Homo viator
Tom utworów Krzysztofa Zielińskiego jest książką niezwykłą, nie tylko dlatego, że łączy kilka różnych gatunków literackich. Mamy tu wiersze, poemat epicko-liryczny, prozę poetycką, rozważania na rozmaite tematy, opowiadania i powieść.
Wiersze dotykają różnych aspektów ludzkiego życia oraz problemów egzystencjalnych i tych zwykłych, powszednich. Podmiot liryczny jawi się, jako wędrowiec przez świat i przez życie — homo viator. W tej roli stawia go już pierwszy utwór, równocześnie kreując na mitycznego herosa, czy to Herkulesa, czy Atlasa, który paradoksalnie nawet po śmierci podtrzymuje Ziemię przed stoczeniem się w przepaść chaosu:
„Wiatr pustynnym piaskiem szkielet mój zakryje,
archeolog — europoidalny, dziesięć wieków wstecz,
nie wiedząc, że ja nadal żyję,
że dźwigam niebo, by do wody nie wpadło,
że wicher zawracam, gdy paszcza trąb wyje,
że jutrzni pilnuję, by co ranek była, by
Gwiazda Wenus ze sklepienia,
które dźwigam, świeciła.”
/Byłem — jestem — będę/
Można ten obraz odczytywać, jako współczesne nawiązanie do mitów, jakich wiele, ale można też, i ja obstaję przy tej właśnie opcji, jako figurę człowieka (poety) czującego współodpowiedzialność za losy świata. Postać wrażliwego na zło, niesprawiedliwość i cierpienie homo viator to light motive całej książki, nie tylko jej lirycznej części. Bohater ten wspomina, marzy, tęskni, pragnie kochać i być kochany:
„Popatrzymy sobie w oczy głęboko,
ty spoważniejesz, ja się roześmieję.
Zmartwisz się, że to koniec,
Najdalszy Wszechświata zakątek.
Ja odpowiem radośnie,
kochana, to wyprawy początek”
/Poleć ze mną gdzieś daleko/
Nawiasem mówiąc w podobny sposób marzy o miłości bohater powieści Gwiazda Piołun zamykającej tom.
Niektóre liryki przywołują wspomnienia z dzieciństwa, przypomnienia osób bliskich i ukazują skomplikowane, a zarazem czułe z nimi relacje. Mówią o miłości, nostalgii, samotności, przemijaniu, śmierci. Ta ostatnia pokazana jest zarówno z perspektywy eschatologicznej, jak i w swoim codziennym „działaniu”, co jest szczególnie widoczne w utworze Teatrzyk nieśmieszny o tym, że nić Mojry jest kiepskiej jakości. Namacalna wydaje się być w owych wierszach wyrwa po tym, co utracone, stąd waga przywoływanych w nich wspomnień i pamięci. W szczególnie przejmujący sposób o utracie mówi wiersz Chcę umrzeć z tym zdjęciem w dłoni. Podmiotem mówiącym, a zarazem bohaterem tego utwory jest człowiek, który utracił wszystko — bezdomny. W dygresyjny, skojarzeniowy sposób opowiada on swoją historię. Mówi on: „Kiedyś miałem dom (…) Kiedyś miałem syna (…) Kiedyś miałem żonę” i, co szczególnie porusza czytelnika:
„Nie mam dokumentów.
Nie. Jeden, jedyny dokument mam.
Zawinięte w foliowy woreczek zdjęcie.
Pomięte, połamane, stare.
Zdjęcie chłopca.”
Warto nadmienić, że budowany w tym wierszu monolog, podobnie jak w wielu innych, w których występują zwykli bohaterowie, konstruowany jest tak, by brzmiał, przy całym swoim lirycznym ładunku, w sposób naturalny.
Motyw przemijania w oryginalny sposób, zarówno pod względem konstrukcji wiersza, jak i ujęcia tematu pojawia się jeszcze m.in. w tekście Bezsenność w nicości. Mamy tu poszarpane wersy nadające wypowiedzi podmiotu dramatyzm, migawkowe, niczym w kalejdoskopie obrazy i oryginalne metafory: „gryps od Pana Boga”, „pijane myszy”, „lód w umyśle” i wiele innych.
W wierszach Krzysztofa Zielińskiego nie brak również odniesień i uniesień religijnych. Tworzą one metafizyczną aurę dla całości lirycznej części tomu. Z drugiej strony mamy tu również zapisy codziennych, powszednich czynności jak wędrówka przez las (Cichość myśli) czy grabienie i palenie liści (Jesienny nastrój), które także nabierają wymiaru metafizycznego, dzięki czemu profanum łączy się z sacrum.
Poemat epicko-liryczny Omamiony wizją Raju, przyjąłem zaproszenie od Wielkiego Maga, albo moja wędrówka ku Arkadii opowiada na pół fantastyczną, na pół realistyczną historię poprzez metaforyczne i symboliczne obrazy. Mamy w nim wojny światów, magów, rycerzy, zarazy, motywy mitologiczne, apokaliptyczne i, wspomnianego już, wędrowca zmierzającego do symbolicznego celu. Zauważa się w nim też dyskretną ironię, a finał zaskakuje czytelnika.
Kilka próz poetyckich cechuje zróżnicowanie i sposobu obrazowania, i motywów czy konwencji. Części z nich bliżej do liryki, innym zaś do mini opowieści, a jeszcze innych do na poły filozoficznej refleksji. Znajduje tu niebanalne opisy przyrody, operujące nastrojową, indywidualna metaforyką, refleksje o naturze świata i człowieka czy sarkastyczne rozważania na temat disco polo i wyznawców tego gatunku muzyki.
Dwa umieszczone w tomie opowiadania znacząco różnią nastrojem, formułą i rodzajem. O tym, jak zesłałem potop na świat, który stworzyłem przypomina nieco przewrotnie potraktowany mit o stworzeniu świata i ludzi. Misja FOR SEKS. to intrygująca opowieść science fiction. Oba wciągają czytelnika w swoje światy.
Podobnie ma się rzecz z zamykającą tom powieścią sensacyjną z niebanalnie poprowadzonym wątkiem romansowym. Dobrze poprowadzona fabuła trzyma w napięciu. Wątki splatają się niczym w muzycznej fudze. Poetyckie opisy, ani za długie, ani za krótkie pozwalają odbiorcy złapać oddech. Ponadto powieść ta jest nie tylko niezwykłą historią, która przytrafiła się zwykłemu bohaterowi. Ma prócz tego, podobnie jak wszystkie niemal utwory z tomu metaforyczne przesłanie.
Wszystkie części tomu wzbogacają skorelowane z treścią utworów zdjęcia wykonane przez autora. Rozliczenie to lektura ciekawa, inspirująca, skłaniająca do zadumy, ale również pozwalająca na uśmiech.
„Pasmo dni moich nie składało się z głośnych wydarzeń,
ani też na widowni świata niczym nie zabłysnąłem.
Był to bieg cichego strumienia, ukrytego pomiędzy chrustem,
który tam sączy się niepostrzeżony,
a zaledwo ptaki i zwierz leśny wiedzą o istnieniu jego.
Mając ścieśniony zakres kształcenia się, zdolności moje
nie wyszły za obwód mierności.
Niczym się, przeto odznaczyć nie mogłem.
Słowem przemknąłem się w przestrzeni czasu
na kształt lotu ptaszyny w powietrzu,
na kształt biegu łodzi po wodzie,
po których żaden ślad nie pozostał.”
Ambroży Grabowski
Część I. Wiersze
Byłem — jestem — będę
„Oto jestem. Wczepiony kurczowo we włosy świata, forma uwierająca człowieka, który ją zamieszkuje”
/Oto jestem. Bogdan Loebl/
Zaprę się nogami o głębokiej wody dno kamieniste.
Zaprę się rękami o niebo świetlnymi latami świetliste.
Wzrok na krzywiźnie widnokresu zatrzymam,
gdzie Krzyż Południa naprzeciwko stóp moich.
Zamknę oczy, wstrzymam oddech,
o podróży w nieznane podumam.
Wiatr wieści ze świata do ucha mi wtłoczy,
gdzie śmierć, gdzie zaraza,
gdzie głód, gdzie wojna się toczy.
Nie dźwignę sam firmamentu,
nie dźwignę choćbym i Herkulesem i Tytanem był,
nie zagarnę ręką horyzontu.
Ocean w mig mnie pochłonie, rzeka dość wody wybroczy.
Ośmiornice z traw morskich wieniec mi uplotą,
delfiny wyniosą me ciało na brzeg,
odpłyną, nie pomnąc, że człekiem jam był.
Albatros zaskrzeczy nad ludzką lichotą.
Wiatr pustynnym piaskiem szkielet mój zakryje,
archeolog — europoidalny, dziesięć wieków wstecz,
nie wiedząc, że ja nadal żyję,
że dźwigam niebo, by do wody nie wpadło,
że wicher zawracam, gdy paszcza trąb wyje,
że jutrzni pilnuję, by co ranek była, by
Gwiazda Wenus ze sklepienia,
które dźwigam, świeciła
27.07.2021 Jezioro Jeziorak.
Na wyspie Wielki Gierczak.
Opowieść jednego drzewa
ramionami rozłożystymi
rosłem
dla was
opierałem się mrozom
mężniałem w deszczu
targany wiatrem
ptasie plemię liśćmi otulałem
i wędrowiec w moim cieniu przysiadł
teraz czekam
przyjdzie drwal z silnymi rękoma i toporem
może będę ścianami waszego domostwa
krzyżem przydrożnym
czterema obliczami Światowida
albo ramą świętego obrazu nad waszym łóżkiem
drzwiami za którymi cisza i spokój
i wieszak na twoje okrycie
może będzie ze mnie stół
jak wyśpiewał Pan Gintrowski
„Stół taki, co sam pisze wiersze,
A jak zechce może zaśpiewa”
i krzesłem przy tym stole będę
i rozmów waszych nocnych będziemy słuchali
i łzy wasze pić będziemy i wódkę rozlaną
tak — skrzypcami też mógłbym być
wysoko w C-dur skocznie bym muzykował
czy też zwycięskim hetmanem
na szachownicy zmagania toczącym
mogę być wiórem
ziemię użyźniającym
albo radość z płonącego ogniska
w świat ze skrami ponieść
jakkolwiek losy się moje potoczą
w nowym życiu wrócę
w wodzie w ziemi w powietrzu
będę
Ostróda 13.08.2022
Chcę umrzeć z tym zdjęciem w dłon
Gdzie jestem?
W domu?
Kiedyś miałem dom.
Z telewizorem, meblami i łazienką.
Nie jestem w domu.
Nigdzie nie jestem.
Głowa zmęczona nocnymi koszmarami,
a może dobrymi snami, których nie chcę pamiętać,
zaczyna pracować — niestety.
Nie obchodzi mnie, czy jest zima, czy lato.
Zawsze jest odpowiednia pora by umrzeć.
Idę przez miasto.
Nie patrzę na ludzi.
Patrzę na chodnik pod stopami.
Patrzę na kwiaty w ogródkach.
Kiedyś miałem ogródek.
I jabłonie i truskawki i altankę.
Kwiaty nie mają pogardliwego spojrzenia.
I pachną.
Nie patrzę na ludzi.
Kiedyś miałem syna.
Sadzałem go na swoich kolanach.
Oglądaliśmy dobranocki.
Potem wpadał na obiad i za chwilę już go nie było.
Może gdzieś tu jest, w tym mieście.
Może jest gdzieś.
Nie poznałbym go już chyba.
On mnie nie poznaje.
Może gdzieś tu jest.
Nie spieszę się nigdzie.
Tam gdzie byłem rano, nie było nic.
Tam gdzie podążam, też nie ma nic.
Nie mam marzeń.
Nie mam spraw do załatwienia.
Nie mam dokumentów.
Nie. Jeden, jedyny dokument mam.
Zawinięte w foliowy woreczek zdjęcie.
Pomięte, połamane, stare.
Zdjęcie chłopca.
Bogactwo?
Co to jest?
Nie wiedziałbym jak korzystać.
Mój majątek to dwie foliowe torby.
I to, co gdzieś tam znajdę.
Siadam z tym na ławce.
Koło baru.
Jedząc chleb, czuję zapach.
Kiedyś taki jeden przyniósł mi obiad
w styropianowym pudełku.
Kiedyś też dał mi 10 złotych.
Widziałem go z kobietą.
Trzymali się za ręce.
Miałem kiedyś dziewczynę.
Chodziliśmy na potańcówki.
Kiedyś miałem żonę.
Jutro nie jest ważne.
Wszystko było „kiedyś”.
„Kiedyś” też już jest nieważne.
Mam jeden dokument w kieszeni.
Merry Christmas
Mój wigilijny stół
zastawiony jest tęsknotą
I opakowaniem po czymś
„microwave 5 minutes”
I chlebem
I puszką piwa
Jestem tu już siedem miesięcy
Chyba za rok wrócę
Ocieram łzy
Na moim wigilijnym stole
leżą wspomnienia
i opłatek przywieziony latem
Nie czekam już na świąteczne kartki
których i tak nigdy nie dostawałem
— fajnie, że dzwonisz,
ale właśnie goście przyszli
Z postanowieniem
wracam w przyszłym roku
otwieram butelkę wódki
jestem tu już siedem lat
łza wpadła do kieliszka
Wigilia
na stole nic nie leży
drugi talerzyk dla nikogo
usuwam kolejny kontakt z telefonu
za oknem dzwoneczki
jestem tu już piętnasty rok
Może wrócić?
Ale po co?
Słucham bluesa
Z Johnniem Walkerem
Dublin 13.11.2021
Krótka historia pewnej znajomości
«…jak jeszcze długo
skrzypiący frazes «takie jest życie»
jedynym będzie usprawiedliwieniem
niedorzecznej śmierci Człowieka»
/Czesław Niemen. Epitafium (Pamięci Piotra)/
Anna była lekarką.
— przyjdź na kawę
— mam dyżur
— zadzwoń
— jak zejdę z dyżuru
Potem krótkie SMS-y
— miałam atak wyrostka
— jestem po operacji
— boli mnie serce
— jestem na kardiologii tutaj nie można używać telefonu
opowiem jak się spotkamy
Kilka moich telefonów, których nikt nie odebrał
Kilka SMS-ów, na które nie było odpowiedzi
— -…
— -…
— Ania jest w śpiączce będę informować
— -…
— -…
— Ania odeszła…
Odeszła?
Odeszła??
Odeszła???
Zaraz… Chwila… Jak to — odeszła?
Odeszła
a jej mali pacjenci?
Nigdy pewnie nie będą zastanawiać się
kto ich powitał na tym świecie
Nazywała je „kochane maleństwa”
Jeszcze słyszę jak mówi” kocham je jak swoje”
Odeszła?
Miała zadzwonić, miała przyjść na kawę,
miała zrobić sernik, mieliśmy pić czerwone wino
mieliśmy się śmiać
Mieliśmy…
Adagio
Nie myśl, że okno otwieram,
aby świeżego powietrza łyk zaczerpnąć.
Robię to, aby widzieć gwiazdy.
Nie myśl, że oczy otwieram, aby widzieć gwiazdy.
Oczy otwieram, aby widzieć nieskończoność.
Nie myśl, że nie patrzę na ciebie, bo cię nie kocham.
Kocham ciebie, nie widząc cię.
Nie myśl, że siedząc w ciszy, nie chcę nic słyszeć.
W ciszy więcej słychać.
Nie myśl, że klangor żurawi jest dla mnie nadchodzącą jesienią.
Jest nadzieją na kolejne lato, za chwilę.
Nie myśl, że gram na pianinie, aby zapełnić ciszę.
Dźwięki klawiszy dają ukojenie poharatanej duszy,
W brzmieniach pianina jest łyk rześkiego powietrza.
Jest bezkres nieba i gwiazdy tuż tuż.
Jest klucz dzikich ptaków.
Jest miłość spełniona.
Jesteśmy i ty i ja.
Jest nadzieja.
Jest cisza.
Ciągle jeszcze niedoskonale gram na pianinie.
Moje umieranie
Kiedy ci powiem, że cię już nie kocham,
rozpocznie się moje umieranie.
Na nic zbroja złota,
w pawie pióra strojna.
Na nic koń bojowy.
Rozpocznie się moje umieranie.
Sokołem nad Ziemią się wzniosę,
zatoczę kręgi nad plażą.
Śladów stóp naszych nie dostrzegę.
Rozpocznie się moje umieranie.
Inną ławkę w parku wybiorę,
wzrok ku niepamięci odwrócę.
Maj nozdrza urazi.
Rozpocznie się moje umieranie.
Zwiędły róże, które ci dałem,
twój zapach uleciał z pościeli.
Nasze cienie pójdą osobno.
Rozpocznie się moje umieranie.
Pójdę nad rzekę w naszą rocznicę,
rozłożę szeroko ramiona.
Twarzą do Słońca, nurt mnie poniesie.
Rozpocznie się moje umieranie.
Z głębin rzeki dostrzegam wyraźnie,
ta zbroja jest rdzawa, a rumak — Rosynant.
Mą Dulcyneę cierń róży skaleczył.
Dzień pochmurny wspólnych cieni nie stworzy.
Łez w wodzie nie widać,
rozpoczęło się moje konanie.
Ostróda 02.01.2022
Wronie
Zielone szkiełko
Znalazłem zielone szkiełko,
wygrzebałem butem z piasku,
przyłożyłem do oka.
Oto, co ujrzałem w jego zielonym blasku:
Starą lipę z ławką dookoła,
przyfolwarczny pałac słońcu się kłaniał,
ciężkie konie zaprzęgnięte w wozy
i oracza za pługiem, w trudzie ziemię krajał.
Za wsią, za łąką jeziorko,
z pnia drzewa — tratwa — chłopcy się pławili,
w trzcinach stado nieporadnych kijanek,
na brzegu babki z piasku, dzieci lepiły.
Ostatnie płonie ognisko w obozie,
drużynowy opowiada starodawne dzieje,
siedzimy wpatrzeni w płonące polana,
Nad marzeniami wiatr szumny wieje.
Na skraju wsi szkółka mała,
wrześniowa mgła lato wygoniła,
grzechocze piórnik w tornistrze,
jesień na liściach kasztanów tańczyła.
Jeszcze przez szkiełko zobaczyłem
stalówkę, obsadkę, kałamarz,
w bajce o krasnoludkach wystąpiłem,
potem zieloną ławkę, klasę
i kaflowy piec pożegnałem.
A co z zielonym szkiełkiem? Zapytacie.
Tam gdzie magię znalazłem,
tam ją w piachu schowałem.
Może kiedyś, ktoś szkiełko znajdzie
i jak ja — drogę do krainy dzieciństwa odnajdzie.
Ostróda 22.12.2021
Kwiaciarnia na Przechodniej
Od jeziora w górę,
czy z góry w dół,
dojdziesz do miejsca,
gdzie stopień krzywy,
poręcz żelazna
i Pani Wiosna taczką przyjechała.
Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej
Sny złapane w ptasie pióra
szepczą tobie — śnij, śnij
o miłości,
o łódce na wodzie,
o podróży do krainy dzieciństwa.
Śnij, śnij, złe sny pochwycimy.
I zapomnisz o nich.
Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej.
Zaczarowanym kajakiem lato przypłynęło.
Zaczarowany kot rozmawia z dziewczynką.
Zaczarowany ptak zaklęty w rysunek.
W zaczarowanej szybie kamienica i wieża kościoła.
Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej
Jesteś przechodniem na Przechodniej.
Ostróda. Maj 2019
W cichości krzyku
podrzędny przyautostradowy motel
bar z mętnymi żarówkami
i z mętnym wzrokiem kelner
w szklance z whisky odbijają się światła latarni
wariacja kolorowych neonów razi oczy
dwie małoletnie prostytutki
liczą na darmowego drinka
zaraz przyjadą Hell’s Angeles na Harleyach
obrazy jak w jakimś porypanym filmie Tarantino
szeryf z Fort Benton zawsze sprawiedliwy
i wszystkim przyjazny lekarz z Detroit
Karol Gordon, w wolnych chwilach traper
mustangi preria przygoda
odwaga i szlachetność w parze
ostatnie co pamiętam
huk i łoskot
patrzę w sufit biały sufit
robi się jasno — dzień
gaśnie światło — noc
mówią do mnie
„TAK” — mrugnij dwa razy
„NIE” — mrugnij raz
czasami nie chce mi się „rozmawiać”
wolę zmyślać nowe zakończenia
obejrzanych filmów
przeczytanych książek
wymyślać nowe historie
zawsze szczęśliwe
męczą mnie
krzyczę
mrugam do bólu powiek
wiele razy
nie wiedzą
niemego krzyku nikt nie słyszy
gdybym był tam w tym barze
postawiłbym dziewczynom drinka
Platon na przystanku autobusowym
A wieczorem
jedwabną woalką
Pani Mgła okrywa świat
W perspektywie ulicy
płyniesz
w jasnym płaszczu
z parasolką
Bez słowa
przytulasz się
obejmuję cię za szyję
Stoimy w milczeniu
Nasze usta nieodważne
nie znajdują się
jeszcze
powstrzymujesz moje
niesforne dłonie
Pani Noc
w welurowej pelerynie
gasi światła w oknach
Płomień świecy
roztapia w czerwonym winie
nasze pożądanie
Zsuwa się biała sukienka
Wzrok obejmuje każdy
zakątek twego ciała
Leżymy
pomni
swej czystości
W perspektywie ulicy
płyniesz
w jasnym płaszczu
z parasolką
Wiem
jak co wieczór
miniesz mnie
wpatrzona w telefon
Ostróda 20.11.2021
Niebieski autobus
uciekł mi autobus
biegłem za nim
w lusterku widziałem kierowcę
uderzyłem pięścią w blachę
matowy odgłos
przyspieszenie
widziałem pasażerów
patrzeli przed siebie
nikt się nie odezwał aby poczekał
uciekł mi autobus
zrozpaczony pobiegłem za zakręt
szara pusta ulica
mdłe latarnie
był niebieski
08.08.2021
W samolocie, gdzieś pomiędzy GDA, a DUB.
Glasgow nocą
Miasto widziane z przydrożnego parkingu
jest sznurami bursztynowymi korali,
jest błyskami kolorowych reklam.
Jest ciche, bezszelestne, intrygujące.
Miasto wciąga łapczywie.
Przetłacza aortami wodę.
Pochłania, przetwarza.
Nabrzmiewa, puchnie.
Jestem w mieście, jestem miastem.
Śmierdzę, tonę w śmieciach.
Jelitami rurociągów wydalam.
Płucami parków wentyluję.
Ciżba ciągle spóźniona.
W autach, na rowerach,
na chodnikach, w autobusach,
pędzi, goni, pogania, ochrzania.
W dole koralowy porządek ulic.
Ferie świateł mówią „przyjdź do mnie”.
Zachęcają, próbują omamić.
Z góry gwiazdy mówią „zostań, gdzie jesteś”.
Jestem na przyautostradowym parkingu.
Jestem widzem.
Jestem zachwytem.
Jestem zadumą.
Powrót z nocnej zmiany
Monotonia miarowych kroków
odmierza czas między latarniami.
Jasno, półmrok,
ciemno.
ciemno.
Półmrok, jasno.
Jest przy mnie, jak zawsze.
Najpierw krótki, wyraźny.
Z każdym kolejnym krokiem,
wydłuża się i szarzeje. Zanika.
Wyłania się za mną, rozciągając od stóp.
Dogania mnie, idzie obok.
Teraz podążam posłusznie za nim.
Dokąd idziemy?
Zanim odpowiedział, schował się w szarości.
Zniknął tam, gdzie ścieżki łatwo pomylić,
a korzeń nogę podstawia.
Zaglądam w mijane okna.
Zazdrostki strzegą tajemnic
domu, w którym nikt na mnie nie czeka.
Jest tu, wynurza się z nieistnienia.
Pomagam Mu przetrwać w kręgu światła.
Czuję, że się przygląda.
Naciągam głębiej czapkę.
Wskazał kierunek wyciągnięciem ręki.
Krople deszczu spływające z powiek
skrzą się,
rozszczepiają światy.
Rozbryzgując kałużę,
wskoczyliśmy na drugi stopień werandy.
Mdłe światło żarówki każe Mu zostać w tyle.
Spoglądam jeszcze raz na ulicę.
Zamykam przed Nim drzwi.
Wiem, że będzie tu jutro czekał.
Mój cień.
Ostróda 9.07.2020
Zwątpienie
Właściwie… jestem…
Nikim? Niczym?
Może Czymś, Kimś, kogo nie ma?
Może jestem wymysłem Świata Wirtualnego?
Albo Czasoprzestrzeń wydała na Świat swoje dziecko
jakże niedoskonałe, ze wszystkimi ludzkimi ułomnościami.
Może nie przypadkowo mam na imię jak patron wędrowców?
Może razem podróżujemy w Przestrzeni?
Nieskończoności Przestrzeni — chylę przed Tobą czoło.
Może to prawda, co mówią o Równoległych Światach?
Światach niezrozumiałych, dziwnych w dziwnym czasie.
Czas? Czym jest Czas?
Nieprzemijającą Wiecznością, podzieloną na sekundy?
Zamkniętym zbiorem godzin między Narodzinami a Śmiercią?
Może zagubiliśmy się w Pętli Czasu?
Może nie ma nas tam, gdzie jesteśmy?
Miłość?
Czy naprawdę istnieje?
Może to nasze pragnienia ją stworzyły?
Poeci opisali?
Święty Paweł zdefiniował?
Może Życie to fikcja?
Może fikcja jest piękna, a my chcemy wierzyć w to, co jest:
— cudowne?
— nieskazitelne?
— nieosiągalne?
Może Życie jest dopiero po życiu?
Może po życiu już nic nie ma?
Może nie ma światła w Tunelu?
Może jest Pustka?
N I C O Ś Ć…
Taka jak tam, gdzie kończy się Kosmos?
Czy Kosmos się gdzieś kończy?
Kto wie, gdzie kończy się Kosmos?
Kto wie?
Ja nie.
Nikt nie wie.
Pytania, pytania, pytania.
Ostróda 03.03.2018
Przemyślenia starej studni
Stary Człowiek
podnosi moją powiekę
pochyla się
wiadro z szybkim szczękiem łańcucha
marszczy mój idealny wygląd
te same poranne odwiedziny
od wielu dziesiątek lat
Patrzę w niebo
wysłuchuję pogwarek
wrzucacie do studni
słowa
owa
owa
troski
oski
oski
radości
ości
ości
Nie jestem studnią
jestem powierniczką waszych tajemnic
Nie jestem studnią
jestem życiodajną wodą
Nie jestem studnią
jestem żywym źródłem
Nie jestem studnią
jestem waszym odbiciem
Nie jestem studnią
jestem waszym życiem
Ja jestem życiem
Jestem w was
Jesteście we mnie
Nie jestem studnią
jestem waszymi
lękami
ami
ami
Stary Człowiek
kołowrotem unosi wiadro
Bierzcie i pijcie z niego wszyscy.
Pisano w:
Dublin 03.01.2022
Ringaskiddy 04.01.2022
Galway 05.01.2022
Cichość myśli
Pogrążam się w nieistnienie,
w niebyt, w jesienną tęsknicę.
Zanurzam się w leśne ostępy.
Ptaki zamilkły,
drzewa kołyszą się leniwie przy monotonnym poszumie.
Liście szeleszczą pod stopami.
Przenikam do cudownego świata braku potrzeby czegokolwiek.
Mogę nie mieć myśli.
Mogę nie mieć marzeń.
Mogę tu zostać, albo mogę iść.
Mogę obrać dowolny kierunek na leśnych rozstajach.
Nie liczą się dni przyszłe.
Nie liczą się dni minione.
Przysiadłem na omszałym pniu.
Piję gorącą herbatę.
Wpatruję się w falujące korony drzew.
Z listopadowego zamyślenia wyrywa mnie dobiegający
zza lasu,
zza jeziora
gwizd parowozu.
Rozglądam się dookoła.
Złamana brzoza.
Posępny widok drzewa przedwcześnie obumarłego.
Słoje tego drzewa, liczydło lat, pozostaną już niezmienne.
Teraz będzie postępować stała, powolna degradacja.
Nie chcę być jak ta brzoza.
Odrzucam liczenie dni niegdysiejszych.
Leśna ścieżka zawiodła mnie nad brzeg śródleśnego jeziora,
które szykuje się do zimowego trwania.
Ale odrodzi się.
Wszystko odżyje w dniach przyszłych,
w pluskających rybach
i ważkach na trzcinie,
w radości ptaków
i konwaliach na polanie.
Te chwile,
te godziny,
te dni przyszłe,
wyczekiwane,
najważniejsze,
tylko one się będą liczyły.
Jesienny nastrój
Wrześniowy, mglisty dzień.
Zgarniam w ogrodzie opadłe liście
spośród agrestu, porzeczek, róż.
Grabiami podgarniam tlący się stosik.
Nastrój jesienny.
Jak wtedy, gdy rozstawałem się z dzieciństwem.
Paliłem w kaflowym piecu listy.
Czytałem — każdy jeszcze raz
i patrzyłem jak ginie w płomieniach.
Listy, pamiątki po zapomnianych przyjaciołach,
dziecinne
i kolonijna chusta…
Płoną w ogniu liście.
Na każdym liściu list.
Płonie liść/list od dziewczyny „nie tej właśnie”.
Płonie liść/list od dziewczyny „jak marzenie”.
Na liściach/listach zacierają się ślady liter od kolegów.
Na klonowym liściu widać jeszcze cyrylicę —
to płonie list od Galiny ze Lwowa.
Płoną liście/ listy krótkich, obozowych przyjaźni.
Zatańczył wiatr nad ogniskiem.
Rozwiał po ogrodzie liście/listy/litery/popiół/pył.
To zapewne od gryzącego dymu łza w oku.
25.09.2022
Gdzieś w UK
Miałem to zrobić wczoraj
Miałem wczoraj po lesie pochodzić,
wgniatać butami miękki mech,
kostur zrobić z gałęzi,
przez strumień przeskoczyć.
I oddychać, oddychać, oddychać.
Miałem wczoraj książkę przeczytać,
na barykadzie stać ze sztandarem,
maszerować w upale i słocie,
zdobyć Twierdzę Na Skale.
I zwyciężać, zwyciężać, zwyciężać.
Miałem wczoraj iść polną drogą,
falującym łanom się przyglądać.
wiosennych treli skowronka wysłuchać,
przed zapomnianą kapliczką głowę pochylić.
I być pokornym, pokornym, pokornym.
Miałem wczoraj spotkać dziewczynę,
w zwiewnej sukience miała być,
na karuzeli włosy wiatr miał nam targać,
miałem jej w oczy patrzeć.
I wyjechała bez słowa, bez słowa, bez słowa.
Ostróda. Styczeń 2020
Sanna
Cztery czarne ogiery
ciągną skrzynie na saniach
Ich mozół ogromny
Skrzynia jest wielka, pełna po brzegi
dechy surowe, bez ozdób
wieko zamknięte na skobel
Byłem tam
Uniosłem pokrywę
Zdradzę po cichu, co zobaczyłem
Zapach wiosny
Konwalie i bez
I plaster młodego miodu
I miłość tam widziałem
Wielką, ogromną
zrazu nieśmiałą
Widziałem dziecię się rodziło
słyszałem pierwszy szczebiot jego
patrzyłem jak do matki się ufnie tuliło
W zlodowaciałej ziemi
grzebią kopytem ogiery
mroźny wiatr się zrywa
I jeszcze w skrzyni zobaczyłem
zawieruchę, tłum wielki ludzi
szli z pięściami i pieśnią
sztandary na szańcach zatknęli
zwyciężył kto zginął
zwyciężonym historia wybaczy
Pandora igłę światła wypuściła
promieniem nadziei
z dna puszki ludzi mamiła
I lato w skrzyni nastało
pełne radosne złociste
kłosy jęczmienia obfite
Już woźnica obrok odjął
łyk gorzałki z bukłaka pociągnął
grzywy białe od mrozu
zaparły się zadnimi nogami w zmarzlinie
czujne na lejców szarpnięcie
ale wódz — woźnica pijany
pod baranią się czapą podrapał
usiadł okrakiem na skrzyni
wodze ujął w zziębnięte dłonie
strzelił z bicza
he jaa! heejjjaa!
zawołał
przeleciał dreszcz po końskich grzbietach
trzeszczy uprząż skórzana
szarpnęły odrywane od lodu sanie
ruszyli kłusem
furman zaprzęgu widma
obrał przed siebie kierunek
Patrzę w nicość ciemności
Czy mi się zdaje?
Czy śpiew pobrzmiewa?
Czy jeszcze widzę
wijącą się wstążkę?
Wiatr płatkami śniegu wywija?
Czy może wiersz to niedokończony?
Znikli galopem w tumanie
zostałem na rozstajach
tam już cwał opętańczy się zaczął
I nie wiem
czy tylko zaglądałem do skrzyni?
Czy w jej środku byłem?
A może
byłem śnieżną zawieruchą?
Ostróda 30.12.2021
Szept bzu
gałązka świeżego bzu
zroszona majowym deszczem
grono liliowego kwiecia
szemrze
dlaczego
dlaczego
wiosna jest tak krótka
dlaczego
w ciepłą noc nasze kwiaty
muszą zwiędnąć
dlaczego
zielone liście chronią
od słońca
nie od śmierci
dlaczego
Wąbrzeźno 1966
Skrzypiące, kręte, pachnące wilgocią murów schody,
drzwi ze staroświecką kołatką.
Przedpokój.
Może pokój.
Może salon.
Czarne przedwojenne meble.
Kredens pełen kryształów.
W białego słonia wmontowany zegar,
I jeszcze jeden zegar,
czarny, oszklony, z dwoma wahadłami.
Było też czarne pianino,
kiedyś…
Kiedyś grała na nim moja matka.
Miała białe podkolanówki,
lalki i jasne warkoczyki.
I była pękata, czarna, pachnąca naftaliną szafa,
pełna garderoby już niepotrzebnej,
obuwia, w którym nikt od dawna nie chodził,
książek dawno przeczytanych,
z którymi żal się rozstać,
karton po butach pełen pożółkłych zdjęć,
dawno nieoglądanych.
I stała tam wersalka wcale nie przedwojenna.
I były tam problemy powojenne.
A na Rynku
słońce to samo,
bruk ten sam,
pomnik na Placu Zwycięstwa
ten sam.
Dla mnie na zawsze ten sam.
Konfabulacja
Czy pamiętasz?
Co?
Pamiętasz jak stałaś na szkolnym korytarz?
Kiedy?
Gdy zbiegałem po schodach,
stałaś z koleżankami.
Pamiętasz?
Ale kiedy?
W technikum, w 3C byłem, a ty w 2A.
Pamiętasz?
Nie!
Spódniczkę krótką miałaś i bluzkę w kratę.
Uśmiechałaś się.
Spotkaliśmy się wzrokiem.
Odwróciłaś głowę zawstydzona.
Ja śmiałości nie miałem.
Pamiętasz?
Nie!
Na szkolnym apelu niby przypadkiem
musnąłem twoją dłoń.
Nie cofnęłaś ręki,
ale i nie spojrzałaś na mnie.
Miałem się odezwać.
Uciekłaś zaraz.
Nie pamiętasz?
Nie!
A jeszcze…
Jak po czerwcowej łące szliśmy, pamiętasz?
Pod rozłożystym klonem pszczół słuchaliśmy?
Nie pamiętam!
Nie byłam tam z Tobą.
Nie było NAS.
Okryję cię kocem.
Dobranoc tato.
Wędrówka (przed) ostatnia
Jeszcze wspominam jak było onegdaj.
Jeszcze w umyśle lata dzieciństwa.
Jeszcze młodość beztroska.
A tu wiatr duje, deszczem zacina.
Zimność zewsząd się wciska.
Idź w świat, idź, myśl dręczy.
Idź, nim ziemia cię skryje.
Głos z gór i z oceanów mnie zawezwie.
Na proporcu białe konwalie wyszyję
i wyruszę bez planu, przed siebie.
Siedem lat będę wędrował.
Siedem mórz w łódce przepłynę.
W siedmiu lasach będę nocował.
I siedem par butów pożegnam.
Ukłonię się ludziom nieznanym.
Chlebem się ze mną podzielą.
Puchar wina z nimi wypiję, zaśpiewam.
Pomacham dzieciom z daleka.
O świcie dalej wyruszę — świat czeka.
Głodnych nauczę siać zboże.
Chorych dotykiem wyleczę.
Skruszonym winy wybaczę.
W pałacach okna otworzę.
W ogrodach konwalie posadzę.
O grobie matki sny mi przypomną.
Noc będzie smutną, samotną, markotną.
Siwe włosy przegarnę
i ruszę w podróż powrotną.
Zatęsknię za chatą nad rzeczką,
za ogniem trzeszczącym w kominie.
Wrócę nim tęcza wodę wypije.
Wrócę nim jesień przeminie.
Na brzozowej korze swe życie opiszę.
Gorąca kawa wspomnienia odgrzeje.
Korę wrzucę do ognia.
Na strony świata wiatr myśli rozwieje.
Odwieszę plecak na kołku.
Kostur powieszę na ścianie.
Czy coś dobrego zrobiłem?
Czy coś po mnie zostanie?
15.08.2021
Dublin (Baldonnell)
Bezsenność w nicości
Apatycznym wzrokiem wpatruję się
w lód pływający na dnie szklanki.
Po wielu górach chodziłem.
Potykam się o kretowiska.
Jak Konfucjusz (?)
Telefon nie dzwoni.
Brudne ściany i żelazna prycza.
Gryps od Pana Boga
nieczytelny.
Bladawy promień Słońca
w kącie lufcika.
I ociężałe kroki podbitych butów
raz — dwa
raz — dwa
raz — dwa
lewa — prawa
lewa — prawa
lewa — prawa
Dziesięcioletni chłopiec biegnie do jeziora,
niezdarne kijanki próbujące uciec
w popłochu
lewa — prawa
lewa — prawa
chłopiec kijem/mieczem
bohatersko zwycięża
z wrogiem/pokrzywami
lewa — prawa
lewa — prawa
A jednak się kręci
i sześć pierścieni Saturna
raz — dwa
raz — dwa
Nie ratowałem ojczyzny jak Cyceron
i nie będę za nią umierał.
Lód w umyśle nie topnieje.
Mogę wstrzymać Ziemię
i ruszyć Słońce…
Myślałem (?)
lewa — prawa
lewa — prawa
Wrzask kaprala
Prosta ścieżka!
Paragraf!
Szablon!
Przepis!
Procedura!
Re — gu — la — min!!!
Zrozumieliście obywatelu!?
Obywatelu NIKT!
D n i e j e
Przewrócona szklanka.
Wódka wsiąkła w klepisko.
„Ćma” poszła do domu.
Pijane myszy opowiadają
jak to buszowały w zbożu
raz — dwa
raz — dwa
raz — dwa
raz — dwa
Mosiężne wahadło od dawna
leży na dnie zegara
urwane
Big Bang, czyli Wielki Wybuch
i co się działo czternaście miliardów lat później
W Nicości z niczego
Grzmot powstał
Nicość nieodgadniona
Grzmot bez nazwania
Nicość zakręciła Grzmotem
Grzmot rozległ się w Nicości
Nicości nikt nie widział
Grzmotu nikt nie słyszał
Z Grzmotu z Nicości
Z tańca mgławic z wiru
Nikt powstał
Nikt nieznany
Nikt nienazwany
Nie wiedzieli o nim
I Nicość i Grzmot i Wir
Nikt z Nicości
Nikt z Grzmotu
Nikt z Wiru
Organizm
Z Nicości Wiatr
Deszcz w Wirze
Grzmot w Powietrzu
Wiosna
Ostróda 11.06.2022
Poleć ze mną gdzieś daleko
Polećmy między gwiazdy —
ty w zwiewnej szacie,
ja w czarnym surducie,
ty radosna, ja ponury.
Ominiemy galaktyki
Ominiemy czarne dziury.
Mleczna Droga zostanie gdzieś z boku
Zostaniemy sami, nie lubimy tłoku.
Zostawimy wszystko za sobą.
Ty będziesz ze mną, a ja będę z tobą.
Po dniu pełnym turbulencji
ty w białej podomce,
ja w czarnym szlafroku
zaczniemy wędrówkę
do świtu od zmroku.
Na nasz widok zawstydzony
teleskop zmruży oko.
Trzymając się za ręce
zerkniemy na Ziemię,
pomyślimy — dnieje.
Popatrzymy sobie w oczy głęboko,
ty spoważniejesz, ja się roześmieję.
Zmartwisz się, że to koniec,
Najdalszy Wszechświata zakątek.
Ja odpowiem radośnie,
kochana, to wyprawy początek.
Komu marzenia? Komu?
Oddam marzenia już niepotrzebne
oddam tęsknoty niespełnione
oddam pragnienia niezaspokojone
Włożę w kolorowe koperty
wypuszczę na wiatr, jak latawce
Niech płyną w innych dni dal
Płyną marzenia przez świat
płyną w barwnych listach
bez nadawcy i bez adresata
Będą czekać na ciebie na łące za miastem
Znajdziesz je na grani i nad urwiskiem
Mogą być w morskiej bryzie i w bursztynie
Możesz je złapać przytulić
Chciej tylko rękę wyciągnąć
Tylko poczuj życia niedosyt
Olsztyn 27.10.2022
Baśń tysiąca i jeszcze kilku nocy
Tam, gdzie wiedźma zaplata warkocze swoim córkom,
gdzie harpunnicy szykują rzeź waleniom,
nad Morzem Północnym,
gdzie nawet wichrom za zimno,
gdzie wodę zderzenie ze skałami boli
Tam będę czekał na ciebie
zziębnięty, mokry, stęskniony.
Przyjdziesz do mnie,
uciszysz wiatry,
uspokoisz wody,
rozświetlisz mrok.
Stara Głowa nam opowie
o osiemnastu majowych minutach,
o pracowitej nocy Aniołów,
o nie przebrzmiałych głosach rozpaczy…
Ratujcie nasze dusze — błądzi w przestrzeni.
Tam przyklękniemy,
tam zmówimy modlitwę,
tam łza w oku się pokaże
za tych, co na Lusitanii.
Płynąc po rozległych wodach Rodanu
myślami będę przy kaplicy na moście.
Będziesz czekała tam na mnie.
Tam gdzie pasterz pierwszy głaz położył.
Tam gdzie czwarte przęsło do wody wpada.
Tam przyjdę.
Ukłonem do tańca cię zaproszę,
na moście w Awinion.
Pod niebem Andaluzji przysięgniemy sobie Miłość.
W uliczkach Srebrnej Filiżaneczki się zagubimy.
Odnajdziemy się w zaułkach puebla słońcem pobielonego.
Na białymi piasku Atlantyku napiszemy nasze inicjały.
Będziemy kochać się w gaju oliwnym
i tak minie tysiąc i jeszcze kilka nocy.
Aneks do Baśni
Czyli co miałem na myśli pisząc „to coś”, co nazwałem Baśnią tysiąca i jeszcze kilku nocy.
No i zagmatwałem się tak, że znajomi do mnie zadzwonili, o co właściwie chodzi z tą baśnią?
Niby wszystko jasne, podróż z północy na południe. Z miejsc złych do krainy szczęśliwości.
Aby udzielić odpowiedzi moim przyjaciołom, i aby wszyscy mieli jasność, to wyjaśniam, co następuje:
Część pierwszą pozostawiam do dowolnej interpretacji Czytelników.
Część druga to opowieść o wizycie w miejscu katastrofy, o której się mało wspomina, a szkoda, bo utonęło wówczas aż 1198 osób.
7 maja 1915 roku u wybrzeży Irlandii, 10 mil od półwyspu Old Head, został storpedowany przez niemiecki okręt podwodny U-20 transatlantyk Lusitania. Statek poszedł na dno w osiemnaście minut.
(Old Head — moja (nie)znajomość angielskiego przetłumaczyła to jako Stara Głowa). Zdarzenie to, (ale tu zdania są podzielone) zadecydowało o przystąpieniu USA do pierwszej wojny.
Ratujcie nasze dusze (Save Our Souls) lub według innej interpretacji ratujcie nasz statek (Save Our Ship) to sygnał SOS
Część trzecia mówi o spotkaniu na moście, który rozsławiła pani Ewa Demarczyk. śpiewając wiersz Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.
Most w Awinion.
Młody pasterz usłyszał głos z nieba, który nakazał mu wybudować most. Anioł posłał go do miejscowego biskupa, jednak hierarcha zażądał, aby Bénézet udowodnił, iż sprawa ma charakter pozaziemski. Pasterz dźwignął głaz tak wielki, że trzydziestu mężczyzn miałoby z nim kłopot i zaniósł go na brzeg Rodanu. Dowodem pamięci o legendarnym pasterzu jest kaplica na moście, w której miał spocząć Bénézet.
A co z tańcami? Faktycznie tańczono całe wieki, ale nie na moście, gdyż ten jest zbyt wąski, a pod mostem.
W chwili obecnej z pierwotnie dwudziestu przęseł zachowały się tylko cztery.
W części czwartej użyłem określenia Srebrna Filiżaneczka. To Kadyks. Miasto założone przez Fenicjan około 1100 r. p.n.e. Z każdej strony otoczone jest wodą. Z lądem łączy go cienki pas ziemi i niedawno stosunkowo pobudowany most.
Przez charakterystyczny kształt i odbijające się w wodzie światła, nazywane to miasto jest właśnie La Tacita de Plata, czyli Srebrna Filiżaneczka.
Andaluzja słynie z uprawy oliwek.
Mam nadzieję, że, o niczym nie zapomniałem.
Teraz zapraszam do przeczytania baśni tysiąca i jeszcze kilku nocy.
Oczywiście opisałem wszystko w wielkim skrócie, ale nie było moim zadaniem udzielać lekcji historii, bo wierzę, że jeśli kogoś zaciekawiły te fakty, to znajdzie na nie odpowiedzi bez wychodzenia z domu.
I to by było na tyle (jak mawia klasyk).
Ostróda 14.05.2015
List do siebie
Pamięci Mariusza „Mańka” Z.
List do siebie piszę dzisiaj
Przeczytam go trzydzieści lat temu
—
Byłem dziś pożegnać przyjaciela
—
trzydzieści lat wcześniej
—
Byliśmy nieszczęśliwi
Świat chcieliśmy zdobyć
Nie dawało się
bo:
Kierownik. Praca. Socjalizm
Świat rzucał kłody pod nogi.
Śmialiśmy się i piliśmy wódkę
Gadaliśmy o dziewczynach i robocie
I narzekaliśmy
na system
na rząd
na układy
na wszystko
I znowu o dziewczynach
O Fiacie 126p i o zlewozmywaku
i że telefonu nie podłączyli
—
List piszę dzisiaj do siebie
—
trzydzieści lat wstecz
Przeczytam za trzydzieści lat
—
Byłem dziś pożegnać przyjaciela
—
Mamy
mieszkania
auta
telefony w kieszeni
Ale
nie ma z kim pić wódki
nie ma z kim się śmiać
i narzekać nie ma z kim
—
trzydzieści lat wcześniej
nie wiedzieliśmy
że jesteśmy szczęśliwi
Ostróda 3.11.2022
W zielone? Nie gram
Pewnego dnia w podróż ruszyłem
prawie jak Syzyf głaz ogromny toczyłem
Las zielony na swej drodze spotkałem
przez ostoje zwierzyny
przez młode buczyny
przez pisklęta w gniazdach
głaz potoczyłem
Rzekę ze złotymi rybkami napotkałem
życzeń nie miałem złowiłem
głaz w poprzek przetoczyłem
bieg rzeki zmieniłem
Do morza dotarłem
bryza nozdrza drażniła
zawór ze ściekami otworzyłem
co zdołało uciekło
resztę głazem zabiłem
Góra na mej drodze stanęła
tunel wykopałem głaz przepchnąłem
potem beczką trotylu
górę w powietrze posłałem
Ludzie o oczach szczęśliwych by się zdawało
na środku kuźnia
przez palenisko głaz przetoczyłem
słomiane strzech spaliłem
Stopy zdarte do krwi
koszula podarta ledwo plecy okrywa
deszcz winy zmywa
wiatr wspomnienia przywiewa
A tak niedawno
wrześniowego poranka
żołędzie zbierałem
do kasztanowego ludzika się śmiałem
Na krawędzi płaskiej Ziemi się zatrzymałem
jeszcze Drogi Mlecznej nie zniszczyłem
skrwawione serce w nicość każe pchnąć głaz
w przestrzeni przeminę i w zapomnieniu skonam
a więc niech się dokona.
20.10.2021 Napisane w samolocie.
Gdzieś pomiędzy DUB, a GDA
U świętego Wojciecha
Jestem w miejscu, gdzie niby nic się nie dzieje,
a dzieje się.
Jestem w miejscu, gdzie dni biegną,
a jakby nie biegły.
Jestem w miejscu gdzie Słońce świeci,
a jakby pochmurno było.
Jestem w miejscu, gdzie Życie ze Śmiercią walczy,
Śmierć zwycięża.
Jestem w miejscu, gdzie sekundnik ma chwile zadumy.
Zegarze wszystkowidzący to nie twoja wina.
Jestem w miejscu, gdzie gość mile widziany zapukał,
wejdź, Pani Nadziejo.
Jestem w miejscu, gdzie przed Żartem drzwi zamknięte,
jego krotochwilni druhowie, Swawole, zostali na bulwarach.
Jestem w miejscu, które jest w Mieście,
ale stąd do Miasta daleko.
Jestem w miejscu, gdzie pod powiekami galopujące konie,
wspomnienie zapachu majowych łąk się zaciera.
Jestem w miejscu, gdzie Wierze z Miłością po drodze,
ale droga wyboista.
Jestem w miejscu, gdzie nie mam już „swoich” spraw,
„moje” sprawy nie są już moje.
Kiedy ostatni przedświt błyśnie,
będzie cicho, bez zapowiedzi.
Jestem w miejscu, gdzie kalendarz wisi.
Kiedy Pierwsza Gwiazdka? Nie wiadomo.
Ale jeszcze przyjdzie.
Kiedyś przyjdzie na pewno.
Gdańsk. Czerwiec 2019
Napisane w szpitalu św. Wojciecha, gdzie byłem zmuszony zatrzymać się na parę dni.
Teatrzyk nieśmieszny
o tym, że nić Mojry jest kiepskiej jakości
OSOBY:
Jasiu.
Jerzy
Romek
„Rolnik”
N.N.
ODSŁONA PIERWSZA
Jasiu, gdy przyszedł do szpitala to był „na chodzie”.
Miał około pięćdziesiąt lat. Chyba był kawalerem.
Dostawał morfinę zawsze, gdy o to poprosił.
Rodzina odwiedzała go dość często. Odwiedziny wyglądały tak:
Jasiu, ta lodówka to ci nie jest potrzebna.
Dałbyś ją Kaśce, a saneczki dla Grzesia.
Po tygodniu nie wstawał z łóżka.
Po dwóch pukał do Bram Niebieskich.
ODSŁONA DRUGA
Jerzy miał czterdzieści dwa lata, kiedy zachorował.
Był pszczelarzem. Kroplówki, kilogramy tabletek, morfina.
Za pół roku żegnaliśmy go na Spokojnej.
ODSŁONA TRZECIA
Romek. Młody chłopak przyjaźnie nastawiony do świata.
Zaorzesz mi działką? Zapytałem kiedyś. Nie ma sprawy, po niedzieli.
Nie zdążył.
Za dwa tygodnie był w Białymstoku.
Kiedy był jego pogrzeb?
Byłem w pracy.
Miał dwadzieścia dwa lata.
ODSŁONA CZWARTA
Nazywaliśmy go „rolnik”. Siedział na parapecie szpitalnego okna.
Co ci jest? Zapytał.
Nie wiem.
Jakie dostajesz leki?
Nic nie dostaję.
Jakie miałeś badani?
Jeszcze żadnych.
Oo, chłopie to ty już do piachu.
Sam nie miał już jednego płuca.
ODSŁONA PIĄTA
Tego ostatniego nie znałem w ogóle.
Widziałem go w Olsztynie w szpitalu zwanym „sanatorium”.
Wiecie jak siedzi Chrystus Frasobliwy? On tak siedział cały
dniami na korytarzu.
Zaglądałem do sali, w której było jego łóżko.
Wlewy — wymioty. Wymioty — wlewy.
I przerwa w cierpieniu, na korytarzu, do następnych wlewów.
Pewnego razu wróciłem do szpitala z sobotnio-niedzielnej
przepustki.
Nie było go na korytarzu.
Łóżko na którym wcześniej leżał, było świeżo posłane.
Ile miał lat?
Jak miał na imię?
Nie wiem.