Filozofia
W mroźnych grudniowych wieczorach Wrocławia, gdzie Odra szepcze sekrety średniowiecznych murów, a latarnie Rynku rzucają złote aureole na brukowane ścieżki, troje wędrowców myśli spotykało się w intymnych azylach — na plebanii o zapachu kadzidła i wina mszalnego, w hotelowych pokojach o ciężkich baldachimach, w mieszkaniach pachnących dymem fajki i jaśminem pożądania. Karol, profesor filozofii naznaczony cieniem separacji, ateista o oczach głębokich jak studnie wątpliwości; Michał, ksiądz o sutannie czarniejszej niż otchłań konfesjonału, walczący z żarem celibatu; i Ewa, studentka biologii o zgrabnej sylwetce jak rzeźba Canovy, prowokatorka o zielonych oczach, w których tańczyły endorfiny i wyzwania — oni trzej, w półmroku świec i blasku kominków, splatali nici dyskusji w gobelin pytań, które dotykały esencji ludzkiej kondycji.
Tematyka ich rozmów, naznaczona winem i westchnieniami, krążyła wokół granic duszy i ciała: od niebiańskich ekstaz po piekielne meandry zdrady, od czyśćcowych ogni oczyszczenia po feudalne labirynty kościelnej hierarchii, od spowiedzi jako usprawiedliwienia żądz po wyrafinowane pieszczoty jako ścieżkę do boskiego szczęścia. Była to filozofia nie w aulach uniwersytetów, lecz w alkowach intymności — refleksja nad wiarą i rozumem, łaską i instynktem, gdzie teologia splatała się z biologią, a sakramenty z symfonią hormonów. Każde spotkanie, nawarstwiające się jak warstwy średniowiecznych fresków, obnażało nie tylko intelektualne spory, lecz i tkankę egzystencji: poszukiwanie sensu w chaosie pożądania, transcendencję w dotyku, wieczność w ulotnym dreszczu.
Lecz pod tą mozaiką idei tlił się nić uczuciowa, nierozerwalna i paląca — więź, co wykuwała się w flirtach graniczących z ekstazą, w wyznawanych fantazjach i pieszczotach, co rozmywały granice między dyskutantami. Karol i Ewa, złączeni spacerami pod gwiazdami i szeptami w parku, znajdowali w sobie ukojenie ran; Michał, rozdarty między przysięgą a żarem ciała, w ich ramionach szukał oddechu od kajdan celibatu. Ta trójka, w winie i słowach utopiona, nie dyskutowała jedynie — kochała się nawzajem w meandrach myśli i zmysłów, gdzie intelekt stawał się preludium do uniesienia, a uniesienie — metaforą boskiej jedności. „Filozofia” — tak nazwano te kroniki spotkań — to nie traktat, lecz wyznanie: dowód, że prawda rodzi się nie w samotności rozumu, lecz w splocie dusz i ciał, gdzie Bóg, rozum i żądza tańczą w wiecznym, niebiańskim walcu.
W Cieniu Niebiańskich Gwiazd
Wrocławskie wieczory jesienne niosły ze sobą chłód, który wciskał się w szpary starych kamienic, ale w mieszkaniu profesora Karola, na drugim piętrze zabytkowej kamienicy przy ulicy Kiełbaśniczej, panowała ciepła, przytulna atmosfera. Pokój gościnny, z regałami uginającymi się pod ciężarem tomów filozoficznych — od Platona po Heideggera — i z wielkim oknem wychodzącym na rozświetlone latarniami podwórko, zdawał się azylem przed światem zewnętrznym. Na stole, nakrytym lnianą serwetą w delikatne wzory, stały trzy kieliszki z cienkiego szkła, dzbanek z wodą i talerz z pokrojonymi owocami. Profesor Karol, mężczyzna po sześćdziesiątce, o siwych skroniach i oczach głębokich jak studnie, w tweedowej marynarce i z fajką w dłoni, krzątał się nerwowo, porządkując księgi. Czekał na gości — na wieczór, który miał być nie tyle spotkaniem, co konfrontacją myśli, tych nieuchwytnych bytów, co krążą w umysłach jak duchy.
Dzwonek do drzwi rozbrzmiał melodyjnie, przerywając ciszę. Karol otworzył je szeroko, a w progu stał ksiądz Michał, szczupły, wysoki mężczyzna w sutannie, z twarzą pooraną zmarszczkami jak stara mapa Dolnego Śląska. W dłoni trzymał butelkę wina mszalnego, owiniętą w bibułę, a na jego ustach błąkał się uśmiech figlarny, niepasujący do powagi habitu.
— Ach, drogi Karolu! — zaczął ksiądz, podając rękę z serdecznym uściskiem. — Przynoszę dar z winnic Pańskich, choć te winnice, jak wiesz, bardziej ziemskie niż niebiańskie. Mszalne, ale nie święcone — na wszelki wypadek, by nie kusić losu w domu ateisty.
Karol roześmiał się cicho, gestem zapraszając gościa do środka.
— Michale, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ateisty? Może i tak, ale z otwartym sercem na tajemnice. Siadaj, siadaj. Ewa jeszcze nie przyszła, ale jej kroki słyszę na schodach. Ta dziewczyna ma krok baletnicy — lekki, jakby stąpała po chmurach.
Ledwie dokończył zdanie, gdy drzwi uchyliły się po raz drugi. Weszła Ewa, studentka biologii z Uniwersytetu Wrocławskiego, istota o urodzie, która zdawała się kwestionować prawa natury. Miała dwadzieścia dwa lata, włosy kasztanowe, opadające falami na ramiona, i oczy zielone jak liść paproci w porannej rosie. Sukienka mini, czarna, z lekkiego jedwabiu, podkreślała smukłość jej nóg — zgrabnych, opalizujących w świetle lampy — a dekolt delikatny, acz prowokujący, dodawał jej sylwetce nuty nieposkromionej wolności. W dłoni trzymała notes i długopis, jakby szykowała się do notatek z wykładu, lecz uśmiech na ustach mówił o czymś więcej: o ciekawości, która paliła jak ognie świętego Elma.
— Dobry wieczór, profesorze. Ojcze Michale — powiedziała melodyjnie, z lekkim rumieńcem na policzkach. — Przepraszam za spóźnienie. Laboratorium mnie pochłonęło — sekcja żab, wiecie, te amfibie, co niby proste, a skrywają tyle tajemnic ewolucji.
Ksiądz Michał wstał, skłonił głowę z galanterią, a Karol, gestem wskazując fotel obity aksamitem, nalał wody do kieliszka.
— Witaj, Ewo. Jak zawsze, wnosisz powiew świeżości. Siadaj obok nas. Dziś nie sekcja, lecz coś bardziej nieuchwytnego: niebo. Jak jest w niebie? Taki temat postawiłem wam, drodzy przyjaciele, bo w tych czasach, gdy gwiazdy badamy teleskopami, a dusze — skalpelami rozumu, warto zapytać o to, co poza horyzontem.
Usiedli w półkolu: Karol w fotelu skórzanym, z fajką tlącą się leniwie; Michał na kanapie, z butelką wina już otwieraną z pietyzmem; Ewa na brzegu krzesła, z nogami skrzyżowanymi i sukienką podjeżdżającą odrobinę w górę, co nie uszło uwagi nikomu, lecz wszyscy udawali, że świat skupia się na słowach. Ksiądz nalał wina — czerwonego, gęstego jak krew Chrystusa — do trzech kieliszków, pomijając wodę.
— Za niebo — wzniósł toast Michał. — Niechaj ono, gdziekolwiek jest, nie gniewa się na nasze dociekania.
Wypili. Wino smakowało ziemią i słońcem, a w tle, z gramofonu, cicho grał Debussy — preludia, co unoszą duszę ku eterowi.
— Zaczynajmy –Karol, odstawiał kieliszek. — Filozof we mnie każe zacząć od definicji. Niebo… Platon widział je jako krainę Id idealnych, gdzie formy czystych bytują w wiecznym blasku. Ale czy to nie utopia rozumu? Michale, ty, sługa Pański, powiedz: jak jest w niebie według Pisma?
Ksiądz Michał westchnął, opierając się o poduszki. Oczy jego, szare jak mgły nad Odrą, rozbłysły wspomnieniem kazań w katedrze.
— Ach, Karolu, Pismo nie jest mapą, lecz poezją duszy. W Apokalipsie św. Jana czytamy o Nowym Jeruzalem: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”. Złoto jak szkło czyste, perły na bramach, rzeka wody życia, jaśniejsza niż kryształ, wytryskująca z tronu Boga. I drzewa życia, rodzące dwanaście rodzajów owoców co miesiąc, liśćmi swymi leczące narody. Żadnych łez, śmierci, smutku — wszystko nowe. Ale to nie opis hotelu pięciogwiazdkowego, Ewo — dodał z uśmiechem, spoglądając na dziewczynę. — To metafora pełni, gdzie Bóg jest wszystkim we wszystkich. Miłość bez cienia, jedność bez rozdarcia. Jak wiatr w koronach gotyckich katedry — niewidzialny, lecz czuły.
Ewa skinęła głową, gryząc wargę w zamyśleniu. Jej palce bawiły się brzegiem sukienki, a światło lampy rzucało cienie na jej kolana, podkreślając krzywiznę uda — subtelny, nieświadomy gest, który dodawał scenie intymności.
— Piękne to, ojcze Michale, jak wiersz Mickiewicza o litewskich lasach. Ale ja, biolożka, patrzę na niebo przez pryzmat materii. Niebo… dla nas, naukowców, to warstwa atmosfery, jonosfera, gdzie elektrony tańczą w burzach. Ale jeśli mówimy o tym niebie ostatecznym, po śmierci — cóż, to hipoteza nie do falsyfikacji, jak mawiał Popper. Nie mogę go zmierzyć spektrometrem, nie mogę sekwencjonować jego DNA. A jednak… — zawahała się, spoglądając w okno, gdzie gwiazdy mrugały jak oczy aniołów — tęsknię za nim czasem. Wyobrażam sobie niebo jako nieskończoną sieć neuronów, gdzie świadomość łączy się w superumysł. Bez bólu, bez entropii. Tylko… skąd pewność, że nie jest to iluzja ewolucyjna? Gen, co każe nam wierzyć w raj, by przetrwać w piekle ziemi?
Karol pokiwał głową, wydmuchując kółko dymu z fajki. Pokój wypełnił się aromatem tytoniu, zmieszanym z bukietem wina.
— Brawo, Ewo. Filozofia nauki w pigułce. Ale wróćmy do sedna: jak jest tam? Michale, twoje niebo biblijne — pełne chórów anielskich, harf i kontemplacji boskiej chwały. Czy nie nudne aby to? Wieczność w adoracji… Platon mówił o erosie ku pięknu, ale czy niebo to nie apoteoza nudy? Arystoteles w „Etyce Nikomachejskiej” widział szczęście w kontemplacji, ale na ziemi, gdzie czas płynie. A w wieczności?
Ksiądz Michał roześmiał się serdecznie, nalewając do kieliszków drugą kolejkę wina. Jego dłoń, poorana żyłami jak dno wartkiej rzeki, drżała lekko — znak wieku, lub wzruszenia.
— Nuda? Karolu, ty, synu filozofii, zapominasz o miłości! W niebie nie ma czasu, bo Bóg jest wiecznością. To nie harfy w orkiestrze symfonicznej, co grają adagio bez końca. To dynamika łaski — każdy moment nowy, jak fala na morzu, co nigdy nie powtarza się identycznie. Pamiętam starą opowieść z klasztoru we Wrocławiu, z czasów wojennych: mnich, umierając, szepnął: „W niebie jest jak w ogrodzie różanym, gdzie każdy płatek inny, a zapach wieczny”. A aniołowie? Nie służą, lecz radują się z nami. Św. Tomasz z Akwinu w „Sumie Teologicznej” mówi: beatitudo perfecta — doskonałe szczęście, visio beatifica, oglądanie Boga twarzą w twarz. To nie statyczna ikona, lecz taniec Trójcy Świętej, w który wchodzimy. Ewo, ty, co sekcjonujesz żaby, pomyśl: w niebie ciało zmartwychwstaje, chwalebne, duchowe — jak nasiono kiełkujące w kwiat, nie tracąc esencji.
Ewa nachyliła się do przodu, jej sukienka zafalowała, odsłaniając fragment uda — gładkiego, jak marmur rzeźby Canovy. Jaj oczy błyszczały wyzwaniem.
— Zmartwychwstanie ciała… Fascynujące, ojcze. Ale biologicznie? Nasze ciała to maszyny z DNA, pełne mutacji, entropii. Jak zmartwychwstać po rozkładzie? Wyobrażam sobie niebo jako symulację kwantową — nieskończone stany superpozycji, gdzie każda wersja mnie istnieje równocześnie. Szczęście bez granic, bo prawdopodobieństwo nieskończone. Ale czy to niebo sprawiedliwe? Co z cierpieniem? Miliony dusz w piekle — a niebo dla wybrańców? To jak darwinowska selekcja, tylko z boskim faworyzmem. Profesorze, ty, co czytujesz Kanta, powiedz: czy niebo to postulat rozumu praktycznego? Musi istnieć, by moralność miała sens.
Karol zgasił fajkę, wstając i podchodząc do regału. Wyciągnął tomik — „Krytykę czystego rozumu” — i przewertował strony palcami, co drżały lekko od podnieconych myśli.
— Dokładnie, Ewo. Kant w „Krytyce praktycznej” stawia niebo jako postulat: wolność, nieśmiertelność duszy, Bóg — niezbędne dla etyki. Ale jak jest? Nie wie, lecz postuluje. Ja, filozof sceptyczny, widzę niebo jako horyzont — zawsze na wyciągnięcie, lecz nieosiągalny. Schopenhauer, pesymista, mówił o nirwanie buddyjskiej: unicestwienie woli, spokój bez pragnień. Czyż nie to obiecuje niebo? Ale chrześcijańskie… pełne ekstazy. Michale, opowiedz o mistykach. Św. Teresa z Ávili — jej „Zamek wewnętrzny”, wizje, co paliły jak ogień.
Ksiądz Michał pociągnął łyk wina, oczy jego zamgliły się wspomnieniem.
— Teresa… Ach, ta hiszpańska różo! Pisała: „Dusza w niebie jest jak motyl w ogrodzie — wolna, barwna, bez strachu przed nocą”. Jej wizje: anioł z włócznią, co rani serce ekstazą. W niebie to codzienne — zjednoczenie z Bogiem, gdzie miłość jest ogniem, co nie pali, lecz oczyszcza. Nie nuda, Karolu, lecz nieskończona nowość. Jak w twojej ulubionej symfonii Beethovena — każdy takt zaskakuje, choć całość znana. A Ewa… twoje niebo kwantowe? Brzmi jak herezja, ale piękna. Może Bóg jest Wielkim Programistą, a my — algorytmami w Jego symulacji? Lecz nie zapominaj: w Biblii niebo to relacja, nie abstrakcja. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”.
Ewa roześmiała się perliście, jej śmiech zabrzmiał jak dzwoneczek na wietrze. Rozparła się na krześle, sukienka podjechała wyżej, odsłaniając kolano — symbol jej śmiałości, wolności młodego ciała.
— Herezja? Może, ojcze. Ale w laboratorium widziałam, jak neurony świecą pod mikroskopem — impulsy, co tworzą świadomość. Niebo dla mnie to mega-sieć: każdy umysł podłączony, dzielący się wspomnieniami bez zazdrości. Bez chorób, bo geny skorygowane. Bez śmierci, bo czas rozciągnięty w wieczność. Ale… samotność? W niebie wszyscy bliscy? A co z wrogami? Przebaczenie wieczne? To wyzwanie dla biolożki — ewolucja uczy rywalizacji, nie miłości.
Karol wrócił do fotela, nalewając wina po raz trzeci. Pokój zdawał się mniejszy, myśli gęstsze, wino rozgrzewało krew.
— Samotność… Oto klucz. Sartre mówił: „Piekło to inni”, ale niebo? Może raj to inni — w pełni. Leibniz w „Teodycei” broni Boga: świat najlepszy z możliwych, a niebo — kulminacja. Ale Leibnizowskie monady… zamknięte w sobie. Michale, twoja teologia: czy w niebie pamiętamy ziemię? Cierpienia, miłości?
Ksiądz skinął głową, głos jego zniżył się do szeptu, jak w konfesjonale.
— Pamiętamy, lecz w blasku łaski — ból transponowany w chwałę, jak Krzyż w Zmartwychwstaniu. Św. Augustyn w „Wyznaniach”: „Sercem niespokojne jest, aż spocznie w Tobie”. W niebie spoczynek dynamiczny — tworzenie, nie stagnacja. Aniołowie śpiewają Alleluja, ale i malują obrazy, komponują symfonie, odkrywają gwiazdy. Ewo, twoje neurony — w niebie to chóry serafinów, pulsujące w rytmie boskiego serca.
Ewa westchnęła, spoglądając na swoje dłonie — delikatne, z paznokciami lakierowanymi na czerwono, jak krople krwi na śniegu.
— Tworzenie… To mnie kusi. Wyobraźcie sobie: w niebie laboratorium bez granic. Sekwencjonuję gwiazdy, hoduję ogrody Edenu. Ale sprawiedliwość? Co z niewinnymi, co umarli w męczarniach? Czy niebo kompensuje? Jak równanie, gdzie strata plus łaska równa się pełni?
Karol pokiwał głową, oczy jego błyszczały.
— Kompensacja… Arystotelesowska katharsis. Ale w wieczności? Nietzsche krytykował niebo chrześcijańskie jako ucieczkę słabych. On wolał wieczną rekurencję — życie wieczne na ziemi. Ale my… tu, przy winie, snujemy marzenia. Michale, a piekło? Cień nieba?
Ksiądz zmarszczył brwi, wino w kieliszku zakołysało się jak morze Galilejskie.
— Piekło to brak Boga — nie kotły, lecz pustka. W niebie obfitość. Jak w Psalmie: „W domu Pańskim pełnia radości”.
Dyskusja toczyła się dalej, godziny mijały jak strony księgi. Ewa gestykulowała żywo, sukienka jej falowała, odsłaniając więcej niż słowa — pasję ciała i umysłu. Karol cytował Hegla: dialektyka nieba jako synteza ducha. Michał przytaczał Ojców Kościoła: Orygenesa o apokatastazie, choć ostrożnie. Ewa kontrargumentowała Dawkinsem: memy nieba jako przetrwanie kulturowe.
Wino się kończyło, świt szary wdzierał się przez okno. Wstali, tuląc się w uściskach — przyjaciele w poszukiwaniu.
— Nie wiemy, jak jest — podsumował Karol. — Ale w tym dialogu, tu, na ziemi, niebo już jest.
— Amen — szepnął Michał.
— Evo-lu-cja — roześmiała się Ewa.
I wyszli w wrocławski poranek, niosąc w sercach echo wieczności.
Cienie Otchłani
Wrocławski grudzień 2018 roku otulał miasto szronem i mgłą, która wspinała się po murach kamienic jak palce zmarzniętych dusz. W mieszkaniu profesora Karola, na drugim piętrze przy ulicy Kiełbaśniczej, płomień w kominku trzaskał gniewnie, rzucając cienie na regały zapełnione tomami — od Dantego po Camusa — jakby same księgi drżały przed nadciągającą burzą myśli. Powietrze gęstniało od zapachu starego drewna i dymu z fajki, którą Karol zaciągał głęboko, próbując ujarzmić niepokój w piersi. Tego wieczoru nie był to azyl refleksji, lecz arena, gdzie słowa miały ranić jak sztylety. Na stole stały kieliszki, dzbanek z wodą i patera owoców, lecz wszyscy wiedzieli, że dziś wino mszalne księdza Michała posłuży nie tyle do toastu, co do gaszenia żaru emocji.
Dzwonek zabrzmiał ostro, jak wyrok. Karol otworzył drzwi, a w progu pojawił się ksiądz Michał — wysoki, wychudzony, z twarzą naznaczoną bruzdami jak blizny po dawnych burzach serca. Sutanna jego, czarna jak noc bez gwiazd, szeleściła cicho, a w dłoni trzymał butelkę wina — czerwonego, niemal czarnego, jakby krew z rany nieba. Uśmiech na ustach był blady, oczy — wilgotne, jakby już płakał w samotności konfesjonale.
— Karolu… — głos Michała drżał, uścisk dłoni gorący, niemal desperacki. — Przynoszę to wino, by choć na chwilę złagodzić gorycz tematu. Piekło… Ach, Boże, nawet wymówić to słowo boli, jak cierń w koronie.
Karol skinął głową, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela — gest braterski, lecz ciężki od niewypowiedzianych lęków.
— Wejdź, Michale. Dziś nie filozofujemy lekko. Ewa zaraz będzie. Jej młodość… może wniesie iskrę nadziei w tę otchłań.
Kroki na schodach — lekkie, taneczne — przerwały ciszę jak błyskawica. Ewa weszła, huraganem wiatru i woni jesiennych liści. Dwudziestodwuletnia studentka biologii, o kasztanowych włosach splątanych w nieposkromioną falę, zielonych oczach płonących wyzwaniem i figurze, co zdawała się wyśmiewać z praw grawitacji. Sukienka mini, czarna jak atrament nocy, opinała jej smukłe biodra, a nogi — długie, zgrabne, opalizujące w blasku lampy — niosły ją naprzód z gracją pantery. Dekolt, prowokująco niski, falował z oddechem, a na ustach błąkał się uśmiech, co maskował drżenie warg. W dłoni ściskała notes, palce białe od napięcia.
— Dobry wieczór… — powiedziała głosem melodyjnym, lecz z nutą chrypki, jakby gardło ściskał strach. — Ojcze Michale, profesorze… Piekło. Sama myśl o tym sprawia, że serce mi wali jak młotem. W laboratorium tnę żaby, a tu… mamy ciąć duszę na kawałki.
Usiedli w półkolu: Karol w fotelu, z fajką drżącą w dłoni; Michał na kanapie, otwierający butelkę z westchnieniem, co brzmiało jak modlitwa; Ewa na brzegu krzesła, nogi skrzyżowane nerwowo, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — znak jej niepokoju, cielesnej buntu wobec duchowej grozy. Wino nalano — gęste, cierpkie, jak łzy pokutnika. Kieliszki zadzwoniły, echo jak łańcuchy.
— Za… co? — szepnęła Ewa, głos łamiący się. — Za to, by piekło pozostało tylko słowem?
Wypili. Wino paliło gardło, rozlewało się po ciele jak trucizna, co budzi demony.
— Zaczynajmy — rzekł Karol, głos jego niski, napięty jak struna. — Filozof we mnie drży przed tym pytaniem: jak jest w piekle? Dante w „Boskiej Komedii” malował kręgi — od Limbo po zdradę, gdzie Lucyfer gryzie Judasza w wiecznym mrozie. Ale to poezja, Michale. Ty, sługa Pański, powiedz: co mówi Pismo? Czy piekło to ogień, co trawi, czy pustka, co dusi?
Ksiądz Michał uniósł wzrok, oczy jego wypełniły się łzami — niepowstrzymanymi, spływającymi po pooranej twarzy jak deszcz po szkle katedry. Dłoń mu drżała, wino rozlało się po serwecie jak krew.
— Karolu… Ewo… — głos załamał się, szloch stłumiony w gardle. — Pismo nie koi, lecz rani. „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany diabłu i jego aniołom”. Mateusz, dwudziesty piąty rozdział. Ogień nieugaszony, robak, co nie umiera — Izajasz. Ale to nie płomienie cielesne, ach, Boże! To oddzielenie od Boga — wieczną agonię duszy, co woła o Miłosierdzie, a słyszy ciszę. Pamiętam spowiedź… starca z Oświęcimia, co szepnął: „Piekło to nie gaz, to pustka w sercu, co gryzie mocniej niż zęby SS-mana”. Łzy mi płyną, bo myślę o tych duszach — moich parafianach, co pili, bili, kochali źle… Czy oni tam krzyczą? Czy ich krzyk dociera do nas, tu, w cieple?
Ewa pochyliła się, jej dłoń — delikatna, z paznokciami czerwonymi jak szpony — dotknęła ramienia księdza. Oczy zielone zamgliły się, pierś falowała szybko, sukienka napięła się na piersiach, odsłaniając krzywiznę — symbol jej gniewu, cielesnej furii wobec abstrakcji.
— Ojcze… — głos Ewy drżał, łzy perliły na rzęsach. — To niesprawiedliwe! Ja, biolożka, widzę piekło w genach — mutacjach, co skazują na raka, na ból chroniczny. Ale wieczne? To tortura ewolucyjna! Wyobraźcie sobie: neurony w agonii, impulsy bólu bez końca, bez morfiny łaski. W laboratorium przeprowadzam sekcje, a ręce mi się trzęsą na myśl o tym. Co z niewinnymi? Dzieckiem w Afryce, co umiera z głodu — czy ono w piekle? Nie! To piekło tu, na ziemi — entropia, co pożera życie. Ale Dante… jego kręgi, zdrada w lodzie… To metafora, profesorze? Czy naprawdę tam jest zimno, pusto, bez miłości? Boję się… Boję się, że moje błędy — te noce z chłopakiem, te kłamstwa w pracy — zaprowadzą mnie tam. Serce mi pęka!
Karol zgasił fajkę gwałtownie, dym uniósł się jak duch. Wstał, podszedł do okna, patrząc w mrok, gdzie latarnie mrugały jak oczy potępionych. Głos jego, zwykle spokojny, teraz rwał się jak płótno.
— Ewo, Michale… Filozofia nie chroni przed tym lękiem. Sartre w „Zamkniętym pokoju” mówił: piekło to inni — wzajemne tortury w czterech ścianach wieczności. Ale chrześcijańskie piekło… Tomasz z Akwinu: poena damni i poena sensus — kara zmysłów i kara utraty Boga. Ogień, co pali duszę, nie ciało. A ja… ja, ateista z sercem pełnym ran, widzę piekło w pamięci. W tych chwilach, gdy straciłem żonę — rak, powolny, jak diabelski taniec. Czy ona tam? Nie wierzę, ale strach ściska mi gardło. Michale, powiedz: czy piekło pełne? Czy są tam miliardy, czy tylko garstka upartych grzeszników? I co z litością Boga? Czy On patrzy, jak my, i płacze?
Ksiądz Michał otarł łzy rękawem sutanny, wstał i objął Karola — uścisk ojcowski, drżący, pełen bólu. Wino dolano, kieliszki zadzwoniły jak kości w grobie.
— Litość… Ach, Karolu, Jego litość jest oceanem, a piekło — wyborem. Wolna wola, przekleństwo i dar. W „Sumie” Tomasz mówi: piekło to nie sadystyczna zabawa Boga, lecz konsekwencja — jak skok w przepaść, gdzie grawitacja nie wybacza. Ale wizje… św. Faustyna, jej Dzienniczek: piekło jak czeluść, gdzie demony szarpią dusze, a krzyk echem wraca do nich samych. Czytam to i serce mi krwawi. Ewa, twoje geny — w piekle to nie mutacje, lecz deformacja duszy, co wybrała nienawiść zamiast miłości. Pamiętam pogrzeb dziecka… z Ołbina, utopione w Odrze przez matkę. Czy ona jest tam? Modlę się, by nie, by łaska zwyciężyła. Ale gniew mnie pali — gniew na zło, co rodzi piekło tu i tam. Dlaczego Bóg pozwala? Krzyczę w nocy: dlaczego?!
Ewa zerwała się, sukienka zafalowała, odsłaniając udo — gładkie, napięte od emocji. Podeszła do kominka, grzebiąc w żarze pogrzebaczem, iskry wzleciały jak dusze w agonii. Łzy spływały po jej policzkach, makijaż rozmazał się w czarne smugi.
— Gniew… Tak, ojcze! Gniew mnie dusi. W biologii piekło to pasożyty — tasiemce w jelitach, co ssą życie z bezbronnych. Ale wieczne? To okrucieństwo! Wyobraźcie: w piekle symulacja neuronalna — każdy ból wzmocniony, bez endorfin. Bez końca. A sprawiedliwość? Co z ofiarami? Matka, co straciła dziecko — czy jej gniew na Boga to bilet do otchłani? Profesorze, ty z Kantem: piekło jako postulat moralny? Ale ja czuję je w kościach. Wczoraj… w labie, żaba wiła się pod skalpelem. Pomyślałam: to ja tam, za karę za egoizm. Kocham życie, ciało — patrzcie! — gestem objęła siebie, sukienka napięła się, piersi uniosły w desperackim oddechu. — Ale strach mnie zabija. Czy piekło ma wyjście? Apokatastaza, ojcze? Wszyscy zbawieni?
Karol wrócił do fotela, głos jego chrapliwy od wzruszenia. Wyciągnął tomik — „Mit Syzyfa” Camusa — i ścisnął go jak talizman.
— Wyjście… Camus mówił: bunt przeciwko absurdowi. Piekło to absurd wieczności bez sensu. Ale Orygenes marzył o apokatastazie — powszechne zbawienie, nawet dla diabła. Kościół odrzucił, ale echo zostaje. Michale, twoje łzy… one bolą mnie bardziej niż słowa. Opowiedz o mistykach piekła. Katarzyna ze Sieny — jej wizje, szatańskie pokusy.
Ksiądz westchnął głęboko, łzy znowu popłynęły, dłoń jego zacisnęła się na kieliszku, aż szkło zatrzeszczało.
— Katarzyna… Widziała piekło jak kuźnię — dusze kute na kowadle grzechu, iskry nienawiści. Krzyczała: „Boże, dlaczego ich nie ratujesz?!” Jej ekstaza mieszała się z rozpaczą. W niebie — radość, w piekle — rozpacz bez dna. Ewa, twoje ciało… w piekle nie ma ciała, tylko echo pragnień niespełnionych. Miłość, co pali jak kwas. Gniewam się na siebie — za kazania, co straszą, zamiast wzywać do miłosierdzia. A co z Hitlerem? Miliony dusz na jego sumieniu — czy on tam, gryziony przez ofiary? Serce mi pęka na myśl o tym. Panie, zmiłuj się!
Ewa uklękła przy kominku, ręce jej drżały, sukienka podwinęła się, odsłaniając więcej — nie prowokacja, lecz krzyk bezbronności. Głos jej wzniósł się w szlochu.
— Ofiary… Tak! W piekle sprawiedliwość odwrócona — oprawca cierpi, ale ofiara? Czy patrzy z nieba, z satysfakcją? To mnie przeraża — zemsta w wieczności. Biologicznie: ewolucja piekła to altruizm zdradzony. Geny, co każą zabijać dla przetrwania. Ale ja… ja chcę wierzyć w łaskę. W labie ratuję żaby, tu — dusze? Profesorze, twoja żona… opowiedz. Jej rak — to piekło na ziemi. Czy śmierć to brama?
Karol pochylił się, oczy jego czerwone, głos łamiący się jak gałąź w burzy.
— Jej rak… Powolny, jak diabelski szept. Patrzyłem, jak gaśnie — oczy, co kochały, gasną w bólu. Piekło to ta bezradność. Nie wierzę w ogień, ale w pustkę — wieczną tęsknotę bez spełnienia. Michale, a szatan? On tam król? Czy płacze też?
Ksiądz pokiwał głową, szloch wstrząsnął jego ramionami.
— Szatan… Upadły anioł, co wybrał pychę. W piekle — monarcha rozpaczy, ale samotny. Łzy jego — trucizna. Modlę się za niego, bluźnierczo. Ewa, twoja pasja… ona ratuje nas. Gniew twój — święty ogień.
Dyskusja płonęła godzinami, emocje wirowały jak tornada. Ewa płakała, tuląc się do Karola; Michał cytował Psalmy w szlochu; Karol bił pięścią w stół, wściekły na milczenie niebios. Butelka opróżniona, świt szary wdzierał się jak szron do namiotu na plaży w Jastarni. W lutym..
— Piekło… — szepnął Karol na koniec, głosem ochrypłym. — To wybór, co rani nas wszystkich.
— I łaska, co leczy — dodał Michał, ocierając łzy.
— Ale strach zostaje — westchnęła Ewa, wstając, sukienka w zmarszczkach jak jej dusza.
Wyszli w mróz, niosąc w sercach blizny, bliżsi niż kiedykolwiek.
Otchłań Szeptów
Wrocław, 3 grudnia 2018 roku, wieczór, co wciskał się w szpary starej kamienicy na Nadodrzu, gdzie Ewa wynajmowała skromne, lecz pełne ciepła mieszkanie na poddaszu. Pokój gościnny, z wysokim sufitem pooranym krokiewkami jak żyły na czole starca, tonął w blasku świec — tych grubych, woskowych filarach, co kapały leniwie na stolik z mahoniu, rzeźbiony w motywy lwów i winorośli. Okna wychodziły na Odrę, czarną jak atrament, gdzie mosty migotały światełkami jak gasnące nadzieje. Ewa, ta dwudziestodwuletnia amazonka biologii, urządziła to gniazdko z pasją: regały uginające się pod tomami Darwina i Dawkinsa, obok — bukiet suszonych ziół z wrocławskich łąk; na podłodze, pod dywanem z perskiego jedwabiu, skrzypiały deski, co pamiętały burze wojenne. Dziś stolik uginał się pod ciężarem wykwintnych alkoholi — butelki koniaku z Limousin, whisky single malt z Islay, o dymnym posmaku torfu, wódki z polskich zbóż, kryształowo czystej, i likieru z wiśni, co pachniał grzechem i wspomnieniem lata. Kieliszki lśniły, karafki mieniły się w świetle — hołd Ewy dla wieczoru, co miał być nie debatą, lecz wyznaniem, płaczem dusz w butelkach.
Dzwonek — melodyjny, jak dzwonki w katedrze św. Elżbiety — przerwał ciszę. Ewa otworzyła drzwi, jej sukienka mini, czerwona jak krew z rany, falowała na biodrach, odsłaniając nogi — te zgrabne, opalizujące jak marmur w blasku świec. Włosy kasztanowe, rozpuszczone, wiły się dziko, oczy zielone płonęły wyzwaniem zmieszanym z lękiem. W progu stał ksiądz Michał, z twarzą bladą jak pergamin, sutanna czarna, pognieciona po całym dniu spowiedzi, w dłoni — bukiet białych róż, co drżały jak ofiary.
— Ewo, kochanie… — szepnął, głos drżący, uścisk dłoni gorący, jakby palił go ogień wewnętrzny. — Przyniosłem te kwiaty, bo w piekle, mówią, brak róż. A dziś… ach, dziś będziemy grzeszyć słowami, ale z sercem czystym, co?
Ewa roześmiała się nerwowo, tuląc go do piersi — zapach jej perfum, jaśminu i piżma, zmieszał się z woalem sutanny. — Wejdź, ojcze. Profesor już jest, w kuchni miesza drinki. Dziś moje królestwo, moje butelki — niech one nas uratują od tej otchłani, o której dyskutujemy.
W głębi pokoju siedział Karol, profesor filozofii, w fotelu obitym aksamitem, z fajką w zębach, dym unoszący się jak duchy. Marynarka tweedowa, rozchełstana, koszula rozpięta pod szyją — znak, że granice pękły. Na stoliku przed nim butelka koniaku, nalana do szerokich szklanek, obok — misa z orzechami i serami, co topniały w cieple.
— Michale! — zawołał, wstając z trudem, uścisk męski, lecz wilgotny od emocji. — Ewo, ty czarodziejko… Te trunki, ach, one pachną wiecznością, choć dziś mówimy o jej cieniu. Siadajcie, pijmy — za piekło biblijne, niechaj nie pochłonie nas za wcześnie.
Usiedli w trójkącie: Ewa na kanapie, nogi podkulone, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając udo — gest nieświadomy, lecz prowokujący, jakby ciało wołało o litość przed duchową burzą. Michał obok, róża w dłoni, oczy wilgotne; Karol naprzeciw, nalewając hojnie — koniak złocisty, whisky bursztynowa, likier karmazynowy. Kieliszki zadzwoniły, echo jak łańcuchy w kazaniach.
— Za co pijemy? — szepnęła Ewa, głos chrapliwy, palce drżące na szkle. — Za to, by ogień nie palił… tu i teraz?
Wypili. Koniakc palił gardło jak kwas, whisky dymiła w płucach, likier słodził gorycz. Rozmowa ruszyła luźno, jak rzeka po deszczu — bez sztywnych cytatów, z przekleństwami serca, łzami i śmiechem przez łzy.
— Kurde, Michale — zaczął Karol, ocierając usta, oczy czerwone od dymu i wspomnień. — Ta twoja Biblia… „Ogień wieczny, zgotowany diabłu i aniołom jego”. Mateusz, co? Brzmi jak pieprzony grill na końcu świata. Ale serio, jak to sobie wyobrazić? Ja tam widzę pustkę — czarną dziurę, gdzie dusza krzyczy o Boga, a echo wraca: „Nie ma Go”. Pamiętasz moją Anię? Jej rak… to było piekło na ziemi, powolne palenie od środka. A tam, w otchłani? Czy ona by tam trafiła za moje grzechy? Cholera, serce mi pęka na samą myśl!
Michał pociągnął łyk whisky — dymny, ostry, jak konfesyjny sekret. Twarz jego skurczyła się, łzy popłynęły, spływając po brodzie jak rosa po szkle.
— Karolu, ty draniu… — głos załamał się, dłoń zacisnęła na kieliszku. — Nie męcz mnie tym. Biblia nie pieści, rani jak nóż. Izajasz: „Robak ich nie umrze, a ogień ich nie zgaśnie”. To nie metafora, chłopie — to tortura duszy, co gryzie sama siebie w wiecznym głodzie. Wyobraź sobie: stoję w konfesjonale, baba szlocha o aborcji, o facecie, co ją bił… A ja myślę: czy ona tam, w tym ogniu, woła o litość? Kurwa, Ewo, przepraszam za słowo, ale boli! Piekło to nie kotły z siarką, to samotność — Bóg na wyciągnięcie ręki, a ty ślepy, głuchy, głodny. Jak ja po wojnie, w piwnicy pod Breslau, słuchałem krzyków… To echo piekła, tu, na ziemi.
Ewa nachyliła się, jej pierś falowała szybko, dekolt sukienki rozchylił się, odsłaniając krzywiznę — nie pokusa, lecz krzyk ciała w agonii słów. Łzy jej perliły, palce wbiły się w ramię Michała, paznokcie czerwone jak szpony.
— Ojcze… Michale, ty święty głupcze! — wykrzyknęła, głos drżący, chrapliwy od emocji. — Ja, z moimi żabami pod skalpelem, czuję to w kościach. Piekło biblijne? To ewolucyjny koszmar — geny, co krzyczą o przetrwaniu, a tu wieczność w bólu. Wyobraźcie: neurony w ogniu, impulsy bez końca, bez endorfin, bez miłości. Wczoraj w labie… tnąc tę żabę, myślałam: to ja tam, za te moje numery z Tomkiem, za kłamstwa matce. „Idźcie precz ode Mnie” — Jezus to powiedział, co? Jakby nas opluł! A ja… ja chcę Go tam, w otchłani, bym mogła krzyczeć: „Dlaczego?!” Serce mi wali, chłopaki, pijmy więcej, bo inaczej oszaleję. Ten likier… słodki jak kłamstwo, że piekło nie istnieje.
Nalali znowu — whisky dla Michała, koniak dla Karola, Ewa mieszała wódkę z likierem, miksturę gorzko-słodką jak życie. Śmiech wybuchł — nerwowy, histeryczny — gdy Karol przewrócił kieliszek, rozlewając bursztyn na dywan.
— Ha! — ryknął, ocierając łzy. — Patrzcie, piekło już tu — plama po trunku, co nie chce zejść. Ale serio, Michale, ta twoja otchłań… Apokalipsa, jezioro ognia, gdzie bestia i fałszywy prorok się smażą. Brzmi jak hollywoodzki horror, ale boli, cholera. Ja, filozof, zawsze myślałem: piekło to wola — schopenhauerowska, niespełniona, co gryzie jak robak. Ale biblijne? To gniew Boga, co? Czy On naprawdę tak karze? Za co? Za to, że kocham za mocno, że wątpię? Ewo, ty z tymi nogami… — gestem objął powietrze, luźno, z uśmiechem przez łzy — one są jak ratunek, cielesny, przed tą duchową pustką. Opowiedz, co ty czujesz, gdy czytasz o tym ogniu?
Ewa roześmiała się, szlochając, wstała tanecznym krokiem, sukienka wirując, odsłaniając więcej — biodra, krzywiznę uda, symbol jej buntu. Podeszła do okna, patrząc w Odrę, gdzie woda szumiała jak szept potępionych.
— Czuję… kurde, czuję zimno, mimo tego żaru w brzuchu od wódki! — wykrzyknęła, odwracając się, oczy płonące. — Piekło to nie ogień, to lód w sercu — oddzielenie, jak mówi Michał. Wyobraźcie sobie: stoję tam, naga dusza, wołam o matkę, o was, chłopaki, a cisza. Żadnych aniołów z harfami, tylko robak — ten izajaszowski, co żre mnie od środka, gryząc wspomnienia. Moje pierwsze pocałunki, te żaby w słoiku z dzieciństwa… wszystko w proch. A Bóg? On patrzy, ale nie ratuje, bo wybrałam źle? To niesprawiedliwe, do cholery! W biologii piekło to mutacja — rak duszy, co rośnie bez chemioterapii łaski. Michale, ty z tymi różami… rzuć je w ogień świec, niech płoną, jak ja bym paliła się tam za dumę. Pij, Karolu, pij za to, by twoja Ania była w niebie, nie w tej czarnej dziurze!
Michał zerwał się, róże wrzucił w płomienie kominka — iskry wzleciały jak dusze w agonii, zapach spalenizny zmieszał się z dymem fajki. Szloch wstrząsnął nim, objął Ewę — uścisk ojcowski, lecz gorący, cielesny w swej desperacji.
— Ewo, ty moja… — łkał, głos chrapliwy. — Nie pal się, nie! Biblia… ach, ta suka, rani głęboko. Łukasz: bogacz w otchłani, prosi o kroplę wody od Łazarza. Kropla! A dostaje: „Przepaść wielka ustalona jest między nami”. Wyobraźcie ten krzyk — „Ojcze Abrahamie, zlituj się!” — echo w pustce. Ja… ja w nocy budzę się z tym, pot oblewa, myślę o tych parach z Ołbina, co biją dzieci. Czy oni tam, smażą się? Kurwa, Panie, dlaczego nie dajesz drugiej szansy? Ten koniak… pali jak ten ogień, ale gasi. Karolu, ty z twoim Heglem — dialektyka piekła? Synteza zła w dobru? Bzdura! To tortura, wieczna, bez katharsis.
Karol wstał chwiejnie, whisky w dłoni, podszedł do nich, tuląc oboje — trójka w uścisku, łzy mieszające się z potem, alkoholem.
— Dialektyka? Pieprzyć ją! — ryknął, głos łamiący się. — Piekło biblijne to apokalipsa serca — jezioro siarki, gdzie smok wije się w mękach. Ale ja czuję je w sobie: ta pustka po Ani, co gryzie jak robak. Wyobraźcie: tam, w ogniu, spotykam swoich wrogów — tych z uniwersytetu, co mnie poniżali — i nienawidzę wiecznie, bez odkupienia. Ewo, twoje ciało… ono jest antidotum, ciepłe, żywe. Opowiedz o swoich lękach, dziewczyno, bo moje duszą mnie.
Ewa odsunęła się, siadając na stoliku — sukienka podwinęła się do granic, nogi rozstawione luźno, kieliszek w dłoni, wódka spływająca po brodzie.
— Lęki? O matko… — szlochała, śmiejąc się histerycznie. — Boję się, że tam, w tym jeziorze, moje żaby — te sekcjonowane — wrócą jako oskarżycielki, kwaczące: „Zabiłaś nas dla nauki!” A Bóg kiwa głową: „Tak, zabiłaś niewinnych”. To absurd, ale boli! Likier, chłopaki, nalewajcie — słodki jak fałszywa nadzieja. Michale, twoje spowiedzi… one ratują, czy skazują? Powiedz, czy piekło pełne dzieci? Te z Odry, utopione?
Michał ukląkł, łapiąc jej dłoń, pocałował — nie grzesznie, lecz z desperacją brata.
— Pełne? Nie, kochanie, łaska dla nich! Ale dorośli… ach, ten bogacz, co się opił, a biednych olał. Jego krzyk — to mój koszmar. Piję za nich, za nas — by przepaść nie pochłonęła. Karolu, twoja Ania… modlę się za nią, tu, w twoim uścisku.
Godziny mijały w szaleństwie słów — cytaty z Biblii mieszały się z przekleństwami, whisky z koniakiem, łzy z pocałunkami policzków. Ewa tańczyła, wirując sukienką, Karol recytował Izajasza w szlochu, Michał wyznawał grzechy z konfesjonału. Świt wdzierał się bladym szponem przez okno, Odra szumiała pocieszeniem.
— Piekło… — szepnął Karol na koniec, głos ochrypły. — To nasze serca, tu, w butelkach.
— Ale łaska większa — łkał Michał, tuląc róże spalone.
— I ciało… ono przetrwa — roześmiała się Ewa, wstając, sukienka w zmarszczkach.
Wyszli w mróz, pijani słowami, bliżsi niż kiedykolwiek, niosąc echo otchłani w sercach.
Oczyszczenie w Ogniu Łaski
Plebania przy katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu, grudniowy wieczór 2018 roku, niosła ze sobą chłód średniowiecznych murów, co szeptały modlitwy wieków. W salonie proboszczowskim, oświetlonym blaskiem lampy naftowej i płomieni w kominku z piaskowca, panowała atmosfera intymna, niemal konspiracyjna — regały z teologicznymi tomami, od św. Tomasza po św. Faustynę, uginały się pod ciężarem myśli, a na stole, nakrytym lnianą serwetą z herbem diecezji, stały kieliszki z cienkiego kryształu, dzbanek z wodą święconą i butelka wina mszalnego, czerwonego jak szkarłat pokuty. Ksiądz Michał, gospodarz wieczoru, siedział w fotelu dębowym, sutanna rozchełstana pod kołnierzem, twarz poorana zmarszczkami jak stara księga modlitewna, oczy szare, zamglone wspomnieniem spowiedzi. Czekał na gości, serce mu biło niespokojnie — temat czyśćca, ten most między piekłem a niebem, zawsze budził w nim burzę uczuć, mieszankę nadziei i litości.
Dzwonek w sieni zadzwonił cicho, jak anioł pański. Michał wstał, otworzył drzwi, a w progu stanął profesor Karol — mężczyzna o siwych skroniach, w płaszczu z wełny kaszmirowej, z teczką pod pachą, pełną notatek z „Sumy Teologicznej”. Uścisk dłoni był ciepły, braterski.
— Michale, mój drogi — rzekł Karol, zdejmując płaszcz. — Plebania twoja jak azyl w burzy. Dziś czyściec… Ach, ta katolicka perła, co lśni w tradycji, choć protestanci plują na nią jak na herezję. Gdzie Ewa? Jej biologiczny zapał zawsze ożywia te rozmowy.
Michał skinął głową, uśmiech blady na ustach. — W kuchni, miesza herbatę z rumem, by rozgrzać kości. Siadaj, Karolu. Wino mszalne już otwarte — dar z winnic Pańskich, choć dziś posłuży dociekaniom, nie Eucharystii.
Ledwie dokończył, gdy z kuchni dobiegł śmiech — perlisty, rozgrzany, jak wiatr w jesiennych liściach. Ewa weszła, huraganem woni wanilii i wina, sukienka mini z czarnego aksamitu opinająca biodra, nogi zgrabne, opalizujące w blasku ognia, włosy kasztanowe w nieładzie, oczy zielone, błyszczące od dwóch kieliszków mszalnego, co wypiła w kuchni dla „odwagi”. Twarz jej rumiana, usta wilgotne, dekolt falujący z oddechem — istota, co zdawała się kwestionować granice między ciałem a duszą.
— Ojcze Michale! Profesorze! — zawołała, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, potem do Karola z uściskiem, co trwał o sekundę za długo. — Ta plebania… pachnie historią i grzechem. Wino twoje, ojcze, pali w żyłach jak łaska. Dziś czyściec? O, to moja ulubiona katolicka bajka — ogień, co czyści, nie pali na wieki. Nalewajcie, bo inaczej moje neurony zamarzną!
Usiedli przy stole: Michał na krześle z wysokim oparciem, jak tron pokutnika; Karol obok, z fajką w dłoni, tlącą się leniwie; Ewa między nimi, na brzegu kanapy, nogi skrzyżowane prowokująco, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Wino nalano — gęste, aromatyczne, jak krew z kielicha Zbawiciela. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Michał głosem cichym, drżącym.
— Za dusze w czyśćcu — szepnął. — Niechaj nasze słowa staną się dla nich modlitwą, a nie raną.
Wypili. Wino rozlało się po ciałach ciepłem, Ewa pociągnęła łyk drugi, oczy jej rozbłysły figlarnie. Rozmowa ruszyła, luźna, lecz głęboka, jak rzeka Odry w nurcie.
— Zaczynajmy od podstaw, Michale — rzekł Karol, odstawiając kieliszek, palce bawiąc się fajką. — Tradycja katolicka… Katechizm, ten wasz kompas, mówi: „Czyściec to ostateczne oczyszczenie wybranych, co osiągają świętość potrzebną do radości nieba”. Pięknie, lecz skąd to? Z Biblii? 2 Machabejska, dwunasty rozdział: Judy Machabeusz składa ofiary za zmarłych żołnierzy, by ich grzechy odpuszczone zostały. „Święta i pobożna to myśl — modlić się za zmarłych, aby odpuszczone im były grzechy”. Jeśli modlitwy za nich działają, to znaczy, że są w stanie pośrednim — nie w piekle, nie w niebie, lecz w ogniu łaski.
Michał pokiwał głową, zęby zacisnął lekko — nie z gniewu, lecz z napięcia, co budził w nim temat. Oczy jego spoczęły na Ewie, co właśnie nalewała sobie trzeci kieliszek, rumieńce na policzkach jak róże w ogrodzie Edenu.
— Dokładnie, Karolu. Sobór Florencki w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym? Nie, czternasty wiek, ale Trydent utrwalił: czyściec to doktryna z Pisma i Tradycji. W liście do Koryntian 1, trzeci rozdział: „Dzieło każdego okaże się, bo dzień je ujawni i ogień je wypróbuje, jakiego jest rodzaju”. Jeśli dzieło spłonie, straci, lecz sam „jak przez ogień” zbawiony będzie. Ten ogień — nie kara potępionych, lecz oczyszczenie, jak mydło dla duszy. A Ojcze Kościoła? Św. Augustyn w „Wyznaniach”: modlił się za matkę Monikę, wierząc, że jej dusza czeka na łaskę. Serce mi się ściska, gdy myślę o tych duszach — bliskich, co odeszli z plamą grzechu, wołają o msze, odpusty.
Ewa roześmiała się, głos melodyjny, lecz z nutą chrypki od wina. Rozgrzana, wstała chwiejnie, podeszła do Karola, siadając mu na kolanach — gest śmiały, flirtujący, dłoń na jego ramieniu, palce muskające szyję. Ciało jej ciepłe, sukienka zafalowała, odsłaniając udo — bliskość cielesna, co kontrastowała z duchową głębią tematu. — Och, profesorze… — zamruczała, oddech gorący przy jego uchu. — Ten ogień… brzmi jak sauna dla duszy. Wyobraź sobie: ja tam, po śmierci, moje mutacje grzechu — te kłamstewka, te noce z chłopakami — palone w blasku. Ale boli? Biolożka we mnie drży. Neurony w agonii, lecz z nadzieją? A ty, Karolu, co byś czyścił? Te twoje wątpliwości filozoficzne? — Nachyliła się bliżej, usta blisko jego warg, oczy błyszczące prowokacją.
Karol zarumienił się, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię — gest opiekuńczy, lecz podszyty napięciem. Spojrzał na Michała, szukając pomocy, lecz ksiądz odwrócił wzrok, zęby zacisnął mocniej, palce splótł na kieliszku, udając, że skupia się na winie. W sercu jego burza — zazdrość? Litość? A może echo własnych pokus?
— Ewo… — mruknął Karol, głos drżący, lecz z nutą rozbawienia. — Flirtujesz z ogniem, dziewczyno. Ale serio: wizje świętych… Św. Katarzyna ze Sieny widziała czyściec jak górę, co dusze wspinają się po niej, palone ogniem miłości. Niższy poziom — morze płomieni, gdzie cierpią za cielesne grzechy; wyższy — lód, za pychę. Ale nadzieja! One widzą niebo, czują łaskę. Św. Faustyna w Dzienniczku: dusze jak w kotle, wołają o modlitwy, a msza skraca ich męki. To nie tortura, to miłosierdzie — Bóg nie chce nas w brudzie do siebie.
Ewa zachichotała, przesuwając się na kolanach Karola, biodra muskające jego, dłoń bawiącą się guzikiem jego koszuli. — Miłosierdzie? Brzmi jak tortura z happy endem. Ojcze Michale, ty milczysz? Opowiedz o swoich wizjach — te z konfesjonału, gdy dusze szepczą o czyśćcu. A ja… ach, to wino… pali we mnie jak ten ogień. Profesorze, dotknij — czujesz, jak bije mi serce? To strach przed oczyszczeniem, czy podniecenie? — Głos jej zniżył się do szeptu, usta blisko jego, oddech winem woniejący.
Michał przełknął ślinę, zęby zacisnął tak, że szczęka mu pobielała. Spojrzał w okno, na wrocławskie dachy pokryte szronem, udając, że nie widzi tej sceny — Ewa na kolanach Karola, flirtująca jak Ewa z raju, kusząca jabłkiem wina. W sercu jego ukłucie — nie gniewu, lecz bólu kapłańskiego, co przypomina o ludzkiej słabości. — Wizje… — zaczął głosem napiętym, oczy unikające ich. — Św. Ojciec Pio, mój patron w cierpieniu, mówił: dusze w czyśćcu to więźniowie miłości, paleni żądzą Boga. On sam stygmaty niósł jak zapowiedź tego ognia. A św. Franciszek Salezy: „Pomagać duszom w czyśćcu to najdoskonalsze dzieło miłosierdzia”. Modlitwy nasze — jak krople wody na ich wargi, jak w historii bogacza i Łazarza. Mateusz, dwunasty rozdział: grzechy odpuszczone „ani w tym, ani w przyszłym świecie” — implikuje, że inne tak. Ewo, twoje flirt… — zawahał się, zęby zacisnął znowu — ...twoja pasja biologiczna: czyściec to ewolucja duszy, mutacje grzechu spalane w ogniu Ducha.
Ewa roześmiała się głośniej, głowa odrzucona do tyłu, włosy falujące na plecach Karola. Dłoń jej zsunęła się niżej, muskając jego pierś, oczy półprzymknięte w udawanym uniesieniu. — Ewolucja duszy? Pięknie, ojcze! Wyobraź: w czyśćcu laboratorium Boże — geny pychy, zazdrości, pożądania sekwencjonowane, palone laserem łaski. Boli, oj tak — wizje św. Teresy z Ávili: ogień, co rani serce ekstazą, lecz tu po śmierci, bez ciała? Tylko dusza więdnie, wspominając ziemskie rozkosze. Profesorze, a ty? Co byś spalał? Te noce samotności po Ani? — Nachyliła się, usta musnęły jego policzek — pocałunek lekki, flirtujący, wino na wargach. — Ja bym płonęła za ciebie, wiesz? Za te wątpliwości, co gryzą.
Karol westchnął, dłoń jego drżąca na jej talii, oczy błyszczące mieszanką zakłopotania i wzruszenia. Spojrzał na Michała błagalnie, lecz ksiądz wpatrywał się w kieliszek, zęby zaciśnięte, policzki blade. — Ewo, kusisz jak syrena — mruknął Karol. — Ale wracając: tradycja… Sobór Trydencki, szesnasty wiek, potwierdził: odpusty, msze za zmarłych skracają czas w czyśćcu. Św. Jan Chryzostom: „Niechaj nie zapomina o zmarłych ten, kto pamięta o sobie”. To nadzieja, nie strach — dusze wiedzą, że idą do nieba, czują bliskość Boga. Jak w wizji św. Katarzyny: one wołają: „Szybciej, Boże, oczyść nas!”. Ból ich — za ziemskie przywiązania, ale z pokojem.
Ewa, rozgrzana winem do granic, przesunęła się bliżej, noga jej oplotła kolano Karola, sukienka podwinęła się wyżej, odsłaniając krzywiznę uda — flirt jawny, cielesny kontrast do duchowej głębi. — Pokój w bólu? Romantyczne, profesorze. Ja widzę czyściec jak chemioterapię duszy — trucizna grzechu wypalana, włosy opadają, ale rak znika. Ojcze, a twoje spowiedzi? Te dusze, co szepczą o czyśćcu — co mówią? Że tęsknią za nami? Za winem, za dotykiem? — Zwróciła się do Michała, głos prowokujący, dłoń wciąż na Karolu, palce splatające jego.
Michał uniósł wzrok, zęby zacisnął tak, że w skroni pulsowała żyła. Udawał, że nie widzi — tej intymności, co paliła jak ogień w czyśćcu — skupiając się na tomiku „Dzienniczka” Faustyny na stole. Głos jego napięty, jak struna gitary przed zerwaniem. — Mówią… ach, mówią o żalu, o miłości niespełnionej. Św. Faustyna widziała: dusze w kotle, czarne od sadzy grzechu, wołają o „Jezu, Miłosierdzia”. Jedna msza — jak deszcz na pustyni. To nie piekło, Ewo — tam rozpacz, tu nadzieja. Katechizm: „Oczyszczenie, by wejść do radości nieba”. A twoje flirt… — przełknął, zęby zacisnął znowu — ...twoja młodość przypomina: czyściec czyści też cielesne żądze, te, co kuszą tu, na plebanii.
Ewa zachichotała, głowa na ramieniu Karola, usta blisko jego ucha. — Kuszą? Ojcze, zazdrosny? — szepnęła żartobliwie, lecz Karol poczuł dreszcz. — Ale serio: wizje Frances z Rzymu — trzy poziomy: dolny, morze ognia za zmysły; środkowy, mrok za lenistwo; górny, blisko nieba, tylko westchnienia. Ja bym była na dolnym — za te uda, co prowokują. Profesorze, dotknij, poczuj ciepło — to anty-czyściec, ziemska rozkosz. Co spalibyśmy razem? Twoje książki, moje żaby?
Karol roześmiał się nerwowo, dłoń jego sunęła po jej plecach — gest flirtu odwzajemnionego, oczy błyszczące. — Razem? Ewo, jesteś demonem w anielskiej skórze. Ale tradycja… św. Grzegorz Wielki w „Dialogach”: historia mnicha, co po śmierci błąkał się w czyśćcu, aż msza go uwolniła. To dowód: nasze modlitwy docierają, jak most nad przepaścią. Nadzieja dla nas wszystkich — imperfecti, co umrzemy z plamami.
Michał wstał gwałtownie, nalewając wina — dłoń drżąca, zęby zaciśnięte, udając, że nie słyszy ich szeptów. — Nadzieja… tak. Św. Robert Bellarmin: czyściec to więzienie, z którego Chrystus nas wykupuje. Modlitwy, posty, jałmużna — klucze. Ewo, twoja pasja… niech służy duszom. A flirt twój — niech będzie iskrą, nie pożogą.
Dyskusja toczyła się godzinami, Ewa na kolanach Karola, flirtująca gestami i słowami, Michał zaciskający zęby, oczy unikające, lecz serce pełne litości. Cytaty z Biblii mieszały się z wizjami świętych, wino dolewało żaru. Świt wdzierał się przez witraże, malując pokój błękitem.
— Czyściec… — podsumował Karol, tuląc Ewę. — Oczyszczenie z miłości.
— Z łaski — szepnął Michał, zęby rozluźnione wreszcie.
— Z flirtu — roześmiała się Ewa, wstając.
Wyszli w mróz, niosąc w sercach echo ognia, co czyści, nie pali.
Mosty Nad Przepaścią
Plebania przy katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu, ten sam grudniowy wieczór 2018 roku, co przed chwilą zszedł z nieba jak szron na szyby, zdawała się pulsować cichą, świętą melancholią. W salonie proboszczowskim, gdzie powietrze gęstniało od woni starego drewna i wosku z gasnących świec, regały z teologicznymi foliantami — od Lutra po Ratzingera — stały jak strażnicy tajemnicy. Stół, z lnianą serwetą naznaczoną herbem diecezji, uginał się pod ciężarem kieliszków kryształowych, dzbanka z wodą święconą i butelki wina mszalnego, którego resztki lśniły w karafce jak rubinowe łzy. Ksiądz Michał, wciąż w rozchełstanej sutannie, siedział zgarbiony w fotelu dębowym, dłonie splótł na kolanach, oczy szare, zamglone walką wewnętrzną — wspomnienia poprzedniej rozmowy o czyśćcu paliły w nim jak żar z popiołu. Flirt Ewy z Karolem, ta iskra cielesna w duchowej głębi, zostawiła w nim ślad — nie gniewu, lecz cichego bólu kapłańskiego, co przypomina o ludzkiej słabości.
Dzwonek w sieni zadzwonił raz jeszcze, choć goście byli już w środku — to echo poprzedniego wejścia, czy może znak, że wieczór nie kończy się, lecz pogłębia? Drzwi uchyliły się same, wpuszczając chłód z korytarza, lecz Karol i Ewa wrócili z kuchni, gdzie szukali więcej wina, śmiejąc się cicho, zbyt blisko siebie. Karol, z siwymi skroniami wilgotnymi od potu, w marynarce tweedowej rozpiętej na piersi, niósł karafkę; Ewa, rozgrzana winem do granic, sukienka mini z aksamitu czarna jak noc, falowała na jej biodrach, odsłaniając nogi — te zgrabne, napięte, co zdawały się tańczyć w blasku kominka. Włosy kasztanowe wiły się w nieładzie, oczy zielone płonęły figlarnym żarem, usta wilgotne od łyków, co wypiła w pośpiechu.
— Ojcze Michale, nie uciekaj wzrokiem — zamruczała Ewa, wchodząc pierwsza, dłoń muskająca ramię Karola z intymnością, co graniczyła z pieszczotą. — Poprzednia rozmowa o czyśćcu… ach, paliła mnie od środka. Dziś porównajmy to z protestantami, tymi buntownikami bez pośrednich mostów. Nalewaj, profesorze, bo inaczej moje serce — i inne części — zamarzną w tej teologii.
Michał uniósł wzrok, zęby zacisnął lekko, udając, że skupia się na kieliszku, który sam sobie napełnił. — Porównanie… — mruknął głosem napiętym, palce białe od uścisku. — Katolicki czyściec kontra protestancka prostota. Siadajcie, drodzy. Wino mszalne jeszcze pozostało — niechaj łagodzi rany myśli.
Usiedli znowu w tym samym półkolu: Michał na krześle tronu pokutnika, oczy unikające; Karol na kanapie, z fajką tlącą się w dłoni; Ewa, bez wahania, wspięła się na kolana Karola, plecami do jego piersi, biodra osadzone wygodnie, sukienka podjeżdżająca wysoko, odsłaniając udo — gest śmiały, intymny, co sprawił, że Karol zadrżał. Dłoń jej zsunęła się na jego udo, palce muskające leniwie, oczy półprzymknięte w prowokacji. — Tu jest najlepiej, profesorze — szepnęła, oddech gorący przy jego szyi, usta blisko ucha. — Ciepło twojego ciała… jak anty-czyściec, ziemski raj przed ogniem. A ty, ojcze? Nie patrz tak surowo — to tylko flirt, nie grzech śmiertelny.
Karol przełknął ślinę, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię, palce drżące na aksamitnej tkaninie, oczy błyszczące mieszanką zakłopotania i podniecenia. Spojrzał na Michała błagalnie, lecz ksiądz odwrócił głowę ku oknu, zęby zacisnął mocniej, szczęka napięta jak struna, udając, że wsłuchuje się w szum wiatru za szybą. W sercu jego burza — litość dla słabości, echo własnych pokus, co szeptały w nocy.
— Zaczynajmy od katolickiego rdzenia — rzekł Karol, głos chrapliwy, próbując skupić myśli, choć dłoń Ewy sunęła wyżej po jego udzie, muskając krawędź spodni. — Tradycja Kościoła, od Ojców po Katechizm, widzi czyściec jako stan oczyszczenia po śmierci dla tych, co umierają w łasce Bożej, lecz z plamami grzechów powszednich. Nie miejsce kary, lecz miłości — ogień, co pali resztki egoizmu, jak u Koryntian 3:13—15: „dzieło jego się objawi; okaże bowiem je dzień, gdy ujawniony zostanie w ogniu; i jaki jest rodzaj każdego dzieła, ogień wypróbuje. Jeśli czyjeś dzieło, które zbudował, wytrwa, ten otrzyma zapłatę. Jeśli czyjeś dzieło spłonie, ten szkody poniesie; on sam wprawdzie zbawiony, lecz tak jakby przez ogień”. Sobór Trydencki utrwalił to: modlitwy, msze, odpusty skracają męki. Nadzieja, nie strach — wszyscy stamtąd do nieba.
Ewa zachichotała nisko, gardłowo, przesuwając się na kolanach Karola, biodra ocierające się o niego subtelnie, dłoń jej wślizgująca się pod koszulę, muskając skórę brzucha — dotyk elektryzujący, flirt graniczący z pokusą. — Och, profesorze… ten ogień biblijny, co wypróbowuje — wyobraź sobie nas w nim, razem, palonych żądzą, lecz oczyszczeni. A twoja skóra… taka ciepła, taka ziemska. Dotknij mnie tu — szepnęła, biorąc jego dłoń i kładąc na swoim udzie, palce splatając z jego. — Czujesz? To nie plama grzechu, to życie. Ojcze Michale, ty milczysz? W katolickim czyśćcu modlitwy za protestantów? Czy oni tam trafiają, ci bez mostu?
Michał zacisnął zęby tak, że w skroni pulsowała żyła, oczy wbijając w tomik Katechizmu na stole, udając, że czyta. Głos jego wyszedł napięty, jak modlitwa przez łzy. — Trafiają… ach, Ewo, gdyby potrzebowali oczyszczenia. Katechizm, paragraf 1030: „Ci, którzy umierają w łasce i przyjaźni Bożej, ale niedoskonale oczyszczeni, choć są z pewnością zbawieni, doznają po śmierci oczyszczenia, które nazywamy czyśćcem, zanim wejdą do pełnej błogości nieba”. Tradycja od Machabeuszy — 2 Mach 12:46, ofiary za zmarłych — po św. Augustyna, co modlił się za matkę. Ale protestanci… oni odrzucają to jako wymysł, bo sola scriptura: Machabeusze niekanoniczne, a usprawiedliwienie przez wiarę wystarcza. Luter w „95 tezach” palił odpusty, Kalwin w „Instytucji” mówił: bezpośrednie do chwały lub potępienia. Żadnego pośredniego stanu — dusza natychmiast gloryfikowana.
Ewa westchnęła teatralnie, głowę odrzucając na ramię Karola, usta musnąwszy jego szyję — pocałunek wilgotny, winnym oddechem woniejący, dłoń jej sunąca wyżej pod koszulę, palce rysujące kręgi na jego skórze. — Bezpośrednie do chwały… brzmi jak twój uścisk, profesorze — mruknęła, biodra przesuwające się leniwie, ocierając się o niego z intencją, co sprawiła, że Karol zesztywniał. — Ale katolicki czyściec… taki romantyczny, pełen tęsknoty. Wyobraź: ja tam, palona za te flirt, wołam o twoje modlitwy, a ty… ty byś mnie ratował mszą? Dotknij wyżej, tu — szepnęła, prowadząc jego dłoń pod sukienkę, na krawędź bielizny, oczy błyszczące wyzwaniem. — To grzech? Czy oczyszczenie?
Karol jęknął cicho, dłoń jego drżąca, cofająca się niechętnie, lecz palce muskające skórę — napięcie między nimi gęstniało jak dym z fajki. Spojrzał na Michała, oczy błagające o interwencję, lecz ksiądz wpatrywał się w okno, zęby zaciśnięte, policzki blade od wstrzymywanego oddechu, udając, że słyszy tylko wiatr. — Ewo… kusisz jak Lilith — wyszeptał Karol, głos ochrypły. — Ale porównując: protestanci widzą w czyśćcu zaprzeczenie łasce Chrystusa. Reformowani, jak w Konfesji Westminsterskiej, mówią: po śmierci dusza idzie do Boga na sąd, bez pośrednich męczarni. Gloryfikacja natychmiastowa — Hebrajczyków 9:27: „Postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd”. Żadnych modlitw za zmarłych — to nekromancja, bzdura. Luter drwił: „Czyściec to worek pieniędzy dla Rzymu”. Katolicyzm odpowiada: to miłosierdzie, nie handel — odpusty to dar Kościoła, skarb zasług Chrystusa i świętych.
Ewa roześmiała się gardłowo, obracając się na kolanach Karola twarzą do niego, nogi oplatające jego biodra, sukienka podciągnięta do granic, dekolt rozchylony, piersi falujące blisko jego twarzy. Dłoń jej wplotła się w jego włosy, ciągnąc lekko, usta centymetry od jego — oddech gorący, wino i pożądanie. — Worek pieniędzy? A ja bym dała ci sakrament, profesorze… tu, na plebanii. Wyobraź: w katolickim czyśćcu, twoja Ania oczyszcza się z żalu, modlę się za nią, a ty… ty dotykasz mnie tak, jakby to było oczyszczenie. Pocałuj mnie, na próbę — szepnęła, wargi musnąwszy jego kącik ust, język muskający lekko. — To nie grzech, to dialektyka: flirt jako most między tradycjami.
Michał wstał gwałtownie, kieliszek w dłoni drżący, wino rozlane po serwecie jak krew. Zęby zacisnął tak mocno, że ból przeszył szczękę, oczy unikały tej sceny — Ewy na kolanach Karola, ciała splecione w flirtującej intymności, co paliła jak ogień czyśćca. Udawał, że idzie po wodę święconą, głos jego napięty do granic. — Dialektyka… ach, Karolu, twoja filozofia miesza się z kuszeniem. Protestantyzm prosty: tylko niebo i piekło, jak w Liście do Hebrajczyków. Kalwin w „Psychopannychii”: dusze zmarłych nie czują, nie cierpią — natychmiast w obecności Boga lub oddzielone. Żadnego ognia oczyszczającego, bo Chrystus „jednorazowo złośliwość grzechów zgładził”. Katolicyzm kontruje: to nie zaprzeczenie łasce, lecz jej dopełnienie — jak w Soborze Florenckim, 1439: dusze w czyśćcu doznają ognia, co czyści, i korzystają z modlitw żywych. Nadzieja dla niedoskonałych, nawet protestantów — jeśli w łasce, trafią tam, nie do piekła.
Ewa, nie zważając, nachyliła się głębiej, usta jej wpiły się w usta Karola — pocałunek głodny, winem smakujący, język wdzierający się, dłonie splatające za jego karkiem, biodra wciskające się bliżej, sukienka zsunięta z ramienia, odsłaniająca krągłość piersi. — Mmm… — zamruczała w przerwach, odrywając się na moment, oczy płonące. — To katolicki ogień, profesorze… palący, lecz słodki. A protestancki? Zimny, bez pośrednich rozkoszy. Wyobraź: bez czyśćca, twoje wątpliwości — prosto do nieba? Czy piekła? Ja bym cię ratowała flirtem, modlitwą cielesną. Jeszcze raz — szepnęła, całując go znowu, głębiej, ręce sunące po jego torsie, rozpinając guzik koszuli.
Karol poddał się na chwilę, ramiona oplatające jej talię, pocałunek odwzajemniony z drżeniem, dłonie na jej plecach, palce wbijające się w aksamit. Potem odsunął się lekko, oddech urywany, oczy zamglone. — Ewo… Boże, jesteś pożogą — wysapał, głos łamiący się. — Ale porównując dalej: katolicyzm bogaty w wizje — św. Katarzyna ze Sieny: czyściec jak góra poziomów, od ognia zmysłowego po lód pychy. Protestanci, ewangelicy: odrzucają, bo sola fide — wiara wystarczy, dzieła nie. W „Księdze wspólnej” anglikańskiej: zmarli „śpią” do zmartwychwstania, bez męczarni. Lecz niektórzy luteranie szepczą o „snu duszy”, co czyści, choć nie nazywają czyśćcem. Różnica? Katolicyzm relacyjny — Kościół modli się za nas; protestantyzm indywidualny — sam na sam z Bogiem.
Michał wrócił do stołu, woda święcona w dłoni, zęby zaciśnięte do bólu, oczy wbijające się w podłogę, udając, że nie słyszy ich sapania, nie widzi splecionych ciał — Ewy na kolanach Karola, pocałunki jak ogień, ręce błądzące. Głos jego drżał, jak liść w burzy. — Indywidualny… tak. Reformacja zerwała mosty — Luter w „O wolności chrześcijańskiej”: żaden pośrednik, tylko Chrystus. Modlitwy za zmarłych? Bez sensu, bo sąd natychmiastowy. Katolicyzm odpowiada: to komunia świętych — jak w Apokalipsie 5:8, modlitwy wszystkich świętych jak kadzidło. Ewo, twoje… — przełknął, zęby zacisnął znowu — ...twoje uniesienia przypominają: flirt to ziemski czyściec, co pali, lecz oczyszcza? Ale w tradycji protestanckiej — brak, prosto do chwały, bez plam.
Ewa odsunęła się od Karola, lecz nie zejście z kolan — obróciła się bokiem, noga oplatająca jego, dłoń wślizgująca się w jego spodnie, muskając intymnie, usta przygryzające jego ucho. — Bez plam? Nuda, ojcze! — zachichotała, głos chrapliwy od pocałunków. — Katolicki czyściec — pełen pasji, jak ten dotyk. Poczuj, profesorze — szepnęła, wciskając jego dłoń między swoje uda, oczy zamykając w ekstazie. — To grzech powszedni? Oczyść mnie tu, słowem, dotykiem. A protestanci? Ich niebo czyste, bez flirtu w ogniu. Ja wolę most — z tobą, przez ciebie.
Karol westchnął głęboko, dłoń cofająca się, lecz palce muskające — napięcie jego ciała zdradzało walkę. — Most… Ewo, jesteś mostem do szaleństwa. Ale serio: różnica teologiczna — katolicyzm sakramentalny, z odpustami jak w Bulli „Cum postquam” Klemensa VI; protestantyzm — anty-sakramentalny, z Heidelberskim Katechizmem: po śmierci dusza do Chrystusa, ciało czeka zmartwychwstania. Nadzieja katolicka: wszyscy zbawieni trafiają do czyśćca, jeśli trzeba; protestancka: wiara decyduje, bez oczyszczenia.
Michał usiadł ciężko, zęby rozluźnione wreszcie, łzy w oczach — nie z gniewu, lecz litości. — Decyduje łaska… we wszystkich tradycjach. Ewo, twój flirt — niech będzie mostem do prawdy, nie przepaści.
Dyskusja płonęła godzinami, flirt Ewy eskalował — pocałunki głębsze, ręce śmielsze, Karol poddany, Michał milczący strażnik. Świt wlał się błękitem, niosąc echo mostów między wiarami.
— Czyściec… — szepnął Karol, tuląc Ewę. — Most miłości.
— Bez niego — samotność — dodał Michał.
— Z flirtem — raj — roześmiała się Ewa.
Wyszli w mróz, niosąc w sercach porównanie, co paliło i oczyszczało.
Cienie Wieczności
Mieszkanie profesora Karola na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Kiełbaśniczej we Wrocławiu, ten sam grudniowy wieczór 2018 roku, co wisiał nad miastem jak ciężki baldachim z szronu i mgły, zdawało się drżeć od echa poprzednich dyskusji — o niebie, piekle, czyśćcu, mostach między duszami i ciałami. Pokój gościnny, z regałami uginającymi się pod ciężarem tomów od Epikura po Nietzschego, oświetlał blask lampy naftowej i tlące się szczapy w kominku, rzucające cienie jak duchy niepewnych myśli. Na stole, nakrytym serwetą w delikatne wzory, stały resztki wina mszalnego z poprzedniego spotkania, obok — butelka koniaku, dar Ewy, i kieliszki, co lśniły jak oczy kuszone pokusą. Powietrze gęstniało od aromatu tytoniu z fajki Karola i woni perfum Ewy — jaśminu zmieszanego z piżmem, co budził zmysły jak szept w konfesjonale.
Karol, ateista z sercem naznaczonym stratą, siedział w fotelu skórzanym, marynarka tweedowa rozchełstana, siwe skronie wilgotne od napięcia. Czekał, palce bawiąc się tomikiem „Sympozjonu” Platona, oczy głębokie jak studnie, w których odbijała się wieczność. Dzwonek rozbrzmiał melodyjnie, przerywając ciszę, a w progu stanął ksiądz Michał — wysoki, wychudzony, sutanna czarna jak noc bez gwiazd, twarz poorana zmarszczkami jak mapa Dolnego Śląska, oczy szare, zamglone wspomnieniem flirtów i flirtów z herezją. W dłoni trzymał bukiet suszonych ziół z ogrodu plebanii, gest pokutny, lecz uśmiech na ustach figlarny, niepasujący do habitu.
— Karolu, mój niedowiarku — rzekł Michał, podając rękę z serdecznym uściskiem, co drżał lekko. — Przynoszę te zioła, by oczyścić powietrze od naszych poprzednich burz. Dziś wieczność duszy bez ciała kontra ziemskie rozkosze? Ach, Epikur by się uśmiał, a św. Paweł zapłakał. Gdzie Ewa? Jej biologia zawsze dodaje pieprzu teologii.
Karol roześmiał się cicho, wstając i nalewając koniak do kieliszków. — Michale, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ewa… słyszę jej kroki na schodach, lekkie jak tancerki, co kusi los. Dziś jej prowokacja, jak mawiasz — konkurs pocałunków? Boję się, lecz czekam.
Kroki na schodach przyspieszyły, drzwi uchyliły się z impetem. Weszła Ewa, studentka biologii z Uniwersytetu Wrocławskiego, istota o urodzie, co zdawała się wyśmiewać z praw entropii — dwadzieścia dwa lata, włosy kasztanowe opadające falami na ramiona, oczy zielone jak liść w rosie, figura smukła, zgrabna, podkreślona czarną sukienką mini z jedwabiu, co falowała na biodrach, odsłaniając nogi długie, opalizujące w blasku lampy. Dekolt prowokujący, usta pomalowane na czerwień jak krew z rany, w dłoni butelka likieru wiśniowego — dar na wieczór. Rumieńce na policzkach zdradzały, że już w kuchni pociągnęła łyk dla odwagi.
— Dobry wieczór, panowie filozofowie duszy i ciała! — zawołała melodyjnie, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, co trwał o sekundę za długo, potem do Karola z uściskiem, dłonią muskającą jego klatkę piersiową. — Mieszkanie twoje, profesorze, jak azyl dla grzeszników. Dziś: co lepsze — bezpłciowa wieczność duszy czy ziemskie uciechy? Ja głosuję na ciało, a wy? Nalewajcie koniak, bo inaczej moje neurony zamarzną. I… mam propozycję: konkurs na najlepszy pocałunek. Zwycięzca decyduje o wieczności!
Usiedli w półkolu: Karol w fotelu, z fajką tlącą się leniwie; Michał na kanapie, zioła kładąc na stole jak talizman; Ewa na brzegu krzesła obok Karola, nogi skrzyżowane, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Cognac nalano, likier Ewy zmieszany z winem — mikstura gorzko-słodka jak życie. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Karol głosem niskim, napiętym.
— Za wieczność… cokolwiek ona znaczy — rzekł, oczy błyszczące. — Zaczynajmy. Ja, ateista, widzę wieczność duszy jako iluzję — bez ciała, bez zmysłów, to nicość, echo w pustce. Epikur mawiał: „Śmierć nas nie dotyczy, bo gdy jesteśmy, jej nie ma, a gdy jest, nas nie ma”. Cielesne uciechy? One są tu, namacalne — dotyk, smak, żar skóry. Ewa, ty, biolożka, powiedz: twoje geny wołają o rozkosz, nie o eter.
Ewa roześmiała się perliście, nachylając się do Karola, dłoń muskająca jego ramię, palce rysujące leniwe kręgi. Oczy jej błyszczały wyzwaniem, rumieńce od koniaku rozlały się po dekolcie. — Och, profesorze… geny? One ewoluowały dla uciech — endorfiny w pocałunku, oksytocyna w uścisku. Wieczność bezpłciowej duszy? To jak sekcja żaby bez życia — pusta skorupa, neurony bez impulsów. Wyobraź: w niebie kontempluję Boga twarzą w twarz, ale bez ciała? Bez tego dreszczu na skórze? Nuda! Lepsze ziemskie noce, pot, westchnienia. Michale, ty, sługa Pański — twoja dusza wieczna, ale bez seksu? To kara czy dar? — Zwróciła się do księdza, głos zniżony, prowokujący, noga muskająca kolano Karola pod stołem.
Michał pociągnął łyk koniaku, oczy jego zamgliły się, dłoń splótł na kieliszku, unikając wzroku Ewy. Uśmiech blady na ustach, głos cichy, drżący jak liść w wichurze. — Ewo, kusisz jak Ewa z raju, lecz Pismo mówi: „Ciało jest dla Pana, a Pan dla ciała”. Św. Paweł u Koryntian 1, 15: „Nie sieje się nieśmiertelne to, co śmiertelne; nie sieje się cielesne, lecz powstanie duchowe”. Wieczność duszy — bezpłciowa? Nie, Karolu, to nie nicość. To pełni, gdzie ciało zmartwychwstanie chwalebne, duchowe — jak nasiono w kwiat, bez żądz, lecz z radością. Cielesne uciechy? Dar Boży, ale przemijający, jak rosa poranna. Lepsza wieczność w Bogu, niż chwilowa ekstaza. Lecz… przyznaję, serce drży przed twoimi prowokacjami.
Ewa zachichotała, wstając gwałtownie, sukienka zafalowała, odsłaniając więcej uda — symbol jej buntu. Podeszła do Karola, siadając mu na poręczy fotela, biodro ocierające się o jego ramię, dłoń wplatająca się w jego włosy. — Prowokacje? To konkurs, panowie! Najlepszy pocałunek — mój, twój, ojca? Zwycięzca rozstrzyga debatę. Profesorze, zacznij ty — ateista cielesności. Pocałuj mnie, pokaż, co znaczy ziemska rozkosz. — Nachyliła się, usta centymetry od jego, oddech gorący, winnym likierem woniejący, oczy półprzymknięte w oczekiwaniu.
Karol zadrżał, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię, palce drżące na jedwabiu sukienki. Oczy jego, głębokie, wypełniły się pożądaniem zmieszanym z lękiem. Spojrzał na Michała błagalnie, lecz ksiądz odwrócił wzrok, wpatrując się w płomienie kominka, policzki blade. — Ewo… — wyszeptał Karol, głos ochrypły. — To nie fair, ale… filozofia wymaga eksperymentu. — Pochylił się, usta jego musnęły jej wargi — pocałunek delikatny, lecz głodny, dłoń sunąca po jej plecach, smak koniaku mieszający się z wiśnią. Ewa westchnęła w jego usta, ciało wyginając się bliżej, ręce oplatające jego szyję.
Michał przełknął ślinę, kieliszek w dłoni drżący, oczy unikające tej sceny — pocałunku, co palił powietrze jak świeca w konfesjonale. Głos jego napięty, jak modlitwa przez łzy. — Karolu… Ewo… to nie wieczność, to chwila. Ale przyznajcie: w niebie, według Tomasza z Akwinu, beatitudo to visio beatifica — oglądanie Boga, pełnia bez braków. Bezpłciowa? Nie, duchowa — eros ku Bogu, czystszy niż cielesny. Ziemskie uciechy? „Vanitas vanitatum”, mówi Kohelet — marność. Lecz… serce kapłana drży, bo widzę waszą pasję.
Ewa odsunęła się od Karola, usta wilgotne, oczy błyszczące triumfem. Roześmiała się, obracając się do Michała, podchodząc bliżej, sukienka falująca, dekolt rozchylony. — Vanitas? Ojcze, pocałunek Karola był marnością? Mój konkurs trwa! Twoja kolej — pocałuj mnie, pokaż wieczną duszę w geście. Albo boisz się, że smak cielesności zakłóci twoją kontemplację? — Usiadła na brzegu kanapy obok niego, noga muskająca jego sutannę, dłoń kładąc na jego kolanie — gest śmiały, flirtujący, co sprawił, że Michał zesztywniał.
Ksiądz uniósł wzrok, oczy szare, pełne burzy — pożądanie stłumione ślubem, litość dla słabości. Dłoń jego cofnęła się lekko, lecz nie odepchnął. — Ewo… kusisz jak demon w anielskiej skórze. Nie pocałunek, lecz słowo: wieczność duszy to jedność z Bogiem, gdzie każda rozkosz ziemska — cień tamtej pełni. Św. Augustyn: „Stworzyłeś nas dla siebie, a niespokojne jest serce nasze, póki nie spocznie w Tobie”. Cielesne? Dar, lecz nie cel. Lecz… jeśli konkurs, to ja — z łaską. — Pochylił się niechętnie, usta musnęły jej policzek — pocałunek ojcowski, lecz drżący, gorący od wstrzymywanego żaru, dłoń na jej ramieniu na moment zbyt długa.
Ewa westchnęła teatralnie, dotykając policzka, oczy błyszczące. — Ojcowski? Słaby punkt, ojcze! Karolu wygrał — cielesność triumfuje. Ale debata: wyobraźcie wieczność bez dotyku. Ja, biolożka, widzę duszę jako emergent — z neuronów, hormonów. Bez ciała? Depresja kosmiczna, bez serotoniny. Lepsze ziemia: seks, wino, śmiech. Co ty, profesorze? Twój pocałunek… powtórzmy, dla nauki.
Karol wstał, tuląc ją w pasie, usta znowu na jej wargach — pocałunek głębszy, język muskający, ręce błądzące po jej plecach, sukienka naprężona. — Dla nauki… — mruknął, odrywając się. — Nietzsche by powiedział: wieczność duszy to ucieczka nihilistów. Lepsze tu: wola mocy w ciele. Michale, twoja teologia — bezpłciowa? To eunuchowie w niebie?
Michał zacisnął dłonie, oczy zamglone, głos łamiący się. — Nie eunuchowie, lecz aniołowie — bez żądz, w pełni. Lecz… przyznaję, ziemia kusi. Konkurs twój, Ewo, wygrywa ciało, ale dusza — wieczność.
Ewa roześmiała się, ciągnąc ich obu w uścisk — trójka spleciona, pocałunki, śmiech, debata płonąca godzinami. Świt wlał się srebrzysty, niosąc echo wyboru.
— Ciało — szepnęła Ewa.
— Dusza — westchnął Michał.
— Oba — podsumował Karol.
Cienie Zdrady
Hotel „Pod Złotym Smokiem” we Wrocławiu, ten relikt z czasów przedwojennych, co czaił się w cieniu katedry na Ostrowie Tumskim, wynajęła Ewa na tę grudniową noc 2018 roku — pokój na ostatnim piętrze, z oknami wychodzącymi na czarną taśmę Odry i mosty migoczące jak łańcuchy grzechu. Apartament luksusowy, choć dyskretny: łóżko z baldachimem w ciężkim aksamicie, kominek z marmuru rzeźbiony w motywy aniołów i demonów, stolik z mahoniu ugięty pod ciężarem butelek — szampana z Reims, whisky z Highlands, wina mszalnego, co Michał przyniósł jak relikwię. Lampy z abażurami z zielonego szkła rzucały cienie miękkie, złote, co tańczyły na ścianach jak duchy zakazanych pragnień. Powietrze gęstniało od woni różowych płatków w wazonie, perfum Ewy — piżma i jaśminu — i dymu z fajki Karola, co unosił się leniwie ku sufitowi, zdobionemu freskami z mitów greckich. Ewa wybrała to miejsce z premedytacją: intymne, neutralne, z dala od plebanii i akademii, gdzie słowa mogłyby palić jak święty ogień, a gesty — kusić jak owoc z Edenu.
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając chłód grudniowej nocy. Ewa weszła pierwsza, huraganem wiatru i śmiechu, sukienka mini z czarnego jedwabiu opinająca biodra, nogi zgrabne, długie, opalizujące w blasku lamp, dekolt prowokująco niski, włosy kasztanowe w nieładzie falujące na ramionach. Oczy zielone, błyszczące od pierwszego łyka szampana w lobby, usta wilgotne, pomalowane na szkarłat. Za nią Karol, profesor filozofii, ateista z ranami w sercu, w płaszczu z wełny, siwe skronie wilgotne od mrozu, oczy głębokie jak studnie wątpliwość. Na końcu Michał, ksiądz z Wrocławia, sutanna czarna, pognieciona po całym dniu kazań, twarz poorana zmarszczkami jak stara mapa, oczy szare, zamglone burzą wewnętrzną — butelka wina mszalnego w dłoni, bukiet białych lilii w drugiej, gest kapłański, lecz drżący.
— Panowie… — zamruczała Ewa, odrzucając płaszcz na fotel, odsłaniając krzywiznę pleców, sukienka zafalowała, podkreślając smukłość talii. — Ten pokój… jak pułapka na dusze. Wynajęłam go dla nas, dla prawdy. Dziś: „Czy zdrada zamyka drzwi do Nieba?” Ja mówię: nie, bo miłość jest słabsza niż łaska. Nalewajcie szampana, bo inaczej moje serce — i inne — zamarzną w teologii. Michale, ty pierwszy — twoje wino, twoja wiara.
Michał skinął głową, uścisk dłoni z Karolem braterski, lecz napięty, tuląc Ewę w pasie na moment zbyt długo — zapach jej skóry, ciepły, żywy, przeszył go jak sztylet. Odstawił butelkę, nalewając wina do kieliszków — czerwonego, gęstego, jak krew z kielicha. Karol rozsiadł się w fotelu przy kominku, fajka w zębach, dym unoszący się jak westchnienie.
— Ewo, ty czarodziejko pokus — rzekł Karol, głos niski, ochrypły od chłodu. — Hotelowy azyl… pasuje do tematu. Zdrada: w filozofii to złamanie przymierza, jak u Platona w „Gorgiaszu” — niesprawiedliwość duszy. Czy zamyka Niebo? Ja, ateista, mówię: Niebo to metafora, zdrada rani tu, na ziemi — serce, ciało. Ale wieczność? Iluzja. Michale, twoja teologia: czy Judasz w piekle za pocałunek zdrady?
Ewa roześmiała się perliście, podchodząc do stołu, biodra kołyszące się prowokująco, nalewając szampana — bąbelki tańczące jak grzechy. Usiadła na brzegu łóżka, nogi skrzyżowane, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając udo — gładkie, napięte, symbol jej wolności. Zwróciła się do Michała, oczy błyszczące wyzwaniem, dłoń muskająca jego sutannę na ramieniu. — Judasz… ach, ten pocałunek w Getsemani. Ale czy zdrada zawsze potępia? Biolożka we mnie widzi: zdrada to instynkt — geny, co szukają lepszego DNA. Nie zamyka Nieba, bo Bóg to ewolucja łaski. Michale, usiądź tu, obok mnie — twoja bliskość… koi duszę. — Głos jej zniżył się do szeptu, palce sunęły po jego przedramieniu, muskając skórę pod mankietem, ciepło jej dotyku jak iskra.
Michał zadrżał, serce mu zabiło mocniej — fizyczne pragnienie, co budziło się po raz pierwszy tak jawnie, jak ogień pod popiołem ślubów. Oczy jego spoczęły na jej dekolcie, na falowaniu oddechu, i cofnął dłoń niechętnie, siadając obok na łóżku, bliskość ich ciał elektryzująca. — Karolu… Ewo… — głos drżący, napięty jak struna. — Pismo rani: „Nie cudzołóż” — siódme przykazanie, proste jak miecz. Zdrada to złamanie jedności, jak w Ognisku Rodzinnym, gdzie ciało staje się sakramentem. Ale Niebo? Łaska Chrystusa otwiera drzwi — nawet dla cudzołożników, co żałują. Ewangelia Jana, ósmego rozdziału: kobieta w cudzołóstwie, Jezus mówi: „Idź i nie grzesz więcej”. Nie zamyka, lecz woła do pokuty. Lecz… zdrada duszy, serca — to Judasz, co wybrał srebro zamiast Mistrza. Serce mi pęka na myśl o parafianach, co szepczą w konfesjonale o nocach z kochankami…
Ewa nachyliła się bliżej do Michała, udo jej muskające jego nogę pod sutanną, dłoń kładąc na jego kolanie — gest intymny, prowokujący, palce rysujące leniwe kręgi, co przeszyły go dreszczem pożądania, gorącym, cielesnym, co budził w nim mężczyznę pod habitem. Oczy jej, zielone, wpatrzone w jego, usta wilgotne, bliskość oddechu jak pokusa. — Pokuta… ojcze, Michale, a jeśli zdrada to miłość? Ta kobieta z Ewangelii — może kochała mocno, tylko źle? Wyobraź: ja zdradzam ideały za dotyk — twój dotyk. Czy to zamyka Niebo? Dotknij mnie tu, poczuj — szepnęła, biorąc jego dłoń i kładąc na swoim udzie, skóra gładka, ciepła, pod jedwabiem sukienki. — To grzech? Czy łaska?
Michał zamarł, dłoń jego drżąca na jej nodze, palce mimowolnie muskające skórę — fizyczne pragnienie eksplodowało w nim jak lawa, serce waliło, krew pulsowała w żyłach, wspomnienie ślubów jak łańcuch, lecz ciało wołało o więcej, o smak jej ust, o ciepło ciała. Cofnął dłoń gwałtownie, oczy zamglone, policzki rumiane, głos łamiący się. — Ewo… kusisz jak Ewa, lecz ja… ja Michał, sługa. Zdrada zamyka, jeśli bez żalu — jak w Liście do Hebrajczyków, 10:26: „Jeśli z umyślnością grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, już nie ma dla nas ofiary za grzech”. Ale miłosierdzie większe — konfesjonał pełen takich dusz, co wracają. Karolu, ty, co straciłeś Anię — zdrada w małżeństwie? To rana, co krwawi tu, nie w wieczności.
Karol pociągnął łyk whisky, dym z fajki unoszący się jak mgła wątpliwość, oczy jego śledzące tę scenę — flirt Ewy z Michałem, napięcie w powietrzu gęste jak ambra. — Michale, twoje miłosierdzie… piękne, lecz ateista we mnie widzi zdradę jako biologię — testosteron, feromony, ewolucyjny impuls. Nie zamyka Nieba, bo Niebo to mit, konsolacja dla zdradzonych. Schopenhauer mówił: miłość to podstęp natury dla rozmnażania. Lepsze szczerość: zdrada rani, ale nie potępia. Ewo, twój flirt… prowokuje prawdę. A ty, biolożka — zdrada w genach?
Ewa nie odsunęła się od Michała, biodro jej wciskające się bliżej, dłoń wracająca na jego kolano, palce sunące wyżej, muskając krawędź sutanny, ciepło jej ciała jak ogień, co palił jego opór. Usta jej blisko jego ucha, oddech gorący, szept prowokujący: — Geny? Tak, Karolu — oksytocyna w zdradzie, ta sama, co w matczynej miłości. Nie zamyka Nieba, bo Bóg to algorytm przebaczenia. Michale, poczuj to — prawdziwe pragnienie, nie grzech. — Nachyliła się, usta musnęły jego policzek, pocałunek wilgotny, lingualny, dłoń wplatająca się w jego włosy, ciągnąc lekko, ciało wyginające się ku niemu, dekolt falujący blisko jego twarzy. — Zdradź swój ślub na chwilę… dla debaty.
Michał jęknął cicho, dłonie jego zacisnęły się na pościeli, fizyczne pragnienie — twarde, palące — przeszyło go jak włócznia, serce waliło, pot perlił na czole, oczy półprzymknięte w agonii pokusy, ciało wołało o jej bliskość, o smak ust, o dotyk skóry. Odepchnął ją delikatnie, lecz ręce drżały, głos chrapliwy: — Ewo… Boże, litości. Zdrada zamyka, jeśli serce wybiera ciemność — jak Dawid z Batszebą, co zgrzeszył, lecz żałował w Psalmie 51: „Stwórz we mnie serce czyste”. Łaska otwiera — konfesjonał świadectwo. Lecz twój dotyk… pali jak czyściec, budzi człowieka we mnie. Karolu, twoja strata — zdrada wdowca? To ból, co leczy czas, nie wieczność.
Ewa roześmiała się gardłowo, nie ustępując, noga oplatająca jego udo, dłoń sunąca po jego torsie, muskając krzyż pod sutanną — gest intymny, co sprawił, że Michał zadrżał głębiej, pragnienie fizyczne jak fala, co zalewała umysł. — Psalm Dawida… zdrada z morderstwem, a Niebo otwarte! Więc moja prowokacja — nie zamyka. Michale, pocałuj mnie, zdradź słowo — dla prawdy. — Usta jej wpiły się w jego wargi — pocałunek głodny, język wdzierający się, ręce splatające za karkiem, biodra wciskające się bliżej, sukienka zsunięta z ramienia, odsłaniająca krągłość piersi.
Michał poddał się na moment, ramiona oplatające jej talię, pocałunek odwzajemniony z desperacją, dłonie na jej plecach, palce wbijające się w jedwab, smak szampana i grzechu na wargach, fizyczne pragnienie eksplodujące — twardość ciała, żar krwi, wołanie o więcej. Potem odsunął się gwałtownie, łzy w oczach, głos łamiący się: — Zdrada… zamyka na chwilę, Ewo, ale łaska — kluczem. Św. Piotr zdradził trzy razy, płakał, dostał klucze Królestwa. Nie zamyka na zawsze. Lecz ja… ja walczę, bo twój ogień budzi piekło w raju.
Karol wstał, podchodząc, dłoń kładąc na ramieniu Michała — gest braterski, oczy pełne litości. — Michale… zdrada to ludzka kondycja. W „Bycie i czasie” Heideggera — autentyczność w grzechu. Nie zamyka mitu Nieba, bo mit przebacza. Ewo, twój flirt… terapia szokowa dla duszy.
Ewa odsunęła się, usta wilgotne, oczy płonące triumfem, lecz z nutą czułości. — Terapia? Tak. Zdrada nie zamyka — otwiera oczy. Nalewajcie whisky, panowie, bo debata pali.
Dyskusja toczyła się godzinami, flirt Ewy z Michałem eskalował — pocałunki głębsze, ręce śmielsze, on walczący z pragnieniem, co paliło jak święty ogień. Cytaty z Biblii mieszały się z genetyką, whisky z winem. Świt wlał się przez okna, malując pokój szarością.
— Zdrada… — szepnął Michał, głos ochrypły. — Nie zamyka, jeśli żal.
— Otwiera rany — dodał Karol.
— Ale leczy — roześmiała się Ewa, tuląc ich.
Wyszli w mróz, niosąc w sercach echo zdrady, co kusiła i przebaczała.
Patron Miłości
Mieszkanie profesora Karola przy ulicy Kiełbaśniczej we Wrocławiu, w ten grudniowy wieczór, zdawało się dusić pod ciężarem wspomnień i niewypowiedzianych żądz — pokój gościnny, z regałami uginającymi się pod tomami od św. Tomasza po Camusa, oświetlał blask kominka, co trzaskał gniewnie, rzucając cienie na ściany jak duchy rozbitych przysiąg. Na stole, nakrytym lnianą serwetą w delikatne wzory, stały kieliszki z cienkiego kryształu, resztki wina mszalnego z poprzednich spotkań, butelka whisky single malt — dar Ewy — i talerz z owocami, co więdły w cieple. Powietrze gęstniało od aromatu tytoniu z fajki Karola, woni perfum Ewy — jaśminu i piżma — i czegoś nieuchwytnego, co wisiało jak mgła pożądania. Karol siedział w fotelu skórzanym, marynarka tweedowa rozchełstana, siwe skronie wilgotne od napięcia, oczy głębokie jak studnie, w których odbijała się strata. Czekał na gości, palce bawiąc się obrączką, co wisiała na łańcuszku na szyi — relikt małżeństwa, co dawno straciło blask.
Dzwonek rozbrzmiał melodyjnie, przerywając ciszę. Karol otworzył drzwi, a w progu stanął ksiądz Michał — wysoki, wychudzony, sutanna czarna jak otchłań konfesjonału, twarz poorana zmarszczkami jak mapa ran duszy, oczy szare, zamglone burzą wewnętrzną po hotelowej nocy. W dłoni trzymał tomik „Pieśni nad Pieśniami”, gest kapłański, lecz drżący, uśmiech na ustach blady, niepasujący do habitu.
— Karolu, mój bracie w wątpliwościach — rzekł Michał, uścisk dłoni serdeczny, lecz napięty, jakby palce szukały kotwicy. — Przynoszę te Pieśni, bo dziś Bóg jako patron miłości… Ach, Salomonowski poemat, co pali serce jak kadzidło. Gdzie Ewa? Jej biologia zawsze kontruje teologię, jak fala skałę.
Karol skinął głową, nalewając whisky do kieliszków, głos niski, ochrypły od niewypowiedzianego bólu. — Michale, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ewa… jej kroki słyszę na schodach, lekkie, kuszące. Dziś jej prowokacja, jak mawiasz — miłość małżeńska pod patronatem Boga? Ja… — zawahał się, oczy unikające — …ja mam wyznanie. Ale siadaj, pijmy.
Kroki na schodach przyspieszyły, drzwi uchyliły się z impetem. Weszła Ewa, studentka biologii, istota o urodzie, co zdawała się wyśmiewać z praw grawitacji i czasu — dwadzieścia dwa lata, włosy kasztanowe falujące na ramionach, oczy zielone jak liść w porannej rosie, figura smukła, zgrabna, podkreślona czerwoną sukienką mini z jedwabiu, co falowała na biodrach, odsłaniając nogi długie, opalizujące w blasku ognia. Dekolt prowokująco niski, usta wilgotne, pomalowane na czerwień, rumieńce na policzkach od chłodu nocy. W dłoni butelka likieru wiśniowego — dar na wieczór.
— Dobry wieczór, patronowie miłości! — zawołała melodyjnie, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, co musnął usta, potem do Karola z uściskiem, dłonią muskającą jego klatkę piersiową, palce zatrzymujące się na obrączce. — Mieszkanie twoje, profesorze, jak sanktuarium ran. Dziś: Bóg jako patron miłości małżeńskiej? Ja głosuję na chemię hormonów, nie na niebiańskiego swata. Nalewajcie whisky, bo inaczej moje neurony zamarzną. Michale, usiądź tu, blisko — twoja sutanna pachnie świętością i… czymś więcej.
Usiedli w półkolu: Karol w fotelu, z fajką tlącą się leniwie; Michał na kanapie, tomik Pieśni kładąc na stole jak tarczę; Ewa na brzegu kanapy obok Karola, nogi skrzyżowane, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Whisky nalano, likier Ewy zmieszany z winem — mikstura gorzko-słodka jak małżeństwo. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Michał głosem cichym, drżącym.
— Za miłość… pod skrzydłami Boga — szepnął, oczy unikające Ewy. — Zaczynajmy. Pismo pełne patronatu: Bóg stworzył małżeństwo w Edenie, „mężczyzna opuści ojca swego i matkę swoją i złączą się z żoną, i będą jednym ciałem” — Księga Rodzaju. Patron? Tak — jak w Pieśni nad Pieśniami, gdzie miłość oblubieńców to alegoria Chrystusa i Kościoła. Ef 5: „Mężowie, miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół”. Miłość ofiarnicza, nie żądz cielesnych.
Ewa roześmiała się perliście, nachylając się do Karola, dłoń muskająca jego ramię, palce rysujące leniwe kręgi na skórze pod koszulą. Oczy jej błyszczały wyzwaniem, rumieńce od whisky rozlały się po dekolcie. — Ofiarnicza? Pięknie, ojcze, jak romans z nieba. Ale biolożka we mnie widzi: małżeństwo to ewolucja — oksytocyna, wazopresyna, hormony, co kleją parę dla potomstwa. Bóg patron? Może, ale w genach. Profesorze, ty milczysz? Twoja Ania… — zawahała się, dłoń sunąca wyżej, muskając jego szyję, oddech gorący przy uchu. — Opowiedz o waszej miłości. Czy Bóg patronował?
Karol pociągnął łyk whisky, oczy jego wypełniły się łzami — niepowstrzymanymi, spływającymi po pooranej twarzy jak deszcz po szkle. Dłoń jego drżąca, objęła talię Ewy, palce wbijające się w jedwab sukienki, bliskość jej ciała jak balsam na ranę. — Ania… — głos załamał się, szloch stłumiony w gardle. — Była moją miłością, małżeństwem z ateistą i wierzącą — ona wierzyła w Boga jako patrona. Ale… separacja. Przyznaję, Michale, Ewo — separacja od pół roku. Rak ją wziął, lecz przedtem… zdrady, ciche, co gryzły duszę. Bóg patron? Śmieję się gorzko — On milczał, gdy serce pękało. Lepsza ziemska miłość, tu, w dłoniach. — Nachylił się, usta musnęły wargi Ewy — pocałunek delikatny, lecz głodny, dłoń sunąca po jej plecach, smak whisky mieszający się z wiśnią.
Ewa westchnęła w jego usta, ciało przysunęło się bliżej, ręce oplatające jego szyję, biodra wciskające się w fotel, sukienka naprężona, odsłaniająca krzywiznę uda. Pieszczoty eskalowały — palce jej wplatające się w jego włosy, usta gryzące lekko wargę, jęk cichy, co przeszył powietrze. — Separacja… ach, Karolu, boli mnie z tobą — szepnęła, odrywając się na moment, oczy zamglone pożądaniem. — Bóg patron? Dla mnie — tak, bo miłość przetrwa, nawet w ranie. Michale, patrz na nas — to ziemska patrona, dotyk. Dołącz, ojcze… twoja wstrzemięźliwość? To kajdany, nie wolność.
Michał uniósł wzrok, oczy szare, pełne burzy — widok pieszczot Ewy i Karola palił go jak kwas: jej usta na jego, ręce błądzące po torsie, dekolt falujący, uda splecione. Fizyczne pragnienie eksplodowało w nim znowu, serce waliło jak młot, krew pulsowała w żyłach, twardość ciała pod sutanną — wołanie o dotyk, o smak jej skóry, o włączenie w ten taniec żądz. Wewnętrzna walka szalała: przysięga Bogu, wstrzemięźliwość jak mur, co chronił duszę, kontra żar ciała, co szeptał: „Dołącz, człowieku, nie kapłanie”. Zęby zacisnął, dłonie splótł na tomiku Pieśni, pot perlił na czole, głos napięty do granic. — Karolu… Ewo… separacja twoja — rana, co krwawi, lecz Bóg patron uzdrowienia. Izajasz 61: „Dać żałobnikom Syjonu… olejek radości zamiast smutku”. Miłość małżeńska — sakrament, nie tylko hormony. Lecz wasze pieszczoty… ach, kuszą jak syrena, budzą we mnie… — przełknął, oczy unikające, walka wewnętrzna jak burza: ostać w czystości, czy poddać się fali?
Ewa odsunęła się od Karola na moment, usta wilgotne, oczy błyszczące triumfem i czułością. Wstała, podeszła do Michała tanecznym krokiem, sukienka wirując, odsłaniając więcej — biodra, krzywiznę uda. Usiadła mu na kolanach, biodra osadzone blisko, dłoń kładąc na jego torsie, palce muskające krzyż pod sutanną. — Budzą? Michale, patron miłości to Bóg, co kazał „rośnijcie i mnóżcie się”. Twoja wstrzemięźliwość — dar, lecz samotny. Poczuj nas — szepnęła, nachylając się, usta centymetry od jego, oddech gorący, piżmowy. — Dołącz w pieszczoty, dla miłości. Karolu, patrz — to patronat cielesny.
Karol wstał, podchodząc, dłoń kładąc na ramieniu Michała — gest braterski, oczy pełne litości i pożądania. — Michale… separacja moja nauczyła: miłość bez Boga? Pusty gest. Ale z Nim — patronem? Może. Lecz tu, w ciele Ewy, czuję życie. Dołącz, bracie — walka twoja boli nas wszystkich.
Michał zadrżał pod ciężarem Ewy na kolanach, jej biodra ocierające się subtelnie, dłoń na torsie paląca jak stygmat, usta blisko — zapach jaśminu, smak pokusy. Pragnienie fizyczne szalało: ręce jego drżały, palce mimowolnie objęły jej talię, twardość ciała wołała o bliskość, umysł krzyczał: „Przysięga! Wstrzemięźliwość dla Królestwa!” kontra serce: „Miłość to dar, nie kajdany”. Łzy popłynęły po jego twarzy, głos chrapliwy, łamiący się. — Ewo… Karolu… Bóg patron — tak, w małżeństwie, gdzie ofiara jak Chrystusowa. „Mąż jest głową żony, jak Chrystus głową Kościoła”. Ale ja… ślubem związany, wstrzemięźliwość moją koroną. Lecz wasz żar… prawie mnie zabija, budzi demona w świętym. Pieśń 8: „Miłość silna jak śmierć, zazdrosna jak Szeol”. Wasza miłość… pali mnie żywcem.
Ewa nachyliła się głębiej, usta musnęły jego wargi — pocałunek lekki, lecz elektryzujący, język muskający, ręce splatające za karkiem, biodra przesuwające się leniwie, sukienka zsunięta z ramienia, odsłaniająca krągłość. — Pali? To patronat, Michale — Bóg w ciele. Dołącz, zdradź kajdany na chwilę. — Pieszczoty z Karolem wróciły: ręka jej wyciągnięta do niego, palce splecione, usta dzielące pocałunki między nimi, ciało wirujące w uścisku.
Michał poddał się na moment, ramiona oplatające Ewę, pocałunek odwzajemniony z desperacją, dłonie na jej plecach, palce wbijające się w jedwab, smak likieru i grzechu, fizyczne pragnienie jak fala — twardość, żar, wołanie o więcej. Walka wewnętrzna kulminowała: „Boże, wstrzemięźliwość moja — za Ciebie! Ale oni… oni cierpią, miłość woła”. Odepchnął ją gwałtownie, wstając, łzy spływające, głos drżący. — Nie… nie mogę. Bóg patron — w łasce, nie w żądzy. Separacja twoja, Karolu — woła o uzdrowienie, nie zemstę w ramionach. Ewo, twój flirt… torturuje, lecz kocham was za prawdę.
Ewa westchnęła, tuląc Karola, pieszczoty ich — ręce błądzące, usta splecione — eskalowały, jęki ciche, co przeszywały Michała jak sztylety. — Kochasz? To dołącz, patronie wstrzemięźliwości — szepnęła, oczy błyszczące łzami. — Miłość małżeńska? Bóg patron, bo przebacza separacje, zdrady.
Karol, w uścisku Ewy, głos łamiący się: — Przebacza… ach, Michale, twoja walka — heroiczna. Ale miłość? Tu, w ciele, czuję Boga, jeśli jest.
Dyskusja płonęła godzinami, flirt emocjonalny jak burza — pieszczoty Ewy i Karola, pocałunki głębsze, ręce śmielsze, Michał na krawędzi, walka wewnętrzna jak agon: wstrzemięźliwość kontra żar. Cytaty z Pisma mieszały się z hormonami, whisky z winem. Świt wlał się szary, niosąc echo patronatu.
— Bóg… — szepnął Michał, głos ochrypły. — Patron w łasce, nie w ciele.
— W ciele — westchnął Karol, tuląc Ewę.
— W obu — roześmiała się Ewa, łzy w oczach.
Wyszli w mróz, niosąc w sercach miłość, co paliła i leczyła.
Szeptane Tajemnice
Mieszkanie Ewy na poddaszu starej kamienicy na Nadodrzu we Wrocławiu, w ten grudniowy wieczór 2018 roku, niosło ze sobą chłód Odry, co wciskał się przez szpary w oknach jak palce zazdrosnych duchów, lecz wewnątrz panował żar — kominek trzaskał wesoło, rzucając złote refleksy na regały z tomami Darwina i Einsteina, obok — butelki z winem mszalnym, whisky z torfowym dymem, szampanem z bąbelkami jak grzechy i likierem wiśniowym, co kusił słodyczą zakazanego owocu. Stolik mahoniowy uginał się pod ciężarem tych darów — hołd Ewy dla wieczoru, co miał być nie debatą, lecz wyznaniem, płaczem dusz w kryształach. Pokój gościnny, z łóżkiem w rogu obitym aksamitem i dywanem perskim, co tłumił kroki, zdawał się azylem przed światem, gdzie miłość i zdrada splatały się w węzeł gordyjski. Ewa urządziła to gniazdo z pasją: świece woskowe kapały leniwie, zapach jaśminu z jej perfum mieszał się z aromatem alkoholu, tworząc mgłę intymności.
Dzwonek — melodyjny, jak dzwonki w katedrze — przerwał ciszę. Ewa otworzyła drzwi, jej sukienka mini z czerwonego jedwabiu falowała na biodrach, odsłaniając nogi zgrabne, opalizujące w blasku świec, dekolt prowokująco niski, włosy kasztanowe w nieładzie, oczy zielone błyszczące od pierwszego łyka szampana. W progu stał ksiądz Michał, sutanna czarna, pognieciona po całym dniu spowiedzi, twarz poorana zmarszczkami jak stara księga pokutna, oczy szare, zamglone walką wewnętrzną po poprzedniej nocy. W dłoni trzymał butelkę wina mszalnego — dar, co drżał lekko w uścisku.
— Ewo… — szepnął, uścisk dłoni gorący, spojrzenie unikające jej dekoltu. — Przynoszę to wino, by choć na chwilę złagodzić gorycz tematu. Spowiedź i zdrada… ach, konfesjonał pełen takich ran. Gdzie Karol? Jego ateizm zawsze równoważy moją wiarę.
Ewa roześmiała się perliście, tuląc go do piersi — zapach jej skóry, ciepły, żywy, przeszył go dreszczem. — Wejdź, ojcze, mój patronie tajemnic. Profesor w kuchni miesza drinki — whisky z lodem, by chłodzić żar. Dziś moje królestwo, moje butelki. Temat: „Czy spowiedź usprawiedliwia zdradę?” Ja mówię: tak, bo łaska to chemia duszy. Nalewaj, bo inaczej nasze fantazje zamarzną.
W głębi pokoju siedział Karol, w fotelu obitym aksamitem, z fajką w zębach, dym unoszący się jak westchnienie. Marynarka rozchełstana, koszula rozpięta pod szyją — znak, że granice pękły po separacji. Na stoliku przed nim butelki, kieliszki lśniące.
— Michale! — zawołał, wstając z trudem, uścisk męski, wilgotny od emocji. — Ewo, ty syreno… Te trunki, ach, one pachną wiecznością grzechu. Siadajcie, pijmy — za spowiedź, co czyści, czy kłamie?
Usiedli w trójkącie: Ewa na kanapie, nogi podkulone, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając udo; Michał obok, tomik „Katechizmu” kładąc na stole; Karol naprzeciw, nalewając hojnie — whisky dla niego, szampan dla Ewy, wino dla Michała. Kieliszki zadzwoniły, echo jak łańcuchy pokuty.
— Za co pijemy? — szepnęła Ewa, głos chrapliwy, palce drżące na szkle. — Za zdrady, co czekają na łaskę?
Wypili. Whisky paliła gardło, szampan musował na języku, wino gęste jak krew. Rozmowa ruszyła luźno, jak rzeka po deszczu — bez sztywnych cytatów, z przekleństwami serca, łzami i śmiechem przez łzy.
— Kurde, Michale — zaczął Karol, ocierając usta, oczy czerwone od dymu i wspomnień separacji. — Spowiedź usprawiedliwia zdradę? W filozofii to konstrukt — Sartre mówił: autentyczność w grzechu, nie w kłamstwie konfesjonału. Ja… po Ani, w tej pustce, zdrada byłaby ucieczką, nie winą. Ale twoja wiara: sakrament odpuszczenia? Czy czyści duszę, czy tylko sumienie?
Michał pociągnął łyk wina, oczy zamgliły się, dłoń splótł na kieliszku. — Karolu, Ewo… spowiedź nie usprawiedliwia — oczyszcza, jeśli żal szczery. Katechizm: „Pokuta prowadzi do przebaczenia grzechów”. Zdrada — cudzołóstwo, ciężki grzech, co rani sakrament małżeństwa. Ale łaska większa: „Jeśli wyznamy grzechy nasze, wierny i sprawiedliwy jest, aby nam grzechy odpuścić” — Jan 1:9. Pamiętam spowiedź… męża, co zdradził, szlochał: „Ojcze, kocham ją, ale żonę też”. Spowiedź nie usprawiedliwia — wzywa do naprawy. Lecz… serce drży, bo widzę, jak grzech wraca.
Ewa nachyliła się, jej pierś falowała szybko, dekolt sukienki rozchylił się, dłoń dotykająca ramienia Michała — ciepło skóry jak iskra. Oczy błyszczące, rumieńce od szampana. — Naprawa? Ojcze, a jeśli zdrada to miłość? Spowiedź jak terapia — hormon oksytocyny w łasce. Wyobraź: ja w konfesjonale, szepczę o fantazjach… czy to usprawiedliwia? — Roześmiała się, wstając, podchodząc do stołu, biodra kołyszące się, nalewając więcej. — Panowie, alkohol płynie, dusze się otwierają. Proponuję zabawę: każdy opowie najgłębszą, skrytą fantazję seksualną. Ja pierwsza — lubię być związana, bezbronnie, w zaufaniu. A wy? To rozluźni debatę o spowiedzi — zdrada fantazji nie boli.
Karol zarumienił się, dłoń jego drżąca na fajce, oczy śledzące jej ruchy — sukienka falująca, udo odsłonięte. — Ewo… fantazja? Po separacji — marzę o nocy bez granic, o ciele, co leczy rany. Bez imion, bez winy. Spowiedź? Dla ateisty — monolog, co uspokaja, nie usprawiedliwia.
Ewa usiadła bliżej Michała, udo muskające jego nogę, dłoń na kolanie — gest intymny, prowokujący. Oczy jej błyszczały, głos zniżony: — Twoja kolej, ojcze. Spowiedź słyszy wszystko — fantazje też. Opowiedz, przełam wstyd. Co skrywasz pod sutanną? — Palce jej rysowały kręgi na jego udzie, ciepło przeszywające, alkohol rozgrzewający krew.
Michał zamarł, kieliszek w dłoni drżący, wino rozlane po serwecie. Oczy szare, pełne burzy — wstyd palił jak ogień, przysięga wstrzemięźliwości jak mur, lecz jej dotyk budził żar, fantazja, co szeptała w nocy. Przełknął ślinę, głos napięty, łamiący się: — Ewo… Karolu… to grzech myśleć, lecz… fantazja? Pozycja sześćdziesiąt dziewięć — wzajemność, usta na ciele, dawanie i branie w jedności. Jak Eucharystia cielesna, bez wstydu. Spowiedź… słyszała to w myślach, nie na głos. Usuwa winę? Jeśli żal, tak — ale fantazja zostaje, kusi.
Ewie oczy zabłysły z zadowolenia — zielone, jak szmaragdy w blasku świec, uśmiech figlarny, dłoń ściskająca jego kolano mocniej. — Sześćdziesiąt dziewięć? Ojcze, ty mój… wzajemność, jak łaska! To piękne, intymne. Spowiedź usprawiedliwia — oczyszcza, by fantazja stała się modlitwą. — Nachyliła się, usta musnęły jego policzek, pocałunek wilgotny, dłoń sunąca wyżej po udzie, muskając krawędź sutanny. — Wyobraź: my, w tej pozycji, dawanie siebie… Bóg patron?
Michał zadrżał, fizyczne pragnienie eksplodujące — twardość pod sutanną, serce walące, wstyd walczący z żarem. — Ewo… kusisz jak demon, lecz… spowiedź nie usprawiedliwia zdrady — wzywa do wierności. Fantazja moja — wyznana, lżejsza, lecz grzech pozostaje, aż do naprawy. Karolu, twoja separacja — zdrada w niej? Spowiedź by pomogła, gdybyś wierzył.
Karol wstał, podchodząc, dłoń kładąc na ramieniu Ewy — gest czuły, oczy zamglone. — Wierzyłbym, gdyby nie raniła. Fantazja twoja, Michale — ludzka, nie święta. Spowiedź? Iluzja, co koi, usprawiedliwia na chwilę. Ewo, twój dotyk… kontynuuj, dla prawdy.
Ewa roześmiała się, ciągnąc Michała w uścisk, usta na jego wargach — pocałunek głodny, język muskający, ręce splatające, biodra wciskające się bliżej. Zadowolenie w jej oczach — błysk triumfu, czułości. — Prawda? Spowiedź usprawiedliwia, bo przebacza fantazje. Michale, twoja sześćdziesiąt dziewięć — podziel się ze mną, w zabawie. — Pieszczoty eskalowały: palce jej pod sutanną, muskające skórę, Karol dołączając, ręce na jej talii, trójka spleciona w żarze alkoholu i słów.
Michał jęknął, poddając się na moment, dłonie na jej plecach, smak szampana na wargach, fantazja ożywająca — wzajemność, usta, ciała. Lecz wstyd wrócił, odepchnął delikatnie, łzy w oczach. — Nie… spowiedź oczyszcza, nie usprawiedliwia do powtórki. Fantazja moja — wyznana, wolna, lecz przysięga trzyma.
Ewa westchnęła, oczy błyszczące, tuląc ich obu. — Wolna? To zwycięstwo. Nalewajcie, panowie — zabawa trwa.
Godziny mijały w szaleństwie — wyznania, pocałunki, debata o łasce i żądzy. Świt wdzierał się bladym szponem, Odra szumiała pocieszeniem.
— Spowiedź… — szepnął Michał, głos ochrypły. — Oczyszcza, nie usprawiedliwia.
— Usuwa winę — dodał Karol.
— I budzi fantazje — roześmiała się Ewa, oczy błyszczące.
Wyszli w mróz, pijani słowami, bliżsi niż kiedykolwiek.
Szept Niebios
Plebania przy katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu, w ten grudniowy wieczór 2018 roku, niosła ze sobą chłód średniowiecznych murów, co szeptały modlitwy wieków i westchnienia pokutników, lecz w salonie proboszczowskim panował żar intymny, niemal konspiracyjny — regały z teologicznymi tomami, od św. Augustyna po św. Teresę z Ávili, uginały się pod ciężarem myśli, a na stole, nakrytym lnianą serwetą z herbem diecezji, stały kieliszki z cienkiego kryształu, dzbanek z wodą święconą i butelka wina mszalnego, czerwonego jak szkarłat ekstazy. Kominek z piaskowca trzaskał leniwie, rzucając cienie na freski z żywotami świętych, co zdawały się patrzeć z wyrzutem lub zazdrością. Ksiądz Michał, gospodarz wieczoru, siedział w fotelu dębowym, sutanna rozchełstana pod kołnierzem, twarz poorana zmarszczkami jak stara mapa Dolnego Śląska, oczy szare, zamglone wspomnieniem fantazji wyznanych w mieszkaniu Ewy. Czekał na gości, serce mu biło niespokojnie — temat „Co to znaczy, gdy kobieta stwierdza: „Czuję się jak w niebie”? ”, ten most między teologią a zmysłami, zawsze budził w nim burzę uczuć, mieszankę litości i pokusy.
Dzwonek w sieni zadzwonił cicho, jak anioł pański w Godzinie Czytań. Michał wstał, otworzył drzwi, a w progu stanął profesor Karol — mężczyzna o siwych skroniach, w płaszczu z wełny kaszmirowej, z teczką pod pachą pełną notatek z „Etyki” Arystotelesa. Uścisk dłoni był ciepły, braterski, lecz podszyty napięciem separacji, co wisiała nad nim jak cień.
— Michale, mój strażniku tajemnic — rzekł Karol, zdejmując płaszcz, głos niski, ochrypły od chłodu. — Plebania twoja jak azyl przed burzą zmysłów. Dziś ta fraza… „Czuję się jak w niebie”. Filozof we mnie widzi metaforę ekstazy, teolog — łaskę. Gdzie Ewa? Jej biologia zawsze ożywia te rozmowy, jak iskra w prochu.
Michał skinął głową, uśmiech blady na ustach, nalewając wina do kieliszków — gest rytualny, lecz drżący. — Karolu, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ewa… jej kroki słyszę na schodach, lekkie, kuszące jak tancerki w Getsemani. Dziś jej prowokacja, jak mawiasz — chcemy, by to ona wypowiedziała te słowa, byśmy zrozumieli ich głębię. Siadaj, pijmy — wino mszalne, dar z winnic Pańskich, choć dziś posłuży dociekaniom, nie Eucharystii.
Kroki na schodach — taneczne, prowokujące — przerwały ciszę jak błyskawica w katedrze. Ewa weszła, huraganem woni wanilii i szampana, sukienka mini z czarnego aksamitu opinająca biodra, nogi zgrabne, opalizujące w blasku kominka, włosy kasztanowe rozpuszczone w falach, oczy zielone, błyszczące od chłodu i oczekiwania. Dekolt delikatny, acz prowokujący, usta wilgotne, w dłoni butelka likieru wiśniowego — dar na wieczór. Rumieńce na policzkach zdradzały, że już w sieni pociągnęła łyk dla odwagi.
— Ojcze Michale! Profesorze! — zawołała melodyjnie, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, co musnął usta, potem do Karola z uściskiem, dłonią muskającą jego klatkę piersiową pod marynarką. — Ta plebania… pachnie historią i grzechem. Wino twoje, ojcze, pali w żyłach jak ekstaza. Dziś: „Czuję się jak w niebie”? O, to moja fraza — metafora rozkoszy, nie chórów anielskich. Nalewajcie, bo inaczej moje zmysły zamarzną!
Usiedli przy stole: Michał na krześle z wysokim oparciem, jak tron pokutnika; Karol obok, z fajką w dłoni, tlącą się leniwie; Ewa między nimi, na brzegu kanapy, nogi skrzyżowane prowokująco, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Wino nalano — gęste, aromatyczne, jak krew z kielicha Zbawiciela. Likier Ewy zmieszany z whisky Karola — mikstura gorzko-słodka jak ekstaza. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Karol głosem niskim, napiętym.
— Za niebo na ziemi — rzekł, oczy błyszczące. — Zaczynajmy. Filozof we mnie, Karolu, widzi w tej frazie ekstazę platońską — uniesienie duszy ku ideałowi, lecz w ustach kobiety… to wołanie ciała. Arystoteles w „Etyce Nikomachejskiej” mówił o eudajmonii, szczęściu w cnocie, ale co, jeśli cnota to rozkosz? Michale, twoja teologia: św. Teresa z Ávili w „Zamku wewnętrznym” opisywała ekstazę jako „ranę miłości”, co pali jak niebiański ogień. Czy fraza Ewy to echo tej wizji?
Michał pociągnął łyk wina, oczy jego zamgliły się, dłoń splótł na kieliszku, unikając wzroku Ewy, co właśnie nalewała sobie likier, rumieńce na policzkach jak róże w ogrodzie Edenu. — Dokładnie, Karolu. Pismo pełne metafor: „Jak miło jest mieszkanie braterskie” — Psalm 133, ale w Pieśni nad Pieśniami: „Wprowadź mnie, królu, do swych komnat… serce mi omdlewa”. Kobieta mówi „Czuję się jak w niebie” — to ekstaza łaski, uniesienie w miłości oblubieńczej, alegoria Chrystusa i duszy. Lecz… w ustach Ewy, biolożki — cóż, to może być wołanie zmysłów, endorfin w krwi. Ewo, powiedz to — wypowiedź te słowa, byśmy zrozumieli ich smak. Co znaczy dla ciebie?
Ewa roześmiała się perliście, nachylając się do Karola, dłoń muskająca jego ramię, palce rysujące leniwe kręgi na tweedzie marynarki. Oczy jej błyszczały wyzwaniem, dekolt falujący z oddechem. — Och, panowie teologowie… dla mnie to błogość — jak po orgazmie, gdy świat znika, zostaje tylko żar. Biologicznie: dopamina, serotonina, fala neuronalna, co symuluje raj. Ale wy… chcecie, bym to powiedziała? Tu, na plebanii? Kuszenie, ojcze Michale — twoje wino pali, jak niebiański pocałunek. Profesorze, dotknij — poczuj, jak bije mi serce na myśl o tym. — Pochyliła się bliżej do Karola, usta centymetry od jego ucha, oddech gorący, likierem woniejący, dłoń sunąca po jego udzie pod stołem.
Karol zadrżał, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię, palce drżące na aksamitnej tkaninie sukienki, oczy jego, głębokie, wypełniły się pożądaniem zmieszanym z lękiem. Spojrzał na Michała błagalnie, lecz ksiądz odwrócił wzrok, wpatrując się w płomienie kominka, policzki blade od wstrzymywanego żaru. — Ewo… — mruknął Karol, głos ochrypły. — Powiedz to, dla nas — „Czuję się jak w niebie”. Niech twoje usta uświęcą te słowa. W filozofii to katharsis — oczyszczenie przez ekstazę. Michale, twoja Teresa mówiła: ekstaza to „błogość, co nie da się opisać”. Niech Ewa opisze.
Ewa zachichotała nisko, gardłowo, przesuwając się na kanapie bliżej Michała, biodro muskające jego sutannę, dłoń kładąc na jego kolanie — gest intymny, prowokujący, palce rysujące subtelne linie. — Katharsis? Pięknie, profesorze. Ale ja… ach, to zdanie — jak wyznanie. W laboratorium, po udanym eksperymencie, czuję je — ulga, spełnienie. Ale w ramionach? To żar, co pali duszę. Ojcze, twoje oczy… błagają. Powiem, jeśli… dotkniesz. — Nachyliła się do Michała, usta blisko jego policzka, oddech ciepły, oczy półprzymknięte w udawanym uniesieniu. — Wyobraź: mówię to tobie, w ekstazie. „Czuję się jak w niebie”… ale jeszcze nie teraz.
Michał przełknął ślinę, kieliszek w dłoni drżący, oczy szare, pełne burzy — jej dotyk na kolanie palił jak stygmat, fantazja z poprzedniego wieczoru budziła się, wstyd walczył z ciekawością. Głos jego napięty, jak struna gitary przed zerwaniem. — Ewo… kusisz jak syrena w Psalmach. Św. Jan od Krzyża w „Nocy ciemnej” mówił o ekstazie jako „ranie słodkim”. Fraza twoja — to echo tej rany. Powiedz ją, proszę — dla teologii, dla nas. Co znaczy dla kobiety? Łaska czy żądza? Karolu, twoja separacja… może w niej słyszałeś te słowa od Ani?
Karol westchnął głęboko, dłoń jego sunęła po plecach Ewy, palce muskające kręgosłup pod sukienką — pieszczota subtelna, lecz elektryzująca, oczy błyszczące. — Słyszałem… przed rakiem, w chwilach bliskości. „Czuję się jak w niebie” — to jej szept, co rani teraz pustką. Ewo, powiedz to — niech twoje usta ożywią echo. W „Sympozjonie” Platona — ekstaza to wspinaczka ku pięknu. Niech twoja wspinaczka zacznie się słowem.
Ewa nachyliła się głębiej do Michała, udo jej wciskające się bliżej, dłoń sunąca po jego torsie, muskając krzyż pod sutanną — gest śmielszy, co sprawił, że ksiądz zesztywniał, pot perlił na czole. Oczy jej, zielone, wpatrzone w jego, usta wilgotne, bliskość oddechu jak pokusa. — Wspinaczka? Panowie, dręczycie mnie. Dla kobiety to… spełnienie, gdy ciało i dusza tańczą. Ale powiem — jeśli obaj dotkniecie. Profesorze, twoja dłoń na talii… pali. Ojcze, twoje kolano drży. Wyobraźcie: w ramionach, żar narasta, świat znika, i… — Zawahała się, rumieniec na policzkach, oczy błyszczące, palce splatające ich dłonie. — Czuję się jak w niebie.
Słowa te — wypowiedziane szeptem, melodyjnie, z nutą westchnienia — zawisły w powietrzu jak kadzidło, wypełniając pokój blaskiem nieoczekiwanym. Michał zamarł, oczy jego rozbłysły — echo ekstazy Teresy, co paliło w nim kapłana i człowieka. Karol westchnął, dłoń ściskająca jej talię mocniej, pożądanie w oczach jak fala.
— Ach, Ewo… — szepnął Michał, głos drżący, dłoń mimowolnie muskająca jej ramię. — To… łaska w słowach. Dla kobiety — uniesienie, gdzie ziemia styka się z niebem. Św. Katarzyna ze Sieny mówiła o miłości jako „rzeki, co płyną do morza”. Twoja fraza — to rzeka ekstazy.
Karol nachylił się, usta musnąwszy jej szyję — pocałunek lekki, lecz głodny, dłoń sunąca po udzie. — Ekstaza… tak. Powtórz, Ewo — dla nas. Co znaczy naprawdę? W separacji słyszałem to jako kłamstwo, teraz — prawdę.
Ewa roześmiała się, głowa odrzucona, włosy falujące, ciało wyginające się między nimi. — Naprawdę? To błogość, panowie — gdy dotyk jest modlitwą. Czuję się jak w niebie… tu, z wami. — Słowa powtórzone głośniej, z westchnieniem, co przeszyło powietrze, prowokując ich do bliższego uścisku.
Dyskusja toczyła się dalej, fraza Ewy — „Czuję się jak w niebie” — powtarzana w toaście, w szeptach, w pieszczotach, co eskalowały: dłonie błądzące, usta splecione, wino dolewało żaru. Godziny mijały, świt szary wdzierał się przez witraże.
— Niebo… — podsumował Michał, głos ochrypły. — W słowach Ewy — ekstaza łaski.
— I ciała — dodał Karol, tuląc ją.
— Oba — roześmiała się Ewa, oczy błyszczące.
Wyszli w mróz, niosąc echo nieba w sercach.
Droga do Boskiego Szczęścia
Mieszkanie profesora Karola na drugim piętrze kamienicy przy ulicy Kiełbaśniczej we Wrocławiu, w ten grudniowy wieczór, zdawało się dusić pod ciężarem nieukojonych żądz i półsłów — pokój gościnny, z regałami uginającymi się pod ciężarem tomów od Platona po Sade’a, oświetlał blask kominka, co trzaskał gniewnie, rzucając cienie na ściany jak duchy zakazanych uniesień. Na stole, nakrytym lnianą serwetą w delikatne wzory, stały kieliszki z cienkiego kryształu, resztki whisky z poprzednich spotkań, butelka szampana — dar Ewy — i talerz z owocami, co więdły w cieple, ich soki spływające jak łzy ekstazy. Powietrze gęstniało od aromatu tytoniu z fajki Karola, woni perfum Ewy — piżma i jaśminu — i czegoś nieuchwytnego, co wisiało jak mgła pożądania, gęstsza niż mgły nad Odrą. Karol siedział w fotelu skórzanym, marynarka tweedowa rozchełstana, siwe skronie wilgotne od napięcia separacji, oczy głębokie jak studnie, w których odbijała się strata i tęsknota. Czekał na gości, palce bawiąc się obrączką na łańcuszku — reliktem małżeństwa, co dawno straciło blask, lecz palił jak stygmat.
Dzwonek rozbrzmiał melodyjnie, przerywając ciszę jak westchnienie w konfesjonale. Karol otworzył drzwi, a w progu stanął ksiądz Michał — wysoki, wychudzony, sutanna czarna jak otchłań pokusy, twarz poorana zmarszczkami jak mapa ran duszy, oczy szare, zamglone burzą wewnętrzną po wyznanych fantazjach. W dłoni trzymał tomik „Etyki” św. Tomasza z Akwinu, gest kapłański, lecz drżący, uśmiech na ustach blady, niepasujący do habitu.
— Karolu, mój bracie w dociekaniach — rzekł Michał, uścisk dłoni serdeczny, lecz napięty, jakby palce szukały kotwicy w chaosie. — Przynoszę te Etykę, bo dziś wyrafinowane pieszczoty jako droga do szczęścia boskiego… Ach, Tomasz by się zmieszał, a Epikur uśmiał. Gdzie Ewa? Jej biologia zawsze kontruje teologię, jak fala skałę.
Karol skinął głową, nalewając szampana do kieliszków, głos niski, ochrypły od niewypowiedzianego bólu. — Michale, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ewa… słyszę jej kroki na schodach, lekkie, kuszące jak tancerki w ekstazie. Dziś jej prowokacja, jak mawiasz — pieszczoty wyrafinowane, droga do boskiego? Ja, ateista, widzę w nich eudajmonię, szczęście w ciele. Siadaj, pijmy.
Kroki na schodach przyspieszyły, drzwi uchyliły się z impetem. Weszła Ewa, studentka biologii, istota o urodzie, co zdawała się wyśmiewać z praw entropii — dwadzieścia dwa lata, włosy kasztanowe falujące na ramionach, oczy zielone jak liść w rosie, figura smukła, zgrabna, podkreślona czarną sukienką mini z jedwabiu, co falowała na biodrach, odsłaniając nogi długie, opalizujące w blasku ognia. Dekolt prowokująco niski, usta wilgotne, pomalowane na szkarłat, rumieńce na policzkach od chłodu nocy. W dłoni butelka likieru wiśniowego — dar na wieczór.
— Dobry wieczór, patronowie ekstazy! — zawołała melodyjnie, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, co musnął usta, potem do Karola z uściskiem, dłonią muskającą jego klatkę piersiową, palce zatrzymujące się na obrączce. — Mieszkanie twoje, profesorze, jak sanktuarium żądz. Dziś: wyrafinowane pieszczoty drogą do szczęścia boskiego? Ja głosuję na neurony i endorfiny, nie na chóry anielskie. Nalewajcie szampana, bo inaczej moje zmysły zamarzną!
Usiedli w półkolu: Karol w fotelu, z fajką tlącą się leniwie; Michał na kanapie, Etykę kładąc na stole jak tarczę; Ewa na brzegu kanapy obok Karola, nogi skrzyżowane, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Szampan nalano, likier Ewy zmieszany z winem — mikstura gorzko-słodka jak ekstaza. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Michał głosem cichym, drżącym.
— Za pieszczoty… co wiodą do Boga — szepnął, oczy unikające Ewy. — Zaczynajmy. Tomasz w „Sumie Teologicznej” mówi: szczęście boskie to visio beatifica, oglądanie Boga, ale na ziemi — cnoty, w tym umiarkowanie w żądzach. Wyrafinowane pieszczoty? W małżeństwie — sakrament, dar Boży, jak w Pieśni nad Pieśniami: „Ręce twoje uczciły mirrą”. Lecz poza? Grzech, co zamyka niebo. Ewo, ty, co sekcjonujesz żaby — pieszczoty to biologia, czy łaska?
Ewa roześmiała się perliście, nachylając się do Karola, dłoń muskająca jego ramię, palce rysujące leniwe kręgi na skórze pod koszulą. Oczy jej błyszczały wyzwaniem, rumieńce od szampana rozlały się po dekolcie. — Łaska? Ojcze, pieszczoty to ewolucja — oksytocyna, co klei dusze, dopamina w dreszczu. Wyrafinowane? Jak symfonia — dotyk piórkiem, szept na skórze, aż żar eksploduje. Szczęście boskie? Może, jeśli Bóg to ekstaza neuronalna. Profesorze, ty milczysz? Twoja separacja… tęsknisz za pieszczotami? — Nachyliła się bliżej, usta centymetry od jego ucha, oddech gorący, likierem woniejący, dłoń sunąca po jego udzie.
Karol zadrżał, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię, palce drżące na jedwabiu sukienki, oczy jego wypełniły się pożądaniem zmieszanym z bólem. — Tęsknię… ach, Ewo, po Ani — pieszczoty były mostem do nieba, wyrafinowane jak sonet Szekspira. Ale separacja nauczyła: szczęście w ciele, nie w Bogu. Epikur mawiał: rozkosz umiarkowana — pieszczoty, co budują, nie niszczą. Michale, twoja teologia — pieszczoty boskie? Jak aniołowie w raju?
Michał pociągnął łyk wina, oczy zamgliły się, dłoń splótł na kieliszku, widok Ewy na kolanach Karola — nie, jeszcze nie, lecz blisko — palił go jak kwas. — Karolu… Ewo… pieszczoty w małżeństwie — ikona Trójcy, jedność w miłości. Św. Jan Paweł II w „Teologii ciała”: nagość i bezwstydność, dotyk jako dar. Wyrafinowane? Tak, jeśli prowadzą do ofiary, nie egoizmu. Lecz poza sakramentem? Pokusa, co rani. Ewo, opisz — co znaczy dla ciebie pieszczota wyrafinowana? Jak droga do szczęścia?
Ewa zachichotała, wstając gwałtownie, sukienka zafalowała, odsłaniając więcej uda — symbol buntu. Podeszła do Karola, siadając mu na kolanach, biodra osadzone wygodnie, dłoń wplatająca się w jego włosy. — Wyrafinowana? To sztuka — palce sunące po kręgosłupie jak smyczek po strunach, usta muskające kark, aż skóra drży. Szczęście boskie? Jak orgazm — fala, co zmywa świat, zostaje pełni. Ojcze, twoje oczy… płoną. Dołącz, poczuj — szepnęła, biorąc dłoń Michała i kładąc na swoim udzie, skóra gładka, ciepła. — To pieszczota, droga do nieba.
Michał zamarł, dłoń drżąca na jej nodze, palce muskające jedwab — żar przeszył go, fantazja sześćdziesiąt dziewięć budziła się, wstyd walczył z pragnieniem. Głos napięty: — Ewo… kusisz jak Lilith. Pieszczoty — dar, lecz w granicach. Tomasz: voluptas w cnocie prowadzi do Boga. Lecz twój dotyk… pali jak ekstaza Teresy.
Karol objął Ewę mocniej, usta musnąwszy jej szyję — pocałunek wilgotny, dłoń sunąca po plecach, palce rozpinające suwak sukienki. — Ekstaza… tak, Michale. Dołącz — pieszczoty wyrafinowane, wspólne, to szczęście boskie, ateistyczne. — Ewa westchnęła, obracając się, usta na jego wargach — pocałunek głodny, język wdzierający się, ręce splatające.
Michał wstał, podchodząc, dłoń na ramieniu Ewy — gest wahający, oczy łzawiące. — Boże… pieszczoty jako droga? W raju — tak, ale tu… grzech. Lecz wasz żar… woła. — Pochylił się, usta musnęły jej ramię, palce sunęły po talii, trójka spleciona — ciała kotłujące się na kanapie, pieszczoty eskalujące: dłonie błądzące po skórze, usta na szyjach, biodrach, szepty westchnień.
Ewa, w centrum, sukienka zsunięta, dekolt odsłonięty, ręce na torsach obu — palce rysujące linie pożądania. — Wyrafinowane… to to — szept na skórze, dotyk jak modlitwa. Szczęście boskie? Czuję je… tu. — Westchnęła, ciało wyginające się między nimi, pieszczoty intensywne: Karol gryzący ucho, Michał muskający pierś przez materiał, alkohol dolewał odwagi.
Godziny mijały w chaosie — kotłowanie ciał na dywanie, przed kominkiem: Ewa na górze, usta na Karolu, dłoń wplatająca w włosy Michała; potem Michał, sutanna rozchełstana, palce na jej udach, Karol całujący kark; pieszczoty wyrafinowane — piórko z pióra fajki sunące po skórze, likier wylewany na brzuchy, lizany ustami. Śmiech mieszał się z jękami, cytaty z Tomasza — „miłość szuka dobra” — z biologią Ewy: „endorfiny, panowie, boski koktajl”. Michał walczył, lecz poddawał się falami, wstyd topniał w żarze, fantazja sześćdziesiąt dziewięć ożywiona w uniesieniu.
Świt wlał się srebrzysty przez okno, ciała splątane na podłodze, pot i wino na skórze, oddechy urywane. Ewa, między nimi, westchnęła: — Szczęście boskie… znaleźliśmy.
— Amen — szepnął Michał, łzy w oczach.
— Eudajmonia — mruknął Karol.
Wstali chwiejnie, niosąc w sercach drogę, co paliła i oswobadzała.
Meandry Cienia
Restauracja „Piąta Klepka” na wrocławskim Rynku, w sercu starego miasta, gdzie latarnie rzucały złotawy blask na brukowane ulice, a zapach pieczonego mięsa i wina mieszał się z grudniowym chłodem, zdawała się azylem dla dusz zgłodniałych nie tylko strawy, lecz i konfesji. Lokal, z drewnianymi belkami sufitu pooranymi śladami wieków, stołami z dębu lśniącego jak ołtarz i kominkiem, co trzaskał cicho jak szept spowiedzi, był miejscem, gdzie wrocławianie szeptali o tajemnicach pod płachtą menu. W rogu, przy oknie wychodzącym na szkielety choinkowych dekoracji i tłumy spacerowiczów w szalikach, siedzieli Ewa i Karol — bez Michała, którego nieobecność wisiała nad stołem jak cień katedry. Stolik ich, nakryty białym obrusem w delikatne haftowane wzory, uginał się pod ciężarem kieliszków z czerwonym burgundem, talerzy z pieczonymi kasztanami i półmiskiem serów, co topniały w cieple świec. Powietrze gęstniało od aromatu dymu z fajki Karola — tytoniu o nutach miodu i ziemi — i perfum Ewy, jaśminu zmieszanego z piżmem, co budził zmysły jak zakazany psalm.
Ewa, dwudziestodwuletnia amazonka biologii, siedziała naprzeciw, sukienka mini z czarnego aksamitu opinająca biodra, nogi zgrabne skrzyżowane pod stołem, muskające kolano Karola — gest subtelny, lecz elektryzujący. Włosy kasztanowe opadały falami na ramiona, oczy zielone błyszczały w blasku świec, usta wilgotne od pierwszego łyka wina, rumieńce na policzkach jak rosa na liściu. Dekolt prowokująco niski, falujący z oddechem, dodawał jej sylwetce nuty nieposkromionej wolności. W dłoni obracała kieliszek, palce delikatne, z paznokciami lakierowanymi na czerwień jak krew z rany, oczy jej spoczęły na pustym krześle obok — miejscu Michała, co nie przyszedł.
Karol, profesor filozofii po sześćdziesiątce, o siwych skroniach i oczach głębokich jak studnie, w tweedowej marynarce rozchełstanej pod szyją, palił fajkę leniwie, dym unoszący się ku sufitu jak modlitwa ateisty. Obrączka na łańcuszku na szyi lśniła blado, relikt separacji, co gryzła go od miesięcy. Uśmiech na ustach miał gorzki, oczy unikały jej wzroku na moment, serce biło niespokojnie — brak Michała, ich wspólnego strażnika tajemnic, czynił wieczór intymniejszym, lecz i cięższym, jak msza bez kapłana.
— Michale nie ma… — szepnęła Ewa, głos melodyjny, lecz z nutą chrypki od chłodu Rynku, dłoń muskająca jego dłoń na stole, palce splatające się subtelnie. — Wezwany do biskupa, mówił przez telefon — rozmowa dyscyplinarna. Ktoś doniósł… że „źle się prowadzi”. Nasze spotkania, profesorze? Te wieczory wina i słów? Ach, meandry duchowieństwa… dziś temat jak na zamówienie. Bóg patron kapłaństwa, a tu — donosy, jak sztylety w plecach. Nalewaj burgunda, bo inaczej moje serce zamarznie w tej teologii bez kapłana.
Karol skinął głową, nalewając wina — czerwonego, gęstego, jak krew z kielicha — do kieliszków, ich brzegi zadzwoniły cicho, echo jak łańcuchy ślubów. Oczy jego, głębokie, wypełniły się smutkiem zmieszanym z gniewem, dłoń jego drżąca, muskająca jej nadgarstek w geście pocieszenia, co trwał o sekundę za długo.
— Ewo, moja biolożko ekstaz — rzekł głosem niskim, ochrypłym od dymu i wspomnień. — Michał… ach, ten nasz kapłan w burzy. Donos? Zazdrość parafialna, czy echo naszych nocy? Meandry duchowieństwa — zawiłości celibatu, co gryzie duszę jak robak w owocu. Platon w „Państwie” widział strażników duszy jako ascetów, wolnych od żądz, lecz Tomasz z Akwinu w „Sumie” dopuszczał, że kapłan — człowiek, z namiętnościami, co kuszą. Michał… jego oczy po hotelu, po fantazjach — paliły jak stygmaty. Dziś bez niego — rozmowa o nim, jak msza za nieobecnego. Co znaczy dla ciebie duchowieństwo? Labirynt ślubów, czy most do Boga?
Ewa pociągnęła łyk wina, oczy jej zamgliły się, dłoń sunąca po jego ręce wyżej, muskając przedramię, palce rysujące leniwe linie na skórze pod mankietem koszuli — gest intymny, flirtujący, co kontrastował z powagą tematu. Rumieńce na policzkach pogłębiły się, dekolt falował z oddechem, noga jej pod stołem oplotła jego łydkę subtelnie, ciepło jedwabiu sukienki muskające spodnie.
— Labirynt… tak, profesorze, meandry jak rzeka Odry w powodzi — wije się, kusi brzegami, lecz dno pełne wirów. Dla biolożki we mnie — duchowieństwo to ewolucja instynktów: celibat jak mutacja, co tłumi żądzę dla przetrwania wspólnoty. Michał… jego sutanna, co szeleści jak liść jesienny, pod nią — mężczyzna, co drży od naszych dotyków. Donos do biskupa? Ktoś z parafii, co widział nas na spacerze? Albo szept w konfesjonale. Ach, boli mnie to — jego walka, wstrzemięźliwość jak kajdany, a my… my kusimy jak Ewa z jabłkiem. Opowiedz o sobie — separacja twoja, ateistyczna, a tęsknota za Michałem? Jak meandry bez celu?
Karol westchnął głęboko, fajka zgaszona w popielniczce z mosiądzu, dłoń jego odwzajemniająca gest — palce splatające się z jej, kciuk muskający wnętrze dłoni, ciepło skóry jak iskra. Oczy jego, szare jak mgły nad Odrą, rozbłysły bólem, głos łamiący się lekko, jak gałąź w wichurze.
— Tęsknota… Ewo, separacja moja — to meandry pustki, gdzie Ania odeszła, a ja błądzę bez mapy. Duchowieństwo Michała — zazdroszczę mu wiary, co trzyma jak kotwica, choć gryzie. W „Etyce Nikomachejskiej” Arystoteles widział cnotę jako złoty środek — między żądzą a ascetyzmem. Michał… on w środku, drży. Donos? Może ktoś z Rynku, co widział nas w „Piątej Klepce” — szept o „księdzu z heretykami”. Meandry — władza biskupa, co dyscyplinuje jak miecz, hierarchia, co dusi wolność. A ty… twoje oczy, zielone jak lasy Sudetów, kuszą mnie do wyznania: bez niego dziś — czuję się nagi, lecz wolny. Dotknij… tu, pod stołem — twoja noga pali.
Ewa nachyliła się bliżej, stół ich osłaniał dyskretnie, noga jej wciskająca się wyżej, muskająca udo, dłoń wolna sunąca pod obrus, palce muskające jego kolano — pieszczota wyrafinowana, flirtująca w cieniu tematu. Usta jej wygięły się w uśmiech figlarny, głos zniżony do szeptu, oczy półprzymknięte.
— Nagi… pięknie, profesorze. Meandry duchowieństwa — to nie tylko celibat, to labirynt władzy: biskup jak Minotaur, co żre słabości. Michał… jego fantazja, sześćdziesiąt dziewięć, wyznana w moim mieszkaniu — echo w sercu. Donos? Może ja — żartuję, ach, nie. Boli mnie jego wezwanie, dyscyplina jak bicz. Ale my… tu, w „Piątej Klepce”, bez niego — meandry nasze, ateistyczne i biologiczne. Wyobraź: spacer po wyjściu, do parku, pod gwiazdami. Ręka w ręce, twoja dłoń na mojej talii… jak pieszczota duszy. Co myślisz o hierarchii? Watykan, co wije się jak wąż — reformy Franciszka, co kusi wolnością, lecz korzenie w kamieniu.
Karol roześmiał się cicho, dłoń jego pod stołem odwzajemniająca — palce splatające się z jej na udzie, ciepło skóry przez materiał, oddech przyspieszony. Kelner minął ich dyskretnie, niosąc talerze sąsiadów, nieświadomy burzy pod obrusem. Oczy jego błyszczały, głos niski, intymny.
— Hierarchia… Ewo, meandry petryfikowane, jak katedra we Wrocławiu — gotyckie łuki, co duszą światło. Franciszek — papież miłosierdzia, co mówi: „Kto jestem, by osądzać?” — lecz biskup nasz, dolnośląski, trzyma się dogmatów jak liny. Michał… jego rozmowa dziś — wyrok? Celibat, co gryzie, meandry samotności. Bez niego — czuję ulgę i stratę. Twój dotyk… pali jak burgund, wyrafinowany. Spacer? Tak, do Parku Staromiejskiego, pod lampami, Odra szumiąca jak spowiedź. Opowiedz o sobie — twoja biologia, meandry żądzy w genach. Celibat Michała — mutacja, co przetrwa?
Ewa westchnęła, biodro przesuwające się bliżej, noga oplatająca jego mocniej, dłoń wolna muskająca jego pierś pod marynarką — flirt eskalujący w cieniu restauracji, oczy błyszczące wyzwaniem i czułością. Wino dolewało żaru, kelner przyniósł rachunek, nieświadomy.
— Mutacja… tak, profesorze, celibat — adaptacja dla Kościoła, co mnoży wiernych bez potomstwa. Ale meandry — żal, co gryzie duszę. Michał… jego oczy po wyznaniu, fantazja — paliły jak stygmat. Donos? Może parafianka zazdrosna. Boli mnie to — duchowieństwo jako labirynt, gdzie miłość zakazana kwitnie w cieniu. Spacer… weź mnie za rękę, pocałuj pod mostem. Rachunek? Ja stawiam — za meandry bez kapłana.
Wypili resztę wina, wstali chwiejnie, Karol płacąc dyskretnie, dłoń jego na jej talii — gest ojcowski, lecz gorący. Wyszli w mróz Rynku, tłumy rozstępowały się przed nimi, latarnie rzucały aureole na ich sylwetki. Spacer do Parku Staromiejskiego — romantyczny, pod gwiazdami mrugającymi jak oczy aniołów — ręka w ręce, oddechy parujące w chłodzie. Park, z alejkami pooranymi szronem, ławkami w cieniu drzew, Odra szumiąca w oddali jak litania, stał się ich konfesjonałem.
— Tutaj… — szepnął Karol, zatrzymując się pod lampą, dłoń sunąca po jej plecach, palce muskające kręgosłup, usta blisko ucha. — Meandry bez Michała — lżejsze, Ewo. Duchowieństwo jego — labirynt, co wiodący do nas? Donos… karma za nasze noce?
Ewa obróciła się, plecami do drzewa, ręce oplatające jego szyję, usta musnąwszy jego wargi — pocałunek lekki, śnieżny, dłoń na jego klatce piersiowej, czująca bicie serca. — Karma… może, profesorze. Ale spacer ten — meander nasz, romantyczny. Michał… modlę się za niego, w moim ateizmie. Biskup — strażnik, co dusza. Pocałuj mnie głębiej… za jego nieobecność.
Pocałunek pogłębił się, ciała splecione w cieniu parku, Odra świadkiem, gwiazdy — aniołami. Godziny mijały w szeptach, pieszczotach pod płaszczami, meandry duchowieństwa dalekie, ich miłość — bliska, wijąca się jak rzeka ku morzu.
Świt wlał się bladym szponem, park budził się, oni — z rumieńcami i westchnieniami.
— Meandry… — szepnął Karol, tuląc ją. — Wiodą do ciebie.
— I do niego — dodała Ewa, oczy błyszczące.
Rozstali się o świcie, niosąc w sercach labirynt, co kusił i bolał.
Cienie Hierarchii
Plebania przy katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu, w ten grudniowy wieczór, niosła ze sobą chłód średniowiecznych murów, co szeptały modlitwy wieków i westchnienia pokutników, lecz w salonie proboszczowskim panował napięty spokój, niemal konspiracyjny — regały z teologicznymi tomami, od św. Tomasza po Ratzingera, uginały się pod ciężarem myśli, a na stole, nakrytym lnianą serwetą z herbem diecezji, stały kieliszki z cienkiego kryształu, dzbanek z wodą święconą i butelka wina mszalnego, czerwonego jak szkarłat hierarchicznych intryg. Kominek z piaskowca trzaskał leniwie, rzucając cienie na freski z żywotami świętych, co zdawały się patrzeć z wyrzutem na pusty fotel gospodarza. Ksiądz Michał, wysoki i wychudzony jak krzyż w Getsemani, nie siedział — stał oparty o regał, sutanna czarna, pognieciona po całym dniu kazań i cieni biskupiej audiencji, twarz poorana zmarszczkami jak mapa ran duszy, oczy szare, zamglone burzą wewnętrzną. Stał, ręce splótł na piersi, uśmiech na ustach blady, niepasujący do habitu, głos cichy, lecz napięty jak struna lutni przed zerwaniem. Czekał na gości, serce mu biło niespokojnie — temat „Feudalna struktura Kościoła Katolickiego w Polsce”, ten labirynt władzy i posłuszeństwa, zawsze budził w nim burzę uczuć, mieszankę lojalności i buntu, zwłaszcza po dzisiejszej wizycie u biskupa.
Dzwonek w sieni zadzwonił cicho, jak anioł pański w Godzinie Czytań. Michał nie ruszył się z miejsca — gestem wskazał drzwi, co uchyliły się same, wpuszczając chłód z korytarza. W progu stanął profesor Karol — mężczyzna o siwych skroniach, w płaszczu z wełny kaszmirowej, z teczką pod pachą pełną notatek z „Kapitału” Marksa i „De Ecclesia” Soboru Watykańskiego II. Uścisk dłoni był ciepły, braterski, lecz podszyty napięciem nieobecności w restauracji.
— Michale, mój strażniku hierarchii — rzekł Karol, zdejmując płaszcz i rzucając go na fotel, głos niski, ochrypły od mrozu. — Plebania twoja jak azyl przed burzą intryg. Dziś feudalizm Kościoła w Polsce… Ach, meandry biskupich tronów, jak u Dantego w czyśćcu. Gdzie Ewa? Jej biologia zawsze ożywia te rozmowy, jak krew w żyłach instytucji.
Michał skinął głową, nie siadając, stojąc sztywno jak posąg w katedrze, dłoń wskazująca stół z winem. — Karolu, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ewa… jej kroki słyszę na schodach, lekkie, kuszące jak tancerki w labiryncie Minosa. Dziś jej prowokacja, jak mawiasz — feudalizm, wasale i seniorzy w sutannach. Nie siądę… nie muszę. Stańmy w prawdzie, jak na sądzie ostatecznym. Nalewaj wina — mszalne, dar z winnic Pańskich, choć dziś posłuży dociekaniom, nie Eucharystii.
Kroki na schodach — taneczne, prowokujące — przerwały ciszę jak błyskawica w gotyckim witrażu. Ewa weszła, huraganem woni wanilii i burgunda z restauracji, sukienka mini z czerwonego aksamitu opinająca biodra, nogi zgrabne, opalizujące w blasku kominka, włosy kasztanowe rozpuszczone w falach, oczy zielone, błyszczące od chłodu i wspomnień spaceru po parku. Dekolt delikatny, acz prowokujący, usta wilgotne, w dłoni bukiet białych róż — dar na wieczór, symbol niewinności w labiryncie. Rumieńce na policzkach zdradzały, że spacer z Karolem był czymś więcej niż rozmową.
— Ojcze Michale! Profesorze! — zawołała melodyjnie, tuląc się do Karola z pocałunkiem w policzek, co musnął usta, potem do Michała z uściskiem, dłonią muskającą jego ramię pod sutanną — gest czuły, lecz elektryzujący. — Ta plebania… pachnie historią i biskupimi dekretami. Wino twoje, ojcze, pali w żyłach jak posłuszeństwo. Dziś: feudalna struktura Kościoła w Polsce? O, to moja ulubiona herezja — seniorzy w mitrach, wasale w habitach. Ale stoisz? Siądź, proszę — twoje nogi drżą jak po audiencji. Nalewajcie, bo inaczej moje neurony zamarzną w tej teokracji.
Michał pokręcił głową, nie siadając, stojąc wyprostowany jak krzyż, ręce splótł na piersi, oczy unikające jej dekoltu, co falował z oddechem. Uśmiech blady na ustach, głos cichy, napięty. — Ewo, kusisz jak Ewa z raju, lecz ja stoję — nie muszę siadać. To postawa pokuty, jak na klęczkach w konfesjonale. Dziś, po… po wszystkim, wolę stać w prawdzie. Siadajcie wy — kanapa czeka, jak tron dla dociekaczy. Wino nalane — czerwone, gęste, jak krew hierarchii. Zaczynajmy: feudalizm Kościoła? Od Soboru Trydenckiego po Watykan II — struktura jak piramida, biskup jak pan feudalny, parafia jak wasalizacja. Posłuszeństwo — cnota, czy kajdany? Karol, ty, ateista z filozofią — co widzisz w tym labiryncie?
Ewa usiadła na kanapie obok Karola, nogi skrzyżowane prowokująco, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący, dłoń muskająca ramię Karola, palce splatające się subtelnie. Oczy jej błyszczały wyzwaniem, rumieńce od wina rozlały się po dekolcie. Nachyliła się do stołu, nalewając likieru do kieliszka, głos melodyjny, lecz z nutą troski. — Stoisz… ojcze, twoje oczy — zamglone, jak po burzy. Feudalizm? Dla biolożki we mnie — to ewolucja instytucji: hierarchia jak stado wilków, biskup alfa, księża betami, wierni omegami. W Polsce — szczególne meandry: po komunizmie, Kościół jak feudalny bastion, ziemie, wpływy, polityka. Biskupi jak książęta, co koronują królów. Profesorze, ty milczysz? Twoja separacja… echo kościelnych rozwodów? Siądź, Michale — proszę, dla nas.
Karol pociągnął łyk wina, dłoń jego drżąca, muskająca jej udo pod stołem — gest intymny, flirtujący, co kontrastował z powagą tematu. Oczy jego, głębokie, wypełniły się gniewem zmieszanym z litością, głos łamiący się lekko. — Michale… stoisz jak skazaniec na stosie. Feudalizm — tak, Marks by powiedział: nadbudowa na bazie ekonomicznej, Kościół w Polsce jako feudał z ziemiami, szkołami, mediami. Episkopat — rada panów, co dyktuje posłuszeństwo. Watykan II wołał o kolegialność, lecz w Polsce — mitry jak korony, biskupi jak Piastowie. Twoja audiencja… donos? Meandry dyscypliny — inkwizycja w sutannach. Ewo, twój spacer dziś… ukojenie po restauracji. Ale Michał — siądź, bracie, nogi ci drżą.
Michał pokręcił głową znowu, stojąc sztywno, oparty o regał, ręce splótł mocniej, oczy unikające ich spojrzeń, pot perlił na czole mimo chłodu. Głos jego napięty, jak modlitwa przez łzy. — Nie siądę… nie muszę. To postawa — jak na Golgocie, stoję w prawdzie. Feudalizm? Tak, Ewo, Karol — struktura od średniowiecza: papież jak cesarz, biskupi jak książęta, księża jak rycerze na służbie. W Polsce — pojałtańskie meandry: Kościół jako opozycja, feudał z immunitetem. Posłuszeństwo kan. 273: „Kler ma okazywać biskupowi posłuszeństwo”. Lecz… to kajdany, co duszą duszę. Biskupi — seniorzy, co karzą wasali. Dziś… audiencja moja — meandrze bólu. Ale pijcie, mówcie — ja stoję, jak strażnik.
Ewa nachyliła się bliżej do Karola, dłoń sunąca po jego ramieniu wyżej, muskając szyję, palce rysujące linie na skórze — pieszczota subtelna, co eskalowała w cieniu tematu. Oczy jej, zielone, wpatrzone w Michała z troską, głos melodyjny, lecz drżący. — Strażnik… ach, ojcze, stoisz jak krzyż, co boli. Feudalizm — w Polsce to nie tylko struktura, to kultura: klechy jak panowie, parafie jak folwarki. Reformy? Synod, co wije się jak wąż — biskupi blokują synodalność, jak feudałowie sejmiki. Profesorze, twoja filozofia — Hegel by widział dialektykę: teza hierarchii, antyteza buntu, synteza… laicyzacji? Ale Michał… twoja audiencja — donos o nas? Siądź, proszę — twoje nogi bladną.
Karol odwzajemnił gest, dłoń jego pod stołem na jej udzie, palce muskające jedwab sukienki, ciepło skóry jak iskra. Głos jego niski, intymny, oczy błyszczące gniewem. — Dialektyka… tak, Ewo, Kościół w Polsce — teza feudalna, antyteza komunizmu, synteza Solidarności, co dała mu ziemię, władzę. Biskupi — feudałowie z mitrami, księża — wasale na pensji diecezjalnej. Michał… twoja postawa — heroiczna, lecz boli patrzeć. Donos? Z Rynku, po restauracji? Meandry — inwigilacja, jak w SB, tylko w sutannach. Siądź, bracie — wino czeka, jak łaska.
Michał westchnął głęboko, stojąc dalej, ręce opuścił, splatając je za plecami, oczy zamglone łzami wstrzymywanymi. Głos jego załamał się na moment, jak liść w wichurze. — Nie siądę… jeszcze nie. Meandry — tak, Karol, Ewo: w Polsce Kościół to państwo w państwie, ziemie kościelne jak lenna, biskupi nominowani z Rzymu, lecz rządzący jak książęta. Kan. 381: „Biskup diecezjalny… rządzi w imieniu Chrystusa”. Lecz Chrystus służył, nie panował. Audiencja moja… pod koniec powiem. Ale pijcie — wino gęste, jak krew posłuszeństwa. Ewo, twoja biologia — hierarchia jak genetyka: dominacja alfa, beta w cieniu. Profesorze, twoja separacja — echo kościelnego rozwodu, co nie istnieje?
Ewa wstała, podchodząc do niego tanecznym krokiem, sukienka wirując, odsłaniając udo — symbol troski i kuszenia. Dłoń jej dotknęła jego ramienia, palce muskające mankiet sutanny, oczy zielone, pełne litości. — Rozwód… ach, Michale, kościelny — stuła, nie rozwodzi, meander formalny. Ale twoja postawa — stoi jak mur, lecz pęka. Feudalizm — w Polsce to nie tylko struktura, to mentalność: klecha jako pan, wierny jako poddany. Synod synodalny? Feudałowie blokują, jak sejmiki przed reformacją. Profesorze, twoja dłoń… ciepła. Michale, siądź — proszę, dla nas. Audiencja… opowiedz wcześniej.
Karol wstał też, podchodząc, dłoń kładąc na drugim ramieniu Michała — gest braterski, oczy pełne bólu. — Opowiedz, Michale — meandry dyscypliny, jak inkwizycja. Feudalizm — tak, Polska jako bastion, biskupi jak Jagiellonowie, co koronują prezydentów. Siądź, bracie — nogi ci słabną.
Michał westchnął znowu, stojąc sztywno, łzy wreszcie spłynęły po policzkach, głos chrapliwy, łamiący się. — Pod koniec… powiem. Ale dyskusja — feudalizm to nie tylko władza, to posłuszeństwo, co dusi. Kan. 1371: nieposłuszeństwo — ekskomunika. W Polsce — po lustracji, meandry agenturalne, biskupi jak feudałowie z teczkami. Ewo, twoja troska… pali. Karol, twoja filozofia — Nietzsche by widział w tym niewolnictwo moralne. Ale ja stoję… bo muszę.
Dyskusja toczyła się godzinami — cytaty z kanonów mieszały się z biologią Ewy, marksizmem Karola, wino dolewało żaru. Ewa i Karol siedzieli blisko, dłonie splecione, flirt subtelny w gestach, oczy na Michale — stojącym strażniku.
Pod koniec, gdy świt szary wdzierał się przez witraże, Michał westchnął głęboko, opierając się o regał, głos drżący. — Audiencja… nie przebiegła bezboleśnie. Biskup — niegroźny, ojcowski, jak zawsze. Ale do pomocy… dwóch maniaków seksualnych — wikary i kanonik, co drążyli: „Ojcze Michale, te spotkania z heretykami? Te szepty o fantazjach? Donos z parafii — plotki o winie i dotykach”. Przesłuchanie jak inkwizycja, pytania o żądze, co paliły wstydem. Stałem godzinami, nie siadając — postawa pokuty. Boli… meandry duchowieństwa, co gryzie duszę.
Ewa zerwała się, tuląc go — uścisk gorący, dłoń na jego twarzy, ocierająca łzy, oczy zielone, pełne czułości. — Boli… ach, Michale, maniacy — jak szpiedzy w sutannach. Wygnaj ból — ja… wynagrodź się. Godzinna sesja sześćdziesiąt dziewięć, dla ciebie — wzajemność, ekstaza. Godzę się, tu, na plebanii — dla twojej duszy.
Michał zamarł, oczy rozbłysły — wniebowzięcie, jak wizja Pawła, serce waliło, żar eksplodował. — Ewo… Boże, łaska w grzechu? Wniebowzięty… tak, godzinę — dawanie i branie, jak Eucharystia cielesna.
Karol wstał, tuląc ich, dłoń na talii Ewy, oczy błyszczące. — Godzina… ja też, trzy razy odprężę się — dla was, w meandrach miłości.
Trójka spleciona — sesja w salonie, pod freskami świętych, pieszczoty wyrafinowane, westchnienia jak psalmy. Michał wniebowzięty, Ewa w ekstazie, Karol odprężony trzykrotnie. Świt objął ich blaskiem, meandry feudalizmu dalekie, miłość — bliska.
Sztuka
Symfonia Absurdu — Portrety Awangardy na Krawędzi
W świecie, gdzie granice między geniuszem a szaleństwem zacierają się jak kontury płótna w burzy farb, sztuka nie jest już tylko odbiciem rzeczywistości — staje się jej destrukcyjnym, lecz oczyszczającym aktem. Wyobraź sobie malarza, który połyka tuby ultramaryny, by portretować dusze w swym żołądku; dyrygenta, co rzeźbi symfonie w kłębach chmur, machając batutą ku burzom; lub kompozytora, którego elegie żałobne dudnią z dna zalutowanej trumny, wrzuconej w czeluść kopalni. To nie wizje z sennego koszmaru, lecz portrety bohaterów tej książki — awangardzistów, których pasja paliła ich samych, by rozświetlić granice fantazji i absurdu.
„Symfonia Absurdu” to galeria ekscentrycznych dusz, gdzie każdy rozdział odsłania kolejną warstwę szaleństwa, które rodzi arcydzieła. Od trawestacji Nerona w płomieniach lubelskich chat po wywiady z duchami z głębi grobu, od etiud w szponach wściekłych lisów po wariacje wiatrem z grochówki — ci artyści nie tworzą sztuki; oni ją przeżywają, poświęcając ciało i duszę na ołtarzu wizji. Ich historie, oparte na granicy fikcji i prawdy, prowokują do pytania: co dzieje się, gdy sztuka przestaje być dekoracją, a staje się aktem ostatecznego wyzwolenia?
Zapraszamy do zanurzenia się w ten labirynt ekstazy i ryzyka. Każda strona kryje nie tylko opowieść, lecz wyzwanie dla wyobraźni — czy odważysz się popatrzeć w otchłań geniuszu, gdzie absurd spotyka wieczność? Lektura tej książki to nie pasywna podróż; to konfrontacja z własną kreatywnością, która może na zawsze zmienić Twoje spojrzenie na granice możliwego. Otwórz strony i pozwól, by symfonia absurdu porwała Cię w swój wir.
Portret w Smaku Ultramaryny
W sercu starego miasta, gdzie brukowane ulice wiły się jak żyły pod skórą zapomnianej bestii, a powietrze gęstniało od woni deszczu i spalonych marzeń, Elias van Farbe rozkładał swój sztalugowy tron. Był to rytuał, który powtarzał się co poranek, z precyzją zegara wahadłowego, którego wahadło wyryte było w kościach jego przodków — malarzy, rzeźbiarzy i tych, co malowali słowami na pergaminach, aż atrament spłynął im po brodach jak krew. Elias nie był zwykłym artystą; on był wizjonerem, heroldem nowej ery, w której sztuka nie muskała powierzchni świata pędzlem, lecz wgryzała się w niego zębami. Chciał przejść do historii jako największy awangardzista wszech czasów, ten, co wstrząsnął fundamentami galerii, muzeów i serc tych, którzy śmieli twierdzić, że sztuka to coś więcej niż akt ostatecznego pożarcia.
Sztaluga, wysoka i chuda jak szkielet ptaka, wspierała czyste płótno — dziewicze, nieskazitelne, gotowe na pocałunek geniuszu, który nigdy nie nadejdzie w formie farby. Elias, mężczyzna o twarzy pooranej zmarszczkami jak płótno po burzy, wpatrywał się w tłum. Tłum zawsze się zbierał; w tym mieście, gdzie plotki rozchodziły się szybciej niż szczury po zmierzchu, wieść o ekscentrycznym malarzu krążyła jak dym z fajki wróżki. Byli tam kupcy z workami pełnymi monet, które brzęczały jak łańcuchy niewolników; matrony w sukniach utkanych z plotek i żalu; studenci z oczami błyszczącymi jak sztylety, gotowi ciąć rzeczywistość na kawałki w imię natchnienia. Elias czekał, aż jego wzrok złapie duszę — jedną, samotną, tę, co wołała o uwiecznienie, choć sama o tym nie wiedziała.
Tego ranka wybrał ją: dziewczynę o włosach jak jesienne liście, splątanych wiatr i samotnością. Stała na skraju tłumu, z dłonią zaciśniętą na torebce, w której pewnie nosiła sekrety cięższe niż kamienie. „Pani pozwoli?” — zapytał Elias głosem miękkim jak aksamit, lecz twardym jak kość. Skinęła głową, niepewna, czy to zaproszenie do tańca, czy do pułapki. Usadził ją na składanym krześle, które skrzypnęło jak stare wspomnienie, i ustawił przed sobą. Tłum zamilkł; cisza była ich hołdem, ich głodem na widowisko. Elias sięgnął po tubki — czerwoną jak krew w żyłach kochanka, błękitną jak łzy topielca, żółtą jak słońce, co paliło się na stosie. Nie otworzył pędzla; nie. Otworzył usta.
Pierwszy kęs to zawsze ultramaryna — głęboka, niebieska, ta, co barwiła niebo na płótnach dawnych mistrzów, lecz u Eliasa smakowała jak sól morza zmieszana z goryczą zapomnienia. Wycisnął tubę prosto do gardła, połykając farbę w ilości równej łyżce — ani kropli więcej, bo kolejność była święta, receptura jego geniuszu. Dziewczyna patrzyła, oczy rozszerzone jak studnie bez dna. „To… portret?” — wyszeptała, gdy ultramaryna spłynęła po jego brodzie smugą błękitu. Elias kiwnął głową, nie przerywając rytuału. Następna była czerwień kadmowa, ostra jak nóż w sercu, wstrzykiwana w usta z precyzją chirurga. Smakowała żelazem i pasją, tą, co paliła z wewnątrz. Tłum szeptał; ktoś się roześmiał nerwowo, jak echo w pustym grobowcu.
Minuty mijały jak krople deszczu na szybie wspomnień. Elias żuł, połykał, mieszał w sobie barwy — żółć jak szafranowe sny, zieleń jak trujące liście w ogrodzie Edenu, czerń jak atrament diabła piszący wyroki. Każda tuba miała swoją porcję: dwadzieścia mililitrów na portret, dokładnie dwadzieścia, bo sztuka to matematyka duszy, nie chaos. Po osiemnastu minutach czuł sytość — nie głodu ciała, lecz głodu tworzenia. Farby wirowały w jego żołądku jak galaktyki w brzuchu kosmicznego stwora, mieszając się w wizje, których nie mógł przenieść na płótno. Bo płótno było kłamstwem; prawdziwy portret rodził się w nim, w Eliasie, w tym, co połknął. „Portret gotowy” — oznajmił po dwudziestu minutach, ocierając usta wierzchem dłoni, na której pozostały smugi tęczy. „Należy się sto złotych”.
Dziewczyna wstała, bladziej niż duch. Tłum zafalował; szepty stały się burzą. „Sto złotych? Za co? Za… to?” — wykrztusiła, cofając się. Elias uśmiechnął się, ten uśmiech artysty, co zna cenę swojej ofiary. „Za uwiecznienie. Pani dusza jest teraz w moich trzewiach, namalowana farbami wieczności”. Ale sto złotych nie przyszło; zamiast tego przyszedł liść — nie ten jesienny, lecz ten z dłoni jej towarzysza, tłustego kupca o twarzy czerwonej jak jego sakiewka. Trzasnął jak piorun w czystym niebie, i Elias zatoczył się, farby w żołądku zakołysały jak statek w sztormie. Tłum się rozproszył, śmiejąc się i szlochając z dezaprobatą, a on pozostał z pustym płótnem i pełnym brzuchem — portretem, którego nikt nie docenił.
Nie był to pierwszy raz. Elias pamiętał tamten, zeszłotygodniowy poranek, gdy wybrał starca o oczach jak wypolerowane kamyki rzeczne. Starzec siedział sztywno, dłonie drżące jak liście w podmuchu wiatru historii. „Maluj, chłopcze, maluj” — mruczał, wierząc w magię pędzla. Elias zaczął od bieli tytanowej, czystej jak kość słonia, co nigdy nie zapomni słonia. Połykał z namaszczeniem, tuba po tubie, aż jego usta nabrały barw spektrum, a brzuch wybrzuszył się jak balon pełen tęczowych snów. Starzec patrzył, fascynowany na początku, potem zgorszony. „Toż to kanibalizm!” — krzyknął, gdy czerń lampowa spłynęła po podbródku Eliasa jak smoła z piekieł. Portret ukończony, sto złotych wezwane — i znów liść, tym razem od wnuka starca, co stał z tyłu, z pięścią zaciśniętą jak worek z węglem. Elias upadł na kolana, farby w nim burzyły się, tworząc w jego umyśle wizję: starzec jako ptak, co leci nad morzem atramentu, wolny, ale bez skrzydeł. Lecz wizja pozostała w nim, nie na płótnie, i sto złotych ulotniło się jak dym.
Kilkanaście takich poranków minęło w kalejdoskopie smaków i policzków. Był chłopak z akademii, co przyszedł z notesem pełnym szkiców — wybrał go Elias za iskrę w oku, co przypominała lont bomby. Chłopak siedział, notując gorączkowo, podczas gdy farby znikały w gardle artysty: ochra jak piasek pustyni, gdzie marzenia grzebią się same; sepia jak wspomnienia z sepii fotografii. „To rewolucja!” — wykrzyknął chłopak na początku, oczy błyszczące. Ale gdy sytość nadeszła, a portret ogłosił się gotowy, entuzjazm zgasł. „Sto złotych? Za żołądkową galerię?” — parsknął, i liść spadł jak gwiazda z nieba, pozostawiając ślad na twarzy Eliasa czerwony jak jego ambicja. Innym razem była to wdowa, czarna jak żałoba, co wybrał ją za smutek w uśmiechu — smutek, co smakował jak indygo, głęboki i duszący. Połykał farby, czując, jak jej strata osiada w nim jak kurz na relikwiach, ale wdowa wstała z krzesła jak zemsta, i jej dłoń, ciężka od pierścieni wspomnień, zafundowała mu portret na twarzy — siniak w kształcie serca.
Z każdym takim „dziełem” Elias czuł, jak jego wizja kruszeje. Nie o to chodziło. On nie chciał być klaunem; chciał być prorokiem, tym, co pochłania świat, by go odrodzić w sobie. Farby nie były trucizną — ach, nie! — one były eliksirem. W jego brzuchu mieszały się, tworząc symfonie kolorów, które malowały sny: portret dziewczyny stawał się lasem błękitnych drzew, co szumią pieśniami o miłości; starzec — rzeką sepii, niosącą wspomnienia do morza wieczności; chłopak — wybuchem ochry, co rozsadza mury akademii. Lecz sny te były jego więzieniem, zamknięte w ciele, nie na płótnie, i świat nie płacił za marzenia połknięte. Tłum rósł, lecz nie z podziwu — z ciekawości, tej drapieżnej, co żre artystę żywcem. A sto złotych? Raz czy dwa monety zabrzęczały w sakiewce, od tych, co widzieli w nim szaleńca godnego jałmużny, ale liści było więcej, każdy jak pieczęć na jego porażce.
Pewnego deszczowego świtu, gdy niebo płakało farbą szarą jak ołów, Elias siedział w swojej norze — pokoju nad piekarnią, gdzie zapach chleba mieszał się z wonią zaschniętych tubek. Ściany pokryte były szkicami: nie płótnami, lecz mapami jego żołądka, diagramami kolejności barw, równaniami, w których ultramaryna plus czerwień równa się dusza. „Dlaczego nie widzą?” — mruczał do lustra, w którym odbijała się twarz poorana, oczy zapadnięte jak studnie po suszy. „Ja ich maluję od środka, gdzie prawda jest najczystsza, gdzie krew miesza się z tęczą”. Ale lustro milczało, a deszcz bębnił jak palce krytyków. Wtedy przyszła wizja — nie sen, lecz jawa absurdalna, jak te, co nawiedzają proroków w chwilach zwątpienia. Ujrzał siebie nie jako malarza, lecz jako wędrowca, Cygana z krwi i kości, co handluje nie portretami, lecz patelniami — patelniami, na których smażą się dusze, złociste i chrupiące.
Pomysł był tak absurdalny, że Elias roześmiał się — pierwszy raz od miesięcy, śmiech jak trzask pękającego płótna. Wstał, sięgnął po szafę pełną szmat i farb, i zaczął ucharakteryzowanie. Na twarz nałożył czerń i ochrę, mieszając je palcami w maskę Cygana: oczy podkreślone węglem jak gwiazdy w nocy bezksiężycowej, usta pomalowane szkarłatem jak krew z gry w karty z diabłem. Broda — farbowana na siwiznę sepii — zwisała jak lina ucieczki. Ubranie? Łachy z jarmarku, haftowane nićmi z marzeń, a na plecach worek pełen patelni — starych, porysowanych, co widziały więcej posiłków niż Elias portretów. „Patelnie” — szepnął do siebie — „nie do gotowania strawy, lecz do smażenia dusz. Za sto złotych nie portret, lecz talerz wieczności”.
Następnego ranka, gdy słońce przebiło chmury jak pędzel przez mgłę, Elias — nie van Farbe, lecz Cyganka Eliasza — rozstawił swój kramik nie na placu katedry, lecz na bazarze, gdzie hałas mieszał się z zapachami cebuli i ambicji. Sztaluga? Zostawiona w norze, zbędna jak relikt starego świata. Zamiast płótna — patelnia na stojaku, lśniąca jak zwierciadło grzechu. Tłum był inny: nie ciekawscy intelektualiści, lecz głodni życia, co kupują cuda za grosze. „Portrety! Prawdziwe portrety na patelni!” — wołał głosem ochrypłym od farb, akcentem wymuszonym, co brzmiał jak melodia z karawan. Wybrał pierwszą ofiarę — nie, klientkę: staruszkę o twarzy pomarszczonej jak jabłko w spiżarni, co niosła kosz z jajkami.
Usadził ją na skrzynce, patelnię ustawił przed sobą. „Dusza pani na talerzu, za sto złotych” — szepnął konspiracyjnie, jak wróżka czytająca w fusach. Staruszka zmrużyła oczy, ale kiwnęła głową — w jej wieku cuda smakują jak wspomnienia. Elias sięgnął po tubki, ukryte w wozie jak relikwie. Nie połykał ich teraz; nie. Wyciskał farby na patelnię — ultramarynę najpierw, co syczała jak morze na rozżarzonym metalu, potem czerwień, co bulgotała jak krew w kotle wróżki. Mieszał je drewnianą łyżką, wyciągając z worka iskrę — nie ognia, lecz fantazji: patelnia, nagrzana w jego wizji, nie paliła, lecz transmutowała farby w obrazy. Ciepło jego dłoni, wspomnienie połkniętych dusz, budziło je do życia. Na patelni wyłonił się portret: staruszka jako królowa jabłoni, z twarzą złocistą, oczy pełne soków jesieni.
Tłum zamarł. Staruszka zapłaciła sto złotych — nie z litości, lecz z zachwytu, bo portret na patelni nie był martwy; on żył, parując aromatem farb, co smakowały jak jej młodość. „To ja! Ja z czasów, gdy świat był słodki!” — zawołała, i tłum runął naprzód. Elias — Cyganka — pracował gorączkowo: dla kowala, co dostał patelnię z portretem jako wulkan żelaza, lawą płynącym; dla tancerki ulicznej, której dusza wirowała na metalu w tańcu błękitu i szkarłatu. Farby nie szły na marne; mieszały się z ciepłem patelni, tworząc obrazy, co dało się jeść — nie dosłownie, ach nie, lecz duchowo, bo każdy kęs powietrza nad nimi budził wspomnienia.
Ale absurd nie zna granic. Wkrótce wieść dotarła do dawnego tłumu — tych z placu katedry. Przyszli, sceptyczni, z kieszeniami pełnymi doubli i serc pełnych żalu. „To oszustwo!” — krzyknął ten sam kupiec, co kiedyś spoliczkował Eliasa. Lecz gdy Cyganka wybrał go, usadził przed patelnią i zaczął rytuał — farby sycząc, mieszając się w portret kupca jako smoka z workami monet zamiast łusek — coś pękło. Kupiec ujrzał siebie: nie chciwego, lecz strażnika skarbów marzeń. Zapłacił sto złotych, i łzy spłynęły po jego twarzy, mieszając się z parą farb. Liść nie spadł; zamiast tego — oklaski.
Elias van Farbe, w przebraniu Cygana, zrozumiał: awangarda nie leży w połykaniu świata w samotności, lecz w jego dzieleniu, nawet na patelni. Jego portrety nie wisiały na ścianach; smażyły się na stołach bazaru, jedzone wzrokiem i sercem. A on? Przyszedł do historii nie jako największy awangardzista, lecz jako ten, co nauczył, że sztuka to głód zaspokojony wspólnie. Tłum rósł, patelnie lśniły, a w jego brzuchu, wciąż pełnym resztek farb, rodziły się nowe wizje — o sporcie, gdzie biegacze połykają ścieżki, a zapaśnicy malują blizny tęczą. Lecz to już inna opowieść, na inną patelnię.
Wieczorami, gdy bazar cichł, Elias zdejmował charakteryzację, patrzył w lustro i śmiał się. „Sto złotych za duszę — i ani jednego liścia”. Świat go połknął, lecz on — on go strawił. I tak, w absurdzie fantazji, stał się legendą: malarzem, co malował ustami, a sprzedawał patelniami. A czyste płótno? Zostało w norze, jako relikt — dowód, że sztuka zaczyna się tam, gdzie kończy się płótno.
Lecz w snach Eliasa płótno ożywało. Widział, jak farby, te połknięte, wracają — nie jako plamy, lecz jako armia kolorów, co maszeruje przez ulice miasta. Prowadziły one parady absurdalne: malarze, co walczą na ringu z pędzlami zamiast pięści, bokserzy, co ciosami rysują pejzaże na ciałach rywali; tancerki, co wirują w balecie farb, gdzie każdy krok to kreska mistrza. W tych wizjach sport i sztuka splatały się w jedno — dyscyplina ciała jako płótno dla duszy, absurd wysiłku jako poezja. Elias budził się z tym głodem: może następny rozdział jego życia to arena, gdzie zamiast patelni — ring, a zamiast farb — pot i krew, mieszane w portrety zwycięzców.
Pewnego dnia, gdy bazar huczał od transakcji, Elias ujrzał go: chłopaka z akademii, tego samego, co kiedyś parsknął szyderą. Chłopak stał z notesem, oczy pełne głodu. „Mistrzu” — powiedział, klękając — „naucz mnie”. Elias uśmiechnął się pod cygańską maską. „Portret?” — zapytał. Chłopak kiwnął głową. Usadzili go na skrzynce, patelnia zalśniła. Farby syczały: ultramaryna dla marzeń, czerwień dla pasji. Portret wyłonił się — chłopak jako feniks z piór pędzli, unoszący się nad zgliszczami starych szkiców. Zapłacił sto złotych, lecz dodał coś więcej: zaproszenie do akademii, gdzie czekali ci, co zrozumieli.
Tak Elias wszedł do historii — nie z hukiem kanonu, lecz z sykiem patelni. Jego awangarda nie wstrząsnęła muzeami; wstrząsnęła stołami, gdzie dusze smażą się na złoto. I w tym absurdzie, w tej fantazji na granicy smaku i wzroku, znalazł nieśmiertelność: jako ten, co nauczył, że największe dzieło to to, co dzielisz, nawet jeśli smakuje jak farba i patelnia.
Dni mijały, a legenda rosła. Kupcy wracali po więcej — nie portretów, lecz lekcji: jak mieszać kolory życia na metalu codzienności. Matrony zamawiały patelnie dla córek, by smażyły na nich marzenia o balach i romansach. Nawet biskup miasta, ten o twarzy surowej jak kamień ciosany, przyszedł potajemnie: „Portret mojej wiary” — szepnął. Elias namalował go jako katedrę z żywych witraży, gdzie anioły tańczą w tęczy. Biskup zapłacił, i w katedrze, nocą, palił się ogień na ołtarzu — nie kadzidła, lecz wspomnień.
Lecz w Eliasie tliła się nostalgia. Czasem, w ciszy nocy, wyjmował stare tubki i połykał odrobinę — dla smaku dawnej samotności. I wtedy sny wracały: wizje sportu jako sztuki, gdzie maratończycy połykają kilometry jak farby, a ich metę malują potem tęczowym; zapaśnicy, co w uściskach rysują mapy mięśni, portrety siły absurdalnej. „Może kiedyś” — mruczał — „ring zamiast bazaru”. Ale na razie patelnie wystarczały. One karmiły nie tylko brzuch, lecz duszę świata.
I tak, w tym mieście, gdzie sztuka spotyka absurd, Elias van Farbe — Cyganka z farb w żyłach — snuł dalej swoje wizje. Bo największy awangardzista nie umiera; on się smaży, powoli, na wiecznym ogniu geniuszu.
Symfonia Zamknięta w Metalu
Kiedy lato na dobre rozpostarło skrzydła nad miastem, a Ratusz zdawał się przysypiać pod ciężarem nadchodzącego upału, orkiestra Filharmonii im. Tytusa Melchiora przygotowywała się do najdziwniejszego koncertu w swojej historii. Nie było to przedsięwzięcie oficjalnie zapowiedziane w programie artystycznym — dyrektor Filharmonii, człowiek o uśmiechu przypominającym niepewną kreskę stawianą na końcu wypracowania, wolał nie wypowiadać się publicznie na temat tego, co miało nadejść. Twierdził jedynie, że „sztuka zawsze wymaga ofiary” i że „publiczność musi zostać zaskoczona, zanim sama zacznie zaskakiwać”. Brzmiało to tak, jakby przewidywał zamieszki na widowni albo spontaniczny atak braw.
Za kulisami panowała atmosfera, w której mieszał się zapach zmęczenia, adrenaliny oraz czegoś, czego orkiestranci nie byli w stanie jednoznacznie nazwać. Dla jednych było to ekscytujące, dla innych niepokojące, a dla paru — zwyczajnie śmierdzące konserwami w sosie własnym.
W sali prób, długiej na tyle, że echo miało tam swoje mieszkanie, pojawił się dyrygent — maestro Ambroży Głogowski, człowiek, który wierzył, że świat jest partyturą, a ludzie ciągle grają fałszywie. W jego ruchach była groza kogoś, kto przez lata porozumiewał się wyłącznie wskazówką batuty, a słowa traktował jak elementy zbędne, choć niekiedy dekoracyjne.
Za nim pojawili się asystenci, dźwigając na wózku kilkadziesiąt metalowych puszek. Błyszczały chłodnym blaskiem, a ich blachy odbijały światło sufitowych lamp w sposób niepokojąco przypominający oczekiwanie. Każda puszka była opisana numerem, a niektóre miały dodatkowe adnotacje, takie jak „ostrożnie”, „głębokie brzmienie”, „nie potrząsać, wybucha”.
Orkiestranci przystąpili do próby.
Ale próba ta nie przypominała w niczym znanego im wcześniej przygotowania koncertowego. Zamiast instrumentów na pulpitach czekały im puste puszki — surowe, metalowe cylindry, które zdawały się bardziej odpowiednie jako magazyn fasoli niż jako narzędzie przechowywania muzyki.
— Proszę państwa — zaczął maestro, używając głosu, który mógłby równie dobrze zwołać stado drapieżników — dziś nie gramy na instrumentach. Dziś gramy do nich.
Kilku muzyków zakaszlało ze zdziwienia, jakby nagle ich płuca odmówiły udziału w tym eksperymencie.
— Każdy solista — kontynuował maestro — wdmuchuje swoją partię do puszki. Trębacz — proszę bardzo. Wiolinistka — również. Fletniści — wiadomo. Perkusiści… hm, proszę improwizować ze świadomością metalicznej akustyki. Każda puszka otrzyma swoje brzmienie. Każdy fragment utworu uzyska zamkniętą formę. A podczas samego koncertu…
Tu zawiesił głos, pozwalając, by cisza przywarła do ścian jak ciekawski kot.
— …otworzymy je. Po kolei. W odpowiednim rytmie, tempie i dynamice. Nuty dokładnie oznaczają, kiedy, jak i kto otwiera puszkę.
Orkiestranci patrzyli na niego tak, jak patrzy się na człowieka, który oświadcza, że od dziś powietrze będzie płatne. Ale maestro Głogowski nie tolerował sprzeciwu. Nigdy. Nawet jeśli miałby kierować cichą rewolucją muzyczną, która doprowadzi melomanów do łez — z zachwytu lub desperacji.
Rozpoczęła się pierwsza próba.
Trębacz, znany ze swego donośnego ego, uniósł puszkę do ust jak kielich z cudownym płynem. Nabierał tchu — może zbyt wiele — po czym dmuchnął swoją partię z taką gorliwością, że puszka niemal zapadła mu się w dłonie. Metal przyjął dźwięk z lekkim jękiem. Wszyscy na sali poczuli, że byli świadkami czegoś… dziwnego. I prawdopodobnie nielegalnego w kilku krajach.
Gdy przyszła kolej na wiolinistkę, scena stała się jeszcze bardziej osobliwa. Bo jak „wdmuchać” partię skrzypiec? Artystka, młoda kobieta o palcach tak delikatnych, że mogłyby rozplątać supeł w ludzkich myślach, spojrzała najpierw na maestro, potem na puszkę, a wreszcie — na swoją duszę, którą widać było w jej oczach. Wzięła głęboki oddech i z ustami uformowanymi w niemal niewidoczny dzióbek, zaczęła odtwarzać swoją partię. Było w tym coś lirycznego, coś z prapoczątków ludzkiej muzyczności — dźwięk bez instrumentu, czysta pamięć melodii, przenoszona w strumieniu powietrza.
Fleciści, oboistki, harfiarz, a nawet kontrabasista — każdy wdmuchiwał swój fragment utworu do metalowej komory. Niektórzy robili to z powagą chirurgów podczas operacji, inni — z miną kogoś, kto właśnie przyznaje się do winy, której nie popełnił.
Po kilku godzinach sala była pełna puszek zamkniętych, zalutowanych i opisanych jak skarby archeologiczne. Maestro patrzył na nie z dumą alchemika, który właśnie odkrył przepis na przemianę ciszy w dźwięk.
Dzień koncertu nadszedł szybciej, niż ktokolwiek z muzyków mógłby sobie życzyć. Publiczność zebrała się tłumnie. Sala pękała w szwach. Plotki rozeszły się po mieście niczym zapach świeżo pieczonego chleba: podobno orkiestra przygotowała coś niezwykłego, podobno filharmonia zmienia tradycję, podobno to będzie skandal, historia, katastrofa albo objawienie.
Orkiestra wyszła na scenę — lecz zamiast instrumentów dźwigała puszki. Setki puszek. Niektóre lśniły jak srebro, inne były matowe, gdzieniegdzie widać było ślady po wcześniejszym dotyku — jakby muzyka odbiła w nich swoje linie papilarne. Publiczność zamarła. Nikt nie rozumiał, co się dzieje, ale wszyscy wiedzieli, że wkraczają na teren zakłóconych norm, a takie momenty bywają warte każdej ceny.
Maestro wszedł na podium. Jego batuta połyskiwała niczym wędrówka błyskawicy. Rozłożył ręce, a orkiestra zajęła pozycje, które w innym świecie byłyby logiczne, ale tu zdawały się świadczyć o zbiorowej halucynacji.
Pierwsze takty — to znaczy: pierwsze szarpnięcia batuty — wyznaczyły rytm otwierania puszek.
Trębacz otworzył swoją jako pierwszy.
Rozległo się puf!, które natychmiast przecięła fala dźwięku, jakby zamknięta w metalowej komorze partia wyrywała się na wolność, zdeformowana przez podróż, ale wciąż rozpoznawalna. Widzowie drgnęli. Niektórzy zakryli usta. Ale nikt nie przerwał ciszy, która rosła między dźwiękami.
Potem przyszła kolej wiolinistki. Jej puszka otworzyła się z subtelnym pssst, z którego wydobył się delikatny, zwiewny ton — jakby dawny dźwięk skrzypiec przeniknął przez metalowe żyły i przekształcił się w nową formę, obcą, a jednak dziwnie piękną.
Fleciści uwolnili nagromadzone melodie falami krótkich syknięć, które przebiegały przez salę niczym stado drobnych duchów, zbyt nieśmiałych, by pokazać się w pełni.
Perkusiści… cóż, ich puszki nie uwolniły dźwięków, lecz serię nieprzewidywalnych eksplozji rytmicznych „puknięć”. Publiczność podskakiwała w fotelach, a maestro prowadził to wszystko ze spokojem człowieka, który widział znacznie dziwniejsze rzeczy na salach prób.
Każda puszka uwalniała swój dźwięk w odpowiedniej chwili. Każdy artysta poruszał się według ścisłego zapisu nutowego, który wyglądał jak skrzyżowanie instrukcji dla astronautów z przepisem kulinarnym na syrop z niecodziennych owoców.
A gdy cała orkiestra zaczęła otwierać swoje puszki w gęstej sekwencji, dźwięk przypominał muzyczną burzę: chaotyczną w pierwszej warstwie, lecz spójną w głębokiej strukturze. Publiczność nie wiedziała, czy słucha koncertu, czy jest świadkiem uwalniania zapomnianej formy życia, która rozwija swoje skrzydła z metalowych kokonów.
W pewnym momencie, gdy puszki zaczęły się otwierać masowo, dźwięk zalał salę. Maestro uniósł batutę wysoko, jakby trzymał piorun na niewidocznej nici. Zakończenie było nagłe, gwałtowne i absolutne: ostatnia puszka otworzyła się z głośnym klang, po którym zapadła cisza tak czysta, że słuchacze czuli jej krawędzie.
Publiczność nie wiedziała, co robić.
Ktoś zaklaskał. Potem drugi. A potem wszystko ruszyło jak powódź: ludzie wstawali, krzyczeli, wiwatowali, niektórzy płakali, inni próbowali wyjść, ale byli zbyt oszołomieni, by znaleźć drzwi.
Maestro skinął głową — lekko, prawie niezauważalnie. Orkiestranci trzymali w dłoniach puste puszki, które teraz były ciche, obojętne i zimne, jakby nic nigdy w nich nie istniało.
Ale publiczność już uwierzyła, że dźwięk można zamykać. Że muzykę można zakląć w metal. Że koncert nie musi być grany — może zostać uwolniony.
Po koncercie w kuluarach mówiło się o rewolucji. Krytycy spierali się, czy to genialne, bluźniercze czy po prostu dziwaczne. Jedni chcieli powtórki, inni domagali się zwrotu pieniędzy, jeszcze inni pragnęli kupić puszki jako pamiątki.
A maestro Ambroży Głogowski stał z boku, opierając się o ścianę, i patrzył na swoje dzieło z wyrazem człowieka, który spuścił na świat coś, czego nie da się już cofnąć.
I tylko jeden człowiek przyglądał mu się z uśmiechem pełnym rozpoznania — Edgar Łomżyński, który tego wieczoru, sprzedając patelnie przed Filharmonią, usłyszał muzykę uciekającą z metalu i zrozumiał, że są na świecie tacy artyści, którzy również chcą, by rzeczy niemożliwe stały się możliwe.
A świat — o dziwo — czasem pozwala na to, choćby przez chwilę.
Tańce Uwięzione w Szklanej Tafli
W labiryncie starego teatru, gdzie kurtyny szeptały sekrety zapomnianych premier, a parkiet skrzypiał pod stopami duchów balerin, Madame Isolde de Verre, choreograf o oczach ostrych jak sztylety z kryształu, zbierała swoją trupa na próbę, która miała rozbić granice między ruchem a obrazem, między efemerycznością tańca a wiecznością szkła. Isolde nie była zwykłą artystką; ona była alchemiczką gestów, wizjonerką ery, w której ciało nie unosiło się w powietrzu, lecz odciskało się na szkle — cienkim, kruchym, jak skóra wspomnień. Słyszała echa symfonii w cynie Leopolda von Schattena, patelni Eliasa van Farbe, i te historie paliły jej w kościach jak nieskończony piruet: „Jeśli sztuka to akt uwięzienia duszy” — mawiała do tancerzy, głosem miękkim jak jedwab, lecz twardym jak szkło — „to taniec musi go zamknąć w tafli, by go wyzwolić w blasku”. Tak narodził się jej manifest: choreografia nie tańczona, lecz malowana, nie ulotna, lecz zapisana na szkle — taflach ustawionych na scenie jak lustra losu, czekające na dotyk farb i potu.
Sala prób, ukryta za ciężkimi drzwiami teatru, pachniała lakierem i wysiłkiem, jakby powietrze było utkane z nici mięśni napiętych do granic. Tancerze wchodzili w ciszy rytualnej, ich ciała lśniące w półmroku jak rzeźby z marmuru, co ożywają o zmierzchu: prima balerina Lira, smukła i gibka jak wiatr w gałęziach wierzby, z dłońmi, co rysowały w powietrzu łuki miłości i żalu; danseur noble Viktor, o torsie wyrzeźbionym w kształt fal morskich, nogi jak sprężyny gotowe do skoku w otchłań; corps de ballet — sześć cieni, mężczyzn i kobiet, ich ruchy zsynchronizowane jak echo w kanionie. Byli to weterani desek, ci, co tańczyli dla koronowanych głów i cieni w lożach, lecz dziś ich oczy błyszczały niepewnością — mieszaniną lęku i ekstazy, bo Isolde, z notesem w dłoni jak księgą zaklęć, rozkładała przed nimi arsenał szkieł. Dziesiątki tafli, pionowych i poziomych, ustawionych na sztalugach, czyste i zimne, czekające na esencję gestu. „Dzisiaj nie tańczymy dla oczu” — ogłosiła choreograf, jej głos echem odbijającym się od ścian jak pierwszy plié — „tańczymy dla szkła. Każdy ruch, każde arabesque — namalowane farbą z waszego potu. Ono pochłonie waszą duszę, a na premierze… wyzwoli ją w kalejdoskopie”.
Pierwsza była Lira, prima o krokach lekkich jak motyle w burzy. Jej solo — te eteryczne piruety, co wirują jak gwiazdy w nocnej symfonii — miało być zapisane na szkle nr 1, tej pionowej tafli oznaczonej „Allegro etereo”. Stała przed szkłem, farba w dłoni — nie zwykła, lecz mieszanka pigmentów z jej własnego potu, zebranego po porannej rozgrzewce, gęsta i osobista, niosąca zapach soli i marzeń. Na znak Isolde, dłonią umaczaną w błękicie ultramaryny, zaczęła malować: nie pędzlem, lecz ruchem ciała — arabesque w prawo, smuga błękitu na szkle, wijąca się jak rzeka łez; grand jeté w lewo, czerwień kadmowa rozbryzgana jak krew pasji. Pot spływał po jej skórze, mieszając się z farbą, tworząc esencję: nie suchy rysunek, lecz żywy gest, wchłaniany przez szkło jak wilgoć przez piasek. Lira czuła, jak piruet opuszcza jej biodra — nie ulga, lecz ofiara, jakby oddawała kawałek siebie kruchej powierzchni. Gdy ostatnia smuga zatonęła w tafli, otarła dłoń o szmatę, co zadrżała jak echo aplauzu, i cofnęła się, wpatrując w swoje odbicie: nie twarz, lecz wir błękitu i czerwieni, tańczący w nieskończoność. „Ono… oddycha mną” — wyszeptała, dotykając zimnego szkła palcami, co zostawiły ślad rosy wspomnień.
Następny był Viktor, danseur o skokach potężnych jak grzmoty Zeusa. Jego partia — te majestatyczne entrechats, co tną powietrze jak miecze honoru — miała trafić na szkło nr 7, poziome, oznaczone „Andante nobile”. Nogi szeroko, farba w ochrze i sepii, wdmuchiwał gest w taflę: pas de deux z cieniem, smugi ochry rozciągające się jak mięśnie napięte do bólu; assemblé w górę, sepia kapiąca jak atrament z pióra losu. Jego pot mieszał się z pigmentem, tworząc hybrydę: nie martwy obraz, lecz pulsujący ruch, absorbowany przez szkło jak echo w studni. Viktor czuł, jak jego siła zwalnia, jakby nogi oddawały rytm dawnych bitew — te noce na deskach, gdzie skakał dla pustych sal, marząc o partnerce, co nigdy nie wróciła. Gdy finałowy entrechat zrysował się na szkle, otarł czoło, westchnienie jego brzmiące jak coda walca. „Tafla pamięta mój ogień” — powiedział cicho, a jego oczy, głębokie jak morze po sztormie, odbiły blask smug sepii.
Trupa pracowała w transie kolektywnym, każdy tancerz stając się pędzlem własnego przeznaczenia. Corps de ballet malował w synchronii — ich ruchy, te precyzyjne port de bras, co splatają się jak nici przeznaczenia — na szkle nr 15, farbami w zieleni i złocie, ich pot zbiorowy tworzący mozaikę: smugi zieleni jak liście w wietrze, złoto jak korony zapomnianych królestw. Prima Lira dołączała w duecie z Viktorem, ich gesty splatające się na jednej tafli — jej piruet w błękicie kolidujący z jego skokiem w ochrze, tworząc dysonans wizualny, co rwał duszę: harmonia chaosu, gdzie ciała nie dotykają, lecz malują siebie nawzajem. Nawet choreograf Isolde, zazwyczaj strażniczka ciszy, dołączała sporadycznie — jej dłonie, żylaste jak gałęzie starego dębu, kreślące adagio na szkle bocznym, farbą indygo, niosącą zapach żalu i geniuszu. Każda tafla zamykała się ceremonią: lakier ochronny, etykieta z choreografią, numerem i imieniem tancerza, układana na stojakach jak mapa tańca. Isolde dyrygowała tym wszystkim gestem dłoni, jej oczy płonęły jak reflektory na premierze — „Kolejność! Intensywność! To nie improwizacja, to alchemia ciała!” — wołała, a sala wypełniała się ciszą ciężką od uwięzionych ruchów.
Gdy próba dobiegła końca, trupa spojrzała na swoje dzieło: las tafli na stojakach, lśniących w blasku lamp jak okna do innego świata, pełne esencji gestów. Nie tańczono więcej; ciała odetchnęły, lecz dusze czuły pustkę — nie w mięśniach, lecz w rdzeniu, jakby oddały cząstkę siebie szklanym więzieniom. „Jutro premiera” — oznajmiła Isolde, jej głos miękki jak finał fouetté — „i one zatańczą za nas. My będziemy tylko… odbiciami”. Wyszli w noc, ulice miasta szumiące jak nieskończony glissade, a w ich snach szkła szeptały: ruchy wijące się w uwięzieniu, tęskniące za światłem, gotowe wybuchnąć w ekstazie wizualnej.
Premierowa noc nadeszła jak wichura — powietrze gęste od napięcia, teatr wypełniony po balustrady: arystokraci w tiarach utkanych z tradycji, krytycy o piórach ostrych jak szpileczki baletowe, miłośnicy sztuki z programami w dłoniach, gotowi ciąć choreografię na gesty. Bilety rozeszły się w szeptach, bo wieść o „Tańcu na Szkle” krążyła jak dym z lampy alchemika — absurd awangardy, inspirowany symfonią w cynie i patelniami dusz. Isolde weszła na scenę ostatnia, dłonią w geście jak batuta cesarzowej, trupa za nią — bez kostiumów baletowych, lecz z farbami w dłoniach, tafle ustawione na scenie jak labirynt luster, czekające na wyzwolenie. Publiczność zamilkła; cisza była ich hołdem, ich pragnieniem cudu.
Choreograf uniosła dłoń, i zaczęło się: nie taniec, lecz malowanie. Pierwsza — tafla Liry, nr 1, na sygnał gestu: precyzyjny ruch, trzy sekundy po otwarciu kurtyny. Lira, palce umaczane w ultramarynie, zaczęła „otwierać” — nie zakrętką, lecz ruchem ciała, muskając szkło dłonią, co rozprowadzała pigment: arabesque ożywało, smuga błękitu wirowała pod światłem reflektorów, rzucając cienie piruetów na ściany teatru. Publiczność wstrzymała oddech; gest nie unosił się efemerycznie — pulsował, odbijał się w szkle, tworząc iluzję trójwymiarową, gdzie balerina wydawała się unosić w nieskończoność. To było Allegro etereo, lecz inne: piruet Liry, wzmocniony uwięzieniem, wirował jak galaktyka w butelce, budząc duchy w sercach widzów.
Kolejność była święta, reżim gestów — jak zegar wahadłowy fatum. Dłoń Isolde dyktowała: dwa gesty — tafla Viktora, nr 7, „otwierana” przez danseura z westchnieniem, co zabrzmiało jak preludium walca. Ruch popłynął — majestatyczny entrechat, ochra rozbryzgana w skoku, naznaczona szklanym połyskiem, jakby mięśnie nabrały kryształu. Gest wirował w świetle, mieszając się z piruetem Liry w dysonansie wizualnym, co rwał duszę: Andante nobile, uwięzione i wyzwolone, niosące jego morskie fale, sztormy na deskach, co kapały w oczy publiki jak łzy z nieba. Krytycy notowali, arystokraci bladli — to nie taniec, to manifest: gest jako więzień, co buntuje się po latach w celi szkła.
Trupa „otwierała” tafle w sekwencji absurdalnej precyzji: corps de ballet na znak — ich port de bras, figlarne, lecz z szklanym echem, jakby nici przeznaczenia szumiały kryształami; Viktor w duecie z Lirą, basowy skok, „otwierany” po czterech gestach, dudniący jak serca tytanów budzących się w pałacu luster; nawet perkusyjna sekcja ruchów — te szybkie pas de bourrée — uwolnione w seriach po dwa: krok, obrót, krok — pulsujące jak krew w żyłach publiki, naznaczone połyskiem uwięzienia. Choreografia na programach dyktowała chaos: „Rozprowadź nr 23 o 2:47, zetrzyj po 14 sekundach” — i tancerze, jak malarze dusz, wykonywali, ich dłonie tańczące nad szkłem. Gesty mieszały się nie w płynności, lecz w symbiozie: piruety gryzły się z skokami, basy dusiły figle, rytmy siekały arabesque — lecz z tego rodziła się choreografia nowa, dzika, absurdalna, gdzie szkło nadawało ruchowi krawędzie, co raniły i leczyły zarazem.
Publiczność wiła się w lożach; na początku szok — szepty zgorszenia, jak „To profanacja!”, „Gdzie pointy?” — lecz potem coś pękło. Kobieta w parterze, o twarzy pooranej tęsknotą jak partytura po adagio, poczuła, jak arabesque Liry muska jej wspomnienia o utraconym ukochanym: wir błękitu, uwięziony w szkle, wybuchł w niej łzami, co smakowały kryształem. Mężczyzna obok, generał o sercu z granitu, zadrżał pod entrechatem Viktora — skok tytana, co dudnił w jego kościach jak echo dawnych parad, tych pochłoniętych przez salę tronową. Choreografia rosła: tafle „otwierane” i „zamykane” w reżimie, gesty falujące jak morze w lustrze, uwolnione na scenie w burzy wizualnej. Isolde dyrygowała nie dłonią, lecz spojrzeniem — jej oczy, płonące jak supernowa, prowadziły chaos do porządku.
Kulminacja nadeszła w finale: wszystkie tafle — te solowe i te zbiorowe — „otwarte” naraz na gest dłoni, po 7:32 od podniesienia kurtyny. Scena wypełniła się eksplozją: piruety, skoki, splatane gesty corps — splatające się w kakofonię wizualną, co nie była chaosem, lecz objawieniem. Ruchy, naznaczone szklanym uwięzieniem, zyskały głębię: tafla nadała im wagę, jakby każdy gest niósł ciężar duszy tancerza. Publiczność wstała; nie oklaski, lecz cisza — ta głęboka, co rodzi się po apokalipsie tanecznej. Potem burza braw, łzy, okrzyki — „Boskie!”, „Nowa era!”. Tancerze, z dłońmi umazanymi pigmentem pustym jak po wyznaniu, patrzyli na siebie: Lira z uśmiechem baleriny, co znalazła duszę w szkle; Viktor z oczami pełnymi morskich gwiazd; corps śmiejący się jak cienie w labiryncie kryształu.
Lecz w tej euforii krył się absurd głębszy. Isolde, schodząc ze sceny, szepnęła do trupy: „One nie zamarzną. Tafle wrócą na próbę — i namalujemy nowe życia”. Bo taniec na szkle nie kończył się; on ewoluował. W snach tancerzy tafle szeptały sekrety: wizje sportu jako choreografii, gdzie gimnastyczki malują salta na szkle, a ich metę „otwierają” w sekwencji serc; zapaśnicy, co zamykają obalenia w lustrach, uwalniając je na macie w rytmie piruetów. Elias van Farbe, słysząc o premierze, przysłał patelnię z wygrawerowanym gestem — „Dla tańca smaku” — a Leopold von Schatten nutę w puszce — „Dla symfonii ruchu” — i Isolde roześmiała się, wiedząc, że sztuka to łańcuch absurdów.
Dni po premierze przyniosły legendę. Krytycy pisali kroniki: „De Verre uwięziła Petipę w szkle — i wyzwoliła Diagilewa z kryształu”. Tancerze wrócili do sal prób, lecz zmienieni: ich gesty głębsze, ruchy bogatsze, bo uwięzienie nauczyło ich wolności. Lira wirowała solo w paryskim deszczu, czując, jak pointy pamiętają szkło; Viktor skakał w wietrze górskim, echo tafli w dolinach. A publiczność? Przychodziła po odłamki szkieł — nie do muzeum, lecz do domów, muskając je nocami, by gesty szeptały sekrety w ciszy salonu.
Isolde siedziała w swej garderobie, otoczona partyturami i czystymi taflami, dłonią kreśląc mapy gestów. „Sztuka to nie ulotność” — mruczała — „to uwięzienie i wyzwolenie. Jak miłość, co boli w lustrze, a kwitnie w odbiciu”. W jej wizjach rodziła się następna choreografia: nie w teatrze, lecz na arenie, gdzie atleci malują wysiłek na szkle, a kibice „otwierają” go w chóralnym grand jeté. Biegacze jako arabesque, zapaśnicy jako entrechats — absurd granicy, gdzie pot miesza się z pigmentem.
I tak, w tym świecie, gdzie sztuka pochłania i oddaje, trupa de Verre stała się mitem: tańcem uwięzionym, co urzeka nie ruchem, lecz duszą. Publiczność wychodziła z teatru zmieniona — z sercami pełnymi szkła, co brzęczało gestami wieczności. A tafle? One czekały na następną próbę, zimne i pełne obietnic, gotowe połknąć świat, by go namalować na nowo.
W cieniu tej legendy, Elias van Farbe, w swej norze nad piekarnią, słyszał echo: patelnie, puszki, szkła — sztuka jako głód wspólny. Uśmiechnął się, sięgając po tubkę błękitu. „Może kiedyś namaluję im piruet” — szepnął, i świat zadrżał w absurdalnej choreografii.
Lecz nocą, gdy teatr spał, tafle szeptały dalej. W snach Isolde wirowały: gesty uciekające ze szkła, formujące chmury ruchów nad miastem, deszczem spadające na ulice, gdzie przechodnie tańczyli w rytmie uwięzionych dusz. Tancerze śnili o taflach, co rosły — nie małe, kruche, lecz olbrzymie, jak okna katedr bogów, malowane armiami balerin. A publiczność? W swoich domach, z odłamkami skradzionymi ze sceny, muskali je potajemnie: piruet Liry budził dzieci do marzeń, entrechat Viktora kołysał kochanków do snu. To był dar awangardy — taniec nie efemeryczny, lecz trwały, uwięziony w szkle, czekający na dotyk widza.
Pewnego ranka, po premierze, przyszedł chłopak — uczeń z akademii, ten sam, co notował szaleństwa malarza i dyrygenta. „Madame” — powiedział, klękając przed Isolde — „naucz mnie malować ruchem”. Choreograf uśmiechnęła się, podając czystą taflę. „Dotknij — i zobacz siebie”. Chłopak zaczął: prosty plié, dziecięcy, o matce i wiośnie. Gest uwięziony, zapisany — i w jego oczach błysnęło zrozumienie: sztuka to nie posiadanie, lecz oddanie.
Tak taniec na szkle wszedł do historii — nie z hukiem tradycji, lecz z brzękiem kryształu. Jego absurd urzekł, bo w uwięzieniu znalazła wolność: gesty, co bolą szkłem, lecz leczą duszą. I w tym świecie fantazji, gdzie sztuka graniczy ze sportem — gdzie gimnastyczka „otworzy” taflę saltem na podium, a zapaśnik wyzwoli obalenie w rytmie arabesque — rodzi się nowa era. Era, w której każdy krok to pigment, każda tafla — choreografia. A Isolde de Verre? Ona dyrygowała dalej, dłonią kreśląc mapy absurdów, gdzie taniec pochłania świat, by go wyzwolić w wiecznym piruecie.
Tancerz, który próbował zamknąć ruch w szkle
Miasto jeszcze nie zdążyło otrząsnąć się z echa ostatnich koncertów w Filharmonii, kiedy w jego bocznych ulicach zaczął krążyć nowy szept. Nie był to szept o muzykach, co zamykają dźwięk w metalowych puszkach; nie o malarzu, który jadał kolory jak śniadania dla bogów. Ten szept niósł imię — krótkie, łagodne, a jednak splątane z czymś, czego zwykłe imiona nie niosą: Nereo.