nudziło. Ona jednak nie przestawała trajkotać.

— Wszyscy artyści mają ten swój dar aby lepiej rozumieć świat, aby uważniej go obserwować, aby więcej dostrzegać z tego co umyka zwyczajnym ludziom. Każdy artysta jest zupełnie inny, może być całkowicie oryginalny, a jednak często artyści, którzy się nie znali, nigdy się nawet nie widzieli, mieszkali na różnych kontynentach, swoją niepowtarzalną twórczością dochodzili do bardzo podobnych wniosków, a nawet wręcz do takich samych, identycznych wniosków. Podobno wszystko zależy od tak zwanego ducha czasów. Ma on zadziwiającą zdolność wpływania na wrażliwe istoty, zwłaszcza na artystów, którzy nie tylko tworzą podobne wiersze, malują podobne obrazy, komponują podobną muzykę, ale często tworzą wręcz takie same dzieła sztuki, identyczne do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka laik nie rozpozna twórcy, nie odróżni utworu jednego autora od innego utworu drugiego autora.

— Podjechaliśmy przed Dworzec Główny. Plotkara miała okazję wysiąść, wolała jednak jechać dalej. Potem przejechaliśmy ze zgrzytem kół obok Zieleniaka, przez rondo Ofiar Katynia i stanęliśmy na przystanku Brama Oliwska.

— Wygląda na to, że artyści odczytują niewidoczne dla innych znaki, odbierają aurę, fluidy, doznają natchnienia pochodzącego z tych samych sfer, być może sfer niebieskich. Jakaś siła łączy ich ponad innymi ludźmi, ponad całym światem. Interesuje ciebie poezja? Widzę, że tak. Może też piszesz? Jesteś wrażliwą osobą? O, rumieniec na twarzy. A więc tak. Od razu się domyślałam. Ja znam ludzką naturę, bardzo wiele wiem o ludziach. Jesteś może osobą samotną? Bo z osobami samotnymi to ja sobie bardzo dobrze radzę. Jestem uzdolniona w tym kierunku.

— Minęliśmy przystanek przy Chodowieckiego, potem czołg, który studenci pomalowali kiedyś na różowo, potem zostawiliśmy z tyłu Uniwersytet Medyczny.

— Gdyby co, to mogę pomóc przy wyborze i kupowaniu ciuszków, bo ta bluzka wymaga już wymiany na nowszy model, a spodnie też trzeba odświeżyć. To nic wstydliwego. Wiele inteligentnych i mądrych osób nie radzi sobie z codziennymi czynnościami. Mój mąż, nieboszczyk, był inżynierem programistą, ale ubrania ja mu musiałam kupować, potem decydować o tym którego dnia co ma na siebie założyć, którą wybrać koszulę, który krawat do tej koszuli dobrać. Po co sąsiedzi mają się oglądać i palcami wytykać, co? Nie ma przecież potrzeby.

— W tyle został przystanek przy Traugutta i podjechaliśmy przed Operę Bałtycką. To też była znana powszechnie instytucja kultury, więc była nadzieja, że plotkara wreszcie wysiądzie. Mogłaby przecież jakieś ciekawe przedstawienia zobaczyć, pieśni operowych posłuchać, chociażby „Halkę” zobaczyć. Miałaby o czym innym ludziom opowiadać.

— Czy kiedykolwiek ktoś się zastanawiał w jaki sposób ludzie kontaktują się ze sobą pozazmysłowo? Szczątkowe badania w tej dziedzinie dowodziły jedynie, że można komuś na odległość przekazać prosty obrazek kształtu, na przykład obrazek koła, kwadratu, gwiazdy, trójkąta, a poza tymi obrazeczkami nigdy nic więcej nie udało się przekazać, żadnej konkretnej informacji, żadnej idei, nie wspominając już, nie marząc nawet o przekazywaniu utworu poetyckiego.

To by był prawdziwy przełom w historii całej ludzkości, całej cywilizacji, ba nawet całego wszechświata, gdyby można było na odległość, bez żadnych technicznych środków łączności, przekazywać myśli. Być może nigdy nie rozwikłamy zagadki kontaktowania się zmarłego faraona z Orionem. Dusza to nie jest nic zmyślonego. Wiedzą o tym archeolodzy i kosmolodzy, astronomowie i fizycy. Nawet zwykła, przyziemna chemia ma w tej dziedzinie bardzo wiele do powiedzenia.

— Przez park od strony Politechniki szły grupy studentów. Najprawdopodobniej młodzież wracała z popołudniowych zajęć dodatkowych, albo może z egzaminów. Większość z nich była wyraźnie podekscytowana, buchająca emocjami, uczuciami, reagująca zbyt głośnym śmiechem dla zamaskowania prawdziwych myśli, zatuszowania obaw. Tak, to są najpiękniejsze lata w życiu każdego człowieka. Ma się przed sobą tak wiele możliwości, a równocześnie żadne drzwi nie zostały jeszcze kategorycznie zamknięte, żadne drogi nie zostały jeszcze zablokowane, żadne szlabany opuszczone. Po chwili przejechaliśmy przez skrzyżowanie z ulicą Do Studzienki. Gdyby się poszło w prawo to zaraz nieopodal znajduje się hotel „Logos”, dawny Dom Nauczyciela”. Pamiętam pewne wesele fetowane w restauracji tego hotelu. Orkiestra grała całkiem przyzwoicie, ale gdy w tym samym czasie usiłowało się zasnąć w pokoju piętro wyżej, to odgłosy muzyki brzmiały jak trąby jerychońskie. Na dokładkę w regularnych odstępach czasu nieopodal przejeżdżał pociąg. Rano prawdziwy czyściec szumiał w głowie, ale spać się nie dało, bo po drugiej stronie ulicy już od wczesnych godzin jakaś para rozpoczęła intensywny trening tenisa. Pod czaszką waliło mi każde uderzenie piłeczki o kort. Była niewielka, ledwie świtająca, ledwie się żarząca nadzieja, że plotkara zechce wysiąść przy Centrum Handlowym Manhattan, aby zrobić tam zakupy. Tym czasem jej piskliwy głos wciąż trajkotał jak najęty.

— Prawdziwą zagadką jest sterowanie wielkimi społecznościami. Doskonałym przykładem takiego działania jest rój pszczół. Królowa zarządza rojem jednoosobowo, a radzi z tym sobie nadzwyczaj dobrze. Zwykłe robotnice nie decydują o niczym, pracują na swoich stanowiskach, a nigdy się nie zdarza korek w transporcie pyłku kwiatowego do ula, ani zastój w produkcji pszczelego mleczka, tak, tak, jest coś takiego. Doskonale też działa budowanie plastrów służących pszczołom do gromadzenia miodu, a przecież wszystkie czynności wykonują wciąż te same robotnice, nie posiadające żadnego przeszkolenia, świadectwa pracy ani certyfikatu. Każda pszczoła wie co ma robić, czym się zająć w każdej chwili, a królowa także doskonale wie co dzieje się w ulu, gdzie znajdują się miododajne drzewa, gdzie ukwiecone łąki, jaka jest ilość dostarczanego pyłku.

Skąd królowa pszczół otrzymuje te wszystkie informacje? Od swoich podwładnych. A jak pszczoły przekazują królowej informacje, skoro nie potrafią mówić? Otóż pszczoły przekazują sobie informacje przy pomocy tańca. Tak, dokładnie, przy pomocy tańca. Pszczoły tańczą w locie, wracając do ula, spotykając się wzajemnie, przekazują sobie ważne informacje za pomocą gestów. Tak jak ludzie machają do siebie rękami, kiwają palcem lub dłonią, kręcą lub potakują głową, tak pszczoły lecąc wykonują w powietrzu skomplikowane figury, kółka, beczki, obroty, dokładnie tak samo jak piloci samolotów podczas lotu wykonują określone figury w powietrzu dla przekazania określonej informacji.

Te przekazywane przez ów taniec w powietrzu informacje należą do najważniejszych: w którą stronę trzeba lecieć by trafić na kwiaty, jak daleko trzeba lecieć, czy na łące jest dużo kwiatów, czy kwiaty zawierają dużo nektaru lub pyłku, czy po drodze znajdują się niebezpieczne miejsca, czy może gdzieś czyhają groźne szerszenie, albo gdzie trzeba omijać tereny spryskane niebezpiecznymi pestycydami. Każda pszczoła lecąc wykonuje w powietrzu swój taniec informując inne pszczoły o najważniejszych okolicznościach każdego lotu. Ten taniec jest jak dziennik służbowy pilota.

Ale co z królową. Ona przecież sprawuje władzę na tronie we wnętrzu ula, nie lata sobie nad łąkami, więc nie ma kiedy przekazywać rozkazy podwładnym ani odbierać meldunków od powracających z misji. Otóż królowa kontaktuje się z podwładnymi za pomocą siły woli. Tylko królowa ma odpowiednie zdolności, które są przekazywane z pokolenia na pokolenie dzięki dziedziczeniu, dzięki genetyce. Dlatego władza w ulu nad pszczołami jest przekazywana następnej królowej tylko i wyłącznie przez dziedziczenie.

— Przy galerii Bałtyckiej plotkara zauważyła próbę wstania z siedzenia w celu opuszczenia tramwaju i stanowczo przeciwdziałała szarpiąc mnie za ramiona i zmuszając do pozostania na miejscu. Toż to była normalna przemoc, nadużycie siły fizycznej, może nawet terroryzm. Inni pasażerowie niczego nie zauważyli. Nikt nie przyszedł mi z pomocą. Nikt nie uratował mojej wolności. Nikt nie staną w obronie mojej zdeptanej godności.

Tramwaj skręcił w ulicę Wojska Polskiego. Zrobiło się jakby mniej pasażerów. Czyżby co niektórzy zauważyli działalność terrorystyczną plotkary i w porę opuścili pojazd? Nikt z pozostających w środku nie znał odpowiedzi na tak postawione pytanie.

— .Widziałam kiedyś w telewizji taki film fantastyczny o cywilizacji kosmicznej, — mówiła plotkara — której wszyscy obywatele tworzyli jedną wspólną osobowość. To co zobaczył lub usłyszał jeden osobnik widziały i słyszały również wszystkie pozostałe. Rozmawiając z jednym z nich rozmawiało się ze wszystkimi. To w zasadzie nie było żadne społeczeństwo, tylko jedna osoba. Proszę sobie wyobrazić jakie byłyby wspaniałe możliwości przed aż do tego stopnia zintegrowaną ludzkością. Nie byłoby nie tylko wojen, ale nawet innego punktu widzenia niż władzy, albo raczej władcy, bo takim organizmem społecznym musiałby zarządzać jeden władca, czyli król, cesarz, imperator, albo faraon.

— Przy zajezdni we Wrzeszczu kręcili się robotnicy w niebieskim uniformach roboczych. Chciało mi się spać, głowa mi opadła na piersi, ale wtedy plotkara walnęła mnie w ramię przypominając, że mam słuchać jej wywodów. A niechby ją szlag jasny trafił.

Rozdział 3

Pomimo upalnej pogody i kilku już dni bez kropli deszczu, kwiaty posadzone w gazonach rozkwitały pięknymi pękami kolorowych płatków. Było tak dzięki codziennemu podlewaniu. Zaraz po wsadzeniu sadzonek kwiaty przez jakiś czas, około tygodnia lub dwóch, nie rosną, ponieważ muszą w nowej ziemi się ukorzenić. Dopiero wtedy zaczynają nabierać rozmiarów, rozrastają się, wypuszczają nowe kwiaty, zapełniają doniczkę lub gazon. Dopiero wtedy zaczynają naprawdę pięknie wyglądać. Ich kolorowe główki obracają się w stronę słońca, wędrując za jego promykami. Rano patrzą na wschód, a wieczorem na zachód, jakby żegnając się z zachodzącą gwiazdą dzienną. Niektóre wieczorem zamykają swoje pączki, by otworzyć je dopiero następnego dnia.

Zaraz po posianiu trawy też trzeba ją było podlewać przez długi czas, aż po kilkukrotnym wykoszeniu trawa wystarczająco się rozrosła. Takie świeże, soczyste źdźbła mają bardzo ładny kolor. Później stara trawa szybko zaczyna żółknąć, a nawet świeżo wyrośnięta jest jakaś mdła, matowa. Chyba że posieje się specjalną mieszankę traw zawierającą również nasiona polnych kwiatów. Wtedy trawa rośnie do zróżnicowanej wysokości, a dodatkowo jest przemieszana z łodygami innych roślin, które przez cały rok kolorowo zakwitają malutkimi kwiatkami.

Pracą w ogrodzie od zawsze zajmowała się mój tato. Każdą wolną chwilę spędzał przy pieleniu chwastów na grządkach z warzywami. Zielony groszek, rzodkiewki, marchewka, cebulka, ogórki rosły pod jego opieką jakby je sobie wytresował do bujnego rośnięcia jakimiś zaklęciami, magicznymi ceremoniami, czy jakimś innym sposobem tylko jemu znanym. Krzewy porzeczek czerwonych i czarnych, a także agrestu także rosły jak na drożdżach, a owoce były tak słodkie, że podejrzewało się dodatkowe słodzenie, podlewanie wodą z cukrem, moczenie owoców na gałązkach w likierze, albo inne magiczne praktyki.

Na drzewkach owocowych też tato znał się jak nikt. Szczepił jabłonie i grusze szczepami z innych drzew, które dorodne owoce rodziły. Potem te owoce smakowały najlepiej. Z żadnego warzywniaka takie dobre nie były. Nigdy nie chodziłam na pachtę, czyli do obcego ogrodu zrywać jabłka z drzew póki jeszcze nie dojrzały i spadły na ziemię, bo takie z ziemi były obite, nie to co prosto z gałęzi. Dla mnie te praktyki to było wykradanie mi mojego skarbu, zagrabianie mojego dziedzictwa.

Gdy miałam w swojej młodości okres szaleńczego fotografowania wszystkiego, to bardzo często pstrykałam w ogrodzie kwiaty, pajęczyny z pająkami, biedronki, motylki, mrówki i siadające na gałęziach drzew wróble czy wrony. Tato z wyrozumiałym uśmiechem obserwował tą moją pasję. Któregoś razu poprosiłam go aby kucnął przy krzaczku pięknych, niebieskich kwiatków. Zrobiłam mu wtedy bardzo ładne zdjęcie portretowe. Mało mi się tak udanych fotografii udało zrobić, chociaż napstrykałam ze sto tysięcy fotek przez te wszystkie lata. Najczęściej jednak fotografowałam martwą naturę, widoki, zachody słońca, oczywiście, również wschody, a jakże, kwiatki, pszczółki, robaczki, kamyki, morskie fale i inne tego typu rzeczy. Nazbierała się tych fotek cała fura, taka ilość, że nikt już nie zdoła nigdy tego zbioru uporządkować. Od czasu kiedy mój tato odszedł, tamta fotografia stała mi się bardzo bliska. Gdy na nią zerkam to prawdziwy ogień mi pali serce, ciarki biegną po plecach, ręce zaczynają drżeć i stopniowo tracę oddech. Muszę potem długo się uspokajać.

Dlatego ten ogród jest moją samotnią, moim schronem przed złym światem, miejscem gdzie mogę uciec, gdzie mogę się ukryć, gdzie mogę się czuć bezpiecznie. Takie miejsce jest mi bardzo często potrzebne, gdyż muszę przyznać, że nie mam szczęścia do chłopaków. Choćbym nie wiem jak się starała, zawsze coś sknocę. Nie raz, nie dwa planowałam dokładnie różnorodne strategie, czyniłam podchody, zaczynałam podrywać, pozorowałam skłonność, jednak wystarczało jeden nieopatrzny ruch, grymas, niepotrzebnie chlapnięte słowo i wszystko się zawsze rypło. Za każdym razem. Za każdym.

Tatko zdążył zaszczepić mi miłość do książek. Podsuwał mi do czytania swoje ulubione lektury, które według jego uznania pasowały do młodej czytelniczki, nie obeznanej jeszcze z zawiłościami współczesnej literatury. Jego biblioteczka była moim rewirem polowań na historie o miłości, której nieustannie byłam ciekawa i spragniona. Uwielbiałam czytać o rezolutnych dziewczętach radzących sobie zarówno na świecie jak i w domu. Lubowałam się w romantycznych opowieściach o księżniczkach i królewiczu, o panienkach i młodzieńcach, o pannach i zakochanych do szaleństwa mężczyznach.

Jak stolarz Antek budował mi altankę, to próbowałam go wybadać, wyciągnąć wnioski z jego zachowania, ale nic z tego nie wyszło. Może to ja jestem nienormalna.

— Jestem w zasadzie samotnikiem. — mówił stolarz robiąc w belce specjalne wcięcie dla połączenia jej z drugą belką.

— To chyba niezbyt wygodne być zawsze sam. — stwierdziłam mając nadzieję, że powie coś więcej.

— Bo ja wiem czy niewygodne. Każdy człowiek może się przystosować do bardzo różnych warunków. Trzeba patrzeć na to co nas spotyka jak na szansę, okazję do realizowania siebie, do doskonalenia się, pracy nad własnym charakterem, okazję do kładzenia solidnych fundamentów pod budowlę, która będzie naszym własnym życiem. Czasami bardzo mała drzazga wbijając się nam w palec przyprawia o wiele bólu i niepotrzebnego cierpienia. Po co ryzykować, skoro można przecież założyć rękawice ochronne.

— Paskudny perfekcjonista. — mruknęłam pod nosem cichutko, ale on coś musiał usłyszeć.

— Co mówiłaś?

— Nie, nie, nic nie mówiłam.

— Coś mi się wydawało.

— Tak, tak, wydawało ci się.

— Podstawą bezpieczeństwa jest daleko posunięta ostrożność. Takie jest moje motto życiowe. Sprawdza się ono w każdym aspekcie życia. Gdy jakaś lafirynda chce w moim domu przenocować, bo jej mamusia spóźniła się na samolot i zabierze ją do Paryża dopiero jutro, to ja się na to nie zgadzam wiedząc, że potem nie będę mógł się jej pozbyć z chałupy, a kochana mamuśka przyjedzie dopiero na ślub.

Wierzyłam w to co mówił, bo już kilka lat wcześniej słyszałam od koleżanek, że Antek ma niesamowity dom pod miastem, ale nie organizuje prywatek, bo spokoju rodziców w tym pałacu strzeże wielki majordomus, dwóch ochroniarzy, ogrodnik, wredna kucharka, dwie suki pokojówki i dwa dobermany.

— Czy ty nie jesteś zbyt bogaty, żeby pracować fizycznie?

— Błędne założenie.

— Jak to błędne założenie? — spytałam zdziwiona.

— Gdybym nie pracował, to byłbym rentierem, czyli człowiekiem żyjącym dzięki dochodom rodziców, a nie moich własnych. Rodzice kiedyś odchodzą, oszczędności się kurczą, a wtedy musiałbym na stare lata zacząć kraść, albo obniżyć swój poziom życia, bo niczego innego bym nie potrafił oprócz wydawania pieniędzy.

— A tymczasem ty…

— A tymczasem ja zdobyłem praktyczny i przydatny zawód, wiele się nauczyłem, zresztą wciąż się uczę, więc niezależnie od tego co mnie w życiu spotka zawsze będę mógł na siebie i swoje utrzymanie zapracować.

— Pieprzony perfekcjonista. — znowu mi się wyrwało.

— Co?

— Nic, nic.

Poprosił bym mu pomogła przytrzymać belkę. Cóż było robić, wzięłam się do pracy razem z tym pracusiem.

— Najpierw załóż rękawice ochronne.

— Jeszcze by tego brakowało. Wiesz jak to nieestetycznie wygląda. A może w tych rękawicach lęgną się bakterie.

— Zakładaj, zakładaj.

No więc założyłam. Sądziłam, że nic nie będę potrafiła w takich grubych i niewygodnych rękawicach zrobić, ale jakoś się udało. Byłam z siebie taka zadowolona, że nie zauważyłam niebezpieczeństwa i wsadziłam palec pomiędzy belki.

— Auć! — zawyłam jak ranna kozica na górskim stoku po złamaniu nogi, by zaraz potem wyszarpnąć dłoń z rękawicą z niebezpiecznej szpary i czym prędzej zdjęłam rękawicę. Palec był cały czerwony i chyba opuchnięty.

— Auć! — powtórzyłam żałośnie i o mało się nie rozpłakałam. On tylko spojrzał i nic nie powiedział. Ani słowa komentarza, lub chociażby współczucia. Co za baran!

Na szczęście później już praca szła mi znacznie sprawniej. Naturalnie, musiałam ponownie założyć rękawice. Ja przytrzymywałam belki, a Antek docinał je na odpowiednią długość, nacinał wcięcia w miejscu łączenia, dokładał wzmocnienia. Potem obudowywał całą altanę drewnianymi pergolami. Dach zbudował dwuspadowy, czyli postawił mi altankę w kształcie małego domku.

— Może by tak na dachu zbudować jeszcze mały komin, żeby domek wyglądał jak prawdziwy, zamieszkany przez małe istoty. — zaproponowałam.

— Nie będzie żadnego komina. — stwierdził autorytatywnie. To znaczy władczo. Zdecydował patrząc na mnie z góry. Powiedział pozbawiając mnie jakichkolwiek złudzeń, że mam tu coś do powiedzenia. Podjął decyzję. Podjął ostateczną decyzję.

— Ale…

— Nie będzie żadnego ale. Nie uznaję żadnych ale. To ja jestem tu majstrem i ja decyduję.

–.Jednak to ja płacę za wykonaną robotę.

— Jak ci się nie spodoba i nie będziesz chciała zapłacić, to zawsze mogę wszystko rozebrać. Nikomu się nie narzucam. Kiedyś pracowałem przy ocieplaniu budynku jednego cwaniaka. Zatrudnił mnie bez umowy, na słowo honoru. Zaufałem mu i zabrałem się do roboty. Kupiłem w hurtowni wełnę izolacyjną i zgodnie z życzeniem właściciela domu zrobiłem drewnianą osłonę tej izolacji w taki sposób, że dom wyglądał jakby był cały zbudowany z drewna. Wtedy cwaniak powiedział, że nie zapłaci za robociznę ani za użyte materiały budowlane, bo coś mu się nie podoba w moim wykonaniu. Podobno umawiał się ze mną na coś innego.

Przystąpiłem więc do rozbiórki drewna i wełny izolacyjnej. Gdy skończyłem na ścianach domu pozostało pełno dziur i śladów po mojej robocie. Cwaniak się wściekał, ale nic nie mógł poradzić. Musiał mi zapłacić potrójnie: za wykonaną robotę, za rozbiórkę, oraz za powtórny montaż ocieplenia. To była bardzo opłacalna inwestycja. Opłacalna dla mnie. Inwestor pluł sobie w brodę i przeklinał. Nigdy więcej niczego dla niego nie zrobiłem. Jak miał jakąkolwiek robotę to musiał sprowadzać sobie robotników z daleka i płacić im nie tylko za robociznę, ale również za transport materiałów i dojazd robotników. Jak to mówią: chciwy dwa razy płaci.

Takiej ewentualności nie wzięłam pod uwagę. Chciałam mieć tę altankę w ogrodzie, więc musiałam ustąpić. Szkoda mi było komina, ale trudno. Antek był bardziej uparty niż ja. Za to na dachu została położona taka sama gruba papa jak na prawdziwym domu. Całość wyglądała coraz ładniej. Z jednej strony pozostało wejście, a z drugiej stolarz zrobił szerokie drzwi na zawiasach, żeby w razie potrzeby można było przejść przez altanę. To było doskonałe rozwiązanie, ponieważ w innym wypadku blokowałaby dojście do domku letniskowego od tej strony. Przynajmniej na coś przydała się głowa stolarza.

— Ja też słyszałam o podobnym przypadku. To znaczy o takim, że ktoś pożałował zapłaty, a potem pożałował, że pożałował, ale wcale nie zdawał sobie z tego sprawy. Ludzka głupota jest tak często obecna na każdym kroku, w każdym miejscu, w towarzystwie wydawałoby się rozsądnych, a nawet mądrych ludzi, że aż strach bierze przed tym, iż się samemu nie zauważy własnej głupoty. Być może żaden człowiek nie jest jej pozbawiony. Być może jest ona stałym towarzyszem naszych codziennych poczynań. Być może to dlatego większość ludzi wcale jej nie uważa za błąd, a jeżeli już to za nieistotny, możliwy do zaakceptowania jako wynikający z faktu, że przecież nikt nie jest idealny.

Moja znajoma wynajmuje latem swoje mieszkanie wczasowiczom, a sama na ten czas wyprowadza się do mamusi. Otóż ona mi opowiadała o kłopotach z wynajęciem pracowników sezonowych do sprzątania mieszkania w dni zmiany wczasowiczów.

— Muszę się przyznać do poważnych kłopotów ze znalezieniem pracowników — wspominała mi moja znajoma — do sprzątania mieszkania pomiędzy jednymi wczasowiczami a następnymi. Podobno istnieje bezrobocie, to znaczy w radiu i telewizji wciąż mówią o tym bezrobociu, że ludzie nie mają za co żyć, że ich nie stać na zrobienie podstawowych zakupów żywności, nie wspominając o ubraniach czy odnowieniu sobie mebli w mieszkaniu, że pracują na umowach śmieciowych, które nie gwarantują im żadnych praw pracowniczych, a co dopiero mówić o korzyściach osiąganych dzięki pracy, świadczeniach socjalnych czy chociażby zdrowotnych, a gdy człowiek szuka kogoś do pracy to nie ma chętnych. Wszyscy narzekają na brak pieniędzy, ale robić to się nie opłaca.

Jak już po długich poszukiwaniach znajdę młodą osobę do sprzątania, zazwyczaj uczennicę szkoły średniej, która dzięki mnie może sobie dorobić do kieszonkowego otrzymywanego od rodziców, zarobić na jakąś wycieczkę, albo chociaż nową parę spodni na nowy rok szkolny, to ona po pierwszym miesiącu już się więcej nie pokazuje i wtedy muszę znowu szukać nowego pracownika. Normalnie horror z tymi licealistkami, a starsze dziewczęta, studentki lub bezrobotne to już wcale nie mogę nakłonić do pracy.

— A bezrobotni na zasiłku też nie chcą pracować? Przecież ten zasiłek kiedyś im się skończy.

— Bezrobotni pobierają pieniądze całkowicie za darmo, bez świadczenia pracy, więc im tym bardziej się nie chce pracować. Oni nie mają motywacji. Bez właściwej motywacji nikt dziś niczego nie zrobi. Z tego wszystkiego, z tych nerwów, od tego ciągłego szarpania się, zaczynam się czuć jak mucha w sieci pająka, jak mysz złapana w klatce na myszy, jak ćma krążąca wokół ognia świecy tak długo aż w końcu spali sobie skrzydła i spadnie. Ja sama muszę się codziennie motywować do wstania z łóżka, do ubrania się i zjedzenia śniadania, do wyjścia z domu po sprawunki.

Normalnie zwariować można. Człowiek zaczyna miewać samobójcze myśli, plany rzucenia wszystkiego i pójścia byle gdzie, w siną dal, przed siebie, ku horyzontowi, a najlepiej poza horyzont, w stronę zachodzącego słońca, gdzieś na koniec świata, choćby do samego piekła, Tartaru, Hadesu, czy gdziekolwiek. Przecież tu na ziemi mamy wciąż normalny, permanentny czyściec. Toż to się zbliża nieuchronnie koniec świata. Ci wszyscy katastrofiści mają rację. Bez powodu oni by tak nie wieszczyli. Chyba w gdzieś o tym przeczytali, starożytne księgi rozszyfrowali, jakieś zapisy odnaleźli, przechowywane w ukryciu dokumenty ujawnili, bo inaczej nie byliby tak bardzo pewni głoszonych przez siebie poglądów.

Jedni chodzą po domach i głoszą nowe odczytanie Biblii, inni zapraszają do swoich świątyń, by tam lepiej indoktrynować słuchaczy, jeszcze inni budują swoje zbory, a potem zmuszają wszystkich do grupowego samobójstwa. Jeżeli zmuszają do grupowego seksu i wyuzdanych orgii to przynajmniej taka korzyść z tego, że dostaje się w zamian za posłuszeństwo i oddanie odrobinę rozkoszy.

— No ale przez pierwszy miesiąc te dziewczyny jednak pracują.

— Pracują, ale co to jest za praca. Ciągle im w głowie wygłupy, dowcipy, muzykę muszą głośno słuchać, zamiast sprzątać, to tańczą, to się ślizgają na mokrej podłodze, gonią na klatce schodowej, bawią w chowanego. To nie jest normalna praca. Żaden pracodawca by na takie zachowanie pracowników nie pozwolił. Nie mają absolutnie żadnej dyscypliny, żadnego etosu pracy, tylko im wygłupy w głowie.

— Przecież uczennice to jeszcze dzieci.

— Tak, dzieci, ale w szkole to jakoś potrafią się zachowywać, na lekcji potrafią wysiedzieć, na akademiach grzecznie wiersze recytować potrafią, do powtarzania materiału jakoś mogą się zmusić, nawet codzienne zadania domowe odrabiają, chociaż nikt im za to nie płaci.

— Jakoś jednak w końcu te pokoje sprzątają, a pani je może wynająć następnym wczasowiczom.

— Ale ile mnie to nerwów kosztuje, ile zdrowia. Normalnie życie sobie skracam, swoją własną przyszłość poświęcam, być może moim wnukom odbieram towarzystwo babci, bo nie dożyję wystarczająco długo. Biedne wnuki. Serce mi się kraje, gdy o tym pomyślę. Te dziewuszyska nie mogą pojąć, że ja im wakacje funduję, daję okazję zarobić, daję szansę zdobycia doświadczenia zawodowego. Bez doświadczenia zawodowego nie znajdą żadnej innej pracy. Bez wysiłku nie otrzymuje się niczego, a one by chciały tylko się bawić, flirtować, malować sobie oczy i ciągle w kółko głupio się śmiać.

— No to nie rozumiem jak pani sobie z nimi radzi.

— Muszę je na każdym kroku pilnować, chodzić za nimi krok w krok, pokazywać palcem co jest jeszcze do zrobienia, pilnować by o niczym nie zapomniały, upominać ciągle, wciąż karcić, wrzeszczeć na nie, bo nic innego poza wrzaskiem nie działa. Ja mam z nimi znacznie więcej roboty niż one z tym całym sprzątaniem.

— Może mi pani powiedzieć, jeśli to nie jest tajemnicą, ile im pani płaci za sprzątanie?

— Płacę im zupełnie normalnie, przyzwoicie, bez oszukiwania, tyle ile się za taką pracę wszędzie płaci, czyli pięć złotych za godzinę. To jest normalna stawka.

— Jak długo się sprząta taki pokój?

— Żeby przyzwoicie posprzątać pokój z łazienką to trzeba godzinę na to poświęcić

— Czyli jedna osoba sprząta pokój z łazienką za pięć złotych?

— Przecież wyraźnie mówię, że tyle.

— To ja się wcale nie dziwię, że one do tej pracy nie wracają. Ja płacę znacznie więcej, ale ja też nie mam żadnych kłopotów ze znalezieniem pracownika. Jeszcze zanim zaczyna się lato to ci pracownicy sami się zgłaszają do mnie z pytaniem czy mogą liczyć na pracę.

— Pani sobie żartuje. To jest nie do pomyślenia. Jeszcze by tego brakowało, żeby tym smarkulom więcej płacić. — powiedziała znajoma i poszła sobie.

— Faktycznie, nadmiarem rozsądku to ona nie grzeszyła. — powiedział stolarz Antek.

Kończył już swoją robotę i zbierał narzędzia. Altanka prezentowała się nam w całej swojej okazałości. Była śliczna. Zawsze marzyłam o takiej altance w ogrodzie, by móc czytać w niej książki. Teraz moje marzenie się spełniło. Rozdział Stolarz też był zadowolony ze swojej roboty.

— Może być. — powiedział.

— Może być? Ona jest bardzo ładna.

— Tak, tak, naturalnie. Nie wypada mi chwalić się własną robotą, ale skoro pani tak twierdzi, to nie wypada mi też się nie zgodzić.

— No to z czystym sumieniem mogę za pracę zapłacić — powiedziałam wręczając mu pieniądze — i podziękować.

— W porządku. — powiedział, schował pieniądze do kieszeni, odwrócił się i poszedł.

— Co za cham. — mruknęłam pod nosem, bo on mógłby też mi podziękować za pomoc. On pracował za pieniądze, a ja za darmo.

Rozdział 4

— Było kiedyś spotkanie poetyckie pod tytułem „Jaśminowa herbatka” w bibliotece „Stacja Rumia”, — mówiła ta osoba — a swoją twórczość poetycką prezentowali Pani Gabrysia Szubstarska i pan Piotr Szczepański. Wieczorek ten wyglądał jak spotkanie w kawiarni przy filiżance herbaty, a uczestniczące w nim osoby rozmawiały o życiu, zwłaszcza o miłości, spotkaniu drugiego człowieka i samotności.

Na zewnątrz hulał zimny wiatr, więc w zacisznym pomieszczeniu biblioteki było bardzo przyjemnie. Te pomieszczenia należące wcześniej do dworca kolejowego zostały niedawno wyremontowane i bardzo pomysłowo wyposażone nawiązując stylistyką do wyglądu stacji i przedziałów wagonów kolejowych. Taka scenografia idealnie pasowała do rozmowy o podróży przez życie. Trzeba by pomyśleć o szerokim popieraniu tego rodzaju inicjatyw.

Dwoje poetów siedziało na kolejowych kanapach i prowadziło ożywioną rozmowę. On wspomniał o słońcu nad grecką wyspą, a ona mu odpowiedziała o morskiej fali opłukującej stopy podczas spaceru brzegiem morza. Ich miłość iskrzyła się ciepłymi słowami, odbijała w ich źrenicach promyki słońca i unosiła się w górę razem z podmuchami wilgotnej, lecz ciepłej morskiej bryzy. Od czasu do czasu białe muszelki chrzęściły pod stopami., mokre kamyki głębiej wbijały się w piasek.

W tym samym czasie za oknem biblioteki coraz głośniej huczał wiatr. Szyby od czasu do czasu wpadały w ciche wibracje, niczym jęki pokrzywdzonych, zmarzniętych duchów, które nie zdołały dostać się do środka by ogrzać się ciepłem poezji.

Ech, serce dudniło w piersi od tych wszystkich wrażeń, od tych słów gorących jak ogień. Jakiś zapomniany duch z przeszłości przysiadł na regale z książkami i kołysząc nogami, jak to często robią dzieci, przysłuchiwał się rozmowie. Jego blada, zamglona twarz powoli rozpływała się w powietrzu. Jakieś mroczne moce owijały się wokół żyrandola. W bibliotecznej sali powoli ubywało światła. Ktoś spojrzał w okno i pomyślał, że to wieczór zapada. Ktoś inny zerknął na żyrandol i zaczął liczyć zapalone żarówki.

Kierowniczka biblioteki podeszła z boku do zgromadzonych ludzi i usiadła na wolnym krześle. Widocznie uporała się już z innymi obowiązkami i dołączyła do wieczorku chcąc wchłonąć w siebie te ożywcze moce, najeść się słowami, wypić owe zdroje natchnienia spływające kaskadami z niewidocznych wyżyn, nabrać siły przed zbliżającym się końcem dnia.

Oczywiście, nie mogło być inaczej, znalazła się w tym pięknym miejscu również plotkara. Siedziała skulona pod palmą stojąca w doniczce na parapecie okna, dlatego nie od razu była widoczna. Spijała z warg pary poetów każde słowo, zerkając co chwilę do trzymanego w dłoni tomiku poezji. Długo to trwało zanim mnie dostrzegła natychmiast przy wtórze szurania krzeseł podeszła i usiadła przy mnie. Duch siedzące na regale z książkami pokiwał ze współczuciem ledwie widoczną głową. To coś owijające się wokół żyrandola zarechotało sardonicznym śmiechem. Zaraz potem przepaliła się i zgasła jedna z żarówek.

— Dzień dobry. — powiedziała plotkara. — Cieszę się bardzo, że możemy się spotkać w tym pięknym miejscu.

— Dzień dobry. — Mój szept wyraźnie sugerował konieczność zachowania ciszy.

— Bardzo jestem też rada, że na wieczorki literackie przychodzą godne i znamienite osoby.

— Ciiii.

— Zawsze twierdziłam, że życie kulturalne jest przeznaczone dla elity społeczeństwa.

— Kiwnąłem głową na znak aprobaty, aby nie powodować kolejnych wypowiedzi.

— Do szerokich mas wulgarnego motłochu skierowane są raczej masowe koncerty, mecze i dosadne pornole.

— Rumieniec zawstydzenia wypłyną na moje czoło i policzki. Po karku zaczęły płynąć zimne kropelki potu.

— My jednak nie musimy zawracać sobie głowy niskimi żądzami tłumu.

— Kilka głów delikatnie zwróciło się w naszą stronę. Duch z żyrandola o mało nie spadł kierowniczce na plecy. W ostatniej chwili złapał się stojącego nieopodal regału z książkami i usiadł obok drugiego ducha. Na dworze pomału robiło się coraz ciemniej.

Pan Piotr z panią Gabrysią nadal recytowali swoje wiersze. On bardziej intelektualne wywodził kwestie, sprawnością języka pieczętując swe mistrzostwo, ona zaś bardziej namiętnie, jak przystało na płeć piękną, ze słów splatała wianki, by mu przystroić skronie i go niespostrzeżenie przyciągnąć do siebie, do swojego stołu i świeżej herbatki jaśminowej dać skosztować niczym eliksiru.

Zdawało się, że nad głowami ludzi pojawiły się ognie ducha poezji, tak migotało światło w pokoju. Prawdopodobnie pobliskimi torami przejeżdżał pociąg podmiejski. Na regale kilka książek przewróciło się. Na szczęście żadno tomiszcze nie spadło ze swojej półki. Para duchów na górze objęła się, by razem łatwiej zachować równowagę.

— Zobacz kto tutaj przyszedł. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, troszeczkę pomyśleć, by rozpoznać te wszystkie osoby. Tutaj są sami wrażliwi ludzie. W tej jednej sali nagromadziło się tyle doskonałych intelektów, krąży tu tyle inteligentnych myśli, wypowiada się tyle mądrych słów, że taki ładunek rozumu aż prosi się, wręcz wymaga, zmusza do powstania inteligencji wyższego rzędu, tak jakby nowego boga.

— Ulicą wciąż jechały samochody. W pewnej chwili jadąca ciężarówka skręciła na skrzyżowaniu. Reflektory przez moment świeciły prosto w okna biblioteki. Wszystkich oślepił nagły blask. Pan Piotr przestał czytać wiersz i mrużąc oczy usiłował dostrzec co się tam dzieje. Kilka osób podniosło dłonie do twarzy by osłonić oczy. Jaskrawe blaski mieszały się z ostrymi cieniami tworząc jakby biało-czarną ilustrację. Zapewne z każdej strony sala biblioteki wyglądała inaczej, być może każda z osób się tam znajdujących widziała inny obraz.

Tak to już jest w przypadku zbierania zeznań na temat tego co się stało od grupy ludzi. Im liczniejsza jest ta grupa tym różnice w opisie sytuacji są większe. Zazwyczaj trzeba wyciągając wnioski uśredniać informacje, zakładać, że informacje uzyskane od ludzi są co najwyżej przybliżone, a nie precyzyjne. Tak działa pamięć, że jedno pamięta, a inne zapomina. Badacze historii znają ten mechanizm doskonale.

Nie mam zielonego pojęcia o tym co zobaczyli inni ludzie zgromadzeni w bibliotece. Sądzę też, że nikt z nich nie potrafiłby w żaden sposób chociaż w przybliżeniu potwierdzić moją wersję. Ja jednak zapamiętałem doskonale to co zobaczyłem. Ów obraz utkwił w mojej pamięci jak cierń już na zawsze. Przez to krótkie mgnienie widziałem w bibliotece twarz Boga. Nie bożka jakiegoś, ale stwórcy, wszechmogącego, niewidzialnego ale istniejącego.

— Wystarczy popatrzeć na pszczoły. Królowa matka jest dla roju bogiem, który panuje nad każdym elementem roju, nad każdym jego ruchem, nad zasadami tworzącymi ze zbiorowości owadów jedno środowisko, jedno społeczeństwo, jeden organizm, jedną wspólną osobowość. Każdy element zbiorowości jest oddzielny, niezależny, samodzielny, jak każdy zmysł, lecz wszystkie razem tworzą jedno ciało. Na tym polega cud stworzenia. Na tym polega tajemnica stwórcy.

— Dokona się w mojej świadomości cudowna przemiana. Plotkara wciąż mówiła o tych wszystkich dziwnych rzeczach, a ja doznawałem epifanii, katharsis, objawienia. Już po chwili wszystko wróciło do swojego normalnego wyglądu, reflektory samochodu zniknęły, ludzie przestali zasłaniać oczy, pan Piotr wrócił do czytania wiersza, a ja miałem przed oczami wciąż ten wspaniały widok.

— Skoro pszczoły mogą stworzyć boga, bo nie ulega wątpliwości, że jest to akt stworzenia zespołowego, — trajkotała wciąż plotkara — to oczywiste jest, iż społeczność ludzka, społeczeństwo człowieka, o tyleż bardziej rozwinięte, o tyleż bardziej zaawansowane, o tyleż mądrzejsze, potrafi stworzyć sobie boga znacznie większego, mocniejszego, potężniejszego.

— Żyrandol znowu zaczął się kołysać, bo duch wrócił na swoje miejsce. Ludzie spokojnie opierali się na krzesłach, zakładali nogę na nogę. Jakaś młoda kobieta z dzieckiem na ręku wstał i wyszła z biblioteki na ulicę. Kierowniczka rozpięła górny guzik u bluzki. Jakiś mężczyzna w garniturze, który przez cały czas coś notował zamknął swój notes, włożył go do kieszeni i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdowała się cześć przeznaczona dla dzieci.

Ktoś rozstawił spory, metalowy stojak za rzędami krzeseł, na których siedzieli ludzie, a na stojaku zamontował sporą, prawdopodobnie profesjonalną kamerę filmową. Przebieg spotkania zaczęto rejestrować. Obok kamery stanęła kobieta w garsonce, jeszcze dość młoda, zgrabna, o długich nogach i butach na wysokim obcasie.

— Tylko mądre osoby mogą brać udział w tworzeniu nowej cywilizacji, w powoływaniu nowej społeczności, w konstytuowaniu nowego boga. Tak już bywało w długiej historii ziemskiej planety.

— Co ty gadasz, kobieto, ucisz się bo nas stąd wyrzucą.

— Wcale nie.

— Jak to nie?

— Naturalnie.

— Przecież to nie ty masz tu dzisiaj występować.

— Przecież nikt poza tobą nie zwraca na mnie uwagę. Oni mnie wcale nie słyszą. Mówię wystarczająco cicho by zachowywać się dyskretnie, czyli tak jak to jest przyjęte na publicznych spotkaniach.

— Nie zwracają na ciebie uwagi, bo są delikatni, dobrze wychowani, kulturalni, nie chcą ci robić przykrości, bo doskonale rozumieją, że to przecież nie twoja wina, tylko twojego wychowania.

— Chcesz powiedzieć, że jestem źle wychowana! — powiedziała nieco głośniej niż do tej pory. Kilka osób odwróciło się w naszą stronę. Przyłożenie palca do ust i pokręcenie głową, dało im znak, że to nic ważnego.

— Ciszej!

— No już dobrze.

— No.

— Przecież ja się cały czas zachowuję cicho.

— Właśnie było słychać.

— Ależ naturalnie.

— No już dobrze.

— Oczywiście, że dobrze.

— Znowu pokręcenie głową ze zdegustowania.

— Nie kręć tak głową, bo to ci dodaje lat.

— Co!

— Tak.

— Zabrakło mi już słów i argumentów do dalszej dyskusji. Swój wiersz czytała pani Gabriela. Był bardzo intymny, taki realny, niemal dotykalny. Przypominał mi poezję Wisławy Szymborskiej. Naturalnie nie moją było rolą recenzować poezję, ale mogła mi się podobać, mogła na mnie działać, mogła mnie wzruszać.

Rozdział 5

Krasnoludki były zadowolone ze skoszenia trawy, bo dzięki temu mogły spacerować po ogrodzie bez wysiłku. Domek z okazałego grzyba wymagał już drobnego remontu, ale nadal prezentował się bajecznie kolorowo. Czerwony dach w białe kropki już z daleka rzucał się w oczy. W zasadzie taki zestaw kolorów, zwłaszcza w tym zestawie białych kropek na czerwonym tle powinien odsyłać każdego do trującego muchomora, a one, chyba raczej z przekory, wszystkich natychmiast radują, przyciągają, wywołują uśmiechy, zapraszają wręcz do podejścia i skosztowania, choćby tylko odrobinkę, wystarczy nadgryźć, polizać i już.

Owe magiczne już zapowiada niesamowitą przygodę, wpadnięcie do króliczej nory, nagłe urośnięcie, lub przeciwnie, zmniejszenie rozmiarów. W każdym razie wszystko to zapowiada doskonałą zabawę. Całymi dniami dzieciaki, ba, czasami nawet gromady dzieciaków, biegają po ogrodzie w poszukiwaniu tajemnicy zaklętego ogrodu, tajemniczego ogródka, magicznego podwórka, bajecznego placu zabaw, śmiesznego miejsca.

Krasnalom to w zasadzie nie przeszkadza, pod warunkiem jednakowoż, że pieski nie próbują ich posikać. Mocz jest mocno cuchnący, a do tego źle się go zmywa. No a rośliny usychają natychmiast. Dlatego w zasadzie zabrania się wprowadzania zwierząt, co dzieci doskonale rozumieją. Co najwyżej niektórzy nadęci dorośli nie mogą zrozumieć dlaczego piesek nie może swobodnie spacerować po ogrodzie i nazywają to haniebną dyskryminacją.

Mały Kazio powiedział swojej babci:

— Ja muszę znaleźć w tej wiosce krasnali tego który ma garniec ze złotem ukryty pod krzakiem i go pilnuje przez cały dzień, a w nocy wykopuje garniec, przeciąga pod inny krzaczek i tam zakopuje. Odnalezienie krasnala ze skarbem będzie bardzo proste, bo wystarczy zapamiętać gdzie stał każdy z nich i zauważyć zmianę miejsca następnego dnia. Wtedy, babciu, przyniosę swoją łopatkę i wiaderko, walnę krasnala w czapkę kamieniem, a potem wykopię garnek ze złotem i zawsze już będziemy bogaci.

— Ja zabiorę ten garnek ze złotem od razu jak tylko krasnal go wykopie, — wtrącił się pyzaty Michał — bo po co się męczyć z wykopywaniem, skoro krasnal to codziennie robi. Nie jestem taki głupi, żeby bez potrzeby pracować. Mój tata też nie pracuje, a każdego miesiąca idzie do biura po wypłatę dla bezrobotnych. Czasami tylko pomaga kolegom z pośredniaka osuszyć kilka butelek piwa pod sklepem spożywczym, ale tata twierdzi, że to nie jest żadna robota i tak to on może pracować.

Ja też, jak ukończę przedszkole, pójdę zapisać się do pośredniaka. Mój tata wie gdzie to jest i mnie zaprowadzi. Zrobi dla mnie wyjątek, bo zawsze mówi, że nikt nie będzie go zaprowadzał do pośredniaka, no bo on nie jest już małym dzieckiem. Ja też już nie będę mały jak skończę przedszkole, ale chociaż ten pierwszy raz tata będzie musiał mnie zaprowadzić, żebym poznał drogę.

— Wcale nie trzeba czekać do nocy, — zauważył Maciek w krótkich spodenkach — bo przecież po ciemku niczego nie będzie widać, a jak zacznie się kopać w ciemnościach to zamiast skarbu można wykopać gniazdo os wściekłych jak diabli z powodu niszczenia ich domostwa i gotowych do wbijania żądeł w każde odkryte miejsce na ciele. Zresztą nawet długi rękaw koszuli nie jest w stanie ochronić przed ostrym żądłem wściekłej osy. Moja mama kiedyś powiedziała: „Jeziu, osa.” — jak jedna wleciała przez okno do kuchni i bzyczała jak nakręcona.

— Ja wolę lalki do zabawy, — stwierdziła Wanda, taco Niemca nie chciała, bo tak jej babka powiedziała — które można ubierać w kolorowe sukienki, zmieniać im buciki, zakładać kapelusze, bereciki, czapki, a nawet na szyje wkładać naszyjniki z korali, wisiorki z serduszkiem, chustkę zawiązywać na szyi lub szalik, a nie jak te krasnale chodzić ciągle w tych samych kamizelkach, tych samych kubraczkach, tych samych ciągle czapkach na głowie. Kto by to wytrzymał? Nikt.

— A ja wolę niebieskie spodnie, albo niebieską spódniczkę, — stwierdziła Maryla w ogrodniczkach — bo wtedy do wszystkiego pasuje. Do niebieskich spodenek każde buty można założyć, a do niebieskiej spódniczki każda bluzka pasuje jak malowana. Przecież marszczone rękawy, zaszywki, wstążeczki i błyszczące guziki to tylko do niebieskiej spódniczki pasują. Jak niebieska chmurka na niebieskim niebie, a tam pod spodem niebieska zatoka promyki słońca odbija na niebiesko. Tylko niebieskie chóry anielskie noszą białe sukienki.

— Ja chcę taki domek dla lalki, — powiedziała Aldonka z lalką, którą trzymała za jedną nogę — bo moja Alicja już się całkiem znudziła mieszkaniem w szufladzie. Jak ona ma leżeć razem ze skarpetami to płacze przez całą noc, a potem ma zapuchnięte oczy, nos i policzki, że ludziom normalnie jej pokazywać nie można.

— Jak będzie leżała w domku dla lalek to nie będzie płakała? — zapytała Martynka stojąca przed latarnią morską z parasolką w dłoni. — Taki dom dla lalek jest bardzo ponury i jest w nim bardzo smutno. Jak się lalkę zamknie samą w takim domku, to będzie jej bardzo, bardzo niewygodnie, bardzo, bardzo będzie samotna, i jeszcze bardzo, bardzo będzie tęsknić.

Niedaleko studni sterczały z ziemi przewody elektryczne oraz kabel antenowy od telewizji kablowej. Krasnalom te sterczące z ziemi przewody bardzo przeszkadzały, ponieważ podczas spaceru można było zahaczyć o nie nogą i upaść, rozbić sobie nos, nabić sobie guza, albo nawet zwichnąć rękę. W rejonowej przychodni zdrowia ostatnio stanowczo stwierdzili, że do obrażeń krasnali nie będą przychodzić z wizytą domową. Jak się krasnal źle czuje, to może się do przychodni osobiście pofatygować? Tak powiedziano i przestano nawet telefony odbierać. Za takie traktowanie pacjenta można by skargę do NFZ-etu napisać.

Dlatego ogrodnik przesunął nieco studnię, a w jej środku ukrył przewód antenowy. Natomiast kabel elektryczny został poprowadzony pod ziemią, dla bezpieczeństwa, a puszka łączeniowa została zamontowana w środku latarni morskiej, gdzie była bardzo dobrze zamaskowana i ukryta przed nazbyt ciekawskimi paluchami dzieciaków.

— Moi rodzice zwiedzili już wszystkie latarnie morskie. — poinformowała Ula z małym pieskiem na smyczy. — Pan latarnik obiecał, że jeśli zwiedzą jeszcze jedną zagraniczną latarnię morską to otrzymają złotą odznakę i będą mogli wylosować rower, albo telewizor.

— Ta latarnia morska nie liczy się do zwiedzania. — powiedziała Zosia z lodem na patyku.

— Ale dlaczego się nie liczy?

— Bo to nie jest zagraniczna latarnia morska. — odpowiedziała Zosia i zabrała się do lizania loda.

— Dasz polizać? — zapytała Ula.

— Nie dam, bo przez lizanie przenosi się zarazki.

— A ja tam wolę oranżadę. — stwierdził kategorycznie Bartek z butelką oranżady w dłoni.

— Mi się chce pić. — powiedział donośnym głosem Wojtek po przełknięciu pierwszego kęsa kanapki.

— Już ci podaję. — zapewniła go Asia i poczęła szukać butelki z soczkiem w piknikowym koszyku, który stał obok niej na trawie.

— Mamusiu, ten piesek zrobił kupkę przy krasnoludku. — wołała zapłakana Gosia ze łzami cieknącymi jej po policzkach.

— Ja tam wolę wąchać kwiatki zamiast psie kupki. — powiedziała stanowczo mała Benia z różą w dłoni.

Worki ze skoszoną trawą zostały ułożone niedaleko bramy wjazdowej, żeby w dniu wywozu śmieci można je było łatwo zapakować na przyczepę i usunąć z terenu ogrodu. Skoszona trawa jest raczej lekkim towarem, więc worki nie były ciężkie. Wszystkie dzieci były zszokowane widokiem chłopców rozrzucających worki na boki, jakby czegoś szukali co by było ukryte pod workami. Gdy jednak dotarli do dna sterty i niczego interesującego nie znaleźli zabrali się do rozrywania worków i rozrzucania wkoło uschniętej trawy.

Inne dzieci rozglądały się wkoło, jakby czekając na reakcję kogoś dorosłego, a gdy ta nie następowała, bo kilka mamusiek i babć było zajętych wyłącznie swoimi pupilami, to dzieciaki najpierw powoli, a potem nawet w podskokach pobiegły by pomóc rozrabiakom w kontynuowaniu ich zajęcia. Sucha trawa fruwała w powietrzu. Zaiste, widok był to niezwykły.

Jedno z rozbrykanych dzieci poczęło, ni stąd, ni zowąd, kasłać. Zabawa pozostałych jednak trwała w najlepsze.

— Kochanie, bądź ostrożny, bo się spocisz! — poprosiła mamusia. — Jeszcze musimy iść do babci na herbatkę.

Staś i Stasia podeszli do furtki trzymając się za ręce i zaglądając z zainteresowaniem do ogrodu.

— Mama mówiła, żeby tam nie wchodzić, bo nas psy pogryzą. — powiedziała Stasia.

— Tu nie ma żadnych psów, — odparł brat — bo gdyby były to już by gryzły te wszystkie dzieci.

— Chyba masz rację. — powiedziała Stasia i puściwszy dłoń brata szybciutko pobiegła w kierunku baraszkującej gromady dzieci.

— No i teraz muszę tam iść, żeby pilnować siostry. — powiedział rezolutnie Staś zanim dołączył do wspólnej zabawy.

— Kasłające dziecko usiłowało najwyraźniej wrócić na chodnik do stojących tam dorosłych, ale nie dało rady zrobić więcej niż cztery kroki, po których upadło na trawę. Przez chwilę nic się nie działo, poza dalszym rozrabianiem dzieciaków. Mamy zadowolone i dumne ze swoich pociech rozmawiały pomiędzy sobą zajęte bardzo istotnymi problemami wychowawczymi, lub może jakimiś drobiazgami. Źdźbła trawy latały nad całym ogrodem. Czarno-szara stara wrona, która całymi dniami przesiadywała na gałęzi wielkiego orzecha zdegustowana zamachała skrzydłami i poleciała w kierunku lasu.

Powoli zaczął zapanowywać spokój. Wszystkie worki po trawie zostały już porwane na strzępy, a trawa bardzo dokładnie rozniesiona po ogrodzie, tak jakby dzieci były złe za jej skoszenie i postanowiły ją zwrócić naturalnemu środowisku. Niektóre dzieci zdyszane zaczęły wracać do opiekunów, gdzie rozpoczęły barwne opowieści o rozrzucania siana.

— Róża! — zawołała jedna z mam, a wołana dziewczynka odwróciła się tyłem do krasnala i pomachała mamię ręką.

— Co za nuda! — powiedział Franek.

Boguś usłyszał te słowa, rozejrzał się dookoła, po czym zaczął iść w kierunku dorosłych. Na jego drodze znalazł się leżący na ziemi chłopiec.

— Tu ktoś leży! — zawołał.

Chyba nikt go nie usłyszał, bo nadal nic się nie działo.

— Tu ktoś leży! — powtórzył głośniej Boguś.

Kasia zaczęła płakać. Po krótkiej chwili dołączyła do płaczu Klementyna. Adelka popatrzyła z przestrachem na koleżanki i bez słowa pobiegła ku swojej mamie.

— Mamo, mamo. — zaczęła wołać Basia i biec w kierunku grupki rodziców.

Wtedy Alek podszedł do leżącego kolegi i szarpał go za rękę.

— On nie chce wstać! — krzyknął w kierunku dorosłych.

Rodzice jakby obudzili się z letargu. Jedni poczęli krzyczeć, inni podbiegli do chłopca i podnieśli go z ziemi.

— Trzeba zadzwonić po karetkę pogotowia! — powiedziały ze trzy osoby.

Wreszcie ktoś zadzwonił z telefonu komórkowego. Trochę to było dziwne, że tylko jedna osoba chwyciła za telefon i wezwała pomoc, no ale w końcu jeden telefon przecież wystarczy. Chłopca wyniesiono z ogrodu na chodnik. Ktoś polewał go wodą z butelki, ktoś szarpał za ubrania usiłując rozpiąć guziki u koszulki.

— Więcej powietrza! Rozsuńcie się! Zrobić miejsce! — było słychać głosy pośród krzyków i płaczu dzieci.

Bardzo szybko pojawiła się karetka Pogotowia Ratunkowego. Chłopiec został ułożony na noszach, wstawiony do karetki, po czym ratunkowy pojazd na sygnale odjechał w kierunku szpitala.

— A ja widziałem jak on upadł na ziemię. — przyznał się Czarek.

— To czemu nic nie powiedziałeś prędzej? — zapytał Franek.

— Cicho dzieci, cicho, wracamy do domu. — zarządziła jedna z mam.

— Tak, tak, pora wracać do domu. — potwierdziła druga mama.

— Słuszna uwaga. — przyznała inna.

Już po chwili zarówno w ogrodzie jak i przed nim zrobiło się pusto. Krasnale stały jak przedtem. To znaczy nie wszystkie, bo niektóre zmieniły miejsce. Wszędzie walała się uschnięta trawa, aż niektórym wierciło w nosie i skłaniało do kichania.

— Oj, ile tu znowu będzie grabienia. — zamruczał kot, który cały czas siedział na gałęzi orzecha i wszystkiemu się przyglądał spod przymrużonych powiek.

Rozdział 6

— Miałam, oczywiście, kiedyś chłopaka. Miał na imię Marek i był moim kolegą z tej samej klasy liceum. Jestem normalną dziewczyną, taką jak miliony innych na całym świecie, więc robiłam to co wszystkie moje koleżanki. Umawiałyśmy się na randki po szkole, bo w czasie lekcji i na przerwach trzymałyśmy zawsze sztamę w gronie żeńskim, a chłopaki musieli patrzeć na nas z utęsknieniem z boku, podziwiać nas, marzyć o nas, tęsknić za nami, no i w ogóle.

— Wiadomo, wszystkie tak miałyśmy. — potwierdziła Dorota.

— On był całkiem fajny. Chodziliśmy razem do biblioteki miejskiej na filmy, które nam wyświetlała pani bibliotekarka. On zawsze wypożyczał więcej książek od mnie. Nie mogłam zrozumieć kiedy on to wszystko czyta. W końcu jednak też się wciągnęłam w czytanie.

— Było coś o tym jak pociąg wjeżdża do tunelu?

— Nie, coś ty. Wtedy jeszcze nie.

— No to o czym były te książki?

— Bardzo różne. Często podglądałam co Marek wypożycza, a potem brałam to samo.

— Zwariowałaś? Brałaś chłopackie książki?

— Chciałam przekonać się o czym Marek czyta. Wtedy trochę mi imponował. Jak był w bibliotece konkurs czytelniczy z wiedzy o literaturze, to Marek go zawsze wygrywał.

— Pewnie znał wcześniej pytania. Może był krewnym bibliotekarki.

— A wiesz, że tak. To była jego ciocia.

— No i sprawa się wyjaśniła. Wszyscy organizatorzy konkursów mają swoich protegowanych uczestników. To normalka.

— Pewnie masz rację. Jak latem były zawody w bieganiu na plaży dla dzieciaków, to tak ustalono kategorie wiekowe uczestników, żeby wnuk dyrektora był najstarszy w swojej grupie.

— A ten dyrektor to czego był dyrektorem? — zapytała.

— No przecież zawodów. — odparłam rezolutnie.

— Wszystko jasne. — podsumowała Dorota.

Powietrze jakby drgnęło. Przywiało skądś zapach dymu. Raczej delikatny smrodek, ale dało się wytrzymać. Tym razem sąsiad nie spalał plastikowych butelek. Trochę to dziwne palić w piecu plastikiem, skoro zakład komunalny odbiera śmieci plastikowe za darmo. No chyba, że chodzi o darmowy opał. Ciekawe czy istnieją piece do ogrzewania wody opalane plastikiem. Nie mam pojęcia.

Po ponownym zagrabieniu trawy ogród prezentował się bardzo schludnie. Krasnoludki znowu mogły być zadowolone. Od kilku dni wrona, która zawsze siedziała na gałęzi orzecha, siada na ulicznej latarni. Być może z tamtego miejsca ma lepszy widok na najbliższą okolicę. Czarny kociak z białym noskiem przechodząc obok zerknął do altanki, ale nic go nie zainteresowało, bo poszedł dalej.

— No więc Marek czytał przygodowe książki Szklarskiego o przygodach Tomka, pewnego bosmana i innych. Kilka z tych książek też przeczytałam. A gdy przeczytaliśmy oboje „W pustyni i w puszczy”, to kazałam Markowi mówić do mnie „panienko”.

— Panienko? — zarechotała Dorota.

— Tak, panienko.

— No ładnie, a ty jak do niego mówiłaś?

— Normalnie, Marek.

— To chyba było niesprawiedliwe.

— W żadnym wypadku.

— Powinnaś mu mówić „paniczu”.

— Jeszcze by tego brakowało. Popadłby w samouwielbienie.

— A tak był pewnie zahukanym, cichym, samotnym i dlatego zgadzającym się na wszystko, nawet na te twoje fanaberie, chłopcem.

— Wcale nie był samotny, bo miał mnie.

— Tak ci się tylko wydawało.

— Nie masz o tym zielonego pojęcia.

— Pewnie nie.

— No właśnie. Zresztą ja też się od niego niektórych rzeczy nauczyłam.

— Ciekawe jakich.

— Czytania ze zrozumieniem. Nie każdy to potrafi. Tak naprawdę to jest bardzo trudne, a ja nauczyłam się tego od Marka. Zawsze po przeczytaniu książki rozmawialiśmy na jej temat, omawialiśmy postępowanie bohaterów, ich motywacje. Naturalnie, na ile w tym wieku mogliśmy to wszystko ogarnąć i zrozumieć. Wtedy podchodziliśmy do książek bardziej idealistycznie. Dzisiaj to już niemożliwe.

— Dlaczego?

— Bo dzisiaj jestem bardziej cyniczna, bardziej analityczna, mniej zaangażowana.

— Tamte lata musiały być piękne.

— Były piękne.

— Jak wszystko wtedy gdy byłyśmy młode.

— Otóż to.

Od samego rana, a może już od nocy, po niebie błądziły szare chmury. Błądziły, bo jakby szukały się wzajemnie, uciekały jedne przed drugimi, chowały się za horyzontem, by już po chwili znowu się pokazać. Im było ciepło. Je słońce ogrzewało z góry, ale do nas na ziemię promienie słoneczne prawie nie docierały.

Po takiej wielogodzinnej zabawie w chowanego i ciągłego gonienia, któraś z chmur miała wreszcie dość tej bezcelowej gonitwy i się ze złości rozpłakała. Wiadomo, bezsilność często doprowadza do płaczu. Kto jak kto, ale ja wiem o tym bardzo dobrze. Drobne krople spadały z chmury, wyciekały z niej, a wraz z nimi ubywało chmurze duszy, zmniejszała się jej masa, choć objętość zachowywała się różnie, zależnie od kaprysu, raz rosła, a innym razem znowu malała. W przeciwieństwie do ludzkich łez, te nie były słone, bo chmury piją tylko wodę destylowaną, czyli odparowaną.

— Marek zawsze odprowadzał mnie ze szkoły do domu. To znaczy ze szkoły na dworzec kolejowy, a potem z dworca do domu. W pociągu razem z koleżankami trzymałyśmy się razem, zajmowaliśmy jeden lub dwa przedziały, o chłopaki mogli co najwyżej stać na korytarzu, albo zajmować dalszy przedział. W pomieszczeniach zawsze dziewczyny trzymały sztamę, żeby się wspólnie wspierać i chronić przed chłopięcymi nazbyt natarczywymi zalotami. Natomiast z pociągu do domu bardzo chętnie spacerowałam z Markiem, bo to były nasze jedyne chwile bliskości, na które mogliśmy sobie pozwolić. Wieczorami nie wychodziłam nigdy na żadne randki z chłopakami. Nawet do kina zgadzałam się pójść tylko pod warunkiem, że będzie ze mną również koleżanka.

— Ja też miałam chłopaka w szkole średniej. — przyznała Dorota. — Tylko że my pozwalaliśmy sobie na więcej wolności. Bardzo często chodziliśmy do parku, razem spędzaliśmy czas w kawiarni na lodach, lub ciastku. Często też chodziliśmy do kina. Nie na film, tylko do kina. Rozumiesz.

— Właśnie tego się obawiałam.

— Ja nie miałam się czego obawiać, bo byłam raczej dziewczyną przebojową, potrafiłam szarpać się z chłopakami z sąsiedztwa i często to oni obrywali lanie. Wiadomo, nie biliśmy się na pięści, ale paznokcie to ja miałam ostrzejsze.

— To akurat potrafię sobie wyobrazić.

— Żebyś wiedziała. No więc ten chłopak miał na imię Michał.

— „Tańcowały dwa Michały”.

— Przestań się naśmiewać.

— Ja tylko tak.

— . No dobra. Michał był całkiem fajny. Mogłabym z nim chodzić bardzo długo. Kto wie, może nawet bym się za niego wydała, gdyby odpowiednio długo zaczekał. Ale on był bardzo niecierpliwy.

— No przecież.

— Przestań, bo nie będę opowiadać.

— No już dobra. Przepraszam.

— Bynajmniej potrafi ci przejść przez gardło słowo przepraszam.

— Naturalnie, ja zawsze wiem kiedy należy przeprosić.

— To dlatego tak ciebie lubię.

— Nie ma sprawy, ja ciebie też.

— No więc wracając do Michała, bardzo mi odpowiadał. Niestety, mieliśmy rozbieżność priorytetów.

— A to co oznacza?

— Kiedy czuliśmy się ze sobą bardzo dobrze, chcieliśmy być jeszcze bliżej, to ja chciałam się po prostu do niego przytulić, poczuć, że w razie potrzeby mam kogoś kto mnie zrozumie i mi pomorze, kto będzie o mnie dbał, a nawet walczył, jeżeli będzie taka potrzeba.

— I co?

— Nie bądź taka w gorącej wodzie kąpana.

— Bo już nie mogę wytrzymać z ciekawości.

— W takich chwilach Michał nie potrafił się powstrzymać i łapał mnie za piersi.

— To było takie przykre?

— Naturalnie, że nie, nawet czasami o tym marzyłam, rozmyślałam, ale nie tak szybko. Chciałam jeszcze poczekać, nie byłam gotowa, wolałabym dochodzić do tego etapu wolniej, zdecydować się na to później. Dlatego nie pozwalałam mu na żadne ekscesy. No i z tego właśnie powodu on zawiódł moje zaufanie, zwyczajnie mnie zdradził i poszedł sobie do innej dziewczyny.

— Co za łachudra, jeden.

— No właśnie. Zostawił mnie na lodzie i sobie poszedł. Cham jeden. Dlatego uznałam, że faceci to świnie. Nigdy w życiu nie uwierzę facetowi.

— Święte słowa, Dorotko, święte słowa.

— A potem, morda jedna, zostawił tą wiedźmę, która go mi odbiła, tak samo jak mnie. Rzucił ją i poszedł do kolejnej. Pieprzony motylek skakał sobie z kwiatka na kwiatek.

— No i to samo przytrafiło się mnie, moja kochana, to samo. Nie znalazł u mnie tego czego chciał, to też poszedł sobie do innej.

— Tacy są faceci. Gorsi niż świnie.

— Może nie wszyscy…

— Nie rób sobie żadnych złudzeń.

— Nie mam złudzeń, ale może jednak…

— Nie rób sobie żadnych złudzeń.

— Wiem przecież, nie musisz mi mówić.

— Ja tylko skromnie przypominam.

— Przecież nie zapomniałam.

— Jednak wolę się upewnić.

— Ludzie się zmieniają, popełniają błędy, a potem żałują.

— Faceci jak żałują, to jeszcze więcej kłamią, więcej oszukują, wykorzystują, bo doświadczenie życiowe mają, więc wiedzą jak owych błędów unikać, a swoje cele osiągać.

— Niektórzy jednak poprawiają się.

— Poprawiają swoją skuteczność w osiąganiu celów.

— Zmieniają się na korzyść.

— Zmieniają metody swojego działania na bardziej wyrafinowane, bardziej wyuzdane, a kobiety to oni uczą się bardziej widowiskowo upokarzać, bardziej boleśnie doświadczać.

— Już sama nie wiem co powiedzieć na twoje zarzuty.

— Z powodu moich zarzutów to niech oni sami sobie obrońców szukają, a ty mi tu roli adwokata diabła nie wprowadzaj.

— Wcale nie mam zamiaru.

— No i bardzo dobrze.

— A ten Marek to potem sobie życie ułożył, ożenił się i ma troje pięknych dzieci. Myślę, że jest z tamtą kobietą szczęśliwy. Z całą rodziną pewnie jest szczęśliwy, czyli w końcu okazał się być dobrym człowiekiem, tylko musiał do tego dorosnąć.

— Każdy wyjątek jest potwierdzeniem reguły.

— No tak. Masz rację. Jak zwykle.

Rozdział 7

— Koleżanka Danka pracuje w sklepie spożywczym, — mówiła Dorota — w małym sklepiku osiedlowym, gdzie robią zakupy mieszkańcy najbliższej okolicy, czyli dobrze znający się nawzajem. Najliczniejszą grupą klientów są tam emeryci, bo oni zazwyczaj nie dysponują samochodem, czyli nie mogą sobie pozwolić na wyjazdy po codzienne zakupy do marketów.

— Nie powiedziałaś mi jeszcze kim jest ten Danek.

— Nie Danek, tylko Danka, moja koleżanka.

— Aha.

— No więc do tego sklepu przychodzą robić zakupy gospodynie domowe, bezrobotni, emeryci, renciści, pracownicy nisko wykwalifikowani, czyli tacy zwyczajni, powiedzmy szarzy ludzie. Ci lepiej sytuowani, bogatsi, inżynierowie, lekarze, architekci, profesorowie, wykładowcy, szeroka gama ludzi prywatnej inicjatywy, przedsiębiorcy i tak dalej, to oni jadą na zakupy do Lidla, Netto, Biedronki, lub innych dyskontów, gdzie kupują większe ilości towaru, zapakują sobie cały bagażnik, lub nawet furgonetkę, dzięki czemu kupią odrobinę taniej poszczególne towary.

— Nie wszystko w małym sklepie jest droższe.

— Nie wszystko, to prawda, ale większość jednak tak. Drobni sklepikarze bardzo odczuli zmniejszenie się ilości kupujących w sklepach po wybudowaniu marketów w ich okolicy. Ilość sprzedawanego towaru zmalała, a pragnienie życia na dotychczasowym, dość wysokim jednak poziomie, przyznajmy szczerze, pozostało, a może nawet jeszcze wzrosło, bo każdy chce żyć coraz lepiej, bogacić się, poprawiać swój status. Trzeba więc było podnieść cenę produktów w swoim sklepie.

— To chyba oczywiste.

— Owszem, to jest oczywiste i całkowicie zrozumiałe z ludzkiego punktu widzenia.

— No a z jakiego punktu widzenia mielibyśmy to oceniać, jak nie z ludzkiego.

— Otóż to, moja droga, otóż to. Wszyscy ludzie pragną się bogacić. Jednakowoż klienci sklepu też chcieliby się bogacić, żeby ich było stać na coraz bogatsze zakupy, na kupienie coraz większej ilości towarów, w miarę stopniowego dorabiania się. Tymczasem oni mogą sobie pozwolić na coraz mniejsze zakupy, bo towary zbyt szybko drożeją. Ci wszyscy szarzy ludzie stają się coraz biedniejsi, bo tak zwana średnia klasa pragnie cię coraz bardziej bogacić. Gdy jednym przybywa, to innym musi ubywać. To są naczynia połączone. Jedno wynika z drugiego.

— I co można z tym zrobić?

— Nic. Tak musi być. Silniejsi się bogacą, a słabsi tracą.

— To by się nawet zgadzało.

— Z czym to by się zgadzało? — Dorota zrobiła zdziwioną minę.

— Z badaniami naukowymi, które wykazują niezbicie, że rozpiętość dochodów pomiędzy najbiedniejszymi a najbogatszymi cały czas gwałtownie rośnie. Coraz więcej światowego kapitału jest gromadzone przez coraz mniejszą grupę bogaczy. Tak działa sławetna „niewidzialna ręka rynku”. Tak właśnie działa kapitalizm.

— No i dzięki temu klasa średnia się ma coraz lepiej, a klasa robotnicza ma coraz gorzej, jest spychana poza nawias życia społecznego, kulturalnego, wypychana na margines społeczeństwa, by nie powiedzieć spychana na śmietnik.

— Nie przesadzaj.

— Nie przesadzam. Na tym śmietniku żyje coraz więcej ludzi. Zwróć uwagę na to, że coraz więcej meneli żebra pod sklepem, aby uzbierać na piwo. Coraz więcej ludzi wyciąga ze śmietników aluminiowe puszki po piwie i napojach, żeby je sprzedać w skupie złomu. Coraz więcej ludzi przyjmuje ze sklepu tańsze, bo wczorajsze pieczywo. Coraz więcej ludzi rezygnuje w aptece z zakupu niektórych leków ze względu na ich cenę.

— To akurat prawda.

— Równocześnie inni kupują sobie bajecznie drogie zegarki, wymieniają telefony komórkowe na iPhony, telewizory na plazmy, fiata na beemwicę, albo Lambargini. Jedni za szczyt luksusu uważają zakup mieszkania, inni kupują nieruchomości pod przyszłe restauracje lub hotele. Tak się nam rozwarstwia społeczeństwo.

— A do tego coraz bardziej rozrasta się sfera lukratywnie stanowisk: adwokatów, menadżerów, radców prawnych, bankowców, doradców finansowych, specjalistów sprzedaży, notariuszy, komorników, sędziów, asesorów i wiele innych.

— Sama widzisz.

— No tak.

— A do tego już niedługo dojdzie nam inny podział społeczny.

— Jaki?

— Na kobiety i debili.

— Chyba troszeczkę przesadzasz.

— Wcale nie. Wystarczy nie być ślepym.

— Co to znaczy?

— Najbardziej wrażliwi są artyści, więc to oni pierwsi winni zauważyć tę zmianę.

— Powiedzmy.

— Popatrzmy kto ostatnimi czasy, powiedzmy ostatnimi laty, występuje najczęściej w telewizyjnych serialach.

— Lekarze, pielęgniarki, policjanci, a nawet ksiądz.

— To spójrzmy dokładniej na jeden serial, który pokazuje nie tylko życie społeczne, ale również życie polityczne.

— Czyli?

— Ranczo Wilkowyje. To komedia, ale tym bardziej dzięki satyrycznemu pazurowi łatwiej pokazuje zachodzące zmiany społeczne.

— No to jestem ciekawa w jaki sposób pokazuje.

— Kto w tym serialu pełni przewodnią rolę?

— Wójt i ksiądz.

— Nie.

— No to kto, według ciebie.

— Na plebani rządzi gospodyni. Wójtem rządzi chytry Czerepach lub wójtowa. Doktorem rządzi doktorowa. Kobiety robią interesy, a faceci siedzą na ławeczce i żłopią wino. Policjantem rządzi wójt albo Franczeska. Wioskę rewolucjonizuje amerykanka, Klaudia i Kinga. Dodatkową władzę stanowi babka. Wykształcony i inteligentny Duda daje się manipulować przez wszystkich. Nawet Pietrek słucha Uli i dla niej realizuje swoje pomysły. Swiatem rządzą kobiety. Bezapelacyjnie.

— No, no, ale miałaś coś mówić o koleżance Dance.

— No właśnie. Jak patrzę na facetów robiących zakupy w sklepie, — mówiła mi Danka — to odnoszę wrażenie, że mężczyźni to idioci i półgłówki. Kobieta wie co chce kupić, bo wie na co jej dane produkty są potrzebne. Rozejrzy się po sklepie, zauważy coś i też to kupi. Czasami zapyta jaka jest kiełbasa i zdecyduje, którą kupić. Jak czegoś nie ma w sklepie, to kupi w to miejsce coś innego. Jak czegoś potrzebnego nie ma, to zamówi u sprzedawcy na późniejszy termin. Wszystko gra jak w dobrze naoliwionym zegarku.

Faceci natomiast przychodzą z listą zakupów zapisaną na kartce. Jak czegoś nie ma, to po prostu pomijają ten towar. Jak chcą kupić dwie rzeczy, to kupują dwie rzeczy. Jak chcą, (mają kupić, bo tak poleciła żona) jedną rzecz, a tej nie ma w sklepie, to wychodzą bez zrobienia zakupu. Skoro nie ma, to nie ma.

Gdy stawia się przed mężczyzną możliwość wyboru jednego z kilku różnych towarów, to zazwyczaj drapią się po głowie i nie potrafią dokonać wyboru. Najczęściej pytają sprzedawcę o to, który towar jest lepszy, albo o to, który towar jest tańszy. Dla bardzo wielu facetów towar tańszy jest lepszy. Taki mają oni zmysł ekonomiczny.

Bardzo dobrym testem dla mężczyzn jest próba uzyskania odpowiedzi na pytanie o to ile jest kolorów. Dla wielu tych ograniczonych osłów kolorów jest sześć, albo dwanaście. Tylko geniusze płci męskiej potrafią wymienić dwadzieścia cztery kolory. Gdy się ich zapyta o więcej kolorów, to wariują.

Można też porównać liczbę rodzajów butów jakie noszą mężczyźni i kobiety. Zadowoleni z siebie dorośli chłopcy dla dodania sobie animuszu i wykazania się poczuciem humoru stwierdzają, iż można również chodzić na bosaka. Faktycznie, kurna, można, na tropikalnej wyspie.

Można porównać ile rodzajów koszul noszą mężczyźni, a ile kobiety. Oni noszą koszule z krótkim, albo z długim rękawem. Koniec. Kropka. Normalnie trzeba być debilem, żeby tak odpowiedzieć.

Można też zapytać ich o to jakie noszą spodnie. Zazwyczaj odpowiedzą, że z krótkimi, lub długimi nogawkami, a dodatkowo jeszcze mają do wyboru te materiałowe i te jeansowe. Tyle samo spodni nosiłyby orangutany, gdyby im na to pozwolić.

W sklepach powinny być specjalne, szybkie testy genetyczne sprawdzające czy wchodzący do sklepu klient jest płci męskiej, czy żeńskiej. Kobiety mogłyby robić zakupy w sposób samoobsługowy, natomiast facetom powinno się przydzielać pomocnika, który podczas całego procesu dokonywania zakupów służyłby im pomocą merytoryczną, wsparciem psychologicznym i doradztwem finansowym.

Mężczyzna stojący w kolejce do kasy zapada jakby w letarg, albo jakąś formę snu zimowego. Najprawdopodobniej powtarza w pamięci listę zakupów, żeby niczego nie zapomnieć, bo jak wróci do domu, a żona stwierdzi, że czegoś nie kupił, to będzie musiał pójść jeszcze raz. Gdyby małżonka stwierdziła zaniedbanie, niedopatrzenie, to pół biedy. Debilowi przecież wiele można wybaczyć. Jednakowoż gdyby połowica nabrała przekonania o celowym działaniu, o podejmowaniu próby usamodzielnienia się, albo co gorsza próbie dokonania aktu sabotażu małżeńskiego, to wtedy facet ma przechlapane, nie dostaje deseru, może nawet koło nosa przechodzi mu obiad, a wieczorem ląduje na kanapie.

Na tym etapie dokonywania sprawunków mężczyzna jest podobny do parkowej ławki: niby stoi, niby ładnie nawet wygląda, ale pogadać nie pogadasz ani nawet nie usiądziesz, bo brudna lub mokra od deszczu. Gdy taki dojdzie wreszcie do kasy i usłyszy sakramentalne pytanie „co podać”, to jakby obudził się z letargu, jakby odzyskał przytomność po tygodniu leżenia w szpitalu. Na gwałt usiłuje sobie przypomnieć listę zakupów, zazwyczaj mu się mylą potrzebne składniki, kilku z nich zapomina, ale w zamian kupuje coś niepotrzebnego. Z takiego gwałtu to ani przyjemności, ani pożytku.

Jeszcze bardziej interesująco zachowuje się mężczyzna, który czeka w sklepie aż zakupy zrobi jego towarzyszka. Nie ma tu żadnego znaczenia czy zakupy robi żona, matka, siostra, czy też bratowa. Taki luzem puszczony na sklep okaz, bez opieki i nadzoru pedagogicznego pozostawiony samiec, nagłą wolnością ogłuszony mąż, bo żona zajęta jest sprawunkami, zachowuje się zawsze tak samo.

Najpierw robi kilka kroków w bok, aby się odsunąć od kolejki w celu nabrania odpowiedniej perspektywy, ogarnąć wzrokiem jak najwięcej obecnych w pobliżu osób. Potem omiata swoim zniewalającym spojrzeniem całą kolejkę stojących osób wyłuskując z tego towarzystwa wszystkie niewiasty. Liczy je w kolejności od czoła kolejki, zaliczając przy okazji do poszczególnych kategorii wiekowych. Następnie dokonuje segregacji, odsiewając niejako zbędne okazy, czyli zbyt młode dziewczynki i zbyt zaawansowane wiekowo babcie. Chyba, iż jest pedofilem, bo wtedy dziewczynki stają się dla niego osobami szczególnego zainteresowania.

Potem lustruje wyróżnione kobiety aby je ocenić z grubsza jako prawdopodobne mężatki oraz domniemane panny. Najprawdopodobniej mężatki zostają uznane za szczególnie doświadczone i cenne, natomiast panny jako szczególnie cenne i spragnione kontaktu ze względu na swoją domniemywaną samotność. Po dokonaniu takiej kategoryzacji mężczyzna przystępuje do dalszej kwalifikacji obserwowanych osób.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 57.38