E-book
47.25
drukowana A5
101.58
Rozłączenie

Bezpłatny fragment - Rozłączenie

Tom drugi Trylogii Kieleckiej


Objętość:
304 str.
ISBN:
978-83-8324-930-8
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 101.58

Niniejsza książka zawiera treści, mogące obrażać sferę tzw. uczuć religijnych u osób, które takie mają. Jeżeli podejrzewasz, że znajdujesz się w grupie takich osób, czuj się ostrzeżony i po tę pozycję nie sięgaj.

Rozalia Szum


Najlepszymi książkami są te, które mówią nam, co już sami wiemy.

George Orwell, Rok 1984

Do pewnych granic zła ideologia i amoralność mogą być dobrą literaturą.

George Orwell, I ślepy by dostrzegł


Nigdy by nie przypuszczał, że ostateczny rozpad dotychczasowego życia może objawić się pod postacią niezbyt zdrowo wyglądającej Rozalii Szum. Póki co, nic zresztą nie wskazywało na to, by za wizytą namolnej babki podającej się za dziennikarkę kryły się jakieś dodatkowe czarne scenariusze. Te urzeczywistniały się wokół niego i tak w nadmiernej liczbie już od dłuższego czasu. Życie Andrzeja Michalczyka w ciągu kilkunastu dni samo z siebie rozpadło się na kawałki, krusząc się i obłażąc w miejscach, gdzie wcześniej ledwo pękało. Nie dawało to nadziei na jego scalenie do dawnego kształtu; podskórnie wyczuwał tę gorzką prawdę.

Szum w zasadzie była jak inne. Niezbyt ładna i niezbyt brzydka. Gdyby ubrała się elegancko, pomalowała i uczesała, igła przytroczona do jego podbrzusza bez problemu wskazałaby północ. Ale tego dnia nosiła się zupełnie neutralne. Ciemne kolory podkreślały bladość jej cery i cienie pod oczami. Te gorzały jakimś niezdrowym blaskiem, a postawa zdradzała determinację. Musiał jej wysłuchać i nawet nie próbował z tym walczyć czy udawać, że bierze pod uwagę jakiś inny rozwój wydarzeń. W jego głowie pojawiła się absurdalna, ale niezwykle mocna myśl, że ich spotkanie było mu przeznaczone.

Dlatego potem nie mógł jej winić za to, co się stało.

— Wie pani co? Rozmyśliłem się. — Zatrzymał się na półpiętrze i potarł ze znużeniem twarz.

Poczuł się skrajnie zmęczony. Przyjrzał się pustej klatce schodowej komisariatu i zrobiło mu się niedobrze. W ustach zaczęła zbierać mu się kwaśna ślina, a ze stresu zakręciło mu się w głowie. Ciążyła mu chwila, której aktualnie doświadczał. Czuł się tak, jakby wydarzenia całego poprzedzającego ją ciągu przyczynowo-skutkowego, zebrały się w tej jednej sekundzie. No bo jak przedstawiała się jego aktualna życiowa i zawodowa sytuacja? Agnieszka — partnerka w prowadzonym śledztwie, zniknęła. Nie wiedzieli, gdzie jest i najgorsze było to, że on nie wiedział, a w tym wszystkim to o niego przecież chodziło. I o nią — Małgorzatę Foltyn, od tygodnia siedzącą na „tymczasie” w areszcie, podejrzaną o dokonanie dwóch zabójstw. Kiedy chciał i wreszcie mógł ją przesłuchać, to pojawiła się ta kobieta, która twierdziła, że wie coś o sprawie. Co dokładnie? Nie miał pojęcia, choć liczył na to, że zaraz się dowie.

Wydarzenia, w których ostatnio uczestniczył, doprowadzały go zupełnego rozstroju nerwowego. Osamotniony, musiał dokonać wyboru, komu zaufać, którą sprawą zająć się w pierwszej kolejności.

Dziennikarka przyjechała aż z Warszawy, a przynajmniej tak utrzymywała. Pofatygowała się do niego osobiście. Nie miał pojęcia, jak do niego dotarła. Twierdziła, że widziała go w telewizji i w oparciu o to, co zobaczyła, podjęła decyzję o przyjeździe do Kielc. Było to prawdopodobne i musiał jej wierzyć. A właściwie chciał — kobieta przychodziła do niego z nadzieją na odnalezienie Agnieszki i na tamten czas była kluczowa dla niego sprawa. Pamiętał co prawda bardzo dobrze, że sam nie powiedział do kamery ani słowa w trakcie tego śledztwa, ale nie mógł wykluczyć, że jego sylwetka mignęła w jakiejś relacji, a dziennikarka po prostu do niego dotarła.

Na przesłuchanie Foltyn w areszcie miał minimum trzy miesiące: choć czas przecież gonił ich, bo nie wiadomo było, w jakim stanie jest Agnieszka. Gdzie jest. Czy w ogóle jeszcze „jest”. Stop! Nie chciał o tym myśleć. Nie chciał tworzyć w swojej głowie czarnych scenariuszy. Tak jakby samo wyobrażenie sobie czegoś złego pozwalało temu czemuś się zmaterializować i realnie zaistnieć. Odsunął ciężką myśl daleko od siebie. Na wszelki wypadek. Kot Schrödingera nadal siedział w pudełku, pudełko było na głucho zamknięte, i niech tak zostanie jak najdłużej.

— Ale jak to rozmyślił się pan? Nie będzie rozmowy? — Zatrzymała się i popatrzyła na niego ze strachem w oczach.

— Będzie, ale mam ochotę zmienić miejsce, bo ten komisariat mnie dobija. Pani wybaczy. Jestem trochę zmęczony. Sam już nie wiem. Pójdziemy gdzie indziej? O rzut beretem stąd jest park, tam są kawiarnie… Wyjdźmy stąd, proszę, bo chyba mam początki jakiejś nerwicy… Sama pani zresztą wie, zaginęła moja partnerka, a ja tu siedzę jak jakiś głupek i odchodzę od zmysłów…

— Aaa, o to chodzi, dobrze, oczywiście. Rozumiem, co pan przeżywa. Możemy wyjść — uspokoiła się. — Ale z oczywistych względów nie doradzę panu gdzie.

— Jasne! Niech się pani zda na mnie, do żadnej mordowni pani nie zaprowadzę! — Dobrze, ten etap już za mną… — powiedziała kobieta. Jej powieki zadrgały.

Wzięła głębszy wdech i przyspieszyła kroku, a w ruchu jej ciała pojawiło się jakieś zacięcie, albo to może on inaczej na nią patrzył?

Stres najwyraźniej opuścił oboje i dziennikarka wydała mu się młodsza, choć jej cera nadal była ziemista, a zmarszczki wyraźne. Oczy nabrały jakiegoś wewnętrznego blasku, którego wcześniej w nich nie było. Mniej drżała, był w niej większy spokój. Małe usta wciąż były zaciśnięte. Wyprostowała się, ramiona nabrały ładnej linii, a ruch ciała stał się bardziej harmonijny.

Wyszli na ulicę. Andrzej nie ściął jej jak zwykle w poprzek. Nie wiedzieć czemu zależało mu na zrobieniu na towarzyszce dobrego wrażenia. Tego dnia wyjątkowo chciał być praworządny. Stres nadal z niego schodził, gdyby można było to zobaczyć, całe płaty wylinki odrywałyby się od jego ciała, strasząc przechodniów i małe dzieci. Miał szansę na powrót do stabilności, tego był pewien, choć czuł, że aby w pełni wrócić do samego siebie, potrzebuje jeszcze trochę czasu. Złapał dziennikarkę delikatnie za ramię i pokierował ją w prawo, na najbliższe pasy niedaleko ronda. Jak zwykle dyskretnie rozglądał się wokół, badał otoczenie. A nuż ktoś wyrzuci Agnieszkę pod próg komisariatu? A może mignie mu gdzieś na ulicy? Cóż. Wiedział, że to z jego strony tylko pobożne życzenia, ale to było silniejsze od niego.

Ulica była pełna ludzi: dominowały starsze panie z wózeczkami na kółkach. Jednej z wózeczka wystawał por, innej — złożona na pół, gumowa wycieraczka. Rowerzyści stali na przejściu, kierowali się na ścieżkę rowerową. Mimo chłodu kobiety goniły swoje małe dzieci, przebierające nogami szybciej niż ich matki na wysokich obcasach. Dwie tłuste kaczki leciały wzdłuż koryta Silnicy. W głębi parku widać było kilku spacerowiczów z psami, ale bez foliowych torebek w rękach: psie gówno w Kielcach stawało się własnością miasta od razu po opuszczeniu anusa zwierzaka. Wydarzał się dzień jak co dzień. Słońce za chmurami w swoim tempie toczyło się po nieboskłonie. Andrzej w oddali wypatrzył samochód, taki sam, jak Andrzeja Wiśniewskiego. Przyspieszył i schował twarz za grubym kołnierzem kurtki. Prorok musi poczekać.

Przeszli na pasach przy rondzie i weszli do parku niedaleko budynku City Parku. Przy bocznej ścianie już ustawiała się kolejka interesantów. Andrzej spojrzał ciekawie: przychodnia. Grypa, przeziębienia i kac. Starsze panie, kilka studentek, dwóch mężczyzn z entuzjazmem rozprawiających o testach dla kierowców.

— Daleko idziemy? — zapytała.

— Nie, to w tym ciągu budynków. — Pokazał jej palcem.

— Mam nadzieję, że tam nie będzie zbyt wielu ludzi — powiedziała cicho.

— Dlaczego?

— Mam dosyć donośny głos, lepiej, żeby inni nie słyszeli tego, co chcę panu powiedzieć.

O tej porze nikogo tam nie będzie.

— Dobrze… — Skinęła głową i też naciągnęła kołnierz wyżej na szyję.

Nie prowadził jej daleko. Chwilę szli wzdłuż Silnicy i zaraz skręcili ku niskiemu, niepozornemu lokalowi tuż przy ścieżce rowerowej. Pralnia, pijalnia piwa — i mały bar, do którego Andrzej i jego kumple zachodzili czasami po służbie, jak zapowiadało się, że następny dzień będzie lżejszy. Nie była to typowa mordownia, ale dało się napić w niej piwa. Bar znajdował się dwa rzuty kamieniem od komisariatu. Co najważniejsze — na uboczu, niepopularny, dyskretny i czysty. Piwo z kega było w nim tak samo złe jak gdzie indziej, ale mieli duży wybór butelkowanego, co zupełnie wystarczało Andrzejowi. Nie oczekiwał niczego więcej od knajpy odwiedzanej wieczorem: oto i jest Atropos Cafe. Weszli do środka.

— Ładna nazwa — mruknęła.

— Wie pani, co to jest Atropos?

— Kto to jest. Według mitologii greckiej ostatnia z trzech mojr, czyli bogiń losu,

przecinała nić życia, i wtedy…

— Ożeż, no tak, piosenka Kazika, „dozorca śmiał się setnie, zaraz mu nitkę przetnie panna Atropos…”

— Po prawdzie to wiersz Gałczyńskiego, wykorzystany przez Kazika. Ale tak, pojawia się w nim mojra…

— Zna się pani na tym! Na tekstach kultury, muzyce, poezji…

— Tak. To dla mnie ważne, bo wie pan, jestem po polonistyce, i przywiązuję wagę do takich detali — wyjaśniła. — Całą młodość zmarnowałam na czytanie, to teraz się na mnie mści, umiem znaleźć te kulturowe pętle i powiązania. — Zaśmiała się..

— No to jednak dobrze to miejsce nazwali — mruknął — niejednemu tu się film urwał, po piątym piwie…

W pubie panował mrok. Z prawdziwej szafy grającej wydobywał się kojący wokal Diany Krall, ale Michalczyk miał nadzieję na Cave’a, czasem go tam zapodawali. Ciemne wnętrze rozświetlały tylko małe kinkiety, zamontowane w każdej z lóż. Zza dużych, przybrudzonych od zimowego deszczu szyb podziwiać można było siny park i ścieżkę rowerową, od strony od której weszli do środka.

Przy barze nikogo nie było. Tylko barman się za nim krzątał. Wycierał szklanki, ćmiąc papierosa i charcząc raz na jakiś czas. Z dymiącego kubka popijał coś, co przywodziło skojarzenia z bourbonem, ale to był chyba zwykły grzaniec, albo nawet herbata bez wkładki.

— Ja pierdolę! — dziennikarka złapała Michalczyka za rękaw, szczerze poruszona. — Przecież on umarł w grudniu!

Andrzej spojrzał na nią z nieudawanym zaskoczeniem. Nie wytrzymał. Zaczął się szaleńczo śmiać i nie miał pojęcia, kiedy skończy. Teraz już był pewien, że ona jest „swoja”. Niewielu ludzi wiedziało, czyim sobowtórem był Tomek Szczeć, barman w Atropos. A ona nie dosyć, że wiedziała, to nawet zdawała sobie sprawę z faktu, że alter ego barmana — frontman Motorhead, od dwóch miesięcy gryzie marchewkę bez wyrywania jej z ziemi.

— To jest Tomek, barman, ale chyba wiesz, jak wszyscy na niego wołają.

— Lemmy… jak boga kocham, Lemmy!

— Tak! Zasłużyłaś na szota!

— Nie teraz — powiedziała szybko tonem niepozostawiającym wątpliwości, co do szans na negocjacje. Cały czas z niedowierzaniem przyglądała się facetowi wycierającemu kufle za barem. — Jak wypiję teraz, to popłynę. Chcę gorącą kawę albo herbatę.

— Ciastko do tego?

— Nie chcę naciągać na…

— Błagam…

— Serniczek, jak jest.

— Mają, jeśli dzisiaj dowieźli, powinien być całkiem niezły.

Wskazał jej środkową lożę po prawej stronie od wejścia, a sam poszedł złożyć zamówienie.

— Co ma mi pani do powiedzenia? — zapytał, gdy zjawił się przy stoliku. Postawił przed nią sernik i przysunął łyżeczkę. — Kawa będzie za chwilę.

— O… OK. Nie wiem, jak pan to przyjmie, tyle powiem na wstępie. Ani nie wiem, jak zacząć.

— Najlepiej od początku. Gdzie pani pracuje?

— Teraz w firmie consultingowej, odeszłam z zawodu. Tylko czasem piszę teksty na zlecenie jako wolny strzelec, więc pana nie okłamuję, jestem dziennikarką. Ale wcześniej pracowałam w „Nie”.

— Jezu, tam? — Zachłysnął się. — Zna pani Urbana?

— A pan zna komendanta kieleckiej policji?

— Nooo… tak!

— No właśnie! — Przewróciła oczami. Z każdą sekundą stawała się bardziej żywa —

Ja też znałam swojego szefa: i to osobiście! Da pan wiarę? — ironizowała.

— Nooo, ale chyba nie tylko ja zadaję pani to pytanie.

— Nie, to klasyk. Pada za każdym razem, jak powiem, z którą redakcją byłam związana. To, i pytanie o uszy. — Przewróciła oczami.

— O co?

— O to, czy uszy redaktora na żywo są tak samo odstające jak w telewizji. — Spojrzała na niego i zrobiła zeza.

Wybuchł śmiechem. Naprawdę zaczynał ją lubić.

— Dobra, dajmy spokój z Urbanem. Po co przyjechała pani do Kielc?

— Miałam załatwiać swoje sprawy, a poza tym…

— Jakie sprawy?

— A co to za przesłuchanie?

— Nie, ja tylko…

— Sprawy były prywatne, więc nie muszę o nich mówić. Istotne jest to, że planowałam spotkanie z Agnieszką.

— A wy się znacie?

— Taaak… — Zawahała się. Chwilę mu się przyglądała. Widać było, że mimo faktu, iż sama podjęła decyzję o tym, by do niego przyjść i przekazać informacje o sprawie, prawdopodobnie przez cały czas zastanawia się, czy to słuszny krok. Czy to aby nie będzie z jej strony jakaś zdrada. — Jest pan z tych otwartych, ale milczących ludzi, czy klepie pan jadaczką na lewo i prawo?

— Nikt jak dotąd nie narzekał.

Lata temu, jeszcze w liceum… — odetchnęła głęboko — byłyśmy z Agnieszką. Wie pan, o czym mówię.

— Co?! — Aż się zachłysnął z wrażenia. To on sobie wyobrażał, jak byłoby mu z nią w łóżku, a tymczasem…

— Wychowałam się w Kielcach, potem dopiero i rodzice i ja wyprowadziliśmy się z miasta. Chodziłyśmy do tej samej klasy i przed maturą jakoś tak…

— Dlaczego pani mi to mówi?

— Bo musi pan być świadomy, że Agnieszka jest specyficzną osobą. Nie tylko ze względu na to, kto ją pociągał.

— Jestem tego świadomy.

— Niczego nie jest pan świadomy.

— Słucham?

— Nic pan nie wie, właśnie to panu mówię. — Spojrzała na niego z zacięciem. — Ona całe dnie spędzała, szorując własne ciało. Albo na odwrót, nie myła się dłuższy czas, jakby się… umartwiając, nie wiem. Nie chciała o tym rozmawiać. Jarała chore ilości fajek, one niby nie miały takiej ceny jak teraz, ale nadal były drogie jak na możliwości licealistki bez szans na jakąkolwiek pracę.

— Aga nadal pali, ale pozostałych rzeczy, o których pani mówi, nie zauważyłem w jej zachowaniu.

— To nie jest takie łatwe do zauważenia — powiedziała i zniżyła na chwilę głos, bo barman przyniósł im kawę. Patrzyła z fascynacją na jego wąsy, obwisłe policzki i smutne, przekrwione oczy spaniela.

— Powie pan coś głosem Lemmy’ego? — Kiwnęła do niego głową, robiąc oczy kota ze Shreka.

— Kiedyś jakiś dzieciak zapytał mnie, czy miewam kaca. Odpowiedziałem mu: żeby mieć kaca, musisz najpierw przestać pić! — powiedział zszarganym przez papierosy basem. Zaczęli się śmiać. Kielecki Lemmy przyglądał się jej, w innym miejscu u czasie najpewniej złapaliby nić porozumienia. Ale to były Kielce na styku marca i kwietnia. Zasalutował, przysunął w jej stronę filiżankę kawy z obowiązkowym ciastkiem na spodku, i wrócił za bar.

— Dobra, kontynuujmy. Była pani w związku z Agnieszką, moją partnerką w robocie. Ona jest dziwna, i…

— Była dziwna, teraz to już sama nie wiem. Spotkałyśmy się kilka dni temu. Przyjechałam do miasta pozałatwiać pewne sprawy i korzystając z okazji, spiknęłyśmy się na piwie.

— I co?

— Nie rozpoznałam w niej osoby, którą wcześniej znałam.

— A od czasów licealnych nie utrzymywałyście kontaktów?

— Tylko na Facebooku, ale rzadko. W ten sposób sobie o niej przypomniałam i wyszło to spotkanie.

— No to chyba nic dziwnego, że się zmieniła — zauważył. — Podobno co siedem lat następuje wymiana wszystkich komórek w organizmie człowieka, więc takie zmiany to…

— Dajmy spokój tym dętym teoriom, bo to nic nie wnosi do całości tematu. Agnieszka zmieniła się wewnętrznie, i zmiana ta wydawała mi się ewidentna.

— Na dobre czy na złe?

— Nie wiem.

— Co? — zdumiał się.

— Właśnie tak, jak powiedziałam: widziałyśmy się za krótko, żeby to oceniać. Wydaje mi się, że generalnie stanęła na nogach i jest o wiele spokojniejsza niż w czasach, gdy byłyśmy ze sobą. Ale część jej wariactw pozostała.

— Jakich konkretnie wariactw?

— Takich, jak wspomniałam, i… ona miała problem z własną seksualnością, w tamtym czasie to było chyba jej największym życiowym dramatem. To, że taka była.

— Na czym polegał ten… problem? Na tym, że wolała kobiety? — zapytał, a w jego głowie rodziło się coś na kształt zażenowania albo wstydu. Kiepski byłby z niego ksiądz spowiednik, kariery w kościele by żadnej nie zrobił. Słuchanie o tak prywatnych sprawach drugiego człowieka sprawiało mu dyskomfort.

— A skąd pan się urwał? Homoseksualizm nie jest chorobą!

— Chorobą nie, ale jest problemem dla większości tych, którzy dopiero co zdali sobie sprawę ze swojej orientacji. Albo precyzyjniej, źródłem problemów. A o tym rozmawiamy, jak sama pani powiedziała, o „problemach”. Ja nie jestem żadnym homofobem!

— A co to jest, jak nie homofobia? Te pańskie słowa…?

— Realizm.

— Nie… nie jestem pewna, ale nieważne. W każdym razie Agnieszka miała prawdziwy, a nie wymyślony problem, chyba gorszy niż taka czy inna orientacja. Ona nie radziła sobie z dotykiem, a o stosunku z mężczyzną… — westchnęła — o penetracji w ogóle nie było wtedy mowy. Moim zdaniem ona nie była lesbijką tak do końca, może nawet wcale nie była. Podobali jej się mężczyźni, ale nie mogła w sobie zwalczyć lęku przed ich dotykiem, czy czegoś tam w środku. Może obrzydzenia? Ona w ogóle inaczej czuła ciało.

— To znaczy?

— Tak jakby… nie czuła dotyku, nie wiem, bo ona nie chciała o tym w ogóle rozmawiać.

— Ja… nie rozumiem — przyznał bezradnie. — To jest chyba dla mnie zbyt skomplikowane.

— Te sprawy nigdy nie są proste.

— A ta zmiana, o której pani mówi? Co konkretnie się zmieniło?

— Jak się spotkałyśmy ostatnio, to zauważyłam, że pojawiła się w niej jakaś taka desperacja. Kiedy ją o to zapytałam, powiedziała, że znalazła sposób, żeby sobie pomóc. Więcej nic nie chciała powiedzieć i dlatego ja myślę, że… — znów westchnęła — myślę, że ona gdzieś łazi, przychodzi do kogoś i walczy z tymi swoimi demonami. Ale to nie jest klasyczna pomoc seksuologa czy psychiatry…

— Skąd pani wie?

— Bo ona zawsze negowała możliwość uzyskania pomocy od tego rodzaju specjalistów.

— Dlaczego?

— Uważała, że takie problemy zmienić może tylko osobiste doświadczenie, dlatego ze mną… dlatego ze mną była, wtedy. Byłam jej „terapią”. Tyle mogła dla siebie zrobić w ramach „osobistego doświadczenia” czyjegokolwiek ciała.

— Może zmieniła poglądy?

— Nie ma takiej opcji. — Potrząsnęła głową. — Nikt nie jest w stanie zmienić się aż do tego stopnia. Ona po to poszła studiować psychologię, wie pan? Chciała zrozumieć samą siebie i rozwiązać własne problemy. Ale to nigdy tak nie działa. One zresztą nie były natury psychologicznej, te problemy.

— A jakiej pani zdaniem?

— Aga cierpiała raczej na coś, co mogłoby podchodzić, przynajmniej moim zdaniem, pod problemy badane w psychiatrii albo seksuologii.

— No to co pani o tym myśli, że się z nią dzieje teraz?

— My… myślę, że ona nadal próbuje na własną rękę rozwiązywać te problemy. I tu jest

pies pogrzebany.

— Bo?

— Bo chodzi do jakichś domorosłych terapeutów, szemranych lokali czy nie wiadomo, do kogo, a to jest branża działająca na pograniczu prawa, dlatego to pan, jako policjant, musi coś z tym zrobić.

— I uważa pani, że to ma związek z jej zniknięciem?

— Uważam, że łatwo jest wpaść przez to w kłopoty. A jeszcze jak się jest policjantką, z naciskiem na bycie kobietą, i chodzi się w takie miejsca… to jest wręcz pewne, że pewnego dnia dostanie się w dziób. Prędzej czy później zobaczy ją nie ten, co powinien, w miejscu, w którym nie powinna być, i już, problem gotowy. W tym kraju padalców nie ma równouprawnienia.

— W kraju kogo? — Zaśmiał się.

— Niech mnie pan nie drażni, proszę. Doskonale pan wie, o co mi chodzi, bo widzę, że

nie jest pan idiotą.

— To komplement?

Raczej fakt. — Spojrzała mu znacząco w oczy.

— O… OK. — Patrzył na nią z obawą. Ta też była twarda babka. Ale nie spodziewał się, że Agnieszka mogłaby mieć jakiekolwiek kontakty z jakimikolwiek ludźmi pozbawionymi charakteru.

— Mówię panu, jak się z nią spotkałam, była mocno zdesperowana i zachowywała się tak, jakby spaliła za sobą mosty. Miała taki jakby nerwowy tik, ściskała i gładziła uda, cała była jakaś taka… hmm… mocno obolała. Gdy się spotykałyśmy te lata temu, nie było mowy o jakimkolwiek dotyku tamtych rejonów. Totalna padaka!

— Ale co to znaczy?

— To znaczy, że nie dała się tam dotknąć, i koniec. Ja… zapytałam ją, czy ma kogoś. Powiedziała, że jeszcze nie, i ja wyłapałam to „jeszcze”. Ona chyba walczyła o siebie, pracowała nad sobą.

— Dziwne. Ale wie pani co? Z tą „obolałością” to fakt, kilka razy złapałem ją na tym,

że chodziła, krzywiąc się z bólu, myślałem, że wyciska siódme poty na siłowni i ma zakwasy…

— Nie wiem, lata jej nie widziałam, ale jak się spotkałyśmy, to odniosłam wrażenie, że balansuje na granicy prawa, bo nic nie chciała więcej mówić. Ucinała temat! I ta zmiana, takie zacięcie, wcześniej też była uparta, ale teraz zachowywała się, jakby nic nie miała do stracenia, jakby przeszła pewną granicę, zza której nie ma już powrotów do tego, co było. No a potem było… to zniknięcie. Wydzwaniałam do niej i nic. Urlop mi się powoli kończy i czas wracać do stolicy, ale nie wróciłabym spokojnie bez naszego dzisiejszego spotkania.

— A proszę mi powiedzieć, ktoś ją skrzywdził, czy coś w tym stylu? Mówiła pani coś, cokolwiek, co by na taki fakt wskazywało?

— O niczym takim nigdy nie wspominała. Ona się z tym chyba urodziła, i przez to, jaka jest, i chęć zmiany samej siebie, teraz wpadła w kłopoty.

— Zatem… sugeruje pani, że…

— Nic nie sugeruję, niech się pan tym po prostu zajmie, bo tutaj naprawdę nie ma żartów.

— Sprawę weźmie pewnie kto inny, ja nie mogę, ze względu na bliską współpracę z Agnieszką, i…

— Błagam pana! Niech mnie pan nie rozśmiesza! Nie po to do pana przyszłam, z tym i innym syfem, żeby pan jakieś kartki do komendanta pisał z prośbą o pozwolenie do działania! Bo jest jeszcze druga rzecz…

— Jaka znowu druga rzecz?

— Moje osobiste śledztwo, już bez związku ze sprawą Agnieszki, ale to już sprawa nie

na tę okazję…

— To znaczy?

— To znaczy, że zginęła pana zawodowa partnerka, a moja była dziewczyna. I oboje wiemy, że ona jest spoko babeczka. Byłoby jej szkoda, więc niech pan coś z tym zrobi, a wtedy ja przekażę panu informacje na temat tego drugiego szajsu. On się też częściowo odbywa tu, w „mieście biskupim”. He, he…

— Co panią tak śmieszy?

— Klesza hipokryzja.

— A co mają do tego księża?

— A to, że to oni pociągają za sznurki i łupią ludzi.

— No, to chyba nic nowego od wieków.

— Nowe jest tylko to, że polski klechostan najwyraźniej działa wbrew woli papiestwa, licząc na to, że nic się nie wyda. „Jeden, wielki, powszechny i apostolski”, kurwa, co za

pierdolenie! Tak samo jak „kościół ubogi”. — Na jej twarzy ujrzał wściekłość.

— Aa… myśli pani, że to może mieć coś wspólnego ze zniknięciem Agnieszki? To pani dziennikarskie śledztwo?

— Nie, to dwie osobne sprawy: chyba że czegoś nie wiem. Ale najpierw znajdzie pan Agnieszkę, trzeba mieć priorytety: kościół i jego sprawy są dla mnie na ostatnim miejscu w hierarchii wartości.

— Rozumiem. Muszę się nad tym wszystkim, co mi pani powiedziała, zastanowić.

— Proszę pana, nie ma się nad czym zastanawiać, bo Agnieszka to jest żywy człowiek!

— Noo… może ma pani rację…

— Oczywiście, że mam rację!! — Spojrzała na niego z miną, jakby był obłąkany.

— W porządku. Czy chce mi Pani powiedzieć coś jeszcze? Na tym etapie? Bo może pojechałbym jeszcze do aresztu, muszę porozmawiać z tą zatrzymaną dziewuchą.

— W jakiej sprawie? — zapytała.

— Wydaje mi się, że ona może coś wiedzieć właśnie w sprawie Agnieszki, przynajmniej tak sugerowała pewnego dnia. Dziś właśnie zdałem sobie z tego sprawę

— Aaa, no to koniecznie musi pan jechać!

— Pani poczeka, zapłacę tylko za kawę…

Andrzej wstał i poszedł uregulować należność. Chwilę gadali z Lemmym o wszystkim i o niczym, po czym policjant wrócił, wziął swoją kurtkę z oparcia i skinął na towarzyszkę. W pubie już nie było słychać Diany Krall, a cięższe brzmienia. Bar z wolna, jak grzędę, obsiadali mężczyźni w skórzanych kurtkach, wyglądający, jakby zeszli prosto z motocykli. Znajomi barmana.

Było już ciemno i w parku rozbłysły latarnie. Miejsce zdawałoby się wyjęte z baśni, gdyby spadł śnieg. Teraz uwagę przyciągały tylko konary drzew, punktowo oświetlone przez latarnie, rodem z powieści gotyckiej. Klimat zaduszek nie opuszczał kieleckiego parku w zimowe, bezśnieżne miesiące.

— Podwieźć gdzieś panią?

— Nie, przejdę się.

— Gdzie się pani zatrzymała?

— W hotelu w centrum, ale bliżej KSM-u.

— Noo, to kawałek będzie musiała pani zrobić…

— Potrzebuję spaceru. Proszę podyktować mi numer telefonu do siebie i bądźmy w kontakcie.

— OK. Niech pani zapisze…

Podał jej numer, zadzwoniła do niego, wpisał ją do pamięci urządzenia. Potem po męsku podali sobie ręce i mógł ruszyć dalej, do samochodu.

— Podejdę z panem, bo i tak mam zamiar się przejść, a nie łaziłam dużo po Kielcach na tym moim urlopie, więc taki sentymentalny spacer mi się przyda… — powiedziała.

— Jak pani chce. — Skinął głową i ruszyli na Paderewskiego.

Tym razem nie przechodzili na pasach. Szli wzdłuż kolejnych elewacji, mijając kolejne drzwi. Szklane do przychodni, takie same chyba do oddziału banku, potem do sklepu i apteki. Było ciemno, nie widzieli dokładnie. Podjazdy, schody. I jeden upiorny budynek, w kolorze innym od reszty świata.

Domagająca się remontu, buro-szara, brudna elewacja mogła przygnębić estetę. Prostokątna bryła, z trzema narożnymi balkonami, klasyczny przykład architektonicznego modernizmu. Balkony miały barierki z prostych brązowych rurek, w wykuszu. Kolor budynku wyróżniał się od pozostałych w planie ulicy. Było tak, jakby oglądać po kolei kolorowe slajdy i nagle trafił się jeden, zrobiony na czarno-białej kliszy. Nie padał na niego żółtawy blask latarni. Co prawda jedna stała dokładnie obok, ale aktualnie nie działała.

Budynek stał w innym wymiarze, różniącym się od tego, w którym przebywał on i cała reszta świata. I to było czuć, w kościach, w skórze, jego odmienność. W napiętych nagle mięśniach. Mikroskopijne włoski na karku stawały na sztorc, wieszcząc niebezpieczeństwo.

Był cichy, opuszczony, miał obdrapane żółte drzwi z łuszczącą się farbą. I ta cisza wokół nie była taka, do jakiej człowiek mógłby kiedykolwiek przywyknąć. Zdawała się stara i przedwieczna, jakby miała sto lat w tym jednym miejscu na mapie miasta. Trwała razem z tym obiektem, jakby ją zamknęli w słoiku. „Złowróżbna,” to było słowo, które, zapomniane i wytarte, pasowało właśnie do tego miejsca w przestrzeni, tak samo zwietrzałego jak ono.

O ile cała ulica była zamieciona i czysta, tak przy wejściu do tej kamienicy zalegały pryzmy gnijących, zbutwiałych liści: chyba nawet sprzątacze z „zieleni” starali się nie dotykać tych murów, jakby istniało prawdopodobieństwo, że wymiotą panujący wokół niego klimat i rozwleką go po całym mieście. Brakowało tam tylko pajęczyny i nagrobka i spokojnie można by robić zdjęcia do horrorów. Lugosi? Zapraszamy! Ekspresjonizm znakomicie poczułby się w otoczeniu tego fatalnego budynku. Tylko graficiarze mieli w sobie odwagę, by srebrnym i czarnym sprayem powlec jego elewację, pozostawiając na niej swoje tagi.

Rozalia drgnęła, gdy poczuła siłę tego miejsca. Jakby wpadła do leja po bombie.

— Matko, cóż to jest? Nie pamiętam tego budynku z czasów młodości.

— Nie pamięta pani, bo wyglądał jak reszta ulicy, upiornie. Teraz się wyróżnia, bo wszystko wyremontowane, a to stoi, jak stało…

— Ale co to jest!?!

— Niezbyt przyjemne, prawda?

— Mało powiedziane…

— Paderewskiego 10 i 12, ciężki adres w mieście. Nigdy pani nic o nim nie słyszała, nawet od rodziców?

— Mieszkaliśmy w blokach na Stoku, rodzice mieli ważniejsze sprawy: na przykład co do gara włożyć, a gadanie o jakichś ruderach na Paderewskiego…

— W trakcie wojny była tu siedziba gestapo, a od 1945 roku, kiedy „zbawcza” Armia Czerwona wkroczyła do miasta, natychmiast zainstalowały się tam bezpieka i służby sowieckie.

— Jezu… a teraz? Co tam jest teraz?

— Nic. Jak pani widzi. Dokładnie pod tym adresem mieściły się referat śledczy i wydział do walki z „bandytyzmem”.

— Czyli z czym, podziemiem niepodległościowym?

— Tak. Niektórzy mówią, że teraz tu straszy.

— No jakby… sprawia wrażenie, że mogłoby.

— Tak.

Przyspieszyli kroku i przeszli na drugą stronę ulicy, wprost na komisariat. Bramą obok wejścia dostali się na wewnętrzny dziedziniec. Rozalia oglądała się za siebie z niepokojem. Źle się czuła z frontem tamtego budynku za plecami.

— Straszne miejsce, mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje…

— Różne wrażenia wywołuje w ludziach ta kamienica. Niewiele już jest takich przykrych miejsc w Kielcach. Miasto się zmieniło, i historia trochę została odczarowana. Pomalowali, chodniki położyli, miasto żyje.

— A było takich więcej?

— Dawny szpital gdzie zabijano Żydów w trakcie likwidacji getta przy Warszawskiej,

też był dosyć ponury. Poza kanapą na balkonie.

— Co?

— Przez kilka lat siedzibę tam miał tapicer. Żeby zareklamować swoje usługi, powiesił na balkonie skórzaną kanapę, w kolorze budynku…

— O kurde! Tam, obok archiwum?

— Dokładnie tam.

— Żółta, skórzana, pamiętam bardzo dobrze! — Roześmiała się.

— Taki tam miejski folklor… Bo kamienicę na Plantach, tę gdzie w 1946 roku był pogrom, to już dawno wyremontowali. Potrzebne to było. Na obchody to się zdarzy nawet i komuś z rządu przyjechać… Budynek, gdzie był Wojskowy Sąd Rejonowy, przebudowano — a właściwie zburzono, i mieści się tam teraz kielecka Filharmonia. Jeszcze przy Kapitulnej, taki dworek w samym centrum, do niedawna było tam przedszkole, a teraz BWA, galeria sztuki…

— To i tak lepsze niż to tutaj, opuszczone w centrum miasta stoi…

— Mówię pani, upiorny budynek, i mówią, że tam straszy.

— W Polsce po 1945 to wszędzie straszy. Światowy cmentarz, pogorzelisko… — Zaszczękała zębami. Nawet Andrzejowi zrobiło się nieswojo.

— Niech pani przestanie!

— Tak, przestanę, bo mam dreszcze… Nadal mam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy.

— Chyba absztyfikanci, z kebaba. — Zaśmiał się. — Nie wiem, czy jest pani w ich typie, ale kto im broni popatrzeć…

— Niech mnie pan nie wkurza, dobra?! — Dała mu kuksańca w bok.

Zaśmiał się gardłowo. Lubił się drażnić z kobietami, ale robił to tylko z tymi, które, jak przypuszczał, nie obrażą się na niego z tego powodu. Nie spotykał ich wielu. Cóż. Ona z całą pewnością była jedną z nich.

Lubił ją. Postanowił, że będzie utrzymał z nią kontakt, niezależnie od tego, co wydarzy się potem.

Pożegnali się. Nie chciała odchodzić, wyraźnie zwlekała.

— No to w kontakcie?

— Tak, telefon mam. — Skinął głową i jeszcze raz wyciągnął dłoń. — Dziękuję za spotkanie, i do widzenia!

— Do widzenia! — Poszła.

Otworzył samochód i wsiadł do środka. Audi było zimne jak trumna. Andrzej wcisnął sprzęgło, zmienił bieg na jedynkę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Wcisnął nawiew na szyby, ogrzewanie. Gdzie pojechać najpierw? Na pewno nie do aresztu. Nikt nie wpuści go do środka, jeżeli wcześniej nie załatwi tego z prorokiem. Chwycił za telefon i zadzwonił do Wiśniewskiego. Nie odbierał. Andrzej zaklął szpetnie i próbował raz po raz. Jego frustracja rosła wykładniczo, im dłużej słyszał durnowatą melodyjkę w tle, która w domyśle miała chyba uspokajać. Wreszcie zatrzeszczało i usłyszał niski głos prokuratora.

— Czołem, Andrzej… sprawę mam… Pilnie muszę się z tą naszą osadzoną zobaczyć.

— Którą?

— No… Foltyn. Potrzebuję ją przesłuchać, bo…

— Bo co?

— Ona ma pewne informacje, o… o Agnieszce, i…

— Andrzej! To nie jest twoje śledztwo!

— Właśnie, że jest! Agnieszka…

— Agnieszka była twoją partnerką w tamtej sprawie i dlatego zgodnie z procedurami powi…

— Andrzej, kurwa, bądź człowiekiem! Nie mogę sobie miejsca znaleźć, łażę jak ta niemra po świecie, a ty mi wyskakujesz z procedurami?! Weź sobie zadaj jedno, jedyne pytanie! Co ty byś zrobił, jakbyś był na moim miejscu?

— No… — Zawiesił głos. Też nie umiał grać, udawać. Andrzej pomyślał, że to dziwne, że obaj działali w tej „branży”.

— Właśnie, kurwa! Jestem w samochodzie i jadę do prokuratury, a ty wypisz mi to jebane upoważnienie! Na razie! — Rozłączył się, wyciszył telefon i rzucił go na siedzenie, ekranem do dołu. Włączył muzykę, dźwięk czysto rozbrzmiał we wnętrzu jego trumienki na kółkach.

Skierował samochód w stronę prokuratury. Znowu musiał przebić się przez całe miasto, ale nie przeszkadzało mu to: ważny był fakt, że posuwa się do przodu, a nie stoi w miejscu. Zastanawiał się, co puścić w związku z tą niewątpliwie wyjątkową okolicznością.

Wrzucił Batushkę, nowość na polskim rynku blackmetalowym.

Słuchał ich od niedawna. Dodawali mu mocy, a on jej bardzo na ten czas potrzebował. Przypomniało mu się, że z powodu obowiązków zawodowych nie zdołał kupić biletu na Rzeczpospolitą niewierną. Zastanawiał się, czy jeszcze mu się to uda. Potrzebował muzyki jak rząd suwerena. A co dopiero żywej, słuchanej w splątanym tłumie podobnych mu ludzi… Minimum raz do roku jego ciało i duch wręcz fizycznie domagały się koncertu.

Dźwięk, temperatura w pomieszczeniu, dotyk… to było jak oczyszczający rytuał, inicjujący dalsze życie, pozwalający na jego kontynuację. Nie wiedział, co wydarzyłoby się, gdyby go poniechał. Przeczuwał, że prawdopodobnie zalałby go paniczny lęk, gdyby nie mógł raz na jakiś czas oddać się fali żywego dźwięku, kołysaniu poprzez tłum, zjednoczeniu się z masą ludzką: tak bardzo było to dla niego ważne.

Słyszał o tym, że człowiek, jako istota podobno obdarzona duszą, jest przywiązany do swoich rytuałów, które musi spełniać, by nie czuć lęku przed śmiercią. Istota ludzka jako jedyne zwierzę ma świadomość własnej śmiertelności. Tego, że perspektywa i czas są ograniczone. Nie znał się dobrze na antropologii, ale wiedział, że koncertów potrzebuje, by dalej żyć i to mu wystarczyło.

Odsłuchał ledwo cztery piosenki i już musiał zaparkować przed prokuraturą. Wyjątkowo tego dnia wpasował się w zielone światła. Wysiadł i udał się w kierunku wysokich drzwi. Zdał broń strażnikowi, przeszedł przez bramki i mógł skierować się ku wyższym piętrom. Wiśniewski już na niego czekał, ze skrzyżowanymi ramionami i gniewną miną stał w korytarzu.

— Cześć, masz to?

— Nie wiem, czy dobrze robię, stary.

— Ja też nie wiem, czy dobrze robię. Ale w tej sytuacji…

— Mamy procedury, prawo…

— …i na dłuższą metę gówno to daje, chyba to widzisz, nie?

— Dobra, pierdolę, ale pamiętaj, że robię to ostatni raz, rozumiesz? Więcej następnym

razem nawet się do mnie nie zwracaj z podobnymi prośbami.

— Co ty, Andrzej, nigdy. — Michalczyk klepnął swojego imiennika po plecach i podążył we wskazanym przez niego kierunku.

Gabinet był jasny i czysty. Wysoki sufit dodawał mu przestrzeni.

— Co konkretnie masz? — zapytał prokurator.

— Ta gówniara ma informacje na temat Agnieszki, wygadała się w trakcie zatrzymania, ale nie skojarzyłem wtedy pewnych faktów.

— Jakie informacje?

— Widziała ją… gdzieś. Wygadała się, jak przyznawała się do tamtego. Była wtedy poruszona, w takim stanie łatwo powiedzieć więcej, niżby się chciało.

— Te zbiegi okoliczności są zadziwiające… — powiedział prokurator z ironią.

— Też mnie to dziwi, ale takie przypadki się zdarzają.

— I musiały wyniknąć akurat w tej sprawie?

— To nie jest pytanie do mnie… Andrzej, dajesz ten kwit?

Prokurator westchnął i dał mu przygotowane już upoważnienie do czynności.

— Umawiamy się, że to ostatni raz… dobra?

— Do… dobra. — Skinął głową. — Dzięki bardzo…

— I daj mi znać, jak uda ci się coś ustalić, rozumiesz? Poza tym, masz na siebie uważać! — Wiśniewski spojrzał na niego ostro. — Wtajemnicz może kogoś w to swoje śle…

— Po moim trupie! — burknął Andrzej. — Nikomu nie ufam.

— Brzmi jak początki manii prześladowczej. — Prokurator przewrócił oczami. — I do końca będziesz tak działał w konspiracji?

— To się okaże, karty nadal są zakryte.

— Od czego będzie zależał twój następny krok?

— Od efektu tego, co robię. — Popatrzył mu w oczy i wziął upoważnienie.

Uścisnęli sobie dłonie. Chciał, żeby uścisk był męski i serdeczny. O ile w ogóle uścisk może mieć takie cechy, bo nie był tego tak do końca pewien. Skinął prorokowi na pożegnanie i wyszedł.

Na zewnątrz owionęło go ciepłe powietrze. Wiosna stawała się faktem. To był jedyny pozytyw sytuacji. Pozytywne było też co prawda zachowanie prokuratora, ale też obarczone ciężarem, bo prorok za jego namową łamał procedury — rzeczy dla gliny i jego samego święte. Andrzej nie chciał o tym myśleć w ten sposób. Cel uświęcił środki. „Myśl o tym, jakby chodziło o małą manipulację świadkiem przy przesłuchaniu”, mówił sobie w głowie. Cóż. Nawet ton tego wewnętrznego głosu był nieprzekonujący. Kogo on chciał oszukać? Trzeba dać sobie czas i zezwolenie na wyparcie tematu.

Wzruszył ramionami i wsiadł w samochód, odpalił swój mocarny metal i podążył w kierunku Zagnańskiej. Bez głębszych analiz. Gdyby je przeprowadził, mógłby wyciągnąć miażdżące wnioski co do działań, jakie właśnie podejmował. Zdawał sobie z tego sprawę.

„Nie myśleć wcale” — postanowił w końcu. Zbyt wiele rzeczy wydarzało się ostatnio nie tak, jak powinno, dlatego roztrząsanie tematu nie mogło mu przynieść nic dobrego, a w szczególności ukojenia. Dlatego skupił się na muzyce i na tym, co na drodze. Do rozważań wróci, gdy Agnieszka będzie bezpieczna. Choć czy to się tak da? Obawiał się opinii komendanta o podejmowanych działaniach — bez konsultowania ich z przełożonymi, a nawet za ich plecami. Trudno, jakoś z tego wybrnie. Na komisariacie wiedzieli, że jedzie do aresztu, więc nie działał w tajemnicy. Tak zagłuszał wyrzuty sumienia, które w obliczu sytuacji kryzysowej, powodowanej zaginięciem Agnieszki, coraz bardziej w nim blakły, tracąc jakiekolwiek znaczenie.

Wyłga się, cokolwiek by mu zarzucili. Szło o funkcjonariuszkę policji i jego zawodową partnerkę, nie o jakąś anonimową osobę: zaistniał stan wyższej konieczności, tak przynajmniej będzie mówił w razie czego, za nic mając przepisy i szczegółowe procedury.

„Nie myśleć”, powtórzył sobie.

Areszt jak zwykle był cichy, choć z lasku za nim dochodziły standardowe krzyki i wyznania miłosne. Chodziły tam zakochane dziewczyny, żeby choć przez kraty wybadać nastroje ukochanych, którzy tymczasowo nie byli predestynowani do przytulanek i innych bezpośrednich kontaktów. Krzyczały też dzikie ptaki; niestety nigdy nie odkrył w sobie pasji ornitologicznej, więc nie wiedział, które dokładnie. Zaparkował pod bramą, wziął legitymację, dokument od Wiśniewskiego i skierował się do wejścia. Wrzucił dokumenty do podajnika, podał dane tymczasowo aresztowanej dziewczyny. Wpuścili go i wskazali kolejne drzwi, które musiał przekroczyć, jeżeli chciał się z nią spotkać. Nawet nie chował kwitów. Zmartwiły go widoczne przed drzwiami cztery krzesła, ustawione pod ścianą, jak u lekarza. Tam pewnie wskażą mu kolejne drzwi, i kolejne. Straci być może nawet kilka godzin na procedury i czekanie, nim odbędzie krótką rozmowę z podejrzaną. Cóż. Nie on opracowywał przepisy obowiązujące w aresztach i zakładach karnych na terenie kraju.

Westchnął i poddał się im bez słowa, bo wiedział, że pyskówki czy próby przyspieszania czegokolwiek są kompletnie bezcelowe. Drażnił go tylko fakt, że nie może posłuchać muzyki. Musiał być czujny i skoncentrowany na wykonywanej pracy, która aktualnie polegała na czekaniu.

Tymczasem dopadła go nuda, a tego nie znosił najbardziej. Patrzył na brzydkie, szarozielone ściany i chciało mu się wyć. To miejsce w żadnym razie nie koiło. Niestety, nie od tego było: dla nikogo pobyt tutaj nie stanowił rozrywki. Nie miał przy sobie telefonu komórkowego, a nawet gdyby go posiadał, nigdy nie nauczył się korzystać z tego urządzenia w celu przeglądania internetu. Klawisze były zbyt małe dla jego grubych paluchów i za każdym razem wychodził z siebie, próbując na nic cokolwiek wystukać. Dlatego zawsze wolał odpuścić przeglądanie internetu niż podejmować kolejne próby, z góry skazane na przegraną. Szereg powyższych okoliczności doprowadził do tego, że fizycznie niemal cierpiał, siedząc na twardym krześle: pomyślał, że na tym między innymi polega dolegliwość kary ograniczenia lub pozbawienia wolności. Pokręcił głową, westchnął. Od takiej kary wolałby chyba śmierć. Podejrzewał, że psychicznie nie zniósłby zamknięcia, rozsypałby się zupełnie. Dlatego martwił się o Agnieszkę. Był pewien — nawet nie podejrzewał, a był właśnie stuprocentowo pewien — że ona zamknięcie znosi jeszcze gorzej, a jest wysoce prawdopodobne, że właśnie w tej chwili go doświadcza, jeżeli rzecz jasna…

„Nie kończyć tej wrednej frazy!”

Każda myśl o jej opresji powodowała, że dostawał gęsiej skórki na całym ciele, a jego kręgosłup niebezpiecznie wyginał się z lęku i złości, usilnie więc odsuwał od siebie również i tego typu rozważania. Ale jakie miał mieć inne, siedząc na krześle pod ścianą w areszcie i czekając, żeby ktoś go wpuścił na widzenie? Wreszcie się udało. Po, jak oceniał, przeszło dwóch godzinach usiadł wreszcie w pokoju przesłuchań. Spoconą dłonią ścisnął w ręku słuchawkę i czekał, aż doprowadzą mu dziewczynę. Przyglądał się burym ścianom, kratom w oknach i szaremu, wpadającemu już w wieczorny mrok niebu za nimi. Jego życie pozostawało w idealnej symbiozie z bylejakością otoczenia.

Przyprowadzili podejrzaną. Miała minę, jakby chciała napluć Andrzejowi w twarz, poza tym — była spokojna. Chwilę jej się przyglądał. Pojawił się w niej jakiś rodzaj… godności. Zadziwiło to Andrzeja. Czy to dlatego, że była młodziutką kobietą, uwięzioną w miejscu zdominowanym przez mężczyzn, i musiała przyjąć pozę zapewniającą jej przetrwanie? Nie pamiętał, by kobiety podejrzane o popełnienie przestępstwa — szczególnie tak poważnego jak morderstwo — emanowały podobną energią. Wydało mu się to jednocześnie dziwne i intrygujące. Jej włosy jaśniały w słabym świetle, zaciśnięta żuchwa grała pod skórą. Dziewczyna emanowała siłą i pewnością siebie spoza skali, jakiej częstokroć nie widział nawet w mężczyznach znajdujących się w lepszej od niej sytuacji.

— Dzień dobry, Małgorzato. — powiedział do słuchawki.

Skinęła głową, nawet na niego nie patrząc. Ale wzięła słuchawkę do ręki, wyglądało więc na to, że chciała wysłuchać tego, co miał jej do powiedzenia. Mały-wielki sukces.

— Domyślasz się, po co przyjechałem?

Zacisnęła zęby i milczała, z podniesioną głową, patrząc w dal.

— Odpowiedz mi! — próbował wywrzeć na nią nacisk. — Chodzi o moją zaginioną partnerkę w śledztwie. Co o niej wiesz? Mówiłaś w trakcie zatrzymania, tam w komisariacie… krzyczałaś, że gdzieś ją widziałaś. Gdzie to było?

Cisza.

— Nie stroiłbym bohaterki, słyszysz? Zwłaszcza że mogę ci pomóc. Współpraca… Jeden zły uczynek zastąpiłabyś innym, lepszym.

Cisza.

— Fakt, że poszłaś na współpracę przy tej sprawie, złagodziłby wyrok — kusił dalej.

Nadal milczała, ale spojrzała mu prosto w oczy. Z pogardą.

— Masz mnie za idiotkę? — powiedziała wprost. Nawet nie próbował zwracać jej uwagi, że nie powinna mówić do niego per ty. Tego dnia to ona rozdawała karty.

— Nie, ja tylko pró…

— Tylko próbujesz zmusić mnie do współpracy, kłamiąc. Wam wolno?

— Wcale nie kła…

— Wyjmuj telefon i wpłać na wypiskę ze dwie stówki, to może coś powiem.

— Czy ty za dużo nie wymagasz, moja panno?

— Szkoda ci tyle hajsu za info o koleżance? — Zaśmiała się z pogardą.

— Nie szkoda, tylko…

— Tylko co? Ja nie mam obowiązku mówić.

— Ale ja jestem policjantem, rozumiesz?

Żaden podejrzany, oskarżony czy osadzony, nigdy nie pozwolił sobie na taką brawurę względem niego, jak ta dziewczyna. Potrząsnęła głową, patrząc na niego z pogardą. A potem przysunęła się do pleksy.

— To wypierdalaj. — Usiadła prosto.

Westchnął. Światem rządzą mężczyźni? Nie miał pojęcia, bo krótko żył. Ale odnosił przykre wrażenie, że jeżeli tak w istocie kiedyś było, to obecnie trend ten ulegał odwróceniu. Przynajmniej w jego życiu ostatnio pojawiały się wyłącznie wadery, samice alfa, w towarzystwie których mógł zdobyć się zaledwie na podkulenie ogonka pod siebie i radosne spełnianie wydawanych mu poleceń.

— Ale będziesz mówić? — zapytał.

— Przekonajmy się — odparła ze śmiechem.

Zerknął na ściany, kamery, pokiwał głową sam do siebie. Chuj, najwyżej straci dwie stówki albo wlepią mu jakąś naganę. Z tym się da żyć.

— Znasz adres? Podam ci, wu, wu, wu, kropka, z pozdrowieniem pisane razem, kropka, pe–el. Dasz radę?

— A możesz zamilknąć na chwilę?

— Przez chwilę mogę! …Ile przelewasz?

— Dwie stówy, jak chciałaś.

— Dobry wujek… — Uniosła wysoko głowę i wydęła usta.

Czuł, że w jej oczach jest śmieciem, i nie było mu zbyt wesoło z tą myślą.

Zalogował się, powypełniał stosowne pola i dokonał płatności jako osoba anonimowa, incognito.

— Pokaż, że robisz przelew!

— Masz, kurwa! — Przystawił jej telefon do pleksy. Odetchnęła.

Mogę mówić, choć nie wiem zbyt wiele. — Roześmiała się, gdy zobaczyła jego minę.

— Powiedz wszystko, co wiesz w tej konkretnej sprawie. Proszę! — Olał kindersztubę, nie miał żadnego problemu z faktem, że w zasadzie żebrze o informacje od tej młodej dziewczyny.

Jeżeli to żebranie będzie skuteczne, to i tak uzna, że było warto aż tak się ukorzyć.

— A co z tą laską? Zaginęła?

— Najpierw powiedz, skąd wiesz, że prowadziła ze mną to śledztwo?

— Byliśmy na wackach na Kadzielni, jak tam tą krew wylali. Bo to była krew, i możesz pan nie zaprzeczać, bo ja swoje wiem.

— Kiedy tam byliście? W tym samym momencie, jak twój „kolega” ją tam rozlewał? — Andrzej aż podskoczył.

— Nie, wtedy, gdy i wy tam byliście. Zresztą nie wiadomo, czy to on to zrobił! — Spojrzała na niego ze złością. — To był niezły dzień, łaziliśmy w te i we w tę ze znajomymi, i nikt nie patrzył do góry, na tablice, aż do momentu, jak przyjechała policja! Wtedy z daleka zobaczyliśmy, gdzie ludzie pokazywali palcami, i spojrzeliśmy, a tam krew. — Zadrżała, gdy o tym mówiła, a jej oczy rozbłysły, jakby opowiadała o przebiegu festynu. — Tego dnia widziałam, jak ta pana partnerka chodziła i węszyła, a potem podeszła do pana i gadała, jeszcze potem wsiadła z panem do samochodu. Taka czarna, non stop jarała. No nie?

— Tak, to ona. Gdzieś potem ją widziałaś, już beze mnie?

— Dosłownie dwa dni potem: jeżeli dobrze pamiętam, w schronach.

— Tam w sali prób? — Podskoczył. Samochód Agnieszki znaleźli niedaleko, dziewczyna mogła mówić prawdę.

— W schronach, mówię. Nie tylko my tam mamy swoje próby i inne sprawy.

— Kto jeszcze? Wiesz?

— Od jakiegoś miesiąca pierwsze pomieszczenia, jak się wejdzie do korytarza ze schronami, są zajęte przez jakąś dziwną działalność, różni ludzie tam przychodzą. Ale robią to zwykle, jak już nas nie ma, więc się mijamy. Z tą policjantką też się mieliśmy minąć, ale wpadłam na nią w sobotę, jak wychodziliśmy z próby. Zeszło nam trochę, bo chłopaki ćwiczyli nowy materiał.

— I co ona tam robiła?

— No… wchodziła do środka, widziałam ją na korytarzu, stałam na zewnątrz i czekałam, aż mnie wpuszczą, a wtedy ona weszła tam, gdzie położyli płytki dookoła i tę czerwoną żarówkę wkręcili… Ha, ha, to chyba jest burdel! Pana partnerka łazi do burdelu, bo przecież nie była tam służbowo! Andrzej poczuł dreszcz, gdy to usłyszał. Powoli składało mu się to wszystko w spójną całość.

— Skąd wiesz, że to „burdel” od razu?

— A co może to być innego, zią? Czerwone żarówki, lokal otwarty w nocy, i dziwni ludzie kręcący się tam, gdy wszyscy śpią…

— Nie… nie wiem, może jakiś… nie wiem, sklep?

— Sklep w schronie! Pan słyszy, co pan mówi?

— Burdel w schronie brzmi lepiej? — zapytał sceptycznie.

— Mało kto wie o tym miejscu, jest ono prawie w centrum wojewódzkiego miasta, ukryte, tanie… tak, uważam, że brzmi lepiej. Może jakieś pokoje na godziny? Mnie to zresztą nie interesuje, co się tam dzieje, ja tylko chodziłam obok ze znajomymi na próby, i nie mam nic wspólnego z tym miejscem! Zresztą, ona miała taką minę…

— Jaką?

— Jak, kurwa, przed dymaniem.

— Gówniaro… — drgnął, aż stół przy którym siedzieli, odsunął się w jej stronę.

— Sam pan chciał, żebym mówiła, co wiem, to mówię.

— Możesz to ubierać w ładniejsze słowa — pouczył ją cierpliwie. — Czy… czy byli tam jacyś inni ludzie?

— Tylko z trzech takich młodych gości widziałam. Ale oni pojawili się tam wcześniej, wchodzili do środka, zanim ona przyszła. — Dziewczyna pochyliła się w jego stronę, jakby chcąc się z nim porozumieć. Gest był udawany. Oczy nigdy nie kłamią.

— Żadnych kobiet?

— Tego dnia nie widziałam. Ale w inne słyszeliśmy czasem taką jedną, ruską.

— Jak to „ruską”?

— No bo mówiła po rusku, albo ukraińsku. Nie wiem, ja nie znam dobrze tych języków, nie umiem odróżnić. My mówiliśmy na nią „Ruska” w każdym razie.

— Widziałaś ją? — mruknął, marszcząc brwi.

— Nie, tylko głos słyszałam, jak coś tłumaczyła, z przerwami, to pewnie do telefonu.

— Nic po polsku?

— Nawet jeśli, to tam zawsze ostra muzyka leci, prawie nic nie słychać. Dlatego też pomyśleliśmy, że to burdel. Puszczają głośną muzę, żeby zagłuszyć jęki przy dymaniu.

— Dziecko, jakich słów ty używasz!! — Ze względu na to, że dotyczyło to Agnieszki i rozmawiał z młodą dziewczyną, trudno było mu korzystać ze sztubackiego języka. Oczekiwał dziecięcego słownika. Jak „pusia”. A ta gówniara mówiła, jakby była policjantką w jego wieku i z adekwatnym doświadczeniem, a do tego w nosie miała jego oczekiwania.

— W wyznaczonym lokalu puszczano hałaśliwą muzykę podczas prawdopodobnego współżycia płciowego, ażeby zagłuszyć odgłos tarcia oraz jęków towarzyszących kopulacji — oznajmiła z szyderstwem wypisanym na twarzy. — Lepiej?

— Jakby… ten… — Zatkało go. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie sądził, że dziewczyna zareaguje na jego uwagę, więc pouczał ją, by zyskać przewagę policjanta i starszego, doświadczonego mężczyzny. Budował własną ważność, mentorską rolę w ich relacji. Myślał, że podejrzana się spłoni i będzie potulna, ale teraz nastolatki były najwyraźniej bardziej wyemancypowane niż za jego szkolnych czasów. Dziewczyna odpysknęła i teraz nie wiedział, jak odnieść się do jej słów, żeby nie wyjść na idiotę, na wszelki wypadek więc zamilkł.

— Nie jestem dzieckiem, wujku. I właśnie dlatego mówię, jak mówię. — Wydęła wargi i popatrzyła na niego z góry.

— Do… brze. Czy coś jeszcze pamiętasz?

— Niezbyt. Ale jak mi się skończą pieniądze, to może sobie przypomnę. — Zaśmiała się. Tym razem to on spojrzał na nią z wściekłością, która nawet jego zaskoczyła. „Zabiję tę małą sukę”, pomyślał. — Żartowałam, wujku. — powiedziała, a w tonie głosu doszukał się ledwo wyczuwalnych nutek respektu: jego mina musiała być wymowna.

Odłożył słuchawkę, po czym wstał i podszedł do drzwi. Nacisnął dzwonek.

— Można ją zabrać — powiedział do funkcjonariusza SW po drugiej stronie. Popatrzył ponuro na dziewczynę.

— Do widzenia — rzucił i wyszedł, nie czekając, co mu odpowie.

Wiedział, że tego dnia już nic nie załatwi, bo był tak zmęczony, że po prostu leciał z nóg. Jechał przez miasto, a jego oczy zamykały się same. Zaparkował samochód jak zwykle przy chodniku, bez wjeżdżania na podwórze, i smętnie wdrapał się do mieszkania pod samym dachem, przeklinając w duchu brak windy w kamienicy. Wtedy, na domiar złego, dopadła go ona.

Matka stała w drzwiach mieszkania i wycierała futryny.

— Synu, co się z tobą dzieje? Wyglądasz jak jakaś zjawa!

— Nic, mamo, wszystko w porządku, tylko jestem bardzo zmęczony.

— Ludzie cię wykańczają, ci koledzy, nawał pracy: jak ty się odżywiasz?

— Jem gotowane, mamo. Zupę.

— Nie wszedłbyś do nas? Martwię się, jesteś tak zapracowany, inni muszą cię wyręczać, z jakimiś dokumentami chodzić… mało przebywasz w mieszkaniu, synu!

— Mamo, naprawdę, nie wiem, o co ci chodzi. Dzisiaj nie mam czasu na wizytę… ale obiecuję, że ci to wszystko wynagrodzę, jak te śledztwa się skończą.

— No czytamy z ojcem w gazetach, co się w Kielcach dzieje! Te nastolatki, tym się dokładnie zajmujesz? I tablice mojżeszowe na Kadzielni, ojciec twierdzi, że to na pewno twoje śledztwa…

— Mamo, kurczę, nie zaczynaj, dobrze wiesz, że nic ci nie mogę powiedzieć i nie powiem, bo obowiązuje mnie tajemnica śledztwa. To zresztą nie są rzeczy, o których chciałabyś wiedzieć.

— Ale kiedy zajrzysz do nas? To jest wstyd! Wstyd i hańba, żeby mieszkać w tym samym budynku co matka i ojciec i nie znaleźć czasu, żeby starych rodziców odwiedzić, zapytać, jak żyją…

Rozkręcała się. Wiedział, że musi wejść do mieszkania, inaczej narobi mu wstydu i napsuje nerwów, zwłaszcza że już uchyliły się drzwi na pierwszym piętrze — sąsiedzi trwali na posterunku. Znalazł komórkę w kieszeni. Nie wyjmował jej. Nacisnął boczny guzik i palcem macał intuicyjnie ekran tak, by odblokować dzwonek urządzenia. Udało się, telefon odtworzył pierwszą zaznaczoną melodyjkę. Przyporządkowana była do SMS-ów, ale jemu wystarczył sam dźwięk.

— Przepraszam cię, mamo, telefon mi dzwoni, muszę odebrać: odwiedzę was na dniach, obiecuję! — Wyminął ją i przystawił wyłączoną komórkę do ucha, w dwóch susach wskakując na swoje piętro. — Haloo… Michał? No co tam?

Udając, że rozmawia, szybko otworzył drzwi i zamknął je od środka — trochę to wyglądało, jakby zabarykadował się w mieszkaniu, bo zatrzasnął wszystkie zamki, usiłując odgrodzić się od własnej matki.

Niestety, nie miał z nią dobrego kontaktu i wiedział, że nigdy nie będzie miał. Nie była to niczyja wina i nawet nie myślał w takich kategoriach. Po prostu on i ona to dwie odrębne rzeki, których nurty nigdy się nie zbiegną. Akceptował to. Tak jak uniki, które musiał stosować przez całe życie, żeby chronić siebie i pośrednio też matkę: robił to sprytnie i dyplomatycznie, jak ojciec. To od niego w końcu, poprzez obserwację, nauczył się szeregu różnego rodzaju strategii i podejść do tego człowieka. Musieli sobie jakoś radzić, w ten czy w inny sposób. W zasadzie jedyną różnicą między nimi dwoma było to, że ojciec wybrał sobie tę kobietę do spędzenia razem życia. Andrzej nie miał wyboru.

Westchnął i zaczął się rozbierać, a potem wszedł do wolnostojącej w mieszkaniu wanny. Konfrontacja z matką, choć nic z niej w zasadzie nie wynikało, jeszcze bardziej go zmęczyła. Ledwo się wytarł i dobrnął do łóżka. Natychmiast pochłonęła go lepka magma snu.

Ranek przywitał z lepszym samopoczuciem. Wypoczął, nawet mimo koszmarów, w trakcie których uciekał przez labirynt dziwnych, pełnych pulsującego czerwonego światła korytarzy przed goniącymi go istotami płci żeńskiej. Sny miały kontekst seksualny, ale więcej nie zdołał zapamiętać. Zrobiło to za niego ciało. Obudził się więc ze sztywnym kręgosłupem i znowu skończyło się na ręcznym rozładowaniu napięcia. Pociągnął nosem, stojąc pod prysznicem. Prędko puścił wodę. Drażnił go sam zapach kojarzący się z tą sferą życia. Nie czas, nie miejsce na przyjemności. Jeszcze nie teraz. Wyszedł z wanny i się ogolił. Wiedział, że dzień będzie udany, bo zaciął się ledwo jeden raz. Wypił kawę, zjadł — wyszedł.

Codzienna rutyna. Tego potrzebował. Kojącej rutyny obleczonej w szereg czynności pozbawionych większego znaczenia.

Kot siedział na wycieraczce i miauczał po obchodzie klatki schodowej, więc ojciec już wyszedł po gazety, ale jeszcze nie wrócił. Andrzej ostrożnie otworzył drzwi i wpuścił sierściucha do mieszkania, po czym szybko uciekł, bo słyszał krzątającą się w kuchni matkę, która mocowała się z pojemnikiem na kawę. Wsiadł do samochodu i pojechał na komisariat, mieszczący się dosłownie tuż za rogiem. Kiedy był mały, to na wsi u dziadków wszędzie jeździł na BMX-ie: nawet do sławojki za stodołą spod domu podjeżdżał na rowerze. Teraz tak samo, jak dawniej z roweru, korzystał z samochodu.

Zaparkował i wszedł do budynku. Kawa z automatu jakby nigdy nic, jakby nikt nie zaginął. Westchnął. Tak byłoby przyjemnie pić ją ze świadomością, że można zadzwonić na Śniadeckich i choćby podroczyć się z Agnieszką. Tymczasem jego partnerki nadal nie było i nikt nie wiedział, czy kiedykolwiek wróci. Płakać mu się chciało na samą myśl o niej. Włączył komputer i zajrzał do Intranetu.

Nie było w nim nic szczególnego. Do miana newsa tygodnia urastała informacja o wycieczce integracyjnej do Lwowa w majowy weekend: już ustawiał się w kolejce! Westchnął i dopił słodką lurę z lichego, plastikowego kubka. Zadzwonił jego telefon na biurku.

Podskoczył wystraszony, bo aparat odzywał się stosunkowo rzadko. Technicy.

— Co tam macie?

— Coś mamy, stary. Przetrzepaliśmy samochód Agnieszki. Zgadnij, co znaleźliśmy.

— A znaleźliście coś? — zapytał z niedowierzaniem.

— Poza dwoma opakowaniami kondomów w rozmiarze XXL i lubrykantami schowanymi w schowku, pluskwę wsuniętą pod tapicerkę na tylnym siedzeniu.

— Co?! — niemal warknął. Starał się panować nad głosem, tak żeby nie było słychać, jak bardzo jest zaskoczony i trochę też zażenowany odkryciami ze schowka. Powinien się cieszyć, bo odkrycie uprawdopodobniało to, co powiedziała mu Foltynówna w areszcie, przybliżając ich do prawdy. A prawda to coraz bliższe znalezienie Agnieszki.

— Serio-serio, stary! — Tamten się zaśmiał.

— Jak to się mogło stać? — dopytywał. — To jakiś profesjonalny sprzęt?

— Takie gówienka to kosztują koło trzech stówek, i każdy może sobie je kupić na Allegro.

— Ale co to jest za lipna sytuacja? Kto i kiedy mógł jej coś takiego zamontować? Policjantce? Czynnej?

— Jeszcze nic nie wiemy prócz tego, że to musiał być idiota.– Masz rację, idiota. A ten podsłuch ma funkcję rejestracji czy przekazywał dźwięk do bazy w czasie rzeczywistym?

— Ma funkcję rejestracji.

— No to jadę do was, musimy to przesłuchać, może coś tam jest!

— No po to też i do ciebie dzwonię.

— Daj mi chwilę! — Odłożył słuchawkę i wyszedł szybkim krokiem. Po to właśnie jeździł samochodem do pracy, choć mieszkał tuż obok.

Jadąc, zastanawiał się, jak mogło dojść do podłożenia podsłuchu i kto mógł za to odpowiadać. Nie potrafił wytypować kogokolwiek, kto mógłby wykazać się taką inwencją twórczą. Może doszło do jakiejś pomyłki?

Przebił się przez miasto, ruch tego dnia nawet nie był zbyt nasilony. Wszedł do budynku, chłonąc wszystkie chemiczne zapachy w środku, i szybkim krokiem udał się do sekcji informatycznej.

— Cześć — burknął, podając po kolei rękę trzem technikom, siedzącym przy komputerach.

— Siemasz, Profesorek!

— Badaliście już treść nagrań?

— Analizujemy, wiemy, że nagrywane były głównie wasze rozmowy, w trakcie śledztwa związanego z kamiennymi tablicami.

— A jakieś jej osobiste rozmowy?

— Ale z kim?

— Mogła dzwonić do kogoś, może z rozmów czegoś by się człowiek dowiedział…

— Były jakieś, ale niczego konkretnego nie można z nich wyciągnąć. Że gdzieś pojedzie, że się spotkają…

— Mówiła może, gdzie miałaby jechać? W tych rozmowach?

— Nie bardzo, ale próbujemy analizować ruch uliczny, może z dźwięków które się nagrały, wyciągniemy jakieś wnioski o tym, gdzie się przemieszczała.

— Jeździła do tych samych piwnic, w których łapaliśmy tę gówniarę, Foltyn — powiedział, skubiąc wargę.

— Ale po co? W sprawie śledztwa?

— Nie, nie, zupełnie nie… to w tych piwnicach ktoś ją przejął.

— Co to znaczy, że przejął ją? Po co tam jeździła? Wiesz coś?

— Ona… Agnieszka… — Westchnął. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. — Umiem wytłumaczyć kondomy i lubrykant, a i to częściowo.

— Pomyślał o opowieści Szum, dotyczącej problemów seksualnych Agnieszki. Znowu zrobiło mu się nieswojo. Dlaczego taki aspekt musiał się w tej sprawie pojawić? Poruszanie tego tematu było to dla niego potwornym dyskomfortem i nietaktem. Czuł się jak byle świnia, mówiąc o tym z ich wspólnymi przecież kolegami. Ale musiał przekazać tę informację. Uznał, że sam nie poradzi sobie z rozwiązaniem zagadki jej zniknięcia.

— To znaczy?

— Podobno miała specyficzne potrzeby seksualne.

— Co? — zakrzyknęli wszyscy trzej i od razu stali się bardziej obecni.

— Nie mów, że była lesbą? — wypalił „Putto”.

— A gdyby była, to co? Policjant z ciebie, jak z koziej dupy trąba — pytanie informatyka doprowadziło go do furii.

— Luzuj wory, Profesorek! — Tamten wzruszył ramionami.

Gdyby Andrzej mógł, toby mu przywalił. Po męsku, fangę w nos i zrobiłoby mu się lżej. Ale nie mógł. Oddychał miarowo i pozwalał swobodnie przetaczać się przez ciało falom frustracji i złości.

— Widziano ją w tym samym ciągu schronów na Pomorskiej, w którym ci gówniarze mieli swoje próby. Tam podobno działa jakaś agencja towarzyska lub coś na jej kształt.

— Co? — zakrzyknęli znowu wszyscy trzej.

— I Agnieszka była widziana, jak wchodzi do środka lokalu, w którym ten burdel się prawdopodobnie mieścił — dokończył Michalczyk.

— Funkcjonariuszka policji w agencji towarzyskiej?

— Tyle wiem.

— Skąd masz takie informacje? To jakieś sprawdzone źródło? Może ktoś robi cię w balona?

— Mam i tyle. Trzeba sprawdzić ten trop, bo nic innego nie mamy.

— A z tymi specjalnymi potrzebami, to co? Lesba odpada, bo w schowku trzymała kondomy, i to w takich rozmiarach, że mucha nie siada.

— Na zabawki w tych dziwnych miejscach też chyba zakładają gumy.

— A ty skąd wiesz?

— Ja wiem wiele rzeczy. — Zaczerwienił się. — Może kręcili ją murzyni?

— Homofob i rasista — uniósł się Andrzej. — Spałeś na zeszłorocznych szkoleniach w Warszawie?

Andrzej nawiązywał do cykli konferencji i szkoleń, jakie co kilka lat odbywała polska policja. Warsztaty dotyczyły kompetencji miękkich, miały poszerzać spektrum tolerancji wśród funkcjonariuszy i uczyć ich neutralnego komunikowania się w sytuacjach zetknięcia z osobami dyskryminowanymi.

— Nie spałem, ale bez przesady!

— Nie wiadomo, czy byłą lesbijką, czy nie, ale terapeutyzowała się w tej tajnej agencji towarzyskiej podobno. Mogła się próbować leczyć z różnych… blokad psychicznych.

— Z jakich blokad?

— Ludzie mają różne problemy, czy traumy — wzruszył ramionami — i różnie je

rozwiązują, z reguły tak, jak umieją.

— Ale Aga nie wyglądała, jakby miała jakieś większe problemy. Trochę był z niej taki babochłop, ale jaka miała być na służbie? Była łebska bardziej niż niejeden funkcjonariusz, kurwa! I nagle, jakieś „terapeutyzowanie”? To mi się w głowie nie mieści!

— Mi też się nie mieściło, ale w końcu, musiało.

— Andrzej… — Błękitne oczy Putta sondowały twarz policjanta spod burzy loków. — Czy ty się za bardzo nie angażujesz w te śledztwa? Zwłaszcza w to zaginięcie Agnieszki. Martwimy się o ciebie, i…

— A ty byś się nie angażował? — Znowu zalały go fale gniewu, wobec których był bezsilny.

Putto milczał.

— Ta sprawa mnie wykańcza, po prostu! Ale nie odpuszczę, rozumiecie? Nie odpuszczę gnojowi, który chce skrzywdzić Agnieszkę! — Walnął pięścią we własną dłoń. — Jak z tym podsłuchem jest?! Ktoś wie, jak to się w ogóle mogło stać?

— No to jest dobre pytanie! — ożywił się Putto. Wracali w bezpieczne rejony, gdzie jeden nie narażał się drugiemu. Fakty, bez domysłów. Informacje techniczne. Męska domena. — Pluskwa była ukryta z tyłu, wsunięta między fotele a obicie. Kto i gdzie ją kupił, nie da się ustalić, bo może to zrobić każdy. Profesjonalny sprzęt, ze średniej półki.

— Ko mógł zrobić coś takiego? — zapytał dotąd milczący Maciek, jeden z techników. — I gdzie?

— W sensie lokalizacji? — zapytał Andrzej. — Możliwość jest tylko jedna, moim zdaniem. Mogli podłożyć ją przed komisariatem.

— Dlaczego?

— To przed nim samochód stał najczęściej, może częściej niż pod jej blokiem. A poza tym zauważyłem, że Agnieszka nawet nie zamykała samochodu na klucz, pewnie dlatego, że parkowała pod komisariatem. Poza tym uważała, że nikt się na niego nie połasi.

— No i to jest dobra informacja. Trzeba zobaczyć, który sklep obok komisariatu ma monitoring, i przejrzeć nagrania.

— Zrobicie to?

— No… tak, działamy.

— To ciśnijcie temat. Ja jeszcze muszę coś załatwić… — mruknął i wyszedł z pokoju.

Szybkim krokiem zbiegł na dół i wsiadł do samochodu. W swojej pracy najbardziej lubił nienormowany czas: robota musiała być zrobiona, tylko to interesowało jego przełożonych. Komuś mogły przeszkadzać nadgodziny, jemu — nie, bo potrafił w trakcie dnia załatwić inne prywatne rzeczy, a jego życie było bardziej dynamiczne, niż gdyby wycierał tyłkiem krzesło w innym obszarze budżetówki.

W tamtej chwili na przykład zamierzał jechać do teścia. Z samego rana dostał od niego SMS-a, że komoda, którą zamówił, jest już gotowa.

Teść był z zawodu stolarzem i miał przydomowy warsztat na Czarnowie. Dorabiał do emerytury. Zamówienie na mebel Andrzej złożył jeszcze w Boże Narodzenie, ale trafił do kolejki. Nie przeszkadzało mu to, bo jego mieszkanie i tak cały czas było w trakcie urządzania.

Zaśmiał się z satysfakcją. Mamusia się z nowego mebla nie ucieszy, bo wyczuje rękę swata. Teść, mimo faktu, że małżeństwo Andrzeja z jego córką się rozpadło, nadal utrzymywał z nim kontakt. Lubili się prawdopodobnie dlatego, że byli do siebie podobni i mieli zbliżone problemy z żonami, z tym że teść nie zdecydował się na rozwód, jak on. To nie było to pokolenie. Poprzednie uważało rozwody za życiowe porażki, następne upatrywało w nich raczej szansy, by zacząć wszystko od nowa.

Matce Andrzeja w głowie się nie mieściło, że może on utrzymywać kontakt z teściem. Uważała to za brak lojalności, dlatego za każdym razem, gdy temat się między nimi pojawiał, suszyła synowi głowę z tego powodu, doprowadzając go na skraj. Szczerze mówiąc, komodę zamówił trochę na złość jej i Wandzie. Wiedział, że gdy matka ją zobaczy, domyśli się, skąd pochodzi, i będzie wściekła. Lubił jej robić na złość. Próbowała nim rządzić jak ojcem, ale skutek był mizerny, bo on się jej nie dawał. Nie zamierzał jej też ustępować. Miał prawo żyć, jak chciał. Sztafeta pokoleń nigdy się nie skończy i liczył się z tym, ale nie godził się na przegraną w tych zawodach.

Wsiadł do samochodu i poustawiał lusterka. Sprzęgło, gaz — ruszył i natychmiast włączył sprzęt grający. Nadal słuchał Batushki, bo nadal dodawała mu mocy. W umiarkowanym tempie przebijał się przez Żytnią, do Grunwaldzkiej. Łapały go kolejne światła. Zagryzał zęby i jechał, byle do przodu. Jego nerwy koiła ciężka muzyka, pozwalając się odciąć od tego, co na drodze i w głowie.

Jechał powoli, przetoczył się pod wiaduktami, podziwiając kolorowe murale. Już miał skręcić do Grunwaldzkiej, gdy zapatrzył się na chodnik niedaleko przystanku MZK. Czy to nie Szum idzie jego skrajem? Zwolnił, zmrużył oczy. Tak, to była ona. Zamyślona, z napiętą twarzą, chwiejna. Znowu wyglądała na chorą, jak wtedy, gdy widział ją po raz pierwszy. Nie zastanawiając się długo, zjechał na pobocze. Kiedy indziej nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Tym razem zadziałał impuls, którego nie rozumiał, ale zadecydował, że podporządkuje się temu, co mu podpowiada.

— Dzień dobry łaskawej pani! — Zasalutował od ucha. — Czy panią gdzieś podwieźć?

— Ooo, dzień dobry. — Rozchmurzyła się. — Co za zbieg okoliczności! Czy my aby nie zmierzamy w przeciwnych kierunkach?

— Może i tak, ale jadąc samochodem, łatwo ten kierunek zmienić.

— Raczej tak! — Zaśmiała się, a on z fascynacją obserwował spektakl na jej twarzy.

— No to wsiada pani?

— Ja… nie wiem… — myślała, rozważała za i przeciw: jej blada twarz z wolna nabierała koloru.

— To szybko proszę podejmować decyzję, bo ludzie na przystanku już się krzywią, że stanąłem…

— W sumie to czemu nie? — Podbiegła do samochodu i wsunęła się na boczne siedzenie. — O, i jeszcze widzę, metal w słuchaniu, ekstra, ja zapomniałam sprzętu i tak chodzę na surowo po tym moim rodzinnym mieście… Pozmieniało się tutaj…

— Ano trochę tak, nawet na Czarnowie! Co pani tu załatwiała, jeżeli mogę wiedzieć? Pytam z ciekawości.

— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — powiedziała tonem, który wskazywał na faux pas z jego strony. Zdjęła torbę przełożoną przez ramię, bo nie mogła przez nią przypiąć się pasem, i wrzuciła ją pod nogi.

Rozumiem, przepraszam — zreflektował się prędko i zmienił temat. — Podjedziemy do mojego teścia, a potem podwiozę panią, gdzie będzie trzeba. OK?

— Super, cieszę się, dziękuję! A u tego teścia…

— Co tam?

— Rozumiem, że nie pokrzyżuję żadnych planów…

— Ani trochę, ja jestem w pracy — zaśmiał się — ale potrzebuję odebrać komodę, dlatego wyrwałem się na chwilę z komisariatu… Tylko to wrzucę do bagażnika i pryskamy!

— Dobrze, rozumiem, dzięki! — powiedziała, uderzając ręką do rytmu muzyki, w oparcie. — Co to jest? Chyba nie kojarzę…

— Batushka, w grudniu wydali płytę, dobry polski black metal…

— Dobry, to prawda. Dawno takiego stuffu nie słuchałam…

— A czego teraz pani słucha?

— Różnie, ale lżej.

— Martyniuk? — Zarechotał.

— Ha, ha! — parsknęła. — Punk rock, chociaż Madonna mi nie przeszkadza, jak leci.

— To dobrze, klasyka popu.

Krótki odcinek drogi przegadali w podobnym tonie i już parkował przed domkiem teściów.

Z daleka raziły go w oczy żółte bratki ledwo co posadzone w głębi ogrodu, w doniczkach tuż przy elewacji, i śnieżnobiałe firanki zawieszone w oknach. Pies sąsiada latał wzdłuż płotu i ujadał to na Andrzeja, to na zmęczoną życiem kobiecinę w szmizjerce, która prowadziła przed sobą psa na sarnich nogach po drugiej stronie ulicy. Firanki w środkowych oknach domu teściów się skotłowały. Teściowa była na ulicy jak pierwsza gospodyni we wsi: miały coś wspólnego, ona i jego matka. Łączyły je chory pedantyzm i życiowe niedostosowanie do obecnych realiów życia. Obie martwiły się tym, „co ludzie powiedzą”, a kompletnie nie interesowało ich zdanie własnych mężów i dzieci…

Westchnął. Nie było sensu się nakręcać.

Szybkim krokiem wszedł na podwórze. Natychmiast doskoczył do niego czarny przyjazny kundelek, suka Żaklin, zwana przez panią domu Sonią — wołała tak na każdą sukę, którą widziała na oczy. Pies był jak jego właścicielka. Robił dużo hałasu, ale poza tym był raczej nieszkodliwy. Andrzej pogłaskał lśniące futro faficzki, a ona wylizała mu dłoń, czego nienawidził, ale trudno. Cały czas musiał komuś ustępować, godzić się na kompromisy. Z matką, żoną, teściową, a nawet z jej psem.

Podszedł do solidnych drzwi wejściowych. Zamek strzelił dwa razy i ukazał się teść. Był ubrany we flanelową koszulę i pikowaną kamizelkę, miał na sobie dresowe spodnie i męskie crocsy. Podał mu dłoń, drugą wytrzepując morodżokejkę, którą nosił zawsze na świeżym powietrzu.

— Co tam słychać w wielkim świecie?

— Stara bieda… A u taty, jak? Zdrowie dopisuje?

— Nie mogę narzekać…

— Aaa… mamusia?

— Wszystko wskazuje na to, że tryska zdrowiem. — Teść zatoczył rękami na rabatę

bratków, kiwnął na firanki.

— Ro… rozumiem.

— A mamusia szanownego?

— Podobnie, zdrowa i w nastroju przed Wielkanocą… — Przewrócił oczami.

Teść pokiwał głową ze zrozumieniem.

— No tak, tak… Święta idą, dopiero były jedne, już kolejne przed nami… — Starszy pan się zamyślił. — Całe życie tak ucieka, jak te święta, nie wiadomo kiedy. Ale ty po komódkę…

— Tak, pokaże mi tata, jak wygląda?

— Tak, tak, chodźmy… — Skinął w stronę garażu.

Mebel sprawiał potężne wrażenie, a kremowe drewno miało bardzo fantazyjne, wąskie

słoje, dokładnie tak, jak Andrzej chciał.

— Ekstra! Jakie to drewno?

— Grusza.

— Przepiękna! Ona da się rozmontować?

Nawet nie jest zmontowana, ustawiłem ot tak. — Teść walnął w boczną ściankę, ta odpadła, złapał ją w locie, żeby jej nie obić. — Weźmiesz gumowy młotek i dobijesz kołki. — Pokazał je palcem.

— Naprawdę super! Ile płacę?

— A co łaska!

— Niech się tata nie wygłupia!

— Nie… ten… nie wygłupiam się. Ile dasz, tyle wezmę.

— No to osiem stówek, rynkowa cena. — Odliczył kwotę z pieniędzy na kupce.

— To za dużo!

— Bez dyskusji! Pomoże mi tata przenieść do samocho… ale nie, to się przecież składa.

Wziął dwie boczne ścianki i ruszył przez podwórze do furtki. W porę przypomniał sobie o Szum siedzącej w samochodzie. Chciał uniknąć jednoznacznych skojarzeń oraz trudnych pytań. Lub, jeszcze gorzej, milczenia i snucia domysłów. Wrócił jeszcze trzy razy, a teść przyglądał mu się z żalem. Naprawdę go lubił i szkoda było mu tego, co się stało. Szkoda mu było wnuczków. Ale to było życie jego córki i jej męża, nie musiał jątrzyć, jak Irka, szacowna ślubna.

— No to dziękuję… Widzimy się jakoś, tato? Święta chyba odpadają, ale w kwietniu, maju, może jakieś ryby?

— Pomyślimy, Andrzej, pomyślimy… Szkoda, że w Wielkanoc nie wychylimy kielicha…

— Też żałuję — odparł — ale muszę zejść do moich rodziców, bo ich zaniedbuję. Mama się martwi — powiedział to szczególnym tonem i teść zrozumiał wszystko bez dalszych wyjaśnień; sam go często używał, opisując kontakty ze swoją ślubną.

— To co, synu? W kontakcie?

— Tak… w kontakcie.

Podali sobie ręce i Andrzej skierował się do samochodu. Widział, że teść wolnym krokiem idzie w stronę furtki, więc nieco za szybko wycofał i ruszył w drogę. Miał nadzieję, że mężczyzna nie dostrzegł jego pasażerki. Jeszcze machnął przez szybę i pojechał w stronę ulicy Mielczarskiego.

— No jak? — zapytał milczącej Rozalii. — Długo mnie nie było?

— Ujdzie. Nie przeszkadzało mi to. Słuchałam sobie tego metalu.

— No tak! — mruknął. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że tło muzyczne uległo zmianie. W aucie grał System of a Down. Nie, nie będzie tego słuchał. Piosenka, która aktualnie leciała, miała w sobie jakąś ostateczność. Wymarzony kawałek na koniec świata, albo przynajmniej koniec jakiegoś nieudanego, pustego życia. Puści jej coś lżejszego, może jakiegoś punk rocka, a jak nie, to radio. Na przykład…

— Proszę zostawić, uwielbiam ich! Sama zmieniłam…

Spojrzał na nią jeszcze raz. Naprawdę go zadziwiała. Poza jego „wiedźmą”, rzadko spotykał kobiety z podobnym do jego gustem muzycznym. A ona pogłośniła muzykę, oparła łokieć o szybę i ruszała rytmicznie ręką, naśladując pełzającego węża. W przeciwieństwie do Agnieszki, która — wiedział to — udawała, ona naprawdę czuła muzykę. Śpiewała z Serjem Tankianem. Przypomniał sobie, że gdy jechał w towarzystwie swojej zaginionej partnerki do Schwarzów kilkanaście dni temu, mówiła mu o libańskim disco, które wtedy leciało w radiu. Teraz słuchał muzyka, który też wywodził się z Libanu: urodził się w Bejrucie. Andrzeja zadziwiła ta klamra. Czy to coś znaczy? Agnieszka mówiąca o libańskiej piosenkarce, i tera, ta dziennikarka chcąca słuchać muzyka z tego samego kraju… Jedna zaginęła, a druga…

„Pierdolisz, Michalczyk, jak potłuczony! — powiedział jego wewnętrzny głos, ten nazbyt często nieczuły, ale zawsze celny, wewnętrzny narrator. — „Przestań o tym myśleć, słuchaj muzyki!” Wsłuchał się w wokal.


Life is a waterfall

We’re one in the river

And one again after the fall

Swimming through the void

We hear the word

We lose ourselves

But we find it all?


Gdzie jest Agnieszka? Nie wiedział. Myśl o niej, niezależnie od tego, gdzie się znajdował, z kim i co robił, o czym rozmawiał lub myślał, zawsze była obecna w przestrzeni jego umysłu, na jego dnie. Ten niepokój…

Czy ona cierpi? Czy ktoś robi jej krzywdę? Nie, nie chciał tego wiedzieć. I jednocześnie chciał, by temu zaradzić. Źle znosił taki rodzaj wewnętrznego konfliktu. Był panikarzem, bał się zastrzyków, najprostszych zabiegów medycznych. Kiedy trwały akcje honorowego oddawania krwi na kieleckiej komendzie, zawsze utrzymywał, że ma kaca i nic oddać nie może. Nikt nie wiedział, że jego odporność na ból była zerowa. Dlatego gdy sobie pomyślał, że ktokolwiek robi fizyczną krzywdę komuś, kto był dla niego w jakiś sposób ważny…

„Skup się na słowach, przekładaj je na polski”. To pomagało. Co ten Serj śpiewał?


Cause we are the ones that want to play Always want to go

But you never want to stay

And we are the ones that want to choose

Always want to play

But you never want to lose…


Nie, nie, nie. Ta muzyka jednak też nie nastrajała go odpowiednio, ale królowa, z którą jechał… Spojrzał na nią przelotnie. Cała oddawała się muzyce. Jakby jej nie było, jakby stanowiła zaledwie plastyczną materię reagującą na falę dźwięku. Zafascynował go ten widok, płynność jej postaci. Siedziała w jego coraz cieplejszym samochodzie i była jak ciekłe szkło. Miała zapadnięte policzki i oczy, teraz zamknięte. Na czubku nosa pojawiła się dziwna bruzda. Cała była dziwnie sina w tym zmieniającym się, tętniącym świetle.

Skojarzyła mu się z tą słynną rzeźbą, ekstazą Świętej Teresy. Jego pasażerka też była w ekstazie. Odpłynęła w muzykę. Ciekaw był, czy też tak wyglądał w chwilach, gdy rozsiadał się w swoim zdobycznym fotelu ze śmietnika i opadał w przestrzeń dźwięku.

Podjechali jeszcze do zakładu fotograficznego, przy zejściu do dworca PKP. W sobotę zostawił dzieci na chwilę u matki, gdzie znalazły jego stary aparat, Smienę. Robiły zdjęcia, które od razu oddał do wywołania w najbliższym studiu fotograficznym. Było przy Mielczarskiego, tuż przy zejściu do dworcowego tunelu, w budynku, gdzie dawniej mieściły się schody na kładkę, której już nie było.

Aerials się skończył, pasażerka otworzyła oczy i płynnym ruchem, jakby robiła to od zawsze, wcisnęła przycisk zapętlenia.

— To mój ulubiony kawałek — powiedziała przepraszająco. Nie oponował, ostatecznie też go lubił, o ile w trakcie słuchania niczego nie wkręcał.

Mijali ulicę Młodą i parking obok słynnej „burdelchatki”, dawnego hotelu pracowniczego „Iskry”. Andrzej już od dłuższej chwili bacznie rozglądał się dookoła. W budynku mieściły się teraz mieszkania socjalne i sprowadzani tam byli, łagodnie rzecz ujmując, kłopotliwi lokatorzy. Rodzinny dom Wandy był prawie naprzeciwko, kamienica Andrzeja też była o rzut kamieniem, po drugiej stronie torów. W dzieciństwie tu było mu najbliżej na sanki. Na „psie górki”, gdzie uczył się jeździć na nartach, trzeba było podjechać samochodem, a żeby dotrzeć pod hotel, wystarczyło pokonać dworcowy tunel podziemny i podejść kawałek ulicą Mielczarskiego. Pamiętał, jak trzymał sztamę z chłopakami z tego bloku, gdy budynek pełnił jeszcze swoją zwykłą funkcję i miał szeroki wachlarz lokatorów. Latem przychodził na tutejszy plac zabaw, a w pobliskich krzakach bawili się w wojnę. Zimą zjeżdżali na sankach z małej górki, stanowiącej podjazd dla ciężarówek z węglem w czasach świetności tego budynku. Teraz dawny pracowniczy hotel przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, i prawdopodobnie był dla miasta czymś wstydliwym. Bo i całe miasto dobrze znało tych kłopotliwych lokatorów. Wybite, ślepe oczodoły okien gdzieniegdzie pozasłaniane dyktą, częściej nadpalone — rok wcześniej w bloku grasował podpalacz, matka mówiła, że straż pożarna zmuszona była stawiać się tu minimum raz w tygodniu, czasami kilka razy dziennie: okoliczni mieszkańcy z czasem do tego przywykli.

Wszędzie walały się elementy infrastruktury, rurki, deski toaletowe, a nawet muszle, śmieci i kawałki mebli. Wokół budynku było wszystko, ale tego wieczora wyjątkowo brakło żywych. Obrzeża Czarnowa, „zatorze”, na tamtą chwilę było martwe i puste. Nawet psy nie ujadały, co przywodziło na myśl zły omen. Poza nimi po ulicy poruszał się jedynie drugi samochód, w pewnej odległości od nich.

Andrzej od dłuższej chwili jechał Mielczarskiego. Za sobą zostawił drewniany, zapadnięty kiosk porośnięty mchem i drukarnię. Stała w miejscu, gdzie dawniej znajdowało się usypane zbocze. Za dzieciaka to był ich kolejny „stok”, jego i kumpli z „hotelu”, z którego zjeżdżali na sankach: prosto na asfaltową jezdnię, po której w tamtych latach przejeżdżały średnio trzy samochody rano i trzy wieczorem. Razem sześć kursów, więc nic im nie groziło: potwierdzał tę tezę fakt, że przemierzał teraz tę trasę: nikt nie zginął. Choć chyba wszyscy po otwarciu granic wyjechali z Polski na wyspy. Wydawało mu się, że z grupy rówieśniczej to on miał największe szanse, by przedwcześnie pożegnać się z życiem, jednak starał się, żeby do tego nie doszło. W tej konkurencji wyjątkowo nie chciał być pierwszy.

Mijał dobrze mu znany przemysłowy krajobraz ulicy. Upadłe fabryki, ciemne i bezludne, a po drugiej stronie tory kolejowe i stojące na nich puste składy. Idealnie grał w tej przestrzeni System of a Down, jednak dobrze, że nie zmienił płyty. Dźwięk basu, perkusji, wokal. Melodie schyłku. Czego? Nie wiedział, ale wyraźnie czuł w powietrzu pewien koniec. Intuicja mówiła mu… nic, nie wracać do tego. Agnieszka, ona być może… nie, nic mu nie mówiła intuicja!

Byli na miejscu. „Podjechał na miejsce parkingowe tuż przy zejściu podziemnym. Tam, gdzie zwykle zatrzymywali się kierowcy, podwożący podróżnych.

— Ja tutaj! — Wychylił się w jej stronę i pokazał krótki a wysoki budynek, stojący niedaleko. Wysiadł z samochodu. — Zostajesz?

— Nie, może rozprostuję kości! — Wypakowała się z samochodu. Zauważył, że nie wyłączyła płyty, ale ona miała zamiar jej nadal słuchać, pozostając przy samochodzie. — Ale fajne, zakład fotograficzny „Dwie wieże”… to nawiązanie do Tolkiena?

— To nawiązanie do wieży po drugiej stronie torów. — Zaśmiał się i pokazał jej bliźniaczą budowlę z czerwonym napisem „Wieża sztuki”, który jego zdaniem powinien być jakoś podświetlony, bo nikł w cieniu.

— Czaderski pomysł! — Stała przy samochodzie i chuchała w ręce. — Tam też można wywołać zdjęcie?

— Tam można kupić obraz! — zawołał do niej. Miał odpowiedzieć coś więcej, ale przeszkodził mu huk wystrzału.

Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo z petardami. Odwrócił się. Samochód, który wcześniej jechał za nimi, przyspieszył: dymiło się za nim tak, że nie zdołał nawet dojrzeć tablic. Te zresztą pewnie były fałszywe. Mógł tylko krzyknąć.

— Pani Rozalio! — Podbiegł do kobiety, która leżała obok jego auta. Trzymała się za brzuch, szybko rozerwał jej płaszcz. Rozległą ciemna plama na koszuli i metaliczny, żelazisty smród nie pozostawiały cienia wątpliwości. — Jezu… trzymaj się dziewczyno, dzwonię na pogotowie…

— Nie… — Z trudem wzięła jego rękę i włożyła do kieszeni płaszcza po tej samej stronie, gdzie ją postrzelono. Zacisnęła jego palce na kształcie, który się tam znajdował. — Prze… przeminęło z wiatrem… — majaczyła, szczękając zębami. — Hotel… dom… przeminęło z wiatrem… nie pamiętam… jedź… laptop… weź go, tam jest… wszystko… na stoliku… Agnieszka…

— Jakie „przeminęło z wiatrem”? Pani Rozalio? Rozalia!! Kurwa!!

Zakasłała. Czerwona bańka powietrza w kąciku ust pękła, krople krwi rozprysły się po brodzie i policzkach.

Przestała oddychać

Trup grzał go w udo.

Otwarte oczy odbijały w sobie krawędź płaskiego dachu pobliskiego bloku. Czarna plama wokół Szum zaborczo zagarniała przestrzeń chodnika. Brudziła mu spodnie, czuł jej lepką wilgoć w okolicach kolana.

Ciało stygło w szybkim tempie, kiedy dzwonił po pogotowie. Sprzedawca z „Dwóch wież” wybiegł na zewnątrz, w oknach pojawiało się coraz więcej gapiów. Z odległego baru „Kaszana” wyszło dwóch stałych bywalców i z kuflami Tyskiego, stanęli obok ściany z wyrychtowanym żubrem. Bali się podejść, słusznie. Byli zresztą zbyt daleko, by spacerować na zimnie. W samochodzie Serj nie ustawał w śpiewie. Piosenka, którą dziennikarka sama sobie wybrała jako tę ostatnią, dobrnęła do finałowego refrenu.


Aerials in the sky

When you lose small mind

You free your life

Aerials so up high

When you free your eyes

Eternal prize.


Zamknął jej oczy. Żuchwę obwiążą bandażem w prosektorium. Wstał. Niczym lektor w kościele powiedział do właściciela „Wież”, żeby poczekał na pogotowie.

— …zaraz tu przyjedzie policja, rozumie pan. Ja też jestem policjantem i muszę iść, mam jedną rzecz do załatwienia — wyrzucał z siebie w szoku, bo czuł, jakby słowa dochodziły z zupełnie innego miejsca niż jego gardło.

Niby śmierć powinna przestać go szokować już dawno temu, ale gdy ginął ktoś, kogo lubił — nawet jeżeli miał możliwość znać taką osobę tylko przez zaledwie kilka godzin — kto mu towarzyszył, kogo wiózł w swoim audi, to miał oczywiste problemy z przyswojeniem sobie tego faktu i przejściem nad tym do porządku dziennego.

Pracownik zakładu fotograficznego nadal przyglądał mu się ze sztucznym zrozumieniem i troską wypisaną na twarzy. „Pan jest w szoku — mówiła wyraźnie jego mina. — Nic dziwnego, że pierdoli pan głupoty!”

Andrzej nie chciał już nic nikomu tłumaczyć, mówić. Wszedł tylko na pustą w tym momencie ulicę i poszukał łuski. Znalazł ją tuż przy oponie bieżnika, podniósł i wsadził do kieszeni. Pewnie nie znajdzie broni, z której ją wypuszczono, ale co mu szkodzi spróbować. Zapalił silnik, ten nawet nie zarzęził. Przepisowo ruszył i pojechał w siną, a raczej czarną dal.

Co wydarza się w głowie ofiary w momencie, gdy napastnik ciągnie za spust? Wtedy, gdy pada strzał. Śmierć przychodziła w stresie i bardzo szybko. O czym myśli się w takiej chwili, o czym mogła myśleć ona? Andrzej uczepił się tezy, że w ostatniej chwili myśli się tylko dobre rzeczy, dobrze o wszystkim. Szum chyba chorowała, więc może myślała o tym, że nie potrzebuje więcej lekarstw. Może o tym, że to koniec wypominania sobie błędów popełnionych w przeszłości. Koniec kolejnych nieudanych związków, mężczyzn zostawianych po drodze jak niedopałki wypalonych papierosów. I koniec z problemami w pracy, koniec z szukaniem tematów, tych kupek psiego gówna pozostawionych wzdłuż krawężnika ulicy Mielczarskiego, na którym Rozalię spotkała ta najmniej oczekiwana, która zawsze przychodzi, śmierć.

Andrzej westchnął kilka razy. Był rozedrgany, adrenalina szarpała jego ciałem. Kulka w łeb wcale nie jest taka zła! Łaskawa jak powróz, gdy samodzielnie decydujesz o własnym końcu. Zawsze to lepsze niż jakiś rak albo alzheimer czy parkinson. Szum potrzebowała przytomnej głowy, by zarabiać na życie, więc dwie ostatnie przypadłości, byłyby w jej przypadku najdotkliwsze. Teraz zostały tylko krótkie nekrologi, z pewnością nagłówek w jej redakcji i obszerny tekst w lokalnych portalach i dwóch gazetach. Śmierć od kuli w Kielcach to sensacyjne wydarzenie, które roztrząsane będzie aż do pełnego wyjaśnienia sprawy, jeżeli takie kiedykolwiek nastąpi. Czytał je będzie ewentualnie ten, kto pociągnął za spust, jej już to de facto nie dotyczy, jest wolna: to byłoby na tyle.

Andrzej jechał tak po kolejnej minikatastrofie w swoim życiu.

Myślał o Agnieszce i o Rozalii. Obie zostały połączone z nim niewidzialną nicią toczącego się śledztwa i czuł, że gdy tylko je zobaczył na swoim horyzoncie zdarzeń, zapadł na nie wyrok. Jeżeli w krótkim przedziale czasu już dwie kobiety, z którymi osiągnął pewne porozumienie, wpadały w opresję (nie mógł użyć słowa „ginęły”, Agnieszka…), to coś jednak było na rzeczy. Albo nie było i znowu znalazł się w myślowym klinczu. Znał zbyt wielu psycholi, którzy swoje zbrodnie tłumaczyli w podobny, nieracjonalny sposób. „Jezus mi kazał”. Ale…

Jedna i druga miały taki specyficzny smutek w oczach, który go w nich dziwnie pociągał. Emanował z nich całych, choć najbardziej właśnie z oczu. Miała go w sobie Agnieszka, przez cały czas kiedy razem pracowali, i Rozalia, tego popołudnia i wieczoru, gdy spotkali się na ruinach jego życia, by ona mogła zupełnie postradać własne…

Zatrzymał samochód i rozejrzał się dookoła. Był na szutrowej drodze, totalnie na przedmieściach. Nie pamiętał, jak dojechał w to miejsce, czyimi śladami, po co. Było mu jakoś nijako. Duszno. Coś nadciągało z jego wnętrza i domagało się pełnego uwolnienia, trochę jakby chciało mu się rzygać, choć wcale nie. Nic. „Duchowe rzygi, tego jeszcze nie grali”, zdążył pomyśleć. Po jednej stronie miał ciąg domów, po drugiej — las. Wjechał między drzewa. Szybko, jakby naprawdę miał puścić pawia. Czuł się jak zdychające zwierzę, chciał się schronić, ukryć Tylko, czy da się schować przed samym sobą?

Spojrzał przez okno. Wypogodziło się, widać było gwiazdy. W samochodzie rozlegała się charakterystyczna solówka, bo odtwarzacz dalej wygrywał album SoAD. Ale nie tę piosenkę, którą Rozalia Szum zapętliła przed śmiercią. Andrzej nie pamiętał, żeby odwołał jej wybór. Cóż. Pierdolił to wszystko. Pierdolił!

Co leciało teraz? Chop suey. No pewnie! Idealny kawałek, żeby w otoczeniu przyrody epicko jebnąć sobie w łeb, pomyślał. Usiłował oddychać w miarę rytmicznie, aż do rozwiązania pierwszej zwrotki, kiedy usłyszał właśnie to.


I don’t think you trust

In my self–righteous suicide

I cry when angels deserve to die…


Wtedy zaczął płakać, z jakąś nieutuloną rozpaczą. Jej fala zagarnęła go całego. Krztusił się nią, chciał się jej z siebie pozbyć, bo wiedział, że nie zniesie dłużej tego lepkiego ciężaru. Jeszcze nigdy nie czuł się aż tak źle, ani tak nie płakał. Ryczał wszystkim tym, co w sobie od jakiegoś czasu niósł. Rozwód, dzieci bez ojca, Wanda, Agnieszka, dwa dziewczęce trupy, spuszczona krew. Jakaś sekta, jeszcze jeden trup, zima bez śniegu, matka płacząca z powodu jego życiowych decyzji, jakaś laska robiąca mu ezoteryczne wykłady i totalną wodę z mózgu. Cichy, strapiony ojciec głaskający kota. A do tego — czynienie z cudzej śmierci pretekstu, by się w środku oczyścić. Cały ten ostatni czas — dotkliwy jak smagnięcia rzemieniem — uderzył go, podciął, przewrócił. Odkrył.

Walił w kierownicę i wył, wył, wył. Uderzał głową w miękką piankę zabezpieczającą. Robił to, dopóki nie strzeliło coś w odtwarzaczu i ten nie zamilkł. Każde uderzenie czołem w piankowy ochraniacz niosło pewną ulgę, jakby uwalniał skrzep wewnętrznego bagażu doświadczeń, ale natychmiast ta wolna przestrzeń zapełniała się nowym żalem i bólem. Andrzej nie wiedział, że ma w sobie aż tyle gruzu. Nawet zapadła nagle cisza w niczym nie pomogła. Kolejne klocki traum wpadały w miejsce tych, które z siebie wyrzucał. I kolejne, i kolejne. Tetris bólu. Bał się, że to się nigdy nie skończy, tak wiele tego było. Ale się nie poddawał. Rozpacz jak kolacja wigilijna, musi się kiedyś skończyć: wtedy nadchodzi czas na prezenty.

Podniósł głowę z kierownicy audi i się rozejrzał. Zamarł. Przed maską samochodu, w świetle wyjątkowo jasnego tego dnia półksiężyca stała sarna i patrzyła, tak mu się wydawało, prosto w jego oczy. Patrzyła ze zrozumieniem, albo tylko on potrzebował poczucia, że tak jest, żeby robiła to w ten sposób. W tamtej chwili chciał tylko jednego. Uratować się od siebie samego, odciągnąć swoją uwagę, zbudować całą rozpraszającą narrację wokół tego spojrzenia zwierzęcia.

Jej chrapy wypuszczały w przestrzeń kłębki pary. Andrzej patrzył na tę niespodziewaną emanację mocy natury, która zdawała się przychodzić mu z pomocą, i powoli dochodził do siebie. Było mu jakby lżej. Naturalny spokój i gracja zwierzęcia go uspokajały. Wyprowadzały na prawidłowe tory jego myślenie. Nie chciał spłoszyć sarny, nie ruszał się więc i tylko patrzył, jak wygięła wdzięcznie głowę w bok, przyglądając mu się z ciekawością, ciągle czujna. Poczuł, jak spływa na niego jej zwierzęca siła, pewność i spokój. Oddychał i obserwował ją jakby z zewnątrz, spoza akwarium swojej rozpaczy. Spoglądał z takiego miejsca w sobie, gdzie były tylko ten spokój i dziecięce zaufanie. Rozgościł się tam. To ona go tam zaprowadziła. Pokazała mu to miejsce. Co za ulga! Starał się zapamiętać drogę, ale sam nie wiedział, czy w przyszłości choć raz bez pomocy z zewnątrz uda mu się ją odnaleźć.

Wiedział za to, że doświadcza ważnej chwili. Pomiędzy spokojnym zewnętrznym światem a jego potrzaskanym wnętrzem odbywała się wymiana jakości. Alchemiczna transmisja mocy.

Gdzieś poza nim i sarną, w oddali zaszczekał pies. Sarna się spłoszyła. Podskoczyła i już jej nie było, tylko biała dupka mignęła gdzieś w przestrzeni przed nim. „Dziękuję”, pomyślał jeszcze. Wiedział, że dalej da już sobie radę. Spojrzał na siebie w przednim lusterku. Czerwone, błyszczące oczy, gil wiszący z nosa. Jezu!

Miał zasmarkane, mokre i klejące grzbiety rąk. Sina poświata księżyca odbijała się od mokrej kierownicy. Stał na szutrowej drodze w lesie niedaleko miasta. Niedaleko stadniny koni. Zajrzał do schowka, zawsze miał tam skitraną rolkę papieru toaletowego i paczkę chusteczek: ojciec dzieciom musiał posiadać takie rzeczy w samochodzie. Inaczej mogło dojść do katastrofy, jak stopniały lód waniliowy na małych dłoniach, którymi później obmacać należało każdy zakamarek ojcowego auta. Andrzej wyjął chusteczkę i wytarł kierownicę, grzbiety rąk i twarz: wysmarkał się w skrawek papieru toaletowego. Dochodził do siebie, powoli wracały jego siły intelektualne.

Co powinien teraz zrobić? Wrócił do ostatnich słów, które wypowiedziała Rozalia Szum. Ona czegoś od niego chciała, jednak. potrzebował jeszcze chwili w spokoju, zanim ruszy w drogę powrotną, do miasta. Póki co został na miejscu. Nigdzie mu się jeszcze nie śpieszyło. W aucie było cicho i bezpiecznie. Wpakował ręce do kieszeni, bo samochód mocno się wychłodził. Wtedy wymacał dziwny, obcy kształt, którego nie umiała rozpoznać. Wyjął go i spojrzał ciekawie. Brelok z kluczami. Przyjrzał się bliżej brelokowi. Obły, drewniany gadżet z sosnowego drewna. Przypominał otoczak z łatwością mieszczący się w dłoni. Po jednej stronie miał wytłoczoną papugę, po drugiej — numer „1408”; jak się domyślał, numer pokoju. Były jeszcze łańcuszek i kółko, a na nim — przypięty zwykły, płaski klucz.

Zastanawiał się, jak to się stało, że ten przedmiot znalazł się w jego płaszczu. To chyba… tak, ona wsadziła mu go do ręki, gdy wsunęła ją do kieszeni! Powinien teraz przypomnieć sobie, co do niego mówiła, w tamtej chwili, bo w jej słowach prawdopodobnie kryły się wskazówki, jak dotrzeć do miejsca, które otwierał klucz.

Co ona chciała mu wtedy przekazać? Że mieszka w hotelu, ale nie wskazała, gdzie on jest. Majaczyła.

Westchnął. Rozejrzał się dookoła. Pod siedzeniem pasażera leżała jej torba. Zajrzał do środka. To i tak bez znaczenia, co z nią zrobi, właścicielka wszak nie żyje.

W torbie była teczka, otworzył ją. Koszulki z jakimiś kartkami, wykresami. Wyniki badań. Krwi, moczu, USG, tomograf komputerowy i jego interpretacja. Stężał. Wczytał się w badanie TK klatki piersiowej, jamy brzusznej i miednicy: wyniki wszystkich badań były niepokojące i pochodziły ze Świętokrzyskiego Centrum Onkologii. Podniósł głowę. To dlatego zgarnął ją dzisiaj z ulicy Grunwaldzkiej. Była na jakimś badaniu, dostała wyniki — złe, dlatego chciała to jakoś rozchodzić i szła przez miasto na piechotę. Andrzej opadł na siedzenie samochodu i wczytał się w dokumentację medyczną.

Badanie TK klatki piersiowej, jamy brzusznej i miednicy z dnia 24 lutego 2016 — to badanie robiła w zeszłym tygodniu, Szum więc przyjechała do Kielc nie tylko w celu prowadzenia śledztwa i „odgrzewania starych kontaktów”. Przyjechała tu, bo w mieście przyjmował jej onkolog.

Andrzej z jeszcze większą uwagą pochylił się nad trzymaną w rękach kartą.

„Badanie w trybie pilnym: CITO

Dane ze skierowania: rak trzustki IV st. po chth, zmiany wtórne w węzłach chłonnych nadobojczykowych.

Węzły chłonne nadobojczykowe aktualnie wielkości do 43x45 mm z cechami rozpadu. Do tyłu od bieguna lewego płata dolnego tarczycy węzeł chłonny wielkości ok. 30x21 mm.

W okienku aortalno-płucnym węzeł chłonny wielkości ok. 29x35 mm.

W porównaniu do poprzedniego badania — istotna progresja zmian.

Rozsiane zagęszczenia typu szyby mlecznej, konsolidacje oraz zmiany guzkowe wielkości do 12 mm głównie w dolnych segmentach obu płuc, prawdopodobne zmiany meta — progresja zmian.

Płuca powietrzne, oskrzela/tchawica bez cech obturacji. Opłucna wolna, niepowiększona.

Serce niepowiększone, aorta serca bez zmian ogniskowych i cech poszerzenia.

Okolice wpustu żołądka, pnia trzewnego, wnęki wątroby, głowy trzustki — zagęszczone. Prawdopodobnie zmiany naciekowe. Istotna progresja zmian, w porównaniu do poprzedniego badania.

Głowa trzustki niejednorodna, obrysy g.t. zatarte. Przewód Wirsunga…”

Dalej nie czytał, bo nie potrzebował pełnego obrazu: wystarczyło mu to, czego już się dowiedział. Rozalia Szum był umierająca.

Przejrzał resztę papierów z koszulki. Złe wyniki krwi, moczu, cała diagnostyka do bani. Ktoś zastrzelił dzisiaj człowieka z wyrokiem śmierci. Ale ten człowiek, zanim umarł, kazał mu jechać do hotelu i… zabrać laptop, gdzie zostawił mu jakieś informacje, i on to zrobi. Przejrzał zawartość torebki, żadnych danych związanych z miejscem, w którym kobieta się zameldowała. Tic taki, podłużny portfel z drobnymi, kartą do bankomatu i dwiema stówami z boku, dowód osobisty, prawo jazdy, dwa bilety dwudziestominutowe do jazdy po Kielcach i imienny bilet miesięczny do jazdy po Warszawie. Żółta wejściówka do metra, paragony… niestety tylko za zakupy spożywcze, i to robione dawno temu. Jak ustalić aktualne miejsce zameldowania dziennikarki?

Zanim umarła, w szoku mówiła o czymś, co „przeminęło z wiatrem”. To było na początku, gdy klęczał nad nią i słuchał cichego szemrania jej szybko ulatniającej się krwi, a włosy stawały mu dęba na samą myśl o tym, co czułby jako wykrwawiający się, postrzelony człowiek. Myślał wtedy, że ona majaczy, może opowiada o swoim życiu, które właśnie się kończy. Ale potem zaczęła mówić coś o hotelu, o domu, że nie pamięta. Zastanawiał się, czy po prostu nie próbowała mu dać jakiejś wskazówki co do miejsca, w którym się zatrzymała. Co, jeżeli nie znała na pamięć na przykład nazwy ulicy lub hotelu, ale miała jakieś skojarzenie, które próbowała mu przekazać?

Jeszcze raz spróbował sobie dokładnie przypomnieć to, co mówiła. Na pewno „przeminęło z wiatrem”, potem „hotel”, potem „dom” — i znowu „przeminęło z wiatrem”. Zgooglował to. Na Wikipedii napisali, że „Przeminęło z wiatrem” to powieść Margaret Mitchell i film z 1939 roku. Przypomniał sobie, że Szum skończyła filologię polską i kliknął w hasło „powieść”.

Czytał powoli, słowo po słowie, treść hasła w Wikipedii. „Powieść amerykańskiej pisarki Margaret Mitchell z 1936 roku. Historia w niej opowiedziana dotyczy czasów wojny secesyjnej i ukazuje losy bogatej córki plantatora bawełny, Scarlett O’Hary, w czasie tego burzliwego okresu”. Nie pojmował, jaki związek z Kielcami miałaby mieć powieść o wojnie secesyjnej i plantatorze bawełny.

Co dziennikarka mówiła później? „Dom”. Scrollował w dół strony. Główne postacie, czas akcji, miejsce akcji… było ich kilka, opracowujący hasło w Wikipedii wymienili Atlantę w Georgii, posiadłość Tara, osiem kilometrów od Jonesboro w Georgii, Charleston w Karolinie Południowej, Nowy Orlean w Luizjanie. Co powinien z tym zrobić…? Póki co nic sensownego nie wychodziło mu z tego rebusa, ale nie zamierzał się poddać. A może by tak…

Wyszedł z hasła w Wikipedii, i wpisał w wyszukiwarkę „Atlanta Kielce”, potwierdził wybór… produkcja drutu hurt-detal. Czyli to fałszywy ślad. „Georgia Kielce” — nadal nic, żadnego punktu zaczepienia. Spróbował z Tarą. I natychmiast podskoczył, a serce zabiło mu tak, jakby miało wypaść z piersi, by rozpłaszczyć się i spłynąć powoli po przedniej szybie auta, brocząc krwią na deskę rozdzielczą i kierownicę dopiero co wytartą z jego własnych smarków.

„Hotel Tara Kielce — Witamy w Hotelu Tara*** idealnym miejscu pobytu zarówno w trakcie podróży służbowej, jak i turystycznej. Hotel zlokalizowany w centrum Miasta” — napisano w haśle zapoznawczym. Kliknął w stronę, bynajmniej nie po to, by zabookować pokój. Spojrzał na adres. Tadeusza Kościuszki 24, centrum, tak jak mówiła w trakcie ich spotkania. Odpalił samochód i w szaleńczym tempie ruszył do centrum Kielc.

Dziennikarka wyraźnie chciała, by trafił do tego pokoju i zabrał laptop. Była to jej ostatnia wola, którą mu oznajmiła, umierając. Nie mógł jej zawieść. Miał tylko nadzieję, że prokurator, którego przydzielili do sprawy, jeszcze nie ustalił miejsca pobytu kobiety i nie przejmie jej rzeczy osobistych przed nim. Zdał sobie sprawe, że stracił czas. Mimo, że poprawiło to jego samopoczucie, w tej chwili uświadomił sobie, jak wiele mogło się wydarzyć wtedy, gdy integrował w sobie ogrom doświadczeń, które stały się jego udziałem. Zaklął siarczyście. Spieszyło mu się i nie rozglądał się na boki. Znowu był soba. Gliną. Skupiał się wyłącznie na działaniu.Na dyskukomputera mogły znajdować się wskazówki dotyczące ewentualnego związku dziennikarki z Agnieszką, prowadzonego śledztwa… mogła mieć tam wszystko.

Jego myśli zaczęły błądzić wokół wydarzeń z przeszłości.

Wspominał ostatnie wakacje z Wandą. Nie miał pojęcia, jaki splot przypadków do tego doprowadził, ale jeden z przyjaciół Wandy miał dom w Beskidzie Sądeckim niedaleko Krynicy, i oni tam wylądowali w dwójkę, bez dzieci. Ten jej kumpel na Facebooku szukał kogoś, kto popilnuje mu domu. Utrzymywał, że jest zmęczony widokiem gór za oknem i musi wyjechać. To, co było jego dniem powszednim, dla Andrzeja i Wandy było luksusem, właściciel natomiast zamiast opatrzonego już górskiego krajobrazu za oknem wybrał Dubrownik. Wanda mówiła, że naoglądał się Gry o Tron i porwała go jego architektura. Podobno tamtego lata nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o marszu pokutnym Cersei bez majtek malowniczymi uliczkami miasta. To im odpowiadało: i świetnie się złożyło, bo oboje mieli urlop w tym samym czasie, a żadne nie miało pomysłu na efektywne spędzenie tego czasu.

Wyjazd był ewidentnym spontanem, czuli się jak w trakcie studiów. Może podświadomie liczyli na to, że wróci młodzieńcza pasja? Wykorzystali fakt, że tamtego lata mogli jechać, gdzie tylko chcieli. Jak nigdy mogli pozwolić sobie, by rzucić wszystko. Jeszcze tej samej nocy wyjechali pod Krynicę, nikomu nic nie mówiąc, bo dzieci przebywały każde na swoim obozie.

Spędzili razem dwa tygodnie, niewiele ze sobą rozmawiając, cały czas, z przerwami na sen i jedzenie, kochając się to namiętnie, to z rozpaczą, a na koniec — ze znużeniem ciała, wysmakowaną nudą i z poczucia obowiązku, pod presją tych ostatnich wakacji ich „związku”. Na tamtym etapie oboje już wiedzieli. To był koniec.

W trakcie wyjazdu ani razu nie powiedzieli sobie „kocham cię”. Całe dwa tygodnie spędzili, znikając i zapadając się w sobie nawzajem, bo nic innego już im nie pozostało. Nie mieli o czym ze sobą rozmawiać. Tematy inne niż wywiadówki dzieci nie wchodziły między nimi w grę. A było lato, więc wywiadówek nie było. Tylko dom z kanapą, podwójnym łożem małżeńskim, szerokimi blatami w kuchni, podwójnymi szklanymi drzwiami na taras, o które ona mogła oprzeć ręce, gdy brał ją od tyłu. Kontemplował wyraz jej twarzy, ciało odbijające się w tafli szkła, naprzemiennie unoszące się, to opadające żebra i ciężkie, obwisłe piersi, które wykarmiły dwoje dzieci. Nie lubił ich. Jej cycków. Balonów. Zwisów. Dlatego usilnie patrzył, jak sprężynowały pod wpływem ruchu ich ciał i na sam widok rosła w nim złość. Góra-dół, góra-dół, docisnął ją do tej zimnej szyby, żeby tylko przestały tak podskakiwać. Złapał ją za kark. Wyzwolił atawistyczną reakcję ciała, poddało mu się. Jęknęła trochę z bólu, trochę od zimna tafli szkła, a trochę z przestrachu. Cycki straciły swoją moc, obrzydliwą wszechmoc, władzę, jaką nad nim miały, choć próbował się przed nią bronić. Nie umiał, dlatego ich nienawidził. Kojarzyły mu się z macierzyństwem, z JEJ macierzyństwem, z tym, że urodziła mu dwa poczucia obowiązku, smycze na wolność, żeby do końca życia musiał już tę wolność wyprowadzać w kagańcu.

Choć to przecież nie jej wina, ani tym bardziej jej cycków. Żeby dzieci przyszły na świat, on też musiał dać coś od siebie. I dawał, wielokrotnie i z ochotą.

Chwilę musiało potrwać, by ostatecznie zdał sobie sprawę z tego, że naprawdę nie było w tym niczyjej winy. To po prostu świat był tak dziadowsko ułożony, że przychodząc tutaj, łazić trzeba było głównie wokół zastępowalności pokoleń, bo to była ta najważniejsza rzecz, po jaką człowiek się stawał. Po to te wszystkie zmazy nocne, sny erotyczne, niekontrolowane wzwody i ciągłe podniecenie. Główna misja do zrobienia na tym świecie, „idźcie i zaludniajcie ziemię, czyniąc sobie ją poddaną”. Być może nie było w ich pobycie na tej planecie nic ważniejszego, sam już nie wiedział. Zresztą, przecież kochał swoje dzieci! Oddałby za nie wszystko, życie, pieniądze… ale cały czas nie był pewien, czy swoją pracę też. To wzbudzało w nim poczucie winy, poczucie winy wzbudzało złość, i tak miotał się wobec tego wewnętrznego perpetuum mobile. Ostatecznie musiał przyjąć do wiadomości, że to najcenniejsze, co mógł dać światu, dał, dochował wiary. Tyle tu po nim pozostanie: dzieci.

Mknąc ku Kielcom i wciąż starając się zająć czymś myśli, zastanawiał się, czy zastępowalność pokoleń to aby nie jedyny rodzaj nieśmiertelności, jaki można sobie zapewnić na tym gorszym ze światów. Bo co, twórczość? Zapiski w aktach prowadzonych spraw? Nie był głupi, nie wydawało mu się, by zajęcie się garncarstwem miało większą wartość niż płodzenie potomków. Westchnął i przypominał sobie dalej, bez oceniania tego, co na niego spływało. W lesie uwolnił swoje emocje i teraz to wszystko przychodziło jakby spoza niego, jak łaska.

Wrócił obraz tego, jak oboje byli zdruzgotani przez tamte dwa tygodnie, kiedy mieszali soki swoich ciał, zapadając się w sobie, by nie móc na dnie znaleźć nic, żadnego przywiązania, porozumienia, żadnego powodu poza dziećmi, który kazałby im kontynuować to małżeństwo. Nigdy o tym potem nie rozmawiali. Nie musieli, bo wszystko było dla obojga jasne. Andrzej wiedział i ona wiedziała. Koniec postępował. Poczuli coś… cokolwiek, oboje, dopiero ostatniej nocy.

Ich rozmowa, tamten czas… wracały teraz do niego w każdym detalu na ciemnej i niemal pustej drodze. Miał wrażenie, że mógłby dotknąć siebie i jej z tamtego dnia, wychodząc z tego obecnego w czasoprzestrzeni: tak wyraźna była pamięć tamtych wydarzeń, wypływających na powierzchnię.

— Cokolwiek się z nami stanie, musisz wiedzieć, że cię kochałam — powiedziała nad ranem, gdy leżał na niej i wciąż automatycznie uciskał własnym ciałem jej już i tak obolałe żebra.

— Ja ciebie też — zapewnił ją, jakby to na tym etapie miało jakiekolwiek znaczenie.

— Ty zawsze byłeś taki silny, męski… — powiedziała i przejechała dłonią po jego mokrym od potu policzku. — Z czymkolwiek byś się nie zmagał, zawsze zdołałeś się z tym uporać. To było takie naturalne w tobie…

— A teraz?

— Odchodzimy do siebie — zmieniła temat. — Staramy się odbudowywać swoje życie, kiedy ono leży w gruzach, ale to już nie działa. Niczego już tu nie ma.

— Tak myślisz? — zapytał, czy też stwierdził z zupełnym spokojem. A może to było tylko fizyczne zmęczenie.

— Tak — odpowiedziała tak samo spokojna.

— I co teraz będzie z tobą?

— Nie wiem. Jeszcze nie zaglądałam do samej siebie. Chyba muszę się zbudować na nowo, ale… nie sądzę, żeby mi się to udało.

— Nie myśl tak! — powiedział. Było mu przykro, a zarazem miał pewność, że tak jednak będzie najlepiej. — Kiedy to nastąpi? — pytał o koniec. Wiedział, że ona rozumie.

— Nie wiem. Nie umiem za tobą nadążyć — mówiła coraz ciszej, a w jej głosie pojawiała się rozpacz. — Nie sądziłam… nie sądziłam, że tak zakończy się ten nasz „romans na całe życie”.

— A jak chciałabyś, żeby to się stało?

— To bez znaczenia — powiedziała i pocałowała go tak, jak za pierwszym razem.

I znowu zmieszali się, sczepili swoje ciała w jedno, ten jeden, ostatni, prawdziwy raz. Żarliwie i bezpowrotnie. Mieli świadomość, jak ważna jest to chwila. Miała im wystarczyć do końca życia, bo inne miały nie nadejść.

Nie wiedział, po co tego dnia akurat to wspomnienie wróciło. Może po to, by dołożyć mu jeszcze więcej bólu, jakby nie miał go dość. A może tamto przeżycie przypominało mu jakoś intensywnością to napięcie związane ze zniknięciem Agnieszki. Z tą jazdą na złamanie karku do hotelu Tara. Nie miał pojęcia. Był już w mieście. Skręcił ostro w Kościuszki.

Zaparkował na półobrocie. Zamknął samochód i pobiegł prosto do recepcji.

— Dzień dobry. — Metalowy dzwonek zabrzęczał nad drzwiami.

— Witamy! Witamy! — nienaturalnie wysoki, szorstki głos, zawibrował w przestrzeni hotelu. — Daj ciastko! Daj ciastko!

Andrzej rozejrzał się po przestronnym holu, zaskoczony takim powitaniem. Wnętrze było przewidywalne, ale miłe oku. W powietrzu unosiła się woń kurzu i detergentów, którą czuć było w niemal każdym hotelu. Tu wzbogacała ją jakaś dodatkowa nuta, być może pochodząca od szarej gadającej papugi, z czerwonymi piórami wystającymi w okolicy tyłka, która właśnie wyszła z klatki i niczym orzeł w polskim godle prezentowała mu rozpiętość skrzydeł.

— Dzień dobry, czym mogę służyć? — zapytała stojąca za kontuarem młoda dziewczyna, w białej koszuli i z przyklejonym do twarzy służbowym uśmiechem. Widać było, że ten uśmiech stanowił element jej roboczego stroju, tego i każdego dnia. Rozdrażnił go swoją nieszczerością, ale nie dał tego po sobie poznać.

— Dzień dobry, ja jestem z panią… Rozalią Szum, zostawiła laptopa w pokoju i potrzebuję go odebrać. Mam klucz, ale nie wiem, gdzie powinienem pójść… wskaże mi go Pani?

— A który to pokój?

— 1408…

— Nie mamy tylu pokoi.

— Tak jest nabite na breloku… — Wyjął z kieszeni drewnianego otoczaka na łańcuszku, z wytłoczoną papugą i cyfrą. Pierwsze dwa jej znaki były złote, zero i osiem — czarne.

— To taki literacki żart, proszę pana.

— Słucham?

— Nic takiego, zaraz sprawdzę panu pokój. — Zerknęła w ekran komputera, stojący na blacie recepcyjnej konsoli. — Proszę pójść do pokoju numer 14, ten zajmuje pani Rozalia Szum.

— Dziękuję bardzo!

— Dziękuję bardzo! Daj ciastko! Daj ciastko! — darła się papuga.

— Już dostałeś, Pablo, następne wieczorem! — strofowała ptaka dziewczyna, ale ten nic sobie z tego nie robił. Dalej żądał swojej wypłaty.

Andrzej nie silił się nawet na spojrzenie w stronę papugi. Zsunął czapkę na oczy i nałożył kaptur na głowę. Podniósł kołnierz, kryjąc boki twarzy. Było zimno, nikogo to to nie zdziwi. Zresztą nawet gdyby był lipiec i upał, i tak nikt by się nie przejął. Andrzej nauczył się tego już dawno, ludzie nie dbają o innych wokół. Interesują się wyłącznie sami sobą. Westchnął, starał się nie myśleć zbyt wiele, bo to nic nie wnosiło do jego sytuacji. Wbiegał już po dwa stopnie ku pokojowi 14.

Zastał w nim szarą wykładzinę i tapetę w mazaje, przypominające trzciny porastające zamarznięte, przysypane śniegiem jezioro. Firanki w kiczowatym stylu sprzed dziesięciu lat też były szare, bo dawno nie prane, ale sam pokój nie był zły, Andrzej sypiał w gorszych. Wzburzona pościel była śnieżnobiała, na telewizorze stojącym niedaleko okna nie widział ani pyłka kurzu. Hotelowe klapki leżały rozrzucone obok łóżka.

Przy ścianie naprzeciwko wejścia faktycznie stały dwa fotele i stolik, a na nim — laptop podłączony do gniazdka. Mała dioda na jego obudowie świeciła się na zielono. Na laptop niedbale rzucona była koperta. Podszedł do niej, spojrzał. Była adresowana do niego. Wahał się, ale ostatecznie wziął ja do ręki i dłuższą chwilę ważył w dłoni, zanim otworzył. Bał się.

Robił coś nieodwoływalnego, czuł to w kościach. Ale nie miał wyboru.

Wysunął niestarannie zapisaną kartkę, równie niestarannie, być może w pośpiechu wyrwaną z Moleskine’a.

Panie Andrzeju — pisała Rozalia — na wypadek, gdybyśmy się już mieli z jakichś powodów — które są już Panu znane, jeżeli Pan czyta tę wiadomość — nie zobaczyć face to face, zostawiam Panu swojego laptopa i trochę dokumentacji. Znajdzie pan w niej różne dokumenty, pokazujące szerszy obraz w wielu kwestiach: od sprawy Agnieszki aż po tę, którą miałam Panu przekazać, ale prawdopodobnie nie zdążyłam, skoro czyta pan te słowa. To przez nią zginęłam. Na laptopie znajduje się też cała wiedza, jaką zgromadziłam w temacie mojego śledztwa i innych spraw. Jest on oczywiście zabezpieczony, tak samo jak wszystkie strony, które się na nim znajdują. Strony, fora, skrzynki pocztowe. Ale aby ułatwić Panu sprawę, zmieniłam dziś adresy we wszystkich miejscach, które mogę i chcę Panu udostępnić. Hasło do nich brzmi: „Inmortal_IDDQD”, niezłe, co? Zawsze miałam przewrotne poczucie humoru ;) Spokojnie, na koncie w banku nie zmieniałam, i tak nic na nim nie ma.

Roześmiał się mimowolnie. I niemalże natychmiast zrobiło mu się smutno, ale już przynajmniej nie czuł rozpaczy. Dwie łzy spłynęły mu po policzkach. Otarł je wierzchem dłoni i czytał dalej.

Mam nadzieję, że rozwiąże Pan tę sprawę. I ja, i Agnieszka pewnie też — ta, którą dobrze znałam i w pewnym okresie swojego życia kochałam.

Rzucił okiem na list jeszcze raz, nie znalazł w nim już nic bardziej istotnego. Rozalia Szum pożegnała się na koniec, raz jeszcze życząc mu powodzenia w wyjaśnieniu sprawy, którą na siebie wziął.

Nie miał wyboru, musiał działać. Schował list do kieszeni. Widział spokojny, cichy, małomiasteczkowy ruch uliczny, takie miłe oku, sielankowe krzątanie się. On tymczasem był w wewnętrznym piekle.

Rozalia Szum nie żyła. I tak by do tego doszło za jakiś czas, widział jej dokumentację medyczną. Ale nie stanowiło to dla niego żadnego pocieszenia, nie mogło stanowić.

Zanim wyszedł, zajrzał do szaf. Nic w nich nie było. Dziennikarka przyjechała z jedną torbą, w której były bielizna, dresy, bluza z polaru i sukienka wieczorowa. Kosmetyczka z kilkoma „akcesoriami malarskimi” leżała na szklanej półce w łazience. Leki znalazł w osobnej saszetce pokaźnych rozmiarów. Poza tym, na ławie znajdował się jeszcze czarny kalendarz Moleskine i talerz z ciastkami. Andrzej złapał kalendarz i laptopa, wsadził je do torby. Raz jeszcze obrzucił pokój wzrokiem. Czy aby niczego nie zapomniał? Wiedział, że drugiej szansy na wejście tutaj nie dostanie. Nie, chyba wziął wszystko, co istotne. Zamknął za sobą drzwi i zbiegł do recepcji.

— Bardzo pani dziękuję! — krzyknął, wrzucając klucz na blat pod kontuarem. Starał się, by nie był tak od razu widoczny. Recepcjonistka gdzieś znikła. Dobrze, nie będzie zadawała dodatkowych pytań.

Założył kaptur i się rozejrzał. Jak w niemal każdym budynku w Polsce, przyjmującym gości, także i w tym hotelu zainstalowano monitoring. Gdyby jego kumple chcieli go złapać, to i tak to zrobią, w końcu Szum sama o niego pytała, była na komisariacie, razem z niego wyszli. Ale po co ułatwiać im pracę i odbierać sobie samemu cenny czas? Coś w środku mówiło mu, że będzie go teraz potrzebował.

— Do widzenia! — krzyknął przez drzwi frontowe.

— Do widzenia! Daj ciastko! Do widzenia! — pożegnał go awanturujący się ptak, znowu prezentując swoje szarawe upierzenie i umiejętności lingwistyczne.

Wsiadł do samochodu i pojechał prosto do swojego mieszkania. Czuł się dziwnie spokojny. Nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. Nie obchodziło go to. Wszystko działo się dziwnie poza nim i do niczego już nie mógł przywiązywać większej wagi. Nurkował w siebie.


***


Wydobyła się na powierzchnię z głębokiej ciemności. Na tyle, by jej świadomość zdołała zaczerpnąć haust powietrza. Świat drżał i huczał, trząsł się w posadach, a jego wstrząsy powodowały tępy, nużący ból. Stąd wiedziała. Przewożą ją gdzieś.

Spojrzała w bok, wężyk kroplówki kiwał się to w prawo, to w lewo. Ciemna ciecz skapywała z worka. Nie miała pojęcia, dlaczego potrzebowała transfuzji, skąd ta krew. Ani kto ją podpiął. Jakieś czerwone światła migały punktowo. Tymczasem to były tylko latarnie, i wcale nie czerwone. Odkryła to dopiero po pewnym czasie. Ich wątłe światło raziło jej odzwyczajone oczy. Nikogo obok niej nie było, ale wiedziała, że minęło wiele dni, być może miesięcy, odkąd znikła. Czas w nielicznych chwilach świadomości określała, mierząc poziom bólu: siniaków, które powstały na tamtej sesji, już nie miała, minęły więc minimum dwa tygodnie.

Raz na jakiś czas wydobywała się z ciemności, gdzie tkwiła, zatopiona jak w bursztynie. Ona i jej jaźń. Nie miała w ustach knebla. Ten, który przegryzła, został w tamtym miejscu. Nowego jej nie założyli, bo i tak nie było do kogo krzyczeć. Jej plan nie wypalił. Tylko kilka razy, na samym początku, słyszała za drzwiami ludzi: raz nawet wydawało jej się, że słyszy z wolna zanikający krzyk Michalczyka. Nawet nie wołała głośniej, by ją ratował. Oszczędzała siły. Jego głos uznała za halucynację. Byli tylko oni. Jej oprawcy.

Nie dawali jej jeść ani pić: o papierosach nie miała co marzyć. Od razu założyli jej wenflon i żywili kroplówkami. Nie sądziła, by w serwowanych jej wlewach były tylko witaminy. Nic nie sądziła: to dało jej pewność, że szprycują ją lekami uspokajającymi, ale bez przeciwbólowych. Była za to „wdzięczna”, bo dzięki temu mogła mierzyć mniej więcej czas pobytu w tym ich spa.

Tylko na początku czuła smród własnego ciała. Tam, w piwnicy. Potem ją umyli i robili to regularnie, gdy spała. Za to też mogła gorąco podziękować swoim panom i władcom. Smród. To dopiero byłoby nie do zniesienia.

Nie miała słuchu muzycznego. Po prostu taka się urodziła. Muzyka była dla niej pusta i pozbawiona znaczenia, tak samo jakikolwiek inny zestaw zorganizowanych dźwięków. Przez to było jej tym trudniej pracować w policji. Nie umiała z tonu głosu wywnioskować, jakie emocje wyraża lub ukrywa przesłuchiwany. Musiała wykształcić inne metody pozyskiwania informacji o tym, co kto w danej chwili myśli lub czuje.

Stała się więc sprytnym i inteligentnym psychologiem, działającym na usługach policji. Czytała całość komunikatów wysyłanych przez ludzi — poza werbalnymi. Ale przecież człowiek rodzi się kompletny i jedyny w swoim rodzaju, tak zawsze uważała. Bóg więc wynagrodził jej brak słuchu muzycznego, podkręcając w zamian do maksimum zmysływęchu i smaku. A może sama nauczyła się polegać na nich, starając się rozgryźć świat na swoich zasadach? Nie wiedziała, bo znała tylko własne spektrum doznań. Często uważała tę wrażliwość na smak i zapach za swoje przekleństwo, zwłaszcza w sierpniu w Polsce, na przykład gdy jechała autobusem.

Jej węch zastępował pozostałe zmysły. Była synestetyczką. Czując zapachy, widziała jednocześnie ich kolory i fakturę. Czasami niczym pies potrafiła odtworzyć całą historię, wąchając zaledwie skrawek materiału. Szczególnie dotkliwie wyczuwała nieudane randki, kiedy wychodziła z komisariatu w weekend na zdarzenie. O siódmej rano młode kobiety w tych murach przedstawiały sobą niemal jednakowy pakiet informacji: bukiet woni pokazujący z reguły podobną historię, różniącą się tylko detalami.

Najpierw świeże, tandetne perfumy na szyi, potem kolacja, ewentualna lampka wina lub dwie butelki, i wreszcie kopulacja: drażniącego zapachu spermy nie dało się pomylić z żadnym innym. Mijały ją, rzadko w kajdankach. Częściej w rozsypce, jako ofiary, po złożeniu wyjaśnień: mimowolnie zmysłowo kręciły tymi pewnie poobijanymi biodrami, a ona czuła niestrawiony alkohol, nasienie, wyciekające z ich ciała pod wpływem ruchu, perfumy i składniki zjedzonej kolacji. Chyba że miały okres. Ten też czuła.

Nienawidziła zapachu własnego potu, to był jej główny problem, urastający do rangi życiowego. Zapach ten godził w nią, kiedy musiała go wdychać, a nierzadko życie i wykonywany zawód prowadziły ją tak, że nie miała innego wyboru. Musiała zaakceptować ten dyskomfort. Nauczyła się tolerować własny smród. Zagłuszała go papierosami, wiedząc, że kręci bat na własny tyłek: im więcej paliła, tym bardziej się pociła. Z czasem przybrała inną taktykę. Lubiła przez kilka dni nie brać prysznica, nie myć pach: oswajała wroga. Potem wchodziła pod dyszę prysznica, lała wodę i stała tam długie godziny. Mydliła się hypoalergicznym, bezzapachowym mydłem. Gdy wychodziła z kabiny, bezwonna i lekka, czuła się odnowiona, jakby przyjęła nową tożsamość, chrzest na resztę życia zamykającego się w jednej dobie, bo na tyle wystarczał.

Teraz, leżąc w samochodzie, nie czuła smrodu własnego ciała. Jej panowie i władcy umyli ją, gdy była nieprzytomna. A była w tym stanie przez większość czasu. Kiedy poruszyła barkami, poczuła, że nie ma włosów pod pachami, jej pachwiny też ogolono. Była chyba naga, leżała pod sztywną kołdrą. Gdy ruszyła miednicą, odrastające włosy potarły o materiał. Tylko na takie ruchy mogła sobie pozwolić. Na inne brakowało jej siły.

Skąd jej panowie i władcy mieli samochód do transportu medycznego? Gdzie ją wieźli? Czy była w stanie zagrożenia życia? A może była im tylko do czegoś potrzebna? Po co zadawali sobie tyle trudu, by dożywiać ją kroplówkami? Nie umiała tego wymyślić, tak samo jak powodu wyższości rocka nad popem.

Leżała i oddychała: na tyle miała siły. Dbali o jej ciało. Nie rozumiała tego i… tak, chyba się bała. Do czego ono jest im potrzebne, że dają mu tyle atencji? Wyjść z siebie, to jej pozostało. Opuścić ciało.

Miała wrażenie, że przebywa nieco ponad nim. Chwilowa ulga od strachu, rzadkiego w niej uczucia, które wcale jej się nie podobało. Jednak ból — jej tajemny przyjaciel — jasno wskazywał, że wciąż siedzi w tym sfatygowanym, ogolonym i umytym kawałku mięsa.

Poruszyła gałkami ocznymi, zrobiła ten wysiłek. Może do czegoś jej się to przyda. Do czego konkretnie, nie miała pomysłu. Była słaba i stanowiło to nowe doświadczenie w jej życiu. Ono też jej się nie podobało. Cóż, może to trzeba potraktować jako jakiś morderczy, doskonalący trening, by nadać temu sens?

Dotąd zarządzała swoim doświadczeniem tak, że nie było w nim miejsca na podobne doznania. Strach, słabość. Życie składa się z wszystkiego po trochu — myślała — więc i na to musiała przyjść pora. Agnieszka!

Tak. Musiała nadać temu znaczenie. Od zawsze źle sobie radziła z przypadkowością… wszystkiego. Od zaistnienia życia, poprzez sam jego proces, poszczególne bezładne wrażenia, aż do śmierci. Nie godziła się z tym. Bo ona lubiła, żeby wszystko miało jakiś cel, znaczenie. Logika ją uspokajała. Dlatego wybrała taki zawód, jaki wybrała.

Rozmyślałaby jeszcze chwilę nad swoją sytuacją, życiem samym w sobie i jego logicznymi konotacjami, ale jej powieki opadły. Poczuła błogą ulgę, nie musząc patrzeć na te czerwone migające światła. Mimo braku fizycznych sił, chyba jakoś wskrzesiła w sobie iskrę życia, skoro pojawiły się w niej tego rodzaju analizy. Wygrzebie się z tego!

Czuła różany olejek i wszechobecny zapach detergentów. Kołysał ją ten szum. Jeszcze raz otworzyła oczy, właściwie wbrew własnej woli. Coś, nie wiedziała, może podświadomość, kazało jej się rozglądać na tyle, na ile mogła. To samo kazało jej spojrzeć maksymalnie „w dół”, aż do bólu gałek ocznych.

Co? Miała dużo czasu, by się nad tym zastanowić.

Widok odebrał jej spokój, więc nie zamierzała odpuścić. Ten kształt, który widziała… Tam na wprost, tuż nad krawędzią drzwi. „Co to jest, do kurwy nędzy — pomyślała, w chwili nagłej słabości. — To musi mi się śnić, bo się ani kupy, ani dupy nie trzyma. Albo może mam halucynacje?”

Tuż pod sufitem, jakby nigdy nic, wisiał sobie mały, drewniany krzyż. Dokładnie taki, jak nad wejściem do jej pokoju w dzieciństwie.

Panowie i władcy nie lubili brudu, dając jej jeszcze jeden powód do wdzięczności. Ale byli najwyraźniej głęboko — zbyt głęboko — wierzący. Biorąc pod uwagę jej obecną, cokolwiek opresyjną sytuację, poprzednie życiowe doświadczenia, i wszystko to, co wiedziała i ustaliła ostatnio… kasowało wszelkie dobre uczucia względem nich. W tamtej chwili wiedziała tylko jedno.

Zabije ich. Jak? Jeszcze nie miała na to pomysłu, nie zdążyła się zastanowić. Ale właśnie z tą kojącą myślą w jej obolałej głowie, na powrót zagarnęła ją dla siebie ciemność.


***


Andrzej czarno to wszystko widział. Zaparkował samochód na ulicy, nie pod samą kamienicą. Łudził się, że matka go tam nie wypatrzy. Wyjął komórkę i rzeczy Rozalii Szum. Samochód zamknął i wspiął się do mieszkania. Było niewysprzątane, ostatnio nie miał do tego weny. Różowe płatki oleandra poopadały i zaścielały całą podłogę strychu.

Zrobił sobie kawę i usiadł do komputera. „Immortal_IDDQD”. To wymyśliła! Co to znaczy nieśmiertelność? Nie wiedział, skąd ludzie biorą te idiotyczne hasła do serwisów internetowych. Do głowy mu nie przyszło, że to kwestia epoki, życia w latach dziewięćdziesiątych, pierwszych komputerów: IBM, Atari. I kultowych gier komputerowych. Wzruszył ramionami i spróbował się zalogować. Jeszcze przejrzał te jej papiery, bardzo pobieżnie. Obojętniał na nią powoli. Nie dziwiło go to, znał ją ledwie kilka godzin.

Zadzwonił do Waldka.

— Wiecie już?

— Co mamy wiedzieć?

— Jak nie wiecie, to może dam wam czas.

— Andrzej, nie wkurwiaj mnie! O co chodzi? Coś dziwnego się ostatnio dzieje na tym komisariacie! Nikt nic nie wie! Wszyscy zadają głupie pytania, szkło pęka samo! Mów, o co chodzi!

— Jak by to… ta kobieta, co o mnie rozpytywała, wyszliśmy razem.

— Co z nią?

— Trup.

Chwila ciszy.

— Pierdolisz!

— Nie. Wziął to pewnie komisariat na Kołłątaja, ale ja z nią byłem, więc nie wiem… Zrobisz coś dla mnie, Waldek?

— Ale co się stało?

— Strzał z samochodu. Nie pytaj.

— Ciebie nie zapytam, ale komisariat natychmiast! Gdzie ty jesteś?

— Siedzę w domu i pytam cię, czy coś dla mnie zrobisz.

— Zależy o co chodzi.

— Sprawdź, kto weźmie sekcję.

— Pewnie Morawica, a kto ma wziąć?

— Potrzebuję to wiedzieć, nie domyślać się.

— Ooo… OK!

— Napiszesz mi? SMS-em… jedno hasło, bez drążenia.

— Jasne, napiszę!

— Dzięki! Odwdzięczę się!

— No pa…

Odłożył słuchawkę i włączył laptopa. Eksploracja sprzętu zaczęła się od zaskoczenia: Szum nie korzystała z Windowsa. Ekran powitalny mieścił w sobie wszystkie kolory fioletu, Michalczyk wpatrzył się w niego zaskoczony. „Ubuntu”, co to do cholery jest? Wziął komórkę i sprawdził w internecie. „System operacyjny GNU/Linux, przeznaczony do zastosowań domowych i biurowych”. No pięknie! Od początku się będzie męczył, bo obsługa na pewno przebiega w tym systemie inaczej, ale przynajmniej hasło które mu dała, zadziałało!

Pulpit robił dobre wrażenie, chociaż miał boczny, a nie dolny pasek. Spodobała mu się tapeta, co wziął za objaw zbliżających się wielkimi krokami starości wraz z jej prezentami: zdziecinnieniem i demencją. Kolorowy kwiat. On na swoim miał „pryzmat” — Floydów. Nie żeby bardzo przepadał za tą konkretna płytą, ale doskonale widać było pliki na pulpicie. Wcześniej próbował z okładką Iron Maiden, bo podobała mu się ta przerażająca czaszka ponad wielkim miastem, ale ilustracja miała zbyt dużo szczegółów i pliki gubiły się na niej tak, że nic nie mógł znaleźć.

Ten kwiat na jej pulpicie wydał mu się piękny, oszczędny i efektowny. Czyli jak nic starość! Cóż, młodszy i piękniejszy, już był, teraz idą reumatyzm, chęć na podróż życia na motocyklu i problemy z prostatą, trzeba się przyzwyczaić.

Zajrzał ciekawie w dostępne foldery. „Teksty” zawierał jej chronologicznie powrzucane publikacje, które w pewnym momencie zamarły. Datą graniczną był październik 2014 roku, potem dosłownie raz na pół roku pojawiało się coś w gazecie.

Pisała o monitoringu wizyjnym, krytykując go. Ogólnie chyba nie podobał jej się nadzór nad społeczeństwem. Jej konikiem były uchybienia w zakładach karnych, przewinienia służb. Broniła więźniów jako słabe jednostki na łasce państwa, czego on nie kupował, ale rozumiał, że są osoby, które mają taką zajawkę.

Mówiła, że pracuje w consultingu. Ani na pulpicie, ani w folderach nie znalazł nic, co by na to wskazywało. Co prawda mówiła mu, że przygotowała komputer na jego przyjście, ale nie wierzył, że zrobiła to tak rzetelnie. Zawsze zostawia się ślady. Po co zresztą miałaby usuwać informacje na temat obecnej pracy? Przecież to nic kompromitującego. Na komputerze nie natknął się tymczasem na żadną treść, która w jakikolwiek sposób ocierałaby się o nową branżę.

Na pewno była fanką pornografii, to odkrył od razu: mimo że pousuwała skróty, nie pozbyła się plików tymczasowych, a w folderze z „dokumentami” zapodziało jej się kilka skrótów do jednoznacznych portali.

Przejrzał dyski. Czysto. Zastanawiał się, jak w tym całym Linuxie podgląda się pliki ukryte. Zadzwonił do Putta.

— Musisz wejść do menadżera plików — tłumaczył mu — tam masz oznaczony trzema liniami przycisk Opcje, na górnym pasku. Otworzy ci się menu i tam musisz zaznaczyć opcję Pokaż ukryte pliki. Od kiedy masz Linuxa?

— Od dziś — mruknął.

Podziękował za pomoc i zajął się komputerem Szum. Niestety, nie znalazł nic, co łączyłoby się w jakikolwiek sposób z doradztwem gospodarczym. Chciał sprawdzić jej historię przeglądania, ale nie mógł znaleźć żadnej przeglądarki internetowej, przynajmniej spośród tych, które znał. Żaden skrót na pulpicie nic mu nie mówił. Zaklął i znowu zadzwonił do informatyka.

— Słuchaj, sorry, że ci tak truję, ale mam następny problem. Co w tym Linuxie jest przeglądarką internetową?

— Co sobie zainstalujesz!

— Ale… ja nie wiem, co ja tu mam — powiedział. — To komputer córki, i nic nie wiem, co ona tu poinstalowała. Nie chcę wyjść na idiotę… — ściemniał.

— To córka nie ma Chrome’a czy Firefoxa?

— No właśnie nie!

— A jakie masz tam ikony?

— No…

— Aurora? Basilisk? Jest tam coś takiego?

— Nie bardzo…

— Więc co masz?

— Jakiś Tor.

— Córka ma Tor’a? Ile ona ma lat?

— Mała jest, ale dzieci są teraz mądrzejsze od nas.

— Widać rośnie ci mała hakerka, Profesorek. — Informatyk wybuchnął śmiechem. — TOR to przeglądarka do darknetu!

Michalczyk się zaczerwienił. Czuł się tak, jakby go matka złapała za rękę w trakcie masturbacji. Nienawidził wychodzić na idiotę. Nigdy w takich sytuacjach nie wiedział, co ma powiedzieć: czy zgrywać chojraka, czy do wszystkiego się od razu przyznać, czy obrać jeszcze inną taktykę. Był szczery i prostolinijny w działaniu, do bólu.

— Dobra, yyy, nieważne. A ten cały Tor to obsłuży mi też normalne strony, jak onet? Inne? Jak to działa w ogóle? — poddał się. Tak boli kompromitacja, trudno już, musi to przetrwać, by posunąć się do przodu.

Putto go przejrzał. Andrzej obiecał sobie, że sam zorientuje się, co piszczy w technologii, ale kiedy indziej. Teraz nie miał czasu. Tarł piekące go policzki i usiłował chałupniczą metodą poradzić sobie ze wstydem.

— Pewnie i obsłuży, ale to bez sensu, nie? To jest przeglądarka służąca do obsługi stron podziemnych, nie do tego, co możesz oglądać oficjalnymi kanałami!

— Nie… nie wiem. Nieważne, dzięki za pomoc… naprawdę… muszę poczytać coś o tej całej technologii…

— Co ty tam znowu robisz, Profesorek?

— Nic, moja córka…

Twoja córka, która jeszcze nie sięga ci do ramienia, korzysta z Tora, tak? Weź mnie

nie rozśmieszaj… Ostatnio to za dużo się wokół ciebie dzieje, Andrzej, martwimy się o ciebie.

— Niepotrzebnie.

— Nie wiem, czy niepotrzebnie!

— Nie będę o tym rozmawiał… Dzięki raz jeszcze za pomoc!

— Powinieneś…

Andrzej się rozłączył. Będzie chciał wysłuchać kazania, pójdzie na mszę.

Zastanawiał się, do czego Szum przeglądarka Tor, ale nie wiedział, jak miałby to sprawdzić. Wrócił do folderów na pulpicie. Obok folderu z publikacjami był inny, o nazwie „Koinonia”. Kliknął. Były tam pliki tekstowe. Otworzył pierwszy z brzegu, historia stowarzyszenia. Nie odbiegała od tego, co mówiła mu dziennikarka.

Nie rozumiał, w jaki sposób lektura treści z laptopa Szum miałaby mu pomóc w czymkolwiek. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, wyszedł więc szukać piwa we Freshu, na Sienkiewicza.

Była północ. Nie miał pewności, czy nie trwa przerwa w sklepie, nie pamiętał, kiedy się zaczynała. Idąc, zastanawiał się nad wszystkim, co go spotkało tego dnia. Dwadzieścia cztery godziny temu był jeszcze przed omówieniem szczegółów zabójstw nastolatek: śledztwa, które zabrało mu mnóstwo nerwów, dając w zamian złe emocje i kolejne dotkliwe straty, zachodzące w tak zwanym międzyczasie. Jak zniknięcie zawodowej partnerki, która jego zdaniem zaginęła z powodu tego, czym się razem z nim zajmowała. W ciągu kilkudziesięciu godzin totalnie zmieniły mu się życiowe dekoracje. Wieża, o której opowiadała mu „Enthropy” — jego Skype’owa dziewczyna — runęła. Nie miał do tego żadnych wątpliwości. Pomyślał, że już nigdy nie będzie drwił z wróżb i przepowiedni, ale nie wiedział, co z tymi publikowanymi na Interii i w „Przyjaciółce”. Czy można je uznać za wiążące, czy pisze je algorytm dla gospodyń domowych?

Wyjął komórkę i w trakcie marszu sprawdził, czy Enthropy coś jeszcze do niego napisała. To była ona, wiedział to. Jego „przyszła”. Wysłał jej kiedyś print screeny playlisty do Spotify mailem, znała adres jego skrzynki. Rzucił okiem, nie dostał nic nowego.

Sklep, jak przypuszczał, był zamknięty. Stało przed nim kilka osób, czekając na swoją dostawę pieczywa w płynie. Stwierdził, że przejdzie się do skrzyżowania z Paderewskiego, żeby nie stać pod nocnym jak ten głupek. W tym miejscu zbyt prawdopodobna była możliwość, że spotka jakiegoś znajomego z drugiej strony barykady, a on nie chciał się narażać na takie spotkania w nocy, po piwie, bez broni i munduru, za którymi mógł się schować. Ot, cienie i blaski zawodu.

Szum majaczyła w agonii, każąc mu wziąć jej laptopa: być może nawet nie chodziło jej o to, by go wziął? Może chciała, żeby po prostu on — i nikt inny — miał dostęp do całości informacji? Nie miał pojęcia, jedyne, co wiedział z całą pewnością, to że nie było tam więcej niż to, co sama przekazała mu o sprawie.

Kupił, co miał do kupienia, i wrócił do mieszkania. Już nie otwierał butelki, była pierwsza w nocy. Zjadł kilka kanapek z serem i dżemem. Ochlapał twarz ciepłą wodą i zległ w łóżku.

Obudził się zmęczony. Tak było już od dłuższego czasu i nie była to kwestia tego, czy pił cokolwiek poprzedniego wieczora, czy nie. Sen nie organizował na nowo stanu jego umysłu ani nie niwelował stanu permanentnego zmęczenia, które odczuwał.

Dzień był zupełnie już wiosenny, a przecież całkiem niedawno zdarzały się przymrozki w nocy. Jak wtedy, gdy znaleźli pierwsze zwłoki w parku nad Silnicą: czy kiedykolwiek zapomni fakturę szronu na ławce, na której przysiadła tamta dziewczyna? Miał co do tego spore wątpliwości. Cóż. Ten dzień był inny od tamtego. Ciepły i słoneczny, minimalnie powinien podnieść jego nastrój, niestety tak się nie stało. Nawet nie włączał radia do prysznica. Czuł, że jest padnięty od razu po wstaniu z łóżka i nie miał widoków na zmianę swojego samopoczucia. To było chyba coś głębszego. Przedsmak depresji, załamanie nerwowe. Westchnął i odpalił samochód. Trzeba żyć.

Na Paderewskiego szklarze zdejmowali zabezpieczoną taśmami szybę, Waldka nigdzie nie było. Andrzej poszedł do automatu z kawą. Górka cukru trzcinowego jak zwykle powoli zatapiała się w pianie, uspokajało go to. Mówiło: świat jest nadal „tym” światem. Bywa nim, zwłaszcza gdy się stoi przed automatem z kawą. Wszedł do rozświetlonego słońcem pokoju. Od razu przywitał go dzwonek telefonu na biurku.

— Cześć, Andrzej… — dzwoniła aspirant Nowak, z sekretariatu. — Komendant cię prosi… — Było coś takiego w jej tonie głosu, że mimowolnie się wyprostował.

— Już idę. — Odłożył słuchawkę, powłączał w tak zwanym międzyczasie wszystkie urządzenia elektroniczne i wyszedł.

Komendant uścisnął jego dłoń. Był nadspodziewanie sztywny i poważny.

— Usiądź, Andrzej. — Wskazał mu krzesło przed biurkiem.

— Słucham.

— Mam tutaj… — Odchrząknął, wziął głęboki wdech: czyli nie jest dobrze. — Przeczytaj.

Podał mu kwit. Postanowienie o zawieszeniu w czynnościach służbowych, w związku z brzmieniem art. 132 pkt 2 ustawy o policji, wydane przez Komendanta Wojewódzkiego Policji w Kielcach. Bez możliwości odwołania.

„Tylko oddychaj”.

— Co zrobiłem?

— Co zrobiłeś, a czego nie zrobiłeś, kiedy powinieneś. Nic ci na to nie poradzę, jak cię lubię, tak… prowadzenie śledztwa wbrew rozkazom, wywieranie wpływu na innego funkcjonariusza, niepodporządkowanie się procedurom, wymuszona u prokuratora wizyta w areszcie śledczym pomimo zakończenia śledztwa… mam wymieniać dalej?

— Darujmy sobie.

— Dokładnie tak zrobimy, Andrzej! Agnieszka zaginęła w trakcie prowadzenia śledztwa razem z tobą, śledztwa, które prowadziłeś wbrew rozkazom…

— Nie wiadomo, czy…

— Teraz ja mówię! — Komendant uniósł ostrzegawczo palec. — …Które prowadziłeś wbrew rozkazom, za plecami Wiśniewskiego… więc teraz weź i mi powiedz, czy ciebie już kompletnie popierdoliło? — Spojrzał na niego z przyganą i źle maskowanym smutkiem jednocześnie.

Michalczyk milczał. Wiedział, że nie ma nic na swoją obronę. Choć przypuszczał, że gdyby Agnieszka nie zaginęła, nie byłoby tej rozmowy.

— No i jest jeszcze inna sprawa, Andrzej… bo podobno twoja córka została ostatnio hakerką. Na czyim komputerze pracuje?

— Odmawiam składania wyjaśnień.

— Właśnie, Andrzej! Jeszcze zdarzenie z tą dziennikarką. Kobieta nie żyje, a ty byłeś ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Co łączy jej sprawę ze śledztwem w sprawie tych zabójstw?

— Już powiedziałem, odmawiam składania wyjaśnień.

— Twoje prawo, druhu… a w trakcie twojej rozmowy z Foltyn w areszcie ktoś incognito dokonał na jej konto przelewu na kwotę dwustu złotych. Coś o tym wiesz?

— Wiem, że ktoś incognito dokonał na jej konto przelewu, na kwotę dwustu złotych, i że było to podczas mojej wizyty. Więcej nic.

— Za jakie informacje jej zapłaciłeś?

— Przelew był incognito.

— Weź mnie nie wkurwiaj, Andrzej… — Komendant spojrzał mu głęboko w oczy. — Co to gówniara ci powiedziała?

— Nic… nic istotnego. Po prostu straciłem dwie stówki.

— Zdaj blachę — powiedział grobowym tonem jego przełożony.

Andrzej wyjął odznakę, legitymację i chwilę ważył je w dłoni. Po namyśle położył je na

biurku. Starał się nie analizować tego, co się działo.

— Walther.

— Nie do depozytu?

— Tutaj.

— OK… — Wyjął broń z wewnętrznej kieszeni kurtki i położył ją na biurku.

— Masz jeszcze jakąś broń w domu? — zapytał komendant, patrząc na niego poważnie.

— Nie — odpowiedział.

Andrzej był aktywnym członkiem krajowego stowarzyszenia kolekcjonerskiego wyłącznie po to, żeby przysługiwała mu możliwość posiadania dodatkowych sztuk broni. Lubił strzelać. Nie afiszował się z tym, ale też i nie ukrywał tego. Nie powinno obchodzić pana komendanta, że taką broń — tak kolekcjonerską jak i osobistą — Michalczyk posiada. Wszystko jest legalnie i w papierach, przełożony może do nich w każdej chwili zajrzeć. W mieszkaniu tuż przy oleandrze stała szafa pancerna, wymagana zgodnie z ustawą i innymi przepisami dotyczącymi użytkowania broni w Polsce. Miał tam jeszcze strzelbę myśliwską i rewolwer, no i klasyczny kilkuletni pistolet, ale przechowywał je wyłącznie z powodów kolekcjonerskich i dla własnego bezpieczeństwa, w pełni legalnie. W tejże pancernej szafie.

Andrzej wiedział na sto procent, że komendant nie będzie tego sprawdzał, jeżeli nie będzie musiał. Ale w takim razie niech nie pyta: z takiego założenia wyszedł. Dodatkowa broń była tylko jego sprawą. Zwłaszcza po tym, jak zdał służbową legitymację. Już nie podlegał niczyim rozkazom. Nie rozumiał, skąd pytanie komendanta, ale to już w zasadzie nie miało dla niego większego znaczenia.

— Gdzieś mam podpisać?

— Tutaj. — Podsunął mu cały pakiet kart i oświadczeń. — Jest jeszcze łuska z broni, którą zastrzelili Szum. Nie znaleźli jej na ulicy. Oddaj ją.

— Nie…

— Oddaj, Andrzej, naprawdę… i nie pierdol, że nie masz. — Przełożony spojrzał na niego z irytacją przemieszaną ze źle maskowanym smutkiem.

Michalczyk westchnął i sięgnął do kieszeni. Wyjął żółtawy cylinder i położył go przed komendantem.

Próby blefu nie miały w tej sytuacji żadnego sensu.

— Proszę! — powiedział sztywno.

— Naprawdę mi przykro, stary — burknął komendant. — Ale nie mogłem postąpić inaczej…

— Ja dokładnie tak samo, panie komendancie. — Spojrzał znacząco w stronę byłego już szefa. — Czy mogę się oddalić?

— Tak — odpowiedział tamten. — Głupio wyszło…

— Bardzo — przytaknął. Spiął się w pozycji „na baczność”, jak zwykle: to było silniejsze od niego. Dobrze, że nie zasalutował. Wyszedł.

Mimowolnie trzasnął drzwiami. Szedł środkiem korytarza i nie patrzył na boki. Mijał kolejnych kolegów i koleżanki, którzy powychodzili ze swoich pokojów i w milczeniu patrzyli, jak opuszcza firmę. Wydawało mu się, że patrzą ze współczuciem, którego od nich nie chciał, którego się bał: kolejna fala strachu w jego życiu w ostatnim czasie. Dlaczego musiał się z tym mierzyć? Co poszło nie tak, że nie mógł w spokoju doczołgać się do emerytury? Dlaczego padło na niego?

Tyle pytań, na które nie znajdował odpowiedzi i jednocześnie się jej domyślał. Analizował już podobnie przy okazji rozwodu z Wandą. Wtedy, gdy zadawał sobie pytanie: „Dlaczego mnie to spotkało”, z głębi jego duszy przychodziła odpowiedź, która w zasadzie kasowała to pytanie: „A dlaczego miałoby cię to nie spotkać”? Kim jesteś, Andrzej, jak bardzo jesteś wyjątkowy, by omijać cię miały wszelkie rafy, na które trafiają inni ludzie, żyjący na tej samej planecie? Jeżeli takie rzeczy dotykają tychże innych ludzi, to i tobie mogą się przytrafić. A ponieważ mogą ci się przytrafić, to się przytrafiają.

Zacisnął zęby i zniósł współczujący wzrok kolegów i koleżanek. Jego życie się nie kończy, ulega jedynie zmianie. Podniesie się z tego. Obiecał to sobie w tamtej chwili.

Wyszedł na zewnątrz, wsiadł do audi i odetchnął trzy razy głęboko. Wziął telefon komórkowy i napisał SMS-a do Putta. Jedno słowo, nie chciało mu się za bardzo w tej sytuacji rozpisywać. „Cwel”: to wydało mu się najprostsze i adekwatne do sytuacji. A potem zablokował jego numer. Wieczorem prześwietli listę kontaktów w telefonie. Z decyzją komendanta status pewnych znajomości uległ zmianie.

Odpalił silnik i jeździł po Kielcach, usiłując dojść do siebie. Najwięcej kosztowały go te chwile w gabinecie, gdy musiał walczyć, żeby nie pokazać po sobie, jak łamie mu życie wydane postanowienie. Chociaż przecież podświadomie wiedział, że istnieje możliwość wszczęcia przeciwko niemu postępowania, liczył się z nią. Ale co innego myśleć o czymś, a co innego — doświadczyć tego na własnej skórze.

Powoli zaczynał do siebie wracać. Jechał Jagiellońską. Pomyślał, że nie ma tego złego, przynajmniej zrobi zakupy do domu. Dodał gazu — i zaraz zwolnił, bo na ulicy co chwilę znajdowały się pasy, trzeba było zachować szczególną czujność. Po chodnikach spacerowało — a właściwie biegało — dużo dzieci.

Zaparkował przed sklepem sieci Społem, niedaleko dobrze znanego mu salonu tatuażu. Spojrzał kątem oka, z daleko zauważył, że roll-upu nie było, ale w środku świeciło się światło.

Wszedł do sklepu po chleb. Ten w płynie, codzienny. Przyda się w jego sytuacji. Piwo — wziąć z sześć, i litra: albo dwa, do tego colę. Albo dwie. Już się wszystko w domu kończy, powoli. A będzie tego potrzebował przez najbliższe dni. Może jakaś kiełbasa, serek albo twaróg, pomidory, bułki i Noodle Knorra, ser w ziołach. Zapakował do koszyka jeszcze jakieś mrożonki, zupełnie przypadkowe. Zupa wiosenna, szpinak, barszcz ukraiński. Przecież w kwestii czegoś konkretniejszego nie mógł liczyć wyłącznie na matkę i bar. Musiał coś mieć w lodówce, choć nie lubił gotować. Teraz będzie miał na to więcej czasu.

Stał z koszykiem i czekał na swoją kolej do kasy. Stres powoli puszczał. Przysłuchiwał się temu, co mówili stojący w kolejce przed nim. Koił go ten szum zwykłego dnia w polskim sklepie. Odkąd Agnieszka znikła, przestał słuchać radia i nie orientował się w tym, co się dzieje w kraju. A wiedział nie od dziś, że kolejka w dowolnym sklepie spożywczym to międzymiastowe centrum polskiej myśli politycznej.

— Ale nam ten PiS robi koło pióra, co nie? — jęczał starszy mężczyzna ze zbolałym wyrazem twarzy. Andrzej mimochodem zajrzał do jego koszyka, zobaczył włożył golonkę i barszcz biały. Na wierzch nawrzucane gazety, z Angorą na czele — Całkiem już tę Polskę rozkradną!

— A wiesz pan co? — zagaił drugi. Był żwawszy, z przytomnym spojrzeniem. Stał w kolejce z własnoręcznie skreślonymi numerami „totka”, ale w koszyku też miał całe naręcze gazet, spod których wystawało jedno piwo Karpackie. Nic dziwnego, pomyślał Andrzej. Jakoś trzeba się dotoczyć do domu, z tym widmem wygranej w kieszeni. — Jebie mi, czy kradnie jedna partia, czy druga!

— Jak to ci jebie?

— Czy świnia cętkowana, czy pastowana, to jedna i druga przy korycie kwiczy w jednym i tym samym, świńskim języku!

— Aaa, no to tylko tyle, tylko tyle! Ale widzisz pan, jakie ceny są w sklepach?

— Taaa… Od osiemdziesiątego dziewiątego codziennie coraz drożej, ale jakoś tak zawsze, nie wiadomo skąd, a i tak człowiek tego grosza wytrzepie!

— Prawda! — tak gaworzyli sobie o sprawie polskiej.

Andrzej stał urzeczony, jakby ktoś co najmniej wyśpiewał mu Okudżawę w jego ojczystym języku. Doszedł do wniosku, że na żadnym paśmie informacyjnym nic trafniejszego na temat sytuacji w kraju tego dnia już nie usłyszy.

Bo też racja była ulicy. Od trzydziestu lat krajem rządziły te same osoby, które raz na jakiś czas wymieniały się przy tak zwanym korycie, jakby były we wzajemnym porozumieniu. Andrzej miał wrażenie, że czołowi politycy umówili się, że poszczególne stanowiska zajmować będą rotacyjnie, i tego się od lat trzymali. Nie dopuszczali nikogo innego do pańskiego stołu, chyba że w charakterze głupka dla kontrastu, żeby oni sami przez to sprawiali wrażenie mądrzejszych.

Dziadek od wieprzowej konstatacji zapłacił za zakupy, a Andrzeja jakby coś tknęło.

— Proszę pana… — zagaił. Musiał zadać to pytanie, bo dobrze siebie znał. Taka bzdura, a nie dałaby mu spokoju, może do końca życia.

— No co tam, młody? — Staruszek spojrzał na niego z wyższością kieleckiego cwaniaka, tego z czarnowskich bloków: najstarszych w mieście.

— Dlaczego jedna świnia jest „pastowana”?

— A ty z choinki się urwał? — Niemal równocześnie zaczęli się śmiać z tym drugim, spokojniejszym. — Kargula ty kojarzysz? Nie pamiętasz, jak świnię przemienił w dzika dla szlachcica, co im do wsi przyjechał? Myślistwa się konusowi zachciało! „Uciekajcie, odynieeeec atakuje!” A może to był Pawlak? — rozważał, ale chyba nie doszedł do porozumienia sam ze sobą. Cóż, nie przeszkadzało mu to. Potem obaj staruszkowie i tak znów wybuchnęli śmiechem. — Ach, dawniej to kręcili komedie… nie to, co dziś. — Natychmiast się znowu zasępili. Widać doskwierała im mocno teraźniejszość.

— …tyz prowda! — skwitował ten drugi.

Kiwnęli Andrzejowi od niechcenia i z wyższością, a potem wyszli ze sklepu. Jeszcze dobrze nie zamknęli drzwi, już widział, jak sięgają do wewnętrznych kieszeni kurtek. Tam, niedaleko serca, było miejsce na „małpkę” w dowolnym dostępnym smaku: rzecz niezbędną, by wprowadzić baśniowy element do szarej polskiej rzeczywistości, gdy i żony nie pierwszej już młodości. Może on też powinien walnąć setę zaraz za drzwiami? Zaśmiał się do tej myśli. „W ciągu dnia to sobie może łyknąć co najwyżej kubusia, tumanie, kierujesz samochodem”, pomyślał automatycznie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 101.58