E-book
7.88
drukowana A5
Kolorowa
65.53
Rozliczenie

Bezpłatny fragment - Rozliczenie

Gwiazd piołun


5
Objętość:
201 str.
ISBN:
978-83-8324-880-6
E-book
za 7.88
drukowana A5
Kolorowa
za 65.53

Homo viator

Tom utworów Krzysztofa Zielińskiego jest książką niezwykłą, nie tylko dlatego, że łączy kilka różnych gatunków literackich. Mamy tu wiersze, poemat epicko-liryczny, prozę poetycką, rozważania na rozmaite tematy, opowiadania i powieść.

Wiersze dotykają różnych aspektów ludzkiego życia oraz problemów egzystencjalnych i tych zwykłych, powszednich. Podmiot liryczny jawi się, jako wędrowiec przez świat i przez życie — homo viator. W tej roli stawia go już pierwszy utwór, równocześnie kreując na mitycznego herosa, czy to Herkulesa, czy Atlasa, który paradoksalnie nawet po śmierci podtrzymuje Ziemię przed stoczeniem się w przepaść chaosu:

„Wiatr pustynnym piaskiem szkielet mój zakryje,

archeolog — europoidalny, dziesięć wieków wstecz,

nie wiedząc, że ja nadal żyję,

że dźwigam niebo, by do wody nie wpadło,

że wicher zawracam, gdy paszcza trąb wyje,

że jutrzni pilnuję, by co ranek była, by

Gwiazda Wenus ze sklepienia,

które dźwigam, świeciła.”


/Byłem — jestem — będę/

Można ten obraz odczytywać, jako współczesne nawiązanie do mitów, jakich wiele, ale można też, i ja obstaję przy tej właśnie opcji, jako figurę człowieka (poety) czującego współodpowiedzialność za losy świata. Postać wrażliwego na zło, niesprawiedliwość i cierpienie homo viator to light motive całej książki, nie tylko jej lirycznej części. Bohater ten wspomina, marzy, tęskni, pragnie kochać i być kochany:

„Popatrzymy sobie w oczy głęboko,

ty spoważniejesz, ja się roześmieję.

Zmartwisz się, że to koniec,

Najdalszy Wszechświata zakątek.

Ja odpowiem radośnie,

kochana, to wyprawy początek”


/Poleć ze mną gdzieś daleko/

Nawiasem mówiąc w podobny sposób marzy o miłości bohater powieści Gwiazda Piołun zamykającej tom.

Niektóre liryki przywołują wspomnienia z dzieciństwa, przypomnienia osób bliskich i ukazują skomplikowane, a zarazem czułe z nimi relacje. Mówią o miłości, nostalgii, samotności, przemijaniu, śmierci. Ta ostatnia pokazana jest zarówno z perspektywy eschatologicznej, jak i w swoim codziennym „działaniu”, co jest szczególnie widoczne w utworze Teatrzyk nieśmieszny o tym, że nić Mojry jest kiepskiej jakości. Namacalna wydaje się być w owych wierszach wyrwa po tym, co utracone, stąd waga przywoływanych w nich wspomnień i pamięci. W szczególnie przejmujący sposób o utracie mówi wiersz Chcę umrzeć z tym zdjęciem w dłoni. Podmiotem mówiącym, a zarazem bohaterem tego utwory jest człowiek, który utracił wszystko — bezdomny. W dygresyjny, skojarzeniowy sposób opowiada on swoją historię. Mówi on: „Kiedyś miałem dom (…) Kiedyś miałem syna (…) Kiedyś miałem żonę” i, co szczególnie porusza czytelnika:

„Nie mam dokumentów.

Nie. Jeden, jedyny dokument mam.

Zawinięte w foliowy woreczek zdjęcie.

Pomięte, połamane, stare.

Zdjęcie chłopca.”

Warto nadmienić, że budowany w tym wierszu monolog, podobnie jak w wielu innych, w których występują zwykli bohaterowie, konstruowany jest tak, by brzmiał, przy całym swoim lirycznym ładunku, w sposób naturalny.

Motyw przemijania w oryginalny sposób, zarówno pod względem konstrukcji wiersza, jak i ujęcia tematu pojawia się jeszcze m.in. w tekście Bezsenność w nicości. Mamy tu poszarpane wersy nadające wypowiedzi podmiotu dramatyzm, migawkowe, niczym w kalejdoskopie obrazy i oryginalne metafory: „gryps od Pana Boga”, „pijane myszy”, „lód w umyśle” i wiele innych.

W wierszach Krzysztofa Zielińskiego nie brak również odniesień i uniesień religijnych. Tworzą one metafizyczną aurę dla całości lirycznej części tomu. Z drugiej strony mamy tu również zapisy codziennych, powszednich czynności jak wędrówka przez las (Cichość myśli) czy grabienie i palenie liści (Jesienny nastrój), które także nabierają wymiaru metafizycznego, dzięki czemu profanum łączy się z sacrum.

Poemat epicko-liryczny Omamiony wizją Raju, przyjąłem zaproszenie od Wielkiego Maga, albo moja wędrówka ku Arkadii opowiada na pół fantastyczną, na pół realistyczną historię poprzez metaforyczne i symboliczne obrazy. Mamy w nim wojny światów, magów, rycerzy, zarazy, motywy mitologiczne, apokaliptyczne i, wspomnianego już, wędrowca zmierzającego do symbolicznego celu. Zauważa się w nim też dyskretną ironię, a finał zaskakuje czytelnika.

Kilka próz poetyckich cechuje zróżnicowanie i sposobu obrazowania, i motywów czy konwencji. Części z nich bliżej do liryki, innym zaś do mini opowieści, a jeszcze innych do na poły filozoficznej refleksji. Znajduje tu niebanalne opisy przyrody, operujące nastrojową, indywidualna metaforyką, refleksje o naturze świata i człowieka czy sarkastyczne rozważania na temat disco polo i wyznawców tego gatunku muzyki.

Dwa umieszczone w tomie opowiadania znacząco różnią nastrojem, formułą i rodzajem. O tym, jak zesłałem potop na świat, który stworzyłem przypomina nieco przewrotnie potraktowany mit o stworzeniu świata i ludzi. Misja FOR SEKS. to intrygująca opowieść science fiction. Oba wciągają czytelnika w swoje światy.

Podobnie ma się rzecz z zamykającą tom powieścią sensacyjną z niebanalnie poprowadzonym wątkiem romansowym. Dobrze poprowadzona fabuła trzyma w napięciu. Wątki splatają się niczym w muzycznej fudze. Poetyckie opisy, ani za długie, ani za krótkie pozwalają odbiorcy złapać oddech. Ponadto powieść ta jest nie tylko niezwykłą historią, która przytrafiła się zwykłemu bohaterowi. Ma prócz tego, podobnie jak wszystkie niemal utwory z tomu metaforyczne przesłanie.

Wszystkie części tomu wzbogacają skorelowane z treścią utworów zdjęcia wykonane przez autora. Rozliczenie to lektura ciekawa, inspirująca, skłaniająca do zadumy, ale również pozwalająca na uśmiech.


„Pasmo dni moich nie składało się z głośnych wydarzeń,

ani też na widowni świata niczym nie zabłysnąłem.

Był to bieg cichego strumienia, ukrytego pomiędzy chrustem,

który tam sączy się niepostrzeżony,

a zaledwo ptaki i zwierz leśny wiedzą o istnieniu jego.

Mając ścieśniony zakres kształcenia się, zdolności moje

nie wyszły za obwód mierności.

Niczym się, przeto odznaczyć nie mogłem.

Słowem przemknąłem się w przestrzeni czasu

na kształt lotu ptaszyny w powietrzu,

na kształt biegu łodzi po wodzie,

po których żaden ślad nie pozostał.”

Ambroży Grabowski

Część I. Wiersze

Byłem — jestem — będę

„Oto jestem. Wczepiony kurczowo we włosy świata, forma uwierająca człowieka, który ją zamieszkuje”

/Oto jestem. Bogdan Loebl/

Zaprę się nogami o głębokiej wody dno kamieniste.

Zaprę się rękami o niebo świetlnymi latami świetliste.


Wzrok na krzywiźnie widnokresu zatrzymam,

gdzie Krzyż Południa naprzeciwko stóp moich.

Zamknę oczy, wstrzymam oddech,

o podróży w nieznane podumam.


Wiatr wieści ze świata do ucha mi wtłoczy,

gdzie śmierć, gdzie zaraza,

gdzie głód, gdzie wojna się toczy.


Nie dźwignę sam firmamentu,

nie dźwignę choćbym i Herkulesem i Tytanem był,

nie zagarnę ręką horyzontu.

Ocean w mig mnie pochłonie, rzeka dość wody wybroczy.


Ośmiornice z traw morskich wieniec mi uplotą,

delfiny wyniosą me ciało na brzeg,

odpłyną, nie pomnąc, że człekiem jam był.

Albatros zaskrzeczy nad ludzką lichotą.


Wiatr pustynnym piaskiem szkielet mój zakryje,

archeolog — europoidalny, dziesięć wieków wstecz,

nie wiedząc, że ja nadal żyję,

że dźwigam niebo, by do wody nie wpadło,

że wicher zawracam, gdy paszcza trąb wyje,

że jutrzni pilnuję, by co ranek była, by

Gwiazda Wenus ze sklepienia,

które dźwigam, świeciła

27.07.2021 Jezioro Jeziorak.

Na wyspie Wielki Gierczak.

Opowieść jednego drzewa

ramionami rozłożystymi

rosłem

dla was

opierałem się mrozom

mężniałem w deszczu

targany wiatrem

ptasie plemię liśćmi otulałem

i wędrowiec w moim cieniu przysiadł


teraz czekam

przyjdzie drwal z silnymi rękoma i toporem


może będę ścianami waszego domostwa

krzyżem przydrożnym

czterema obliczami Światowida

albo ramą świętego obrazu nad waszym łóżkiem

drzwiami za którymi cisza i spokój

i wieszak na twoje okrycie


może będzie ze mnie stół

jak wyśpiewał Pan Gintrowski

„Stół taki, co sam pisze wiersze,

A jak zechce może zaśpiewa”

i krzesłem przy tym stole będę

i rozmów waszych nocnych będziemy słuchali

i łzy wasze pić będziemy i wódkę rozlaną


tak — skrzypcami też mógłbym być

wysoko w C-dur skocznie bym muzykował

czy też zwycięskim hetmanem

na szachownicy zmagania toczącym

mogę być wiórem

ziemię użyźniającym

albo radość z płonącego ogniska

w świat ze skrami ponieść


jakkolwiek losy się moje potoczą

w nowym życiu wrócę

w wodzie w ziemi w powietrzu

będę

Ostróda 13.08.2022

Chcę umrzeć z tym zdjęciem w dłon

Gdzie jestem?

W domu?

Kiedyś miałem dom.

Z telewizorem, meblami i łazienką.

Nie jestem w domu.

Nigdzie nie jestem.


Głowa zmęczona nocnymi koszmarami,

a może dobrymi snami, których nie chcę pamiętać,

zaczyna pracować — niestety.

Nie obchodzi mnie, czy jest zima, czy lato.

Zawsze jest odpowiednia pora by umrzeć.


Idę przez miasto.

Nie patrzę na ludzi.

Patrzę na chodnik pod stopami.

Patrzę na kwiaty w ogródkach.

Kiedyś miałem ogródek.

I jabłonie i truskawki i altankę.

Kwiaty nie mają pogardliwego spojrzenia.

I pachną.


Nie patrzę na ludzi.

Kiedyś miałem syna.

Sadzałem go na swoich kolanach.

Oglądaliśmy dobranocki.

Potem wpadał na obiad i za chwilę już go nie było.

Może gdzieś tu jest, w tym mieście.

Może jest gdzieś.

Nie poznałbym go już chyba.

On mnie nie poznaje.

Może gdzieś tu jest.


Nie spieszę się nigdzie.

Tam gdzie byłem rano, nie było nic.

Tam gdzie podążam, też nie ma nic.

Nie mam marzeń.

Nie mam spraw do załatwienia.

Nie mam dokumentów.


Nie. Jeden, jedyny dokument mam.

Zawinięte w foliowy woreczek zdjęcie.

Pomięte, połamane, stare.

Zdjęcie chłopca.


Bogactwo?

Co to jest?

Nie wiedziałbym jak korzystać.

Mój majątek to dwie foliowe torby.

I to, co gdzieś tam znajdę.

Siadam z tym na ławce.

Koło baru.

Jedząc chleb, czuję zapach.

Kiedyś taki jeden przyniósł mi obiad

w styropianowym pudełku.

Kiedyś też dał mi 10 złotych.

Widziałem go z kobietą.

Trzymali się za ręce.


Miałem kiedyś dziewczynę.

Chodziliśmy na potańcówki.

Kiedyś miałem żonę.


Jutro nie jest ważne.

Wszystko było „kiedyś”.

„Kiedyś” też już jest nieważne.


Mam jeden dokument w kieszeni.

Foto: archiwum rodzinne.

Merry Christmas

Mój wigilijny stół

zastawiony jest tęsknotą

I opakowaniem po czymś

„microwave 5 minutes”

I chlebem

I puszką piwa

Jestem tu już siedem miesięcy

Chyba za rok wrócę

Ocieram łzy


Na moim wigilijnym stole

leżą wspomnienia

i opłatek przywieziony latem

Nie czekam już na świąteczne kartki

których i tak nigdy nie dostawałem

— fajnie, że dzwonisz,

ale właśnie goście przyszli


Z postanowieniem

wracam w przyszłym roku

otwieram butelkę wódki

jestem tu już siedem lat

łza wpadła do kieliszka


Wigilia

na stole nic nie leży

drugi talerzyk dla nikogo

usuwam kolejny kontakt z telefonu

za oknem dzwoneczki

jestem tu już piętnasty rok

Może wrócić?

Ale po co?


Słucham bluesa

Z Johnniem Walkerem

Dublin 13.11.2021


Antek. Powód, dla którego warto wrócić. Foto: Miłka Zielińska

Krótka historia pewnej znajomości

«…jak jeszcze długo

skrzypiący frazes «takie jest życie»

jedynym będzie usprawiedliwieniem

niedorzecznej śmierci Człowieka»

/Czesław Niemen. Epitafium (Pamięci Piotra)/

Anna była lekarką.

— przyjdź na kawę

— mam dyżur

— zadzwoń

— jak zejdę z dyżuru


Potem krótkie SMS-y

— miałam atak wyrostka

— jestem po operacji

— boli mnie serce

— jestem na kardiologii tutaj nie można używać telefonu

opowiem jak się spotkamy


Kilka moich telefonów, których nikt nie odebrał

Kilka SMS-ów, na które nie było odpowiedzi

— -…

— -…


— Ania jest w śpiączce będę informować

— -…

— -…

— Ania odeszła…


Odeszła?

Odeszła??

Odeszła???

Zaraz… Chwila… Jak to — odeszła?


Odeszła

a jej mali pacjenci?

Nigdy pewnie nie będą zastanawiać się

kto ich powitał na tym świecie

Nazywała je „kochane maleństwa”

Jeszcze słyszę jak mówi” kocham je jak swoje”


Odeszła?

Miała zadzwonić, miała przyjść na kawę,

miała zrobić sernik, mieliśmy pić czerwone wino

mieliśmy się śmiać


Mieliśmy…

Adagio

Nie myśl, że okno otwieram,

aby świeżego powietrza łyk zaczerpnąć.

Robię to, aby widzieć gwiazdy.


Nie myśl, że oczy otwieram, aby widzieć gwiazdy.

Oczy otwieram, aby widzieć nieskończoność.


Nie myśl, że nie patrzę na ciebie, bo cię nie kocham.

Kocham ciebie, nie widząc cię.


Nie myśl, że siedząc w ciszy, nie chcę nic słyszeć.

W ciszy więcej słychać.


Nie myśl, że klangor żurawi jest dla mnie nadchodzącą jesienią.

Jest nadzieją na kolejne lato, za chwilę.


Nie myśl, że gram na pianinie, aby zapełnić ciszę.

Dźwięki klawiszy dają ukojenie poharatanej duszy,


W brzmieniach pianina jest łyk rześkiego powietrza.

Jest bezkres nieba i gwiazdy tuż tuż.

Jest klucz dzikich ptaków.

Jest miłość spełniona.

Jesteśmy i ty i ja.

Jest nadzieja.

Jest cisza.


Ciągle jeszcze niedoskonale gram na pianinie.

Moje umieranie

Kiedy ci powiem, że cię już nie kocham,

rozpocznie się moje umieranie.


Na nic zbroja złota,

w pawie pióra strojna.

Na nic koń bojowy.

Rozpocznie się moje umieranie.


Sokołem nad Ziemią się wzniosę,

zatoczę kręgi nad plażą.

Śladów stóp naszych nie dostrzegę.

Rozpocznie się moje umieranie.


Inną ławkę w parku wybiorę,

wzrok ku niepamięci odwrócę.

Maj nozdrza urazi.

Rozpocznie się moje umieranie.


Zwiędły róże, które ci dałem,

twój zapach uleciał z pościeli.

Nasze cienie pójdą osobno.

Rozpocznie się moje umieranie.


Pójdę nad rzekę w naszą rocznicę,

rozłożę szeroko ramiona.

Twarzą do Słońca, nurt mnie poniesie.

Rozpocznie się moje umieranie.


Z głębin rzeki dostrzegam wyraźnie,

ta zbroja jest rdzawa, a rumak — Rosynant.

Mą Dulcyneę cierń róży skaleczył.

Dzień pochmurny wspólnych cieni nie stworzy.


Łez w wodzie nie widać,

rozpoczęło się moje konanie.

Ostróda 02.01.2022

Wronie

Zielone szkiełko

Znalazłem zielone szkiełko,

wygrzebałem butem z piasku,

przyłożyłem do oka.

Oto, co ujrzałem w jego zielonym blasku:


Starą lipę z ławką dookoła,

przyfolwarczny pałac słońcu się kłaniał,

ciężkie konie zaprzęgnięte w wozy

i oracza za pługiem, w trudzie ziemię krajał.


Za wsią, za łąką jeziorko,

z pnia drzewa — tratwa — chłopcy się pławili,

w trzcinach stado nieporadnych kijanek,

na brzegu babki z piasku, dzieci lepiły.


Ostatnie płonie ognisko w obozie,

drużynowy opowiada starodawne dzieje,

siedzimy wpatrzeni w płonące polana,

Nad marzeniami wiatr szumny wieje.


Na skraju wsi szkółka mała,

wrześniowa mgła lato wygoniła,

grzechocze piórnik w tornistrze,

jesień na liściach kasztanów tańczyła.


Jeszcze przez szkiełko zobaczyłem

stalówkę, obsadkę, kałamarz,

w bajce o krasnoludkach wystąpiłem,

potem zieloną ławkę, klasę

i kaflowy piec pożegnałem.


A co z zielonym szkiełkiem? Zapytacie.

Tam gdzie magię znalazłem,

tam ją w piachu schowałem.

Może kiedyś, ktoś szkiełko znajdzie

i jak ja — drogę do krainy dzieciństwa odnajdzie.

Ostróda 22.12.2021


Wronie. Dworek myśliwski. Foto: Jarosław Dąbrowski

Kwiaciarnia na Przechodniej

Od jeziora w górę,

czy z góry w dół,

dojdziesz do miejsca,

gdzie stopień krzywy,

poręcz żelazna

i Pani Wiosna taczką przyjechała.

Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej


Sny złapane w ptasie pióra

szepczą tobie — śnij, śnij

o miłości,

o łódce na wodzie,

o podróży do krainy dzieciństwa.

Śnij, śnij, złe sny pochwycimy.

I zapomnisz o nich.

Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej.


Zaczarowanym kajakiem lato przypłynęło.

Zaczarowany kot rozmawia z dziewczynką.

Zaczarowany ptak zaklęty w rysunek.

W zaczarowanej szybie kamienica i wieża kościoła.

Jesteś w kwiaciarni na Przechodniej


Jesteś przechodniem na Przechodniej.

Ostróda. Maj 2019

Kwiaciarnia na Przechodniej. Foto Krzysztof Zieliński

W cichości krzyku

podrzędny przyautostradowy motel

bar z mętnymi żarówkami

i z mętnym wzrokiem kelner

w szklance z whisky odbijają się światła latarni

wariacja kolorowych neonów razi oczy

dwie małoletnie prostytutki

liczą na darmowego drinka


zaraz przyjadą Hell’s Angeles na Harleyach

obrazy jak w jakimś porypanym filmie Tarantino

szeryf z Fort Benton zawsze sprawiedliwy

i wszystkim przyjazny lekarz z Detroit

Karol Gordon, w wolnych chwilach traper

mustangi preria przygoda

odwaga i szlachetność w parze


ostatnie co pamiętam

huk i łoskot

patrzę w sufit biały sufit

robi się jasno — dzień

gaśnie światło — noc

mówią do mnie

„TAK” — mrugnij dwa razy

„NIE” — mrugnij raz

czasami nie chce mi się „rozmawiać”

wolę zmyślać nowe zakończenia

obejrzanych filmów

przeczytanych książek

wymyślać nowe historie

zawsze szczęśliwe


męczą mnie

krzyczę

mrugam do bólu powiek

wiele razy

nie wiedzą

niemego krzyku nikt nie słyszy


gdybym był tam w tym barze

postawiłbym dziewczynom drinka

Platon na przystanku autobusowym

A wieczorem

jedwabną woalką

Pani Mgła okrywa świat


W perspektywie ulicy

płyniesz

w jasnym płaszczu

z parasolką


Bez słowa

przytulasz się

obejmuję cię za szyję

Stoimy w milczeniu

Nasze usta nieodważne

nie znajdują się

jeszcze

powstrzymujesz moje

niesforne dłonie


Pani Noc

w welurowej pelerynie

gasi światła w oknach


Płomień świecy

roztapia w czerwonym winie

nasze pożądanie

Zsuwa się biała sukienka

Wzrok obejmuje każdy

zakątek twego ciała


Leżymy

pomni

swej czystości


W perspektywie ulicy

płyniesz

w jasnym płaszczu

z parasolką


Wiem

jak co wieczór

miniesz mnie

wpatrzona w telefon

Ostróda 20.11.2021


Ostróda. Bulwar Europejski. Foto: Krzysztof Zieliński

Niebieski autobus

uciekł mi autobus

biegłem za nim

w lusterku widziałem kierowcę


uderzyłem pięścią w blachę

matowy odgłos

przyspieszenie


widziałem pasażerów

patrzeli przed siebie

nikt się nie odezwał aby poczekał


uciekł mi autobus

zrozpaczony pobiegłem za zakręt

szara pusta ulica

mdłe latarnie


był niebieski

08.08.2021

W samolocie, gdzieś pomiędzy GDA, a DUB.

Glasgow nocą

Miasto widziane z przydrożnego parkingu

jest sznurami bursztynowymi korali,

jest błyskami kolorowych reklam.

Jest ciche, bezszelestne, intrygujące.


Miasto wciąga łapczywie.

Przetłacza aortami wodę.

Pochłania, przetwarza.

Nabrzmiewa, puchnie.


Jestem w mieście, jestem miastem.

Śmierdzę, tonę w śmieciach.

Jelitami rurociągów wydalam.

Płucami parków wentyluję.


Ciżba ciągle spóźniona.

W autach, na rowerach,

na chodnikach, w autobusach,

pędzi, goni, pogania, ochrzania.


W dole koralowy porządek ulic.

Ferie świateł mówią „przyjdź do mnie”.

Zachęcają, próbują omamić.

Z góry gwiazdy mówią „zostań, gdzie jesteś”.


Jestem na przyautostradowym parkingu.

Jestem widzem.

Jestem zachwytem.

Jestem zadumą.

Powrót z nocnej zmiany

Monotonia miarowych kroków

odmierza czas między latarniami.

Jasno, półmrok,

ciemno.

ciemno.

Półmrok, jasno.


Jest przy mnie, jak zawsze.

Najpierw krótki, wyraźny.

Z każdym kolejnym krokiem,

wydłuża się i szarzeje. Zanika.

Wyłania się za mną, rozciągając od stóp.

Dogania mnie, idzie obok.

Teraz podążam posłusznie za nim.

Dokąd idziemy?

Zanim odpowiedział, schował się w szarości.

Zniknął tam, gdzie ścieżki łatwo pomylić,

a korzeń nogę podstawia.


Zaglądam w mijane okna.

Zazdrostki strzegą tajemnic

domu, w którym nikt na mnie nie czeka.

Jest tu, wynurza się z nieistnienia.

Pomagam Mu przetrwać w kręgu światła.

Czuję, że się przygląda.

Naciągam głębiej czapkę.

Wskazał kierunek wyciągnięciem ręki.

Krople deszczu spływające z powiek

skrzą się,

rozszczepiają światy.


Rozbryzgując kałużę,

wskoczyliśmy na drugi stopień werandy.

Mdłe światło żarówki każe Mu zostać w tyle.

Spoglądam jeszcze raz na ulicę.

Zamykam przed Nim drzwi.

Wiem, że będzie tu jutro czekał.

Mój cień.

Ostróda 9.07.2020

Ostróda. Ulica Chrobrego. Foto Krzysztof Zieliński

Zwątpienie

Właściwie… jestem…

Nikim? Niczym?

Może Czymś, Kimś, kogo nie ma?

Może jestem wymysłem Świata Wirtualnego?

Albo Czasoprzestrzeń wydała na Świat swoje dziecko

jakże niedoskonałe, ze wszystkimi ludzkimi ułomnościami.

Może nie przypadkowo mam na imię jak patron wędrowców?

Może razem podróżujemy w Przestrzeni?

Nieskończoności Przestrzeni — chylę przed Tobą czoło.


Może to prawda, co mówią o Równoległych Światach?

Światach niezrozumiałych, dziwnych w dziwnym czasie.

Czas? Czym jest Czas?

Nieprzemijającą Wiecznością, podzieloną na sekundy?

Zamkniętym zbiorem godzin między Narodzinami a Śmiercią?

Może zagubiliśmy się w Pętli Czasu?

Może nie ma nas tam, gdzie jesteśmy?


Miłość?

Czy naprawdę istnieje?

Może to nasze pragnienia ją stworzyły?

Poeci opisali?

Święty Paweł zdefiniował?

Może Życie to fikcja?

Może fikcja jest piękna, a my chcemy wierzyć w to, co jest:

— cudowne?

— nieskazitelne?

— nieosiągalne?

Może Życie jest dopiero po życiu?


Może po życiu już nic nie ma?

Może nie ma światła w Tunelu?

Może jest Pustka?

N I C O Ś Ć…

Taka jak tam, gdzie kończy się Kosmos?

Czy Kosmos się gdzieś kończy?

Kto wie, gdzie kończy się Kosmos?

Kto wie?

Ja nie.

Nikt nie wie.

Pytania, pytania, pytania.

Ostróda 03.03.2018

Przemyślenia starej studni

Stary Człowiek

podnosi moją powiekę

pochyla się


wiadro z szybkim szczękiem łańcucha

marszczy mój idealny wygląd

te same poranne odwiedziny

od wielu dziesiątek lat


Patrzę w niebo

wysłuchuję pogwarek

wrzucacie do studni

słowa

     owa

       owa

troski

     oski

       oski

radości

        ości

           ości


Nie jestem studnią

jestem powierniczką waszych tajemnic

Nie jestem studnią

jestem życiodajną wodą

Nie jestem studnią

jestem żywym źródłem

Nie jestem studnią

jestem waszym odbiciem

Nie jestem studnią

jestem waszym życiem


Ja jestem życiem


Jestem w was

Jesteście we mnie


Nie jestem studnią

jestem waszymi

lękami

      ami

        ami


Stary Człowiek

kołowrotem unosi wiadro


Bierzcie i pijcie z niego wszyscy.

Pisano w:

Dublin 03.01.2022

Ringaskiddy 04.01.2022

Galway 05.01.2022

Cichość myśli

Pogrążam się w nieistnienie,

w niebyt, w jesienną tęsknicę.

Zanurzam się w leśne ostępy.

Ptaki zamilkły,

drzewa kołyszą się leniwie przy monotonnym poszumie.

Liście szeleszczą pod stopami.

Przenikam do cudownego świata braku potrzeby czegokolwiek.

Mogę nie mieć myśli.

Mogę nie mieć marzeń.

Mogę tu zostać, albo mogę iść.

Mogę obrać dowolny kierunek na leśnych rozstajach.

Nie liczą się dni przyszłe.

Nie liczą się dni minione.


Przysiadłem na omszałym pniu.

Piję gorącą herbatę.

Wpatruję się w falujące korony drzew.


Z listopadowego zamyślenia wyrywa mnie dobiegający

zza lasu,

zza jeziora

gwizd parowozu.

Rozglądam się dookoła.

Złamana brzoza.

Posępny widok drzewa przedwcześnie obumarłego.

Słoje tego drzewa, liczydło lat, pozostaną już niezmienne.

Teraz będzie postępować stała, powolna degradacja.

Nie chcę być jak ta brzoza.

Odrzucam liczenie dni niegdysiejszych.


Leśna ścieżka zawiodła mnie nad brzeg śródleśnego jeziora,

które szykuje się do zimowego trwania.

Ale odrodzi się.

Wszystko odżyje w dniach przyszłych,

w pluskających rybach

i ważkach na trzcinie,

w radości ptaków

i konwaliach na polanie.


Te chwile,

te godziny,

te dni przyszłe,

wyczekiwane,

najważniejsze,

tylko one się będą liczyły.

Jesienny nastrój

Wrześniowy, mglisty dzień.

Zgarniam w ogrodzie opadłe liście

spośród agrestu, porzeczek, róż.


Grabiami podgarniam tlący się stosik.

Nastrój jesienny.

Jak wtedy, gdy rozstawałem się z dzieciństwem.

Paliłem w kaflowym piecu listy.

Czytałem — każdy jeszcze raz

i patrzyłem jak ginie w płomieniach.

Listy, pamiątki po zapomnianych przyjaciołach,

dziecinne

i kolonijna chusta…


Płoną w ogniu liście.

Na każdym liściu list.

Płonie liść/list od dziewczyny „nie tej właśnie”.

Płonie liść/list od dziewczyny „jak marzenie”.

Na liściach/listach zacierają się ślady liter od kolegów.

Na klonowym liściu widać jeszcze cyrylicę —

to płonie list od Galiny ze Lwowa.

Płoną liście/ listy krótkich, obozowych przyjaźni.


Zatańczył wiatr nad ogniskiem.

Rozwiał po ogrodzie liście/listy/litery/popiół/pył.


To zapewne od gryzącego dymu łza w oku.

25.09.2022

Gdzieś w UK

Miałem to zrobić wczoraj

Miałem wczoraj po lesie pochodzić,

wgniatać butami miękki mech,

kostur zrobić z gałęzi,

przez strumień przeskoczyć.

I oddychać, oddychać, oddychać.


Miałem wczoraj książkę przeczytać,

na barykadzie stać ze sztandarem,

maszerować w upale i słocie,

zdobyć Twierdzę Na Skale.

I zwyciężać, zwyciężać, zwyciężać.


Miałem wczoraj iść polną drogą,

falującym łanom się przyglądać.

wiosennych treli skowronka wysłuchać,

przed zapomnianą kapliczką głowę pochylić.

I być pokornym, pokornym, pokornym.


Miałem wczoraj spotkać dziewczynę,

w zwiewnej sukience miała być,

na karuzeli włosy wiatr miał nam targać,

miałem jej w oczy patrzeć.

I wyjechała bez słowa, bez słowa, bez słowa.

Ostróda. Styczeń 2020


Okolice Ostródy. Foto: Krzysztof Zieliński
Jacob van Ruisdael. Zamek Bentheim 1653. Galeria Narodowa w Dublinie. Foto: Krzysztof Zieliński

Sanna

Cztery czarne ogiery

ciągną skrzynie na saniach

Ich mozół ogromny


Skrzynia jest wielka, pełna po brzegi

dechy surowe, bez ozdób

wieko zamknięte na skobel


Byłem tam

Uniosłem pokrywę

Zdradzę po cichu, co zobaczyłem


Zapach wiosny

Konwalie i bez

I plaster młodego miodu


I miłość tam widziałem

Wielką, ogromną

zrazu nieśmiałą


Widziałem dziecię się rodziło

słyszałem pierwszy szczebiot jego

patrzyłem jak do matki się ufnie tuliło


W zlodowaciałej ziemi

grzebią kopytem ogiery

mroźny wiatr się zrywa


I jeszcze w skrzyni zobaczyłem

zawieruchę, tłum wielki ludzi

szli z pięściami i pieśnią


sztandary na szańcach zatknęli

zwyciężył kto zginął

zwyciężonym historia wybaczy


Pandora igłę światła wypuściła

promieniem nadziei

z dna puszki ludzi mamiła


I lato w skrzyni nastało

pełne radosne złociste

kłosy jęczmienia obfite


Już woźnica obrok odjął

łyk gorzałki z bukłaka pociągnął

grzywy białe od mrozu


zaparły się zadnimi nogami w zmarzlinie

czujne na lejców szarpnięcie

ale wódz — woźnica pijany


pod baranią się czapą podrapał

usiadł okrakiem na skrzyni

wodze ujął w zziębnięte dłonie


strzelił z bicza

he jaa! heejjjaa!

zawołał

przeleciał dreszcz po końskich grzbietach

trzeszczy uprząż skórzana

szarpnęły odrywane od lodu sanie


ruszyli kłusem

furman zaprzęgu widma

obrał przed siebie kierunek


Patrzę w nicość ciemności

Czy mi się zdaje?

Czy śpiew pobrzmiewa?


Czy jeszcze widzę

wijącą się wstążkę?

Wiatr płatkami śniegu wywija?

Czy może wiersz to niedokończony?


Znikli galopem w tumanie

zostałem na rozstajach

tam już cwał opętańczy się zaczął


I nie wiem

czy tylko zaglądałem do skrzyni?

Czy w jej środku byłem?


A może

byłem śnieżną zawieruchą?

Ostróda 30.12.2021

Szept bzu

gałązka świeżego bzu

zroszona majowym deszczem

grono liliowego kwiecia

szemrze

dlaczego

dlaczego

wiosna jest tak krótka

dlaczego

w ciepłą noc nasze kwiaty

muszą zwiędnąć

dlaczego

zielone liście chronią

od słońca

nie od śmierci

dlaczego

Wąbrzeźno 1966

Skrzypiące, kręte, pachnące wilgocią murów schody,

drzwi ze staroświecką kołatką.

Przedpokój.

Może pokój.

Może salon.

Czarne przedwojenne meble.

Kredens pełen kryształów.

W białego słonia wmontowany zegar,

I jeszcze jeden zegar,

czarny, oszklony, z dwoma wahadłami.


Było też czarne pianino,

kiedyś…

Kiedyś grała na nim moja matka.

Miała białe podkolanówki,

lalki i jasne warkoczyki.


I była pękata, czarna, pachnąca naftaliną szafa,

pełna garderoby już niepotrzebnej,

obuwia, w którym nikt od dawna nie chodził,

książek dawno przeczytanych,

z którymi żal się rozstać,

karton po butach pełen pożółkłych zdjęć,

dawno nieoglądanych.


I stała tam wersalka wcale nie przedwojenna.

I były tam problemy powojenne.


A na Rynku

słońce to samo,

bruk ten sam,

pomnik na Placu Zwycięstwa

ten sam.

Dla mnie na zawsze ten sam.

Foto. Archiwum rodzinne. Wąbrzeźno. Plac Zwycięstwa. Pośrodku konduktu, chłopiec z ojcem jest autorem tych wspomnień.

Konfabulacja

Czy pamiętasz?

Co?

Pamiętasz jak stałaś na szkolnym korytarz?

Kiedy?

Gdy zbiegałem po schodach,

stałaś z koleżankami.

Pamiętasz?

Ale kiedy?

W technikum, w 3C byłem, a ty w 2A.

Pamiętasz?

Nie!


Spódniczkę krótką miałaś i bluzkę w kratę.

Uśmiechałaś się.

Spotkaliśmy się wzrokiem.

Odwróciłaś głowę zawstydzona.

Ja śmiałości nie miałem.

Pamiętasz?

Nie!


Na szkolnym apelu niby przypadkiem

musnąłem twoją dłoń.

Nie cofnęłaś ręki,

ale i nie spojrzałaś na mnie.

Miałem się odezwać.

Uciekłaś zaraz.

Nie pamiętasz?

Nie!


A jeszcze…

Jak po czerwcowej łące szliśmy, pamiętasz?

Pod rozłożystym klonem pszczół słuchaliśmy?

Nie pamiętam!


Nie byłam tam z Tobą.

Nie było NAS.


Okryję cię kocem.

Dobranoc tato.

Wędrówka (przed) ostatnia

Jeszcze wspominam jak było onegdaj.

Jeszcze w umyśle lata dzieciństwa.

Jeszcze młodość beztroska.

A tu wiatr duje, deszczem zacina.

Zimność zewsząd się wciska.


Idź w świat, idź, myśl dręczy.

Idź, nim ziemia cię skryje.

Głos z gór i z oceanów mnie zawezwie.

Na proporcu białe konwalie wyszyję

i wyruszę bez planu, przed siebie.


Siedem lat będę wędrował.

Siedem mórz w łódce przepłynę.

W siedmiu lasach będę nocował.

I siedem par butów pożegnam.


Ukłonię się ludziom nieznanym.

Chlebem się ze mną podzielą.

Puchar wina z nimi wypiję, zaśpiewam.

Pomacham dzieciom z daleka.

O świcie dalej wyruszę — świat czeka.


Głodnych nauczę siać zboże.

Chorych dotykiem wyleczę.

Skruszonym winy wybaczę.

W pałacach okna otworzę.

W ogrodach konwalie posadzę.


O grobie matki sny mi przypomną.

Noc będzie smutną, samotną, markotną.

Siwe włosy przegarnę

i ruszę w podróż powrotną.


Zatęsknię za chatą nad rzeczką,

za ogniem trzeszczącym w kominie.

Wrócę nim tęcza wodę wypije.

Wrócę nim jesień przeminie.


Na brzozowej korze swe życie opiszę.

Gorąca kawa wspomnienia odgrzeje.

Korę wrzucę do ognia.

Na strony świata wiatr myśli rozwieje.


Odwieszę plecak na kołku.

Kostur powieszę na ścianie.

Czy coś dobrego zrobiłem?

Czy coś po mnie zostanie?

15.08.2021

Dublin (Baldonnell)

Wschód Słońca nad Jeziorakiem. Widok z wyspy Wielki Gierczak
Zachód Słońca nad Jeziorakiem. Widok z wyspy Wielki Gierczak.

Bezsenność w nicości

Apatycznym wzrokiem wpatruję się

w lód pływający na dnie szklanki.

Po wielu górach chodziłem.

Potykam się o kretowiska.

Jak Konfucjusz (?)

Telefon nie dzwoni.

Brudne ściany i żelazna prycza.

Gryps od Pana Boga

nieczytelny.

Bladawy promień Słońca

w kącie lufcika.

I ociężałe kroki podbitych butów

raz — dwa

    raz — dwa

       raz — dwa

lewa — prawa

     lewa — prawa

          lewa — prawa


Dziesięcioletni chłopiec biegnie do jeziora,

niezdarne kijanki próbujące uciec

w popłochu

lewa — prawa

     lewa — prawa

chłopiec kijem/mieczem

bohatersko zwycięża

z wrogiem/pokrzywami

lewa — prawa

   lewa — prawa


A jednak się kręci

i sześć pierścieni Saturna

raz — dwa

   raz — dwa

Nie ratowałem ojczyzny jak Cyceron

i nie będę za nią umierał.

Lód w umyśle nie topnieje.

Mogę wstrzymać Ziemię

i ruszyć Słońce…

Myślałem (?)

lewa — prawa

     lewa — prawa

Wrzask kaprala

Prosta ścieżka!

Paragraf!

Szablon!

Przepis!

Procedura!

Re — gu — la — min!!!

Zrozumieliście obywatelu!?

Obywatelu NIKT!


D n i e j e

Przewrócona szklanka.

Wódka wsiąkła w klepisko.

„Ćma” poszła do domu.

Pijane myszy opowiadają

jak to buszowały w zbożu

raz — dwa

   raz — dwa

      raz — dwa

         raz — dwa

Mosiężne wahadło od dawna

leży na dnie zegara

urwane

Big Bang, czyli Wielki Wybuch

i co się działo czternaście miliardów lat później

W Nicości z niczego

Grzmot powstał

Nicość nieodgadniona

Grzmot bez nazwania

Nicość zakręciła Grzmotem

Grzmot rozległ się w Nicości

Nicości nikt nie widział

Grzmotu nikt nie słyszał


Z Grzmotu z Nicości

Z tańca mgławic z wiru

Nikt powstał

Nikt nieznany

Nikt nienazwany

Nie wiedzieli o nim

I Nicość i Grzmot i Wir

Nikt z Nicości

Nikt z Grzmotu

Nikt z Wiru

Organizm


Z Nicości Wiatr

Deszcz w Wirze

Grzmot w Powietrzu

Wiosna

Ostróda 11.06.2022

Poleć ze mną gdzieś daleko

Polećmy między gwiazdy —

ty w zwiewnej szacie,

ja w czarnym surducie,

ty radosna, ja ponury.

Ominiemy galaktyki

Ominiemy czarne dziury.


Mleczna Droga zostanie gdzieś z boku

Zostaniemy sami, nie lubimy tłoku.

Zostawimy wszystko za sobą.

Ty będziesz ze mną, a ja będę z tobą.


Po dniu pełnym turbulencji

ty w białej podomce,

ja w czarnym szlafroku

zaczniemy wędrówkę

do świtu od zmroku.


Na nasz widok zawstydzony

teleskop zmruży oko.

Trzymając się za ręce

zerkniemy na Ziemię,

pomyślimy — dnieje.


Popatrzymy sobie w oczy głęboko,

ty spoważniejesz, ja się roześmieję.

Zmartwisz się, że to koniec,

Najdalszy Wszechświata zakątek.

Ja odpowiem radośnie,

kochana, to wyprawy początek.

Komu marzenia? Komu?

Oddam marzenia już niepotrzebne

oddam tęsknoty niespełnione

oddam pragnienia niezaspokojone


Włożę w kolorowe koperty

wypuszczę na wiatr, jak latawce

Niech płyną w innych dni dal


Płyną marzenia przez świat

płyną w barwnych listach

bez nadawcy i bez adresata


Będą czekać na ciebie na łące za miastem

Znajdziesz je na grani i nad urwiskiem

Mogą być w morskiej bryzie i w bursztynie


Możesz je złapać przytulić

Chciej tylko rękę wyciągnąć

Tylko poczuj życia niedosyt

Olsztyn 27.10.2022

Baśń tysiąca i jeszcze kilku nocy

Tam, gdzie wiedźma zaplata warkocze swoim córkom,

gdzie harpunnicy szykują rzeź waleniom,

nad Morzem Północnym,

gdzie nawet wichrom za zimno,

gdzie wodę zderzenie ze skałami boli

Tam będę czekał na ciebie

zziębnięty, mokry, stęskniony.


Przyjdziesz do mnie,

uciszysz wiatry,

uspokoisz wody,

rozświetlisz mrok.


Stara Głowa nam opowie

o osiemnastu majowych minutach,

o pracowitej nocy Aniołów,

o nie przebrzmiałych głosach rozpaczy…

Ratujcie nasze dusze — błądzi w przestrzeni.

Tam przyklękniemy,

tam zmówimy modlitwę,

tam łza w oku się pokaże

za tych, co na Lusitanii.


Płynąc po rozległych wodach Rodanu

myślami będę przy kaplicy na moście.

Będziesz czekała tam na mnie.

Tam gdzie pasterz pierwszy głaz położył.

Tam gdzie czwarte przęsło do wody wpada.


Tam przyjdę.

Ukłonem do tańca cię zaproszę,

na moście w Awinion.


Pod niebem Andaluzji przysięgniemy sobie Miłość.

W uliczkach Srebrnej Filiżaneczki się zagubimy.

Odnajdziemy się w zaułkach puebla słońcem pobielonego.

Na białymi piasku Atlantyku napiszemy nasze inicjały.

Będziemy kochać się w gaju oliwnym

i tak minie tysiąc i jeszcze kilka nocy.


Zdjęcie mostu z 1855 r. Pont Saint-Bénézet à Avignon. Édouard Baldus — RMN (Musée d’Orsay, Paris) Zdjęcie pobrane z Wikipedii.

Aneks do Baśni

Czyli co miałem na myśli pisząc „to coś”, co nazwałem Baśnią tysiąca i jeszcze kilku nocy.

No i zagmatwałem się tak, że znajomi do mnie zadzwonili, o co właściwie chodzi z tą baśnią?

Niby wszystko jasne, podróż z północy na południe. Z miejsc złych do krainy szczęśliwości.

Aby udzielić odpowiedzi moim przyjaciołom, i aby wszyscy mieli jasność, to wyjaśniam, co następuje:

Część pierwszą pozostawiam do dowolnej interpretacji Czytelników.

Część druga to opowieść o wizycie w miejscu katastrofy, o której się mało wspomina, a szkoda, bo utonęło wówczas aż 1198 osób.

7 maja 1915 roku u wybrzeży Irlandii, 10 mil od półwyspu Old Head, został storpedowany przez niemiecki okręt podwodny U-20 transatlantyk Lusitania. Statek poszedł na dno w osiemnaście minut.

(Old Head — moja (nie)znajomość angielskiego przetłumaczyła to jako Stara Głowa). Zdarzenie to, (ale tu zdania są podzielone) zadecydowało o przystąpieniu USA do pierwszej wojny.

Ratujcie nasze dusze (Save Our Souls) lub według innej interpretacji ratujcie nasz statek (Save Our Ship) to sygnał SOS

Część trzecia mówi o spotkaniu na moście, który rozsławiła pani Ewa Demarczyk. śpiewając wiersz Krzysztofa Kamila Baczyńskiego.

Most w Awinion.

Młody pasterz usłyszał głos z nieba, który nakazał mu wybudować most. Anioł posłał go do miejscowego biskupa, jednak hierarcha zażądał, aby Bénézet udowodnił, iż sprawa ma charakter pozaziemski. Pasterz dźwignął głaz tak wielki, że trzydziestu mężczyzn miałoby z nim kłopot i zaniósł go na brzeg Rodanu. Dowodem pamięci o legendarnym pasterzu jest kaplica na moście, w której miał spocząć Bénézet.

A co z tańcami? Faktycznie tańczono całe wieki, ale nie na moście, gdyż ten jest zbyt wąski, a pod mostem.

W chwili obecnej z pierwotnie dwudziestu przęseł zachowały się tylko cztery.

W części czwartej użyłem określenia Srebrna Filiżaneczka. To Kadyks. Miasto założone przez Fenicjan około 1100 r. p.n.e. Z każdej strony otoczone jest wodą. Z lądem łączy go cienki pas ziemi i niedawno stosunkowo pobudowany most.

Przez charakterystyczny kształt i odbijające się w wodzie światła, nazywane to miasto jest właśnie La Tacita de Plata, czyli Srebrna Filiżaneczka.

Andaluzja słynie z uprawy oliwek.

Mam nadzieję, że, o niczym nie zapomniałem.

Teraz zapraszam do przeczytania baśni tysiąca i jeszcze kilku nocy.

Oczywiście opisałem wszystko w wielkim skrócie, ale nie było moim zadaniem udzielać lekcji historii, bo wierzę, że jeśli kogoś zaciekawiły te fakty, to znajdzie na nie odpowiedzi bez wychodzenia z domu.


I to by było na tyle (jak mawia klasyk).

Ostróda 14.05.2015

List do siebie

Pamięci Mariusza „Mańka” Z.

List do siebie piszę dzisiaj

Przeczytam go trzydzieści lat temu

— 

Byłem dziś pożegnać przyjaciela

— 

trzydzieści lat wcześniej

— 

Byliśmy nieszczęśliwi

Świat chcieliśmy zdobyć

Nie dawało się

bo:

Kierownik. Praca. Socjalizm

Świat rzucał kłody pod nogi.

Śmialiśmy się i piliśmy wódkę

Gadaliśmy o dziewczynach i robocie

I narzekaliśmy

na system

na rząd

na układy

na wszystko

I znowu o dziewczynach

O Fiacie 126p i o zlewozmywaku

i że telefonu nie podłączyli

— 

List piszę dzisiaj do siebie

— 

trzydzieści lat wstecz

Przeczytam za trzydzieści lat

— 

Byłem dziś pożegnać przyjaciela

— 

Mamy

mieszkania

auta

telefony w kieszeni

Ale

nie ma z kim pić wódki

nie ma z kim się śmiać

i narzekać nie ma z kim

— 

trzydzieści lat wcześniej

nie wiedzieliśmy

że jesteśmy szczęśliwi

Ostróda 3.11.2022

W zielone? Nie gram

Pewnego dnia w podróż ruszyłem

prawie jak Syzyf głaz ogromny toczyłem


Las zielony na swej drodze spotkałem

przez ostoje zwierzyny

przez młode buczyny

przez pisklęta w gniazdach

głaz potoczyłem


Rzekę ze złotymi rybkami napotkałem

życzeń nie miałem złowiłem

głaz w poprzek przetoczyłem

bieg rzeki zmieniłem


Do morza dotarłem

bryza nozdrza drażniła

zawór ze ściekami otworzyłem

co zdołało uciekło

resztę głazem zabiłem


Góra na mej drodze stanęła

tunel wykopałem głaz przepchnąłem

potem beczką trotylu

górę w powietrze posłałem


Ludzie o oczach szczęśliwych by się zdawało

na środku kuźnia

przez palenisko głaz przetoczyłem

słomiane strzech spaliłem


Stopy zdarte do krwi

koszula podarta ledwo plecy okrywa

deszcz winy zmywa

wiatr wspomnienia przywiewa


A tak niedawno

wrześniowego poranka

żołędzie zbierałem

do kasztanowego ludzika się śmiałem


Na krawędzi płaskiej Ziemi się zatrzymałem

jeszcze Drogi Mlecznej nie zniszczyłem

skrwawione serce w nicość każe pchnąć głaz

w przestrzeni przeminę i w zapomnieniu skonam

a więc niech się dokona.

20.10.2021 Napisane w samolocie.

Gdzieś pomiędzy DUB, a GDA

U świętego Wojciecha

Jestem w miejscu, gdzie niby nic się nie dzieje,

a dzieje się.


Jestem w miejscu, gdzie dni biegną,

a jakby nie biegły.


Jestem w miejscu gdzie Słońce świeci,

a jakby pochmurno było.


Jestem w miejscu, gdzie Życie ze Śmiercią walczy,

Śmierć zwycięża.


Jestem w miejscu, gdzie sekundnik ma chwile zadumy.

Zegarze wszystkowidzący to nie twoja wina.


Jestem w miejscu, gdzie gość mile widziany zapukał,

wejdź, Pani Nadziejo.


Jestem w miejscu, gdzie przed Żartem drzwi zamknięte,

jego krotochwilni druhowie, Swawole, zostali na bulwarach.


Jestem w miejscu, które jest w Mieście,

ale stąd do Miasta daleko.


Jestem w miejscu, gdzie pod powiekami galopujące konie,

wspomnienie zapachu majowych łąk się zaciera.


Jestem w miejscu, gdzie Wierze z Miłością po drodze,

ale droga wyboista.


Jestem w miejscu, gdzie nie mam już „swoich” spraw,

„moje” sprawy nie są już moje.


Kiedy ostatni przedświt błyśnie,

będzie cicho, bez zapowiedzi.


Jestem w miejscu, gdzie kalendarz wisi.

Kiedy Pierwsza Gwiazdka? Nie wiadomo.


Ale jeszcze przyjdzie.

Kiedyś przyjdzie na pewno.

Gdańsk. Czerwiec 2019

Napisane w szpitalu św. Wojciecha, gdzie byłem zmuszony zatrzymać się na parę dni.

Teatrzyk nieśmieszny

o tym, że nić Mojry jest kiepskiej jakości

OSOBY:

Jasiu.

Jerzy

Romek

„Rolnik”

N.N.


ODSŁONA PIERWSZA

Jasiu, gdy przyszedł do szpitala to był „na chodzie”.

Miał około pięćdziesiąt lat. Chyba był kawalerem.

Dostawał morfinę zawsze, gdy o to poprosił.

Rodzina odwiedzała go dość często. Odwiedziny wyglądały tak:

Jasiu, ta lodówka to ci nie jest potrzebna.

Dałbyś ją Kaśce, a saneczki dla Grzesia.


Po tygodniu nie wstawał z łóżka.

Po dwóch pukał do Bram Niebieskich.


ODSŁONA DRUGA

Jerzy miał czterdzieści dwa lata, kiedy zachorował.

Był pszczelarzem. Kroplówki, kilogramy tabletek, morfina.

Za pół roku żegnaliśmy go na Spokojnej.


ODSŁONA TRZECIA

Romek. Młody chłopak przyjaźnie nastawiony do świata.

Zaorzesz mi działką? Zapytałem kiedyś. Nie ma sprawy, po niedzieli.

Nie zdążył.

Za dwa tygodnie był w Białymstoku.

Kiedy był jego pogrzeb?

Byłem w pracy.

Miał dwadzieścia dwa lata.


ODSŁONA CZWARTA

Nazywaliśmy go „rolnik”. Siedział na parapecie szpitalnego okna.

Co ci jest? Zapytał.

Nie wiem.

Jakie dostajesz leki?

Nic nie dostaję.

Jakie miałeś badani?

Jeszcze żadnych.

Oo, chłopie to ty już do piachu.

Sam nie miał już jednego płuca.


ODSŁONA PIĄTA

Tego ostatniego nie znałem w ogóle.

Widziałem go w Olsztynie w szpitalu zwanym „sanatorium”.

Wiecie jak siedzi Chrystus Frasobliwy? On tak siedział cały

dniami na korytarzu.

Zaglądałem do sali, w której było jego łóżko.

Wlewy — wymioty. Wymioty — wlewy.

I przerwa w cierpieniu, na korytarzu, do następnych wlewów.

Pewnego razu wróciłem do szpitala z sobotnio-niedzielnej

przepustki.

Nie było go na korytarzu.

Łóżko na którym wcześniej leżał, było świeżo posłane.

Ile miał lat?

Jak miał na imię?

Nie wiem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
Kolorowa
za 65.53