E-book
22.05
drukowana A5
49.69
drukowana A5
Kolorowa
71.4
Rozbitek na szafie. Morskie opowieści.

Bezpłatny fragment - Rozbitek na szafie. Morskie opowieści.


5
Objętość:
191 str.
ISBN:
978-83-8369-460-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.69
drukowana A5
Kolorowa
za 71.4

Andrzej Kuczera
ROZBITEK NA SZAFIE
MORSKIE OPOWIEŚCI

Ridero 2024

Dedykacja

Najbliższym

z którymi żeglujemy

przez życie


Basi

Krzysztofowi, Michałowi, Michałowi

Natalii, Marcie, Ewie

Olivii, Dianie, Sebastianowi, Oliwierowi, Tymoteuszowi, Jakubowi, Damianowi

Motto

Kto chce, ten niechaj słucha,

Kto nie chce, niech nie słucha,

Jak balsam są dla ucha

morskie opowieści


Ref.: Hej, ha! Kolejkę nalej!

Hej, ha! Kielichy wznieśmy!

To zrobi doskonale

Morskim opowieściom.


Morskie Opowieści” (The Drunken Sailor) — jedna z najpopularniejszych pieśni szantowych. Posłuchajcie Męskiego Chóru Szantowego „Zawisza Czarny”.

Wstęp

Szanowne! Szanowni!

Większość tekstów, które zebrałem w tej książce, powstała jeszcze w dwudziestym wieku. Postanowiłem je odrodzić, aby nie przepadły; w internecie nic nie ginie. Pisałem je na maszynie do pisania. Najmłodsza generacja nie ma, oczywiście, pojęcia, czym jest „maszyna do pisania”, bo dzisiejsze pokolenie natychmiast po urodzeniu od razu loguje się na smartfonie i małymi paluszkami biega po klawiaturze, pisząc powieść kryminalną albo grając w jakąś pasjonującą grę.

Sześćdziesiąt lat temu mój Ojciec, Tadeusz, wraz z Mamą, Wacławą, podarowali mi z jakiejś okazji małą, walizkową maszynę do pisania o nazwie Kolibri. Mam ją do dzisiaj. Zwiedziła ze mną cały świat. To na niej pisałem relacje z Egiptu, Syrii, z podróży dookoła świata na „Zawiszy Czarnym”, różne reportaże, publicystyki, felietony, powieści i opowieści.

Oczywiście, nie tylko maszyna Kolibri była moim narzędziem pracy. Miałem i inne maszyny, w tym potężną Optimę, w którą mogłem uderzać nawet pięściami. Nigdy nie nauczyłem się pisać wszystkimi palcami, i przestałem już nawet próbować.

Od wielu lat pracuję na komputerze. Wszystkie teksty, jakie umieściłem na dalszych stronach, przepisałem na twardy dysk z pożółkłych już nieco kartek, wystukanych przed laty na maszynie do pisania.

...Były lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Wiązana, tekturowa teczka, zapełniająca się nowymi tekstami moich opowiadań, skłoniła mnie do tego, aby udać się do odpowiedniego wydawnictwa. Miałem już na swoim koncie kilka wydawnictw książkowych, w tym dwie nagrodzone powieści dla młodzieży. Sporządziłem zatem zbiór opowieści morskich, który zatytułowałem: „Bal trytonów”. Po telefonicznym kontakcie pojechałem.

Kobieta, ubrana w czerwony kostium, przyjęła ode mnie pękatą teczkę, wyraziła żywe zainteresowanie tematem i obiecała skontaktować się ze mną po otrzymaniu recenzji od fachowców.

Po jakimś czasie odebrałem kopertę. Dwaj niezależni od siebie recenzenci rzetelnie wykonali swoją pracę. Mój krwawy trud i wysiłek potraktowali z obrzydzeniem i oburzeniem. Stwierdzili, że nie mam bladego pojęcia o niebezpiecznej i szlachetnej pracy marynarzy, a dodatkowo kpię sobie z nich i naśmiewam się z ich wad i niedoskonałości. Obydwaj zmieszali mnie z błotem i poradzili, abym zajął się czymś bardziej pożytecznym. Stwierdzili kategorycznie, że podnosząc rękę na szlachetne, piękne i trudne życie marynarzy daję dowód swojej ciasnoty umysłowej, ignorancji i wrodzonej złośliwości.

Klnąc wściekle, miarowo uderzałem głową w kaloryfer, aby pobudzić ten ciasny, zaściankowy, wsteczny umysł do jakiegoś pomysłu. Miałem świadomość, że ten umysł, ukształtowany, niestety, w czasach kwitnącego, a potem dogorywającego socjalizmu, ma ograniczone możliwości.

Znając jednak doskonale procedury wydawnicze, poprosiłem o trzecią opinię.

Pani, która ją przygotowała, stwierdziła, że teksty są znakomite, napisane z werwą i radością, brakuje takich na polskim rynku wydawniczym, są zabawne, surrealistyczne i nietuzinkowe. Zaleciła przygotowanie do druku większości opowieści i ruszenie do pracy jak najszybciej.

Mam tę recenzję do dzisiaj. Dwie poprzednie, zresztą, też. Ich lektura, której oddaję się raz na kilka lat, zawsze jest dla mnie motywem do refleksji. Wydawnictwo przysłało gotową umowę i poinformowało mnie, że mam szybko dokonać uzupełnień według załączonych wskazówek i brać się do dzieła.

A potem wydawnictwo padło.

Wiele opowiadań drukowałem w gazetach i czasopismach.

Jak dzisiaj, po latach, oceniam te teksty? Z sentymentem. I krytycznie. Niejedno bym zmienił, przeredagował, skrócił. Zostawiłem je jednak w oryginale. Minęło trzydzieści, czterdzieści i więcej lat. Wielu ludzi i wiele wydarzeń odeszło w przeszłość. A co zostaje w nas na zawsze? Może wspomnienia, a może emocje? Bohaterowie naszego życia, pozytywni i negatywni, wiernie przy nas trwają. To z takiej materii zbudowany jest świat każdego z nas.

Czasy bardzo się zmieniły. Teraz każdy może napisać książkę i kilkoma kliknięciami, bez kosztów, umieścić ją w sieci, sformatować lejek sprzedaży i stać się własną księgarnią czy sklepem. Ba: zaprzyjaźniasz się ze sztuczną inteligencją AI i zlecasz jej napisanie opowiadań według twoich — lub jej — wskazówek i wytycznych oraz zilustrowanie ich odpowiednimi grafikami.

Dziś, po latach, postanowiłem dokonać selekcji i ożywić klimat tamtych emocji.

Wielu ludziom z mojego życia zadedykowałem, z imienia i nazwiska, poszczególne opowieści. Tutaj, w tej książce, oraz w sercu i pamięci.

Dobrze bawiłem się przy pisaniu, dobrze bawię się, przygotowując niniejszy zbiorek. Miałem intencję, aby, bawiąc się słowem, zachować poprawny język polski.

Dziś technika komputerowa umożliwia samodzielne opracowanie, wraz z graficznym, własnej książki w formie papierowej, ebooka czy audiobooka. Ilustracje  stworzyła Sztuczna Inteligencja Canva.

Teraz zostawię Was sam na sam z tekstami.

Żagle staw!!!

Nowe życie nurka Wyciora

Dedykuję Tym, którzy czytają.

Bibliotece Na Strzyży.


Nurek Kazimierz Wycior postanowił wreszcie zrealizować powzięte przed laty zamierzenie. Wprowadzenie go w czyn nie było łatwe, a droga do znalezienia właściwego rozwiązania wydawała się męczeńska: z tego przede wszystkim powodu, że Wycior od dziecięctwa był człowiekiem czynu, robił więc mnóstwo nikomu niepotrzebnych rzeczy, zapominając jednak o podbudowaniu tych działań stosowną wiedzą teoretyczną. Zwykł był mawiać, iż książki są dla grzecznych dzieci lub „panienek z pensji” (skąd, u diabła, wytrzasnął to starodawne określenie?). W tej historii jednak zmuszony został, a raczej zmusił się sam, do przestudiowania pewnej ilości książek i — co gorsza — do wyciągnięcia z nich właściwych dla siebie wniosków.

Czynił to jednak w tajemnicy. Udało mu się nawet wyprowadzić w pole najbliższą rodzinę, która wszak była przyzwyczajona, że na półce tak zwanej domowej biblioteczki znajdowało się pięć kryminałów dla ewentualnych gości i sennik egipski, służący domownikom do planowania życia i dalszych losów rodziny.

Kazimierz więc zdawał sobie sprawę, że wstawienie tam jakichkolwiek innych pozycji, nie mówiąc już o naukowych, mogłoby spowodować szok osób mu najbliższych, do czego, naturalnie, doprowadzić nie chciał. Przynoszone zatem podręczniki trzymał w starej dziurze za obrazem, przedstawiającym ostatnią wieczerzę, a do którego nabożna teściowa i jej córa wznosiły oczy i modły, dotykając czasem relikwii miękką ściereczką tak delikatnie, jakby wierzyły, że kurz, który osiadł był na ramie, leży od dwóch tysięcy lat. W każdym razie w dziurze, o istnieniu której zapomnieli wszyscy, książki tkwiły całkowicie bezpiecznie.

Kazimierz Wycior, przed laty zwany Kaziczkiem, od dziecka pragnął poznać tajniki morskich otchłani. Nie wiemy dokładnie — żadne przekazy o tym nie mówią — czy jako osesek kiwany był przez mamę w specjalnej chybotliwej kołysce, dającej wrażenie dziesięciu w skali Beauforta. Może zaś początkiem jego głębokomorskich marzeń stały się comiesięczne kąpiele, odbywane w balii przy użyciu tatusia. Ów tatuś wylewać lubił na głowę Kaziczka kilka wiader zimnej wody, czerpanej wprost z pobliskiego, nierybnego i rzęsistego stawu. A może właśnie ten staw, dziesięć metrów na piętnaście, o dnie mulistym i tajemniczym, okazał się impulsem dążeń późniejszego już, starszego Wyciora-juniora? Dość powiedzieć, że Kazimierz, człek niewątpliwie uparty, ciężką pracą zdobył wspaniały zawód, który miał być narzędziem w realizacji wspomnianego planu. Wreszcie nurek Kazimierz W. był gotów do działania.

— Jestem gotów do działaaaaaania! — ryknął pewnego ranka w rodzinnej łazience, czując przypływ sił intelektualnych, albowiem fizycznych nigdy mu nie brakowało.

Podczas nocnych studiów nad encyklopedią wiedza, skrzętnie gromadzona w odpowiednich, a nieprzepełnionych specjalnie szufladkach mózgu, ułożyła mu się wreszcie w odpowiednim porządku, mianowicie w porządku alfabetycznym. W ten sposób ambitny nurek wyszedł z mroku średniowiecznej ciemnoty, a nagły blask encyklopedycznego ordynku dodał mu dwudziestowiecznych skrzydeł.

— Tata coś wie — powiedziała szeptem żona do swej mamusi, wznosząc błękitne oczy na wieczerzę.

— Będzie nieszczęście — płaczliwie odpowiedziała mamusia, z trzaskiem wyłamując pokręcone stawy. — Oj, ojojojojoj, tylko patrzeć, jak nieszczęście na nas się zwali…

Tymczasem Kazimierz spałaszował jajecznicę z siedmiu jajek, popychając ją połową razowego klajstra i popijając kubłem wybornej herbaty Ulung. Do wewnętrznej kieszeni spodni schował karteczkę, zawierającą kolejność postępowania i zasady zachowania się w różnych warunkach. Musiał to zrobić, bowiem rychło okazało się, że porządek alfabetyczny nie do wszystkiego się nadaje.

Siedząc jeszcze przez chwilę w otoczeniu rodziny, jak kaczor miedzy kaczątkami, spoglądał czule na rozczochraną żonę, zasmarkanego synalka siódmoklasistę o brudnych pazurach, i na szeroką jak holownik dalekomorski teściową. Oni zaś niepewnie wiercili się pod jego świdrującym wzrokiem czując instynktownie, że nadchodzi jakiś ważny i uroczysty moment. Jaki on będzie — nie wiedział nikt nie wyłączając samego nurka.

— Coś będzie — zagaiła żona. Zawsze potrafiła celnie ująć wszystko w słowa.

— Nieszczęście będzie — dorzuciła teściowa.

— Eeee, tam! — Syn podsumował dyskusję. Ot, wykapany tatuś.

— Milcz, debilu! — warknął Kazimierz, rąbiąc pięścią w stół.

— Coś będzie chyba — spróbował znów żona.

— Wojny dawno nie było, może Kazik coś wie? Albo naszego Władeczka znowu wyleją ze szkoły? — snuła domysły mama-teściowa-babunia.

Tego dnia pogoda była wymarzona. Świeciło rażące słońce, a błękitne niebo tylko gdzieniegdzie oblepiło się anemicznymi chmurkami. Przejrzystość wody pozostawiała, jak zwykle, wiele do życzenia, Kazimierz jednak był świadom, że od piętnastu lat zanurza się nie w lazurowych odmętach morza Śródziemnego, a w bliskiej sercu kloace Bałtyku. Wiedział, iż w błocie trudniej mu będzie wykonać zadanie, lecz nie miał innego wyjścia — na zagraniczną umowę nie chcieli go zabrać.

Kuter wyszedł na morze. Wesoło terkotał silnik, popędzany raźnymi przekleństwami tylko trochę pijanego mechanika. Dziób równo ciął spokojną wodę, odrzucając na boki szumiące odkosy, pełne nie robiących już na nikim wrażenia i mieniących się, jak tęcza, fekaliów i odchodów oraz pływających do góry brzuchem różnych sympatycznych stworzeń.

Kazimierz zaszył się w kącie kabiny. Z niemałym wysiłkiem wepchnął paluchy do niewielkiej kieszonki. Poruszając wargami, jak wywleczony szczupak, po raz kolejny rozszyfrowywał napisane przez siebie zdania, upajając się jednocześnie ich filozoficzną głębią i literackim językiem.

A więc najpierw — jak wyczytał — jeszcze przed zejściem na dół, miał wrzucić do morza, dokładnie nad pozycją nurkowania, swoją złotą, ślubną obrączkę, plując na nią intensywnie. Miał przy tym obrócić się trzykrotnie przez lewe ramię i dwa razy przez prawe, jednocześnie wymawiając odpowiednie zaklęcie, które winno być skierowane w cztery strony świata. Potem, już na dnie, należało…

— Przygotuj się, Wycior! — rozległ się chrapliwy wrzask z pokładu. — Ale już!

Silnik zwolnił obroty, kadłub osiadł na wodzie. Wkrótce ustał warkot i zagrzechotał łańcuch kotwiczny. Kazimierz opanował latające z nerwów łapska i wyszedł na pokład.

— Źle się czuje, co? — spytał kolega. — Gęba coś ci się wydłużyła. Jakiś taki bladziuchny jesteś.

— Eee, w porządku. Bo widzisz, w nocy, że tak powiem…

— Musiałeś się napracować!

— Właśnie, tego…

— Twoja baba teraz pewnie ani ręką, ani nogą. Taka bryłę mięsa utrzymać, ho, ho!

Wycior z niesmakiem skrzywił się na wspomnienie nocnych godzin. Zamknął się był w maleńkiej ubikacji, wnosząc tam uprzednio zawinięta w szmatę małą encyklopedię od A do Z. Żona, jak zwykle czujna i podejrzliwa, co dziesięć minut waliła w drzwi troskliwie pytając, czy nie podać czasem węgla.

Kiedy pokład na chwilę opustoszał, Kazimierz rozejrzał się konspiracyjnie i z niemałym wysiłkiem zdjął obrączkę. Palec, na który włożył ją kilkanaście lat temu, zmienił się w tłustego serdelka. Odchrząknął uroczyście i rozpoczął rytualne plucie z obrotami. Jednocześnie mamrotał:

— Wielce Szanowny Królu Mórz i Oceanów, Reksie Neptunie, przybądź na wezwanie swego najwierniejszego sługi, odważnego jak lew morski nurka Wycior Kazimierza!

Dyskretnie sprawdził tekst na ściągawce i kiedy uznał, że wszystko wykonane zostało zgodnie z planem, rzucił obrączkę w morze.

Podniecony i uroczysty wepchnął swe zwaliste ciało w kombinezon nurkowy. Przywiązano mu ołowiane buciory i przykręcono hełm solidnymi, tylko lekko zardzewiałymi śrubami.

— Wiesz, co masz robić? — zapytał dychawiczny kierownik morskiego pojazdu. — To żelastwo, co tam leży na dnie, rozumiesz, trzeba obejrzeć, rozumiesz, podwiązać stropy, które ci spuścimy, a potem…

Ale Kazimierz nie słuchał. Krew pulsowała mu w skroniach, przed oczyma fruwały czerwone motylki. Po raz pierwszy w życiu miał oto potkać się z kimś znacznym. Dotychczas bowiem poznał aptekarza w swoim miasteczku, weterynarza i proboszcza, choć ten ostatni obłożył go klątwą za niewiarę w słowo boże, jakie ów proboszcz wygłaszał z kazalnicy. Znał również kierownika sklepu spożywczego. Prócz tego widział w telewizji różne osobistości, najczęściej przemawiające językiem partyjno-erotyczno-kościelnym, jednak żadna z nich nigdy nie zwróciła się doń z ekranu w sposób bezpośredni, mówiąc chociażby: „Wiem, że moją opinię podziela ogólnie szanowany i wielce kompetentny nurek Kazimierz Wycior”.

A dzisiaj? Dzisiaj nastąpić miał ten upragniony, wymarzony dzień, kiedy to nurek Wycior, wzorowy małżonek, zięć i ojciec, a przede wszystkim zdobywca przybrzeżnych bałtyckich głębin, spotkać się miał nie z aptekarzem, nie z weterynarzem, proboszczem czy garbatym nieco kierownikiem sklepu. Od lat szykował się do rozmowy z samym władcą mórz i oceanów, znanym ze słyszenia Neptunem Reksem.

Tajemnicze zaklęcie znalazł w jednym ze szpargałów w składnicy makulatury, gdzie pracował społecznie w imieniu chorego właśnie syneczka. Nie było opatrzone żadnym komentarzem, lecz kolor papieru, intensywnie żółty, był taki sam, jak książki, leżącej w muzeum, do którego w młodości zawleczono Wyciora z okazji zdania przezeń do kolejnej klasy. Uwierzył więc w mądrość literatury i za chwilę miał przekonać się o potędze wiedzy.

Odwrócił się tyłem do modrych, leciutkich fal i schodząc po szczeblach drabiny wolno zanurzył się w wodzie. W ostatniej chwili spojrzał w górę, gdzie na pokładzie stali jego koledzy z najzupełniej obojętnymi minami nie zdając sobie sprawy, że ich głębinowy wysłannik dyszy już ciężko z emocji, a krople potu zaczynają pojawiać się na jego czole. Otoczyła go bałtycka czerń rodzimych ścieków. Wycior był w tym szczęśliwym położeniu, że powietrze tłoczono mu z góry, gdzie wietrzyk rozganiał smród i unosił go do atmosfery.

Lampa rzucała snop anemicznego światła, próbując rozedrzeć ciemności. Bez widocznego rezultatu.

Z wrażenia potknął się o ostatni szczebel drabinki i niewiele brakowało, a poleciałby w dół. W nogach miał galaretę, drżenie zaś przenosiło się coraz wyżej, nie omijając pulchnej twarzy Wyciora i wszystkich umieszczonych na niej narządów. Opuścił się na dno i rozejrzał.

Był to, naturalnie, zwykły odruch, rozglądać się bowiem można w centrum Gdyni, gdzie czynność ta ma jakikolwiek sens. Tutaj wszędzie mrok był jednaki, gęsty, i — gdyby nie lampa — prawie absolutny. Taka też była cisza, przerywana jedynie sykiem ulatującego powietrza.

— Powietrze dobre, czuję się dobrze! — zameldował Wycior zgodnie z regulaminem, a z pokładu, za pośrednictwem wewnętrznego telefonu, dotarła rzeczowa, koleżeńska odpowiedź:

— No i co z tego?!

Ruszał się po omacku. Gdzieś tutaj, obok niego, powinien znajdować się wrak. Zrobił dziesięć kroków do przodu, potem wrócił, obszedł teren, posuwając ciężko ołowiane buciska. Pot teraz już ciurkiem spływał mu po twarzy, szyi, muskularnym torsie z napisem: „Law mi tender” i spływał jeszcze dalej jakby specjalnie przystosowanymi do tego celu kanalikami. Łaskotał w okolicy pępka i jeszcze niżej, na samiutkim koniuszku, gdzie co chwilkę zbierała się kropelka, wsiąkając następnie w odświętnie upraną i odprasowaną bieliznę. Wycior nie wszędzie mógł się podrapać, co od lat było jego zawodowym utrapieniem; gdyby mianowano go urzędnikiem, w każdej chwili mógłby na przykład podłubać sobie w wielkich nozdrzach lub gdzie indziej albo nawet poprawić wiszące na podbrzuszu portki. Mógłby też wywiesić kartkę z napisem: „Wracam za chwilę” lub „Przerwa na mocz” i spokojnie zapalić papierosa. Nie musiałby zważać na tłum zbaraniałych i wkurzonych petentów. Mógłby rozebrać się do naga i ochłodzić się pod wirującym na suficie wentylatorem.

Tutaj, w głębinach, na nic takiego pozwolić sobie nie mógł. Na głowie miał metalową kulę z trzema okienkami, ograniczającą właściwie wszystko oprócz myślenia, które akurat Wyciorowi potrzebne nie było. Pociągał więc nosem, puszczał oczko do ewentualnych żyjątek, szczerzył zęby lub pokazywał łopatkowaty język szyprowi, który kilkanaście metrów nad nim palił z pewnością papierocha, spluwał za burtę i chrapliwie przeklinał swojego z kolei przełożonego.

Wycior mógł również spoglądać przez szybki i wydalać z siebie dźwięki artykułowane lub nie, chociaż musiał okropnie uważać, bo na powierzchni wszystko było słychać przez głośnik. Przekazywał więc na ogół meldunki o stanie wykonywanych przez siebie robót, pytania o instrukcje lub odpowiedzi na pytania góry. W początkach swojej pracy zapominał się jednak czasem i prowadził ożywioną dyskusję na przykład z teściową, którą w ferworze walki wyzywał od ostatnich, fundując tym samym przednie słuchowisko tym z pokładu. W późniejszych latach, wyśmiany dosadnie, przestał rozmawiać z nieobecnymi, dyskusje sam prowadził przede wszystkim w myśli, a jeśli już mu się wyrwało, to najwyżej surowe stwierdzenie: „Milcz, głupi Wyciorze!”. Okrzyk ten zresztą, rozlegający się co parę chwil nad pokładem, nie robił już na załodze żadnego wrażenia.

Teraz jednak czuł, że napięcie rośnie. Gdzieś koło niego leżała rzucona obrączka. Syk powietrza i ulatujące w górę bańki stwarzały niesamowite wrażenie. Wycior trzymał jedną ręką kawał blachy znalezionego już wraka, drugą zaś starał się manewrować lampą. Nie działo się jeszcze nic specjalnego.

Drżącym głosem wymamlał do mikrofonu:

— Spuszczajcie stropy!

Złapał stalówki i podciągnął do przechylonej na prawą burtę, zatopionej łodzi. Szukał miejsca, do którego najdogodniej byłoby je przyczepić. Pochylił się w poszukiwaniu otworu, wymacał coś palcem i nagle…

Nagle na pokładzie ryknął głośnik:

— To ja, Wycior Kazimierz lat trzydzieści siedem, Wasza Wysokość!!!

Marynarze spojrzeli po sobie. Szyper wypluł peta i zmarszczył czoło. Nurek nie był przecież na dużej głębokości, skąd więc mogły pojawić się objawy choroby?

Słychać było teraz szybkie oddechy.

— Ja, proszę obywatela Reksa, wcale nie chciałem zabierać cennego czasu. Wiem, trzeba rządzić królestwem, tyle pewnie tej swołoczy się namnożyło… Przepraszam, nie dosłyszałem… Czemu jest Wysokość w takiej masce? Cuchnie? Nie moja wina. Ja się przyzwyczaiłem. Ba! U mnie w mieszkaniu przynajmniej raz na dwa tygodnie wszystko z muszli się cofa, potem muszę długo wietrzyć i malować ściany. Wapnem maluję, najtańsze. Próbowałem zamontować hermetyczny sedes. Sedes został, muszlę rozsadziło. Ciśnienie wspaniałe…

Szyper dopadł do mikrofonu:

— Wycior! Wy-cior!!! Rozum ci odebrało, ty kretynie? Co się tam, rozumiesz, dzieje?

— Słyszał Wasza Wysokość te wrzaski? Niech nie zwraca uwagi. To szyper drze mordę, pewnie myśli, że coś się stało. On zawsze tak. Gdyby zamiast mnie on był tutaj, w tym kombinezonie, i chciałby porozmawiać z Wysokością, to wyglądałoby to pewnie tak: „To jestem ja, rozumiesz, szyper tej zaplutej, zawszonej, cuchnącej łajby, żeby jej konstruktorów krew jasna zalała i żeby zdechli śmiercią tragiczną tak samo ich mamcia, babcia, prababcia, dzieci i niedoszli, rozumiesz, wnukowie, i żeby tych ostatnich paraliż poskręcał w supełki…” I tak dalej. On ma taką naturę, nie musi Wasza Wysokość zaraz robić sztormu. Szyper już się nie zmieni. Opowiadał kiedyś, a zalany był wtedy, jak hej, że w dzieciństwie matka waliła go po głowie tarką do prania, i dlatego dzisiaj długo mu się myśli…

— Wycior, ty zdegenerowany kretynie, co tam gadasz? Dobrze się czujesz, co?

— Przepraszam Waszą Wysokość na chwilę… Szyper, ahoj, czuję się doskonale, zaraz zakładam stropy, ale teraz nie przeszkadzaj mi, bo mam gości. Jasne?!… No, gotowe. Może teraz się odpieprzy… To Wasza Wysokość z daleka do mnie przyjechał?.. A, rzeczywiście, przypłynął… Ostatnio pod lodami? Słyszałeś szyper, król był ostatnio pod lodami. Na Biegunie Południowym. Brrr…

— Wycior, nie latają ci czasem takie czerwone płatki? Odezwij się! Odbiór!!!!

— Płatki nie latają. Żadne płatki. Jest tutaj ze mną król Neptun. Przyjechał na takim wózku, który przyciągnęły jakieś dziwne ryby, może to nawet rekiny albo wielkie ptaki. Dookoła króla jest całkiem jasno, widać go bardzo dobrze. Szyper, słyszysz?

— Nie denerwuj się, Kaziu, a w głowie ci, rozumiesz, szumi? Albo tak jakoś bulgocze, no?

— Uważacie, że zwariowałem? Dobre, cha, cha! Powtarzam jeszcze raz, że przypłynął do mnie król Neptun, bo go o to prosiłem… Dzisiaj w nocy siedziałem w sraczu i czytałem książkę o podmorskim świecie oraz napisałem sobie zaklęcie i się go nauczyłem! Stara mi przeszkadzała, nawet kopała, cholera, w drzwi. Myślała pewnie, że wykitowałem. Mam do pomówienia z Jego Wysokością Reksem, może i dla was coś załatwię, tylko mi nie przeszkadzajcie, do diabła! Ja tu kulturalnie gadam, a wy drzecie się do słuchawki. I żeby wam czasem nie przyszło do głowy mnie wyciągać na górę, bo przetnę linkę i będą straty. Wiecie, potem protokół, podpisy, szyper tydzień będzie się tłumaczył za zniszczenie cumki… Ja ostrzegałem… Przepraszam Waszą Wysokość, ale szyper jest nerwowy, myśli, że mi odbiło. A mieszkacie w pałacu?..Tak..? To aż tyle pokoi?… Bez przerwy sprzątać trzeba, ja też sprzątam, owszem, ale mam tylko jeden pokój i kuchnię. Ciemną… Nie, cha, cha, che, cha, ja nie mieszkam w Bałtyku, ale w bloku, tak! A kuchnia nie ma okna. Baba zamiast gotować gapiła się stale na ulicę, więc zamurowałem…

Na pokładzie zaczęła się bieganina. Szyper palił po pół papierosa i zaraz wypluwał za burtę.

— Szyper! Szyper!!! — rozległo się od Wyciora. — Król mówi, żebyś mu nie sypał śmieci na głowę, bo to jest zwykle chamstwo!

Szyper połknął ostatniego peta.

— Hej na pokładzie! — To znowu Wycior. — Neptun zabiera mnie na godzinę do swego pałacu. Słyszycie? Na godzinę. Więc czekajcie, załatwię sprawy i wrócę…

Szyper znowu doleciał do mikrofonu.

— Ty kabotynie, ty… Ty ośle patentowany, rozumiesz, wyłaź na górę, bo przetniemy ci dopływ powietrza i zginiesz tam w tych odchodach. Wycior, do stu kontenerów pasztetowej, podejdź do trapu i wychodź!

…………

— Wycior?

………..

— Wycioooooor?!!!

………..

— Schodzę do niego! Przygotować dla mnie kombinezon. Nieboszczyka trzeba wyciągnąć jak najprędzej.

Szyper błyskawicznie włożył kombinezon nurka. Sprawdził zawory i zanurzył się.

— Powietrze dobre, czuję się dobrze. Dno nieco muliste. Szukam Wyciora, na razie jeszcze nic…

W głośniku słychać było syk ulatującego powietrza i chrapliwy oddech nurka.

— Jestem przy wraku. Pusto. Nie ma tego, rozumiesz, Kaziunia, żeby go walec przejechał…

Marynarze z napięciem wpatrywali się w wodę, uszy nastawiając na dalszy ciąg niewątpliwie dramatycznej relacji. Nagle jednak ze zdumieniem usłyszeli drżący głos szypra:

— Uwaga, chłopaki. Widzę jakąś taką w te i nazad jasność. Zbliża się do mnie. Świetlisty, rozumiesz, pojazd w kółko golony, a na nim… Słuchajcie, niech skonam! Wycior ubrany w płaszcz na futrze, a obok niego siedzi facet brodą do pasa i w koronie…

Marynarze spojrzeli po sobie.

— Panie szyper — ostrożnie zaczął bosman, uśmiechając się nieszczerze do mikrofonu. — Może byście już wyszli. Kucharz żarcie przygotował, załoga bardzo, ale to bardzo się stęskniła, a tutaj u nas tak pięknie, słoneczko świeci, ptaszki śpiewają.…

— Poszli, rozumiesz, wont! Mnie król też zaprasza na przejażdżkę. Odwiązuje linkę!

Bosman zawył:

— Kurrrrka wodna, panie szyper, sztorm się zbliża, góry wodne się robią, a w domu maleńkie dzieci…

— Przestań się mazać! Pompuj!

Upłynęły trzy nerwowe kwadranse, wypełnione szlochaniem i wołaniem zaginionych nurków. Wreszcie zagrzechotało w głośniku i rozległ się Wycior:

— Dziękuję Waszej Wysokości. To by się załoga ucieszyła, gdyby mogła mieszkać w pałacu pod lodami! Zaraz to załatwimy. Poczeka król tutaj na nas? W porządku. Szyper, wyłazimy!

Obaj nurkowie wydrapali się na pokład. Zdjęto im hełmy.

— Ależ tam jest pięknie — rozdarł się Wycior. — Wiecie co? Ściany ze szkła, wszystko przez nie widać, a dziewuchy takie pląsają, że rozum byście stracili. Fajny jest król, nie, szyper?

— Wspaniały, rozumiesz, facet. Chłopaki, on nas wszystkich z punktu angażuje. To co, idziemy do niego?

Załoga zbiła się na rufie w przestraszone stadko. Bosman podejrzliwie przyglądał się nurkom. Poszeptali, pogadali, poprzewracali oczami i bosman cichcem skoczył do sterówki.

— Baza? Tu dwieście czternasty. Przyślijcie natychmiast śmigłowiec ratowniczy… Co jeszcze? Przydadzą się dwa mocne kaftaniki…

A szyper podparł się pod boki i powiedział:

— Wycior, nie wiedziałem, rozumiesz, że jesteś taki równiacha. Chodźcie tu wszyscy — machnął ręką — cieszcie się i weselcie. Zmieniamy armatora. Kaziu, wal do zęzy, otwieraj kingstony!

Po chwili kuter począł dostojnie zanurzać się w wodę.

Wychowanie morskie /horror pedagogiczny/

Mojemu Nauczycielowi,

Profesorowi harcmistrzowi Zenonowi Kuligowskiemu, wybitnemu instruktorowi ZHP, komendantowi Szczepu Harcerskiego „Westerplatte” przy IX Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku-Oliwie, który wywarł wielki wpływ na moje życie i służbę. Jako uczeń IX LO i jednocześnie drużynowy 5 Drużyny Harcerskiej im. Mariusza Zaruskiego, przejąłem po Zenonie Szczep i byłem jego komendantem prawie do matury; i jeszcze trochę na pierwszym roku studiów. Tam, w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej, zostałem komendantem Wojskowego Kręgu Instruktorów ZHP „Komodorzy”. Z Zenonem spotykamy się do dzisiaj.


Pewnego wiosennego dnia przyszła do mnie nauczycielka.

Tkwiłem właśnie w stosie papierów i próbowałem odnaleźć wiersz pewnego entuzjasty morza. Ten wiersz miał iść na trzecią stronę naszej zakładowej gazety nieściennej „Konik Morski”.

Gdy weszła, trzymałem rękę pod tysiącem luźnych kartek i wymacywałem już ten wiersz pod tytułem: „Ooo…, cudowne, błękitne, a czasem nad wyraz groźne morze!”.

— Jestem nauczycielka… — uśmiechnęła się, niezdecydowanie stojąc w progu. Na jej twarzy malowała się mimowolna chęć ucieczki.

— I dobrze, do cholery! — ryknąłem boleśnie, wystarczył bowiem moment nieuwagi i stos papierów zwalił mi się na podłogę, a w palcach został mi tylko kawałek wierszyka. — Czego chce?!

Nadal stała i energicznie, jak na mrozie, przebierała nóżkami. Była niewysoka, nieco pulchna, a z buzi wystawały jej cielęce, rozanielone oczy.

— Mogę siąść? — zapytała.

— Siąść?

— No, usiąść na chwilkę…

— Aha. Na chwilę może. Może! Siad!

Usiadła zatem w zielonym, muszelkowatym fotelu. Najpierw nóżki trzymała grzecznie razem, potem jedną zarzuciła na drugą. Ten ruch nie uszedł mojej reporterskiej uwagi. W tej pozycji nauczycielka wyglądała nawet bardziej interesująco.

— Papiery mi się, taka ich mać, zawaliły.

— Pomogę zbierać, dobrze? — zaszczebiotała, rzucając się na kolana, i wpakowała łapki w makulaturę. Pazurki miała równiutko obgryzione. Grzebanie w makulaturze szło jej wdzięcznie i powabnie, lecz bezskutecznie. Nie wiedziała przecież, czego szukać. Kartki fruwały wysoko.

— Nie! Nie chcę! Niech siada, gdzie siedziała, a ja sobie poradzę! Wynocha! — wrzasnąłem. Nauczycielka skoczyła na fotelik i splotła nożyny. Tak było zdecydowanie lepiej.

— A teraz może mówić śmiało — zachęciłem.

— Ja ze sprawą tutaj przyszłam… Choć bardzo długo się wahałam, bom, prawda, nieśmiała, to przełamałam się wreszcie i oto jestem — rzekła jednym tchem, kręcąc w foteliku apetycznym kuperkiem, który nie schodził mi z oka przez dziurkę w segregatorze. — Przybyłam tutaj, albowiem…

— Kawę pije?

— Jaką kawę?

— Po prostu kawę czy pije, bo jeśli nie, to nie będę parzył.

— Owszem, kawkę czasami pijam, a więc i dzisiaj…

— Dzisiaj to czasami?

— Czasami może być dzisiaj — uśmiechnęła się słodko i tajemniczo, a z pleców wyrosły jej kolorowe, motyle skrzydełka, którymi romantycznie zamachała.

— No to niech weźmie ten sagan, kran jest w sraczu, odkręca się w prawo, bo gwint radziecki, a grzałka na żyletkach wisi za drzwiami — pouczyłem. — Aha, i szklanki brudne, bo w zeszłym tygodniu była nasiadówa, czyli kolegium redakcyjne. Trochę cuchną, bo mieliśmy tylko enerdowski likier miętowy.

Z brzękiem poustawiała wszystko na tacy, malowanej w złote ptaszki, żyjące w jakimś szczęśliwym kraju demokracji ludowej. Zaraz też zabrała się za parzenie.

Kiedy zapachniało, wyczołgałem się spod biurka, zdjąłem marynarkę, wytrzepałem ją dokładnie i zaprosiłem gościa na kawę:

— A więc zapraszam na kawę. Niestety, nie mamy ekspresu. W ogóle to bardzo miło mi poznać (cmok!), proszę usiąść swobodnie, ooo, tak. Będzie mi się lepiej z panią gaworzyć.

— Jestem nauczycielka — znowu zamachała skrzydełkami — i mam dzieci.

— Swoje?

— Swoich jeszcze nie mam, bo jestem panienka. — Tu na sekundę ze wstydu zapadła się o trzy kondygnacje niżej. — Ale za to służbowe. Trzydzieści cztery sztuki po osiem lat.

— To razem dwieście siedemdziesiąt dwa. Zgadza się? A pani ile sobie liczy?

— Trzydzieści cztery — znowu zapadła się o cztery kondygnacje.

— To razem jest trzysta sześć. A tak między nami — przysunąłem się nieznacznie — kobieta trzydziestoletnia to nc, nc, nc — dorzuciłem cmoki według Choromańskiego — same pyszności.

— O, jakiż pan miły — krygowała się panienka, podniecająco trąc nóżkami o siebie.

— I ten dołeczek, i te oczka, cudo!

— Niech pan przestanie, bo nie wiem, co powiedzieć…

— Co powiedzieć, tak? A po co przyszła, hę?! Żeby mi tu makulaturę rozpieprzyć, skrzydełkami machać, nóżki zakładać i zapadać się o trzy kondygnacje?

Nadal była uroczo uśmiechnięta. Obciągnęła sukieneczkę, rączki położyła na kolanach.

— Pan jest marynarz, prawda?

— Jestem marynarz. Em. Em! Marynarzem!

— Właśnie mówię…

— Ot co! I co?

— Ja mam, proszę pana marynarza, dzieci.

— Tak. Trzysta sześć..?

— Chiii, chi, chi, chi! Znowu pan zaczyna. Powiem wszystko. W imieniu wzmiankowanych dzieci chciałabym pana zaprosić na spotkanie. Zbliżają się, tak, tak, wiemy!, zbliżają się oto Dni Morza, dzieci łakną wiedzy o tym skarbie narodowym…

— Ja się mam spotkać z dziećmi? Ja?! Wykluczone, proszę pani nauczycielki. Nie nadaję się do tego. Absolutnie. Za żadne skarby. Nie! Jestem prymitywnym chamem, używam słownictwa marynarskiego, a zatem na pewno nie dla dzieci. Nie znoszę wrzasków, głupich pytań, szumu, zgiełku, no i w ogóle dzieciarni. Jasne?!

— Bardzo, bardzo proszę — zamachała skrzydełkami i uleciała nad biurko. — Strasznie proszę, dzieci tak tęsknią do morza, a ja czytałam pana wiersze i płakałam rzewnemi łzami.

— Ymi, proszę pani. Ymi. Rzewnymi, no!

— Tak, rzew… ojejejej!

Złapałem nauczycielkę, gdy zahaczyła o żyrandol. Przytuliła się drżąca i zalękniona, a łzy płynęły ciurkiem z jej cielęcych oczu, staczały się kropelkami po małym nosku i malowały coraz większą plamę na moim krawacie. Krawat nie był czyszczony od dwunastu lat, nigdy bowiem, przez wzgląd na prostotę i wygodę, nie rozwiązywałem fantazyjnego węzła. Poza tym nigdy nie było wiadomo, kiedy szef każe mi się stawić na widzenie. Plama rozrastała się do coraz większych rozmiarów, pomyślałem więc, że w tym miejscu będzie inny kolor. I gdzie ja się teraz, kurrrtyna, pokażę w takim zachlastanym krawacie? Chyba, że kupię sobie krawat na gumce, z wytłoczonym wizerunkiem jakiegoś świeckiego świętego.

— Bardzo, albo jeszcze bardziej proszę — chlipała, przytulając się coraz mocniej. Wydawało mi się, że nieco odchodzimy od tematu. — Wszystko dla pana zrobię, tylko niech pan spełni moją prośbę! — Pociągnęła nosem, aż zabulgotało. Jedną rączką manipulowała przy bluzeczce, która uciskała zbyt mocno. — Staniczka też nie noszę, bo pije, o tu! Przyjdzie pan? — Podniosła zaczerwienione oczęta, zachowując się coraz śmielej. Nóżka tarła dość energicznie. Czuła widocznie, że powoli zmienia się moje stanowisko. Młode panienki potrafią być dość przebiegłe.

— O, gdybyż był tu tapczanik i parę jaśków! — wycharczałem, mimo woli spoglądając na klamkę. Przynajmniej raz na kwartał przypełzał tu jakiś interesant.

— I jaśków… — wtuliła się jeszcze mocniej, i nagle, jak pod działaniem resora, z przerażeniem odskoczyła w fotelik. — Pan coś mówił, przepraszam?

— Mówiłem, że przyjdę do tych małych wampirów. Tylko ostrzegam — podniosłem palec do góry — nie mogła pani gorzej trafić. Prócz wierszy piszę również kryminały z półświatka i sceny erotyczne dla członków i kandydatów. Czy dzieci są wystarczająco zdemoralizowane?

— Ach, to są skarby! Grzeczne i milutkie. — Znowu zamachała i uniosła się do góry. Przytrzymałem za kostkę. — I takie żądne wiedzy!

— To gorzej, niż myślałem. Słyszy nauczycielka? — podniosłem głowę, obserwując zastany krajobraz. — Marynarka, to nie bajeczki. O, nie! To męska przygoda…

— Wspaniale!

— Często prymityw.

— Cudownie, ach…

— Strach, przerażenie, i pół roku bez baby…

— Biedactwa — zapłakała i opadła.

— Oj, te dołeczki… Gdzie i kiedy?

— We wtorek w południe. Szkoła za rogiem, tym lewym. Jestem Wandzia, biologiczka. Pan znajdzie.

x x x

We wtorek ubrałem mundur marynarza białej floty. Był jeszcze dobry od czasu, gdy jako Jego Wysokość ( Moja Wysokość?) kapitan statku o nazwie „Pimpuś” zatopiłem go przez drobne niedopatrzenie, a następnie pływałem w wodzie przez blisko piętnaście minut, zanim spienione fale wyrzuciły mnie na brzeg.

Biologiczkę Wandzię znalazłem bez trudu. Przed klasą bowiem zgromadził się tłum aniołków z małymi aureolkami. Aż wierzyć się nie chce, że gdzieś jeszcze takie są! Nauczycielka zaś fruwała leciutko, motylkowato, rozpływając się w uśmiechach i pedagogicznych żarcikach. Rozejrzałem się nerwowo w obawie, że ujrzę gdzieś ponure oblicze jakiegoś pedagoga z obrzydzeniem na twarzy.

Weszliśmy do wnętrza.

— To jest pan marynarz, jak zresztą widać po tym pięknym uniformie — powiedziała pani Wandzia, i pogłaskała mnie czule po ramieniu, a że wrodzona nieśmiałość zaczęła z niej znowu wyłazić, grzebała nóżką w płytce pcv, pragnąc zapaść się pod ziemię. Pod spodem jednak był lany beton, więc praktycznie uczynić tego nie mogła. — Pisze wierze i różne scenki…

— Nie różne, ale erotyczne i krwawe — uzupełniłem.

— Tak jest, egzotyczne. Za chwilę więc ten pan spotka się z wami, moje drogie, niewinne dzieci, aby opowiedzieć o morskich przygodach. A poza tym jest to mój dobry znajomy… — dorzuciła skromnie słodkim głosikiem, spuszczając oczęta i piekąc krwistego raka.

Zapadła cisza.

Pałające zainteresowaniem oczka bystro spojrzały na moją muskularną niegdyś sylwetkę. Wyprężyłem pierś uważając, by nie trzasnęły złote guziki. Stanąłem w rozkroku i założyłem ręce do tyłu. W takiej pozycji dowodziłem swoim „Pimpusiem”, prowadząc go pewną dłonią przez morza i oceany.

Aby stworzyć odpowiedni nastrój i wprowadzić dzieciątka w klimat morskich opowieści, zagrzmiałem tubalnym głosem:

„Marynarz w dzień się bawi,

W hamaku w nocy śpi! Ta-ra-ra-ra!!!

Czy na Bałtyku, czy na Atlantyku,

Ze swego losu drwi! Hej, dupa-zupa, heeej!”

Dziatwa rzuciła się pod ławki. Nauczycielka nieco pobladła i zaczęła pociągać noskiem. Zanosiło się na nieszczęście. Wymacałem w kieszeni chusteczkę z tamtych czasów, nieco używaną. Podałem jej. Rozgrzewka, pomyślałem, dała oczekiwane rezultaty.

— Wyłazić, smarki niedomyte! — ryknąłem donośnie. — Do ławek, ale już! Ręce na blaty, wyprostować się, pośladki zwarte, podnieść głowy, uśmiech na lica, nie oddychać! Uśmiech, powiedziałem!!! Cudnie…

Dzieci zrobiły się zupełnie małe. W porządku! Biologiczka podeszła z wahaniem i spytała:

— Czy nie za ostro, panie mary…

Nie dałem jej dokończyć.

— Uprzedzałem. A teraz nie przeszkadzać! Na pokładzie tego żaglowca ja dowodzę, pędzimy więc przez oceany i sadzawki, a niebezpieczeństwa czyhają na każdym kroku. Akysz, do budy!

Wandzia skuliła się obok kosza na śmieci.

— Płyniemy sobie, drogie dzieci, po wielkim oceanie — powiedziałem. — Słoneczko sobie świeci, te idiotki mewy popiskują, rekiny spokojnie pożerają jakiegoś niegrzecznego marynarza, takiego na przykład, który nie chciał odrobić zadania domowego, prawda, aż tu nagle nadciąga… no, co nadciąga? Nikt nie wie? Nikt mi nie odpowie?! Jesteście osły patentowane, barany w kółko golone! Sztorm nadciąga, bo co innego może nadciągać na oceanie? Wszyscy wchodzimy na ławki, ale to już! Wyłazić! Świetnie! Łapy do góry, machamy i wyjemy. Trzy… cztery… Głośniej! Głośniej!!!

Dzieci wyły, jak przerażające morskie bałwany, które w sztormie przetaczają się przez nasz pokład, albo jak wicher, ba! — huragan, świszczący donośnie w olinowaniu.

Uuuuuu!

Aaaaaa!

O, rany!

He-e-e-j!

Hurrrra!

Ja chcę do mamy!

Się zesikałem!!!

Z brzękiem poszła szyba w głównym oknie. Zaczęło się robić swojsko i naturalnie. Kawałki szkła rozprysnęły się daleko, zdrowo raniąc niektórych „marynarzy”. Tak, tak… Sztorm to nie przelewki.

— Pod ławki! Wszyscy! Co tam się stało? Hej, pytam, co mu się stało? Zęby sobie wybił? Nie szkodzi, uacha-cha-cha! Podczas sztormu dzieją się rozmaite rzeczy. Pozbierać zęby i pod ławki, pod pokład!

Słychać było szybkie oddechy. Wiedziałem, jak zainteresować dzieci. Jestem instruktorem harcerskim, czuj-czuj-czuwaj!

Dzieci trzymały ławki za nogi i czekały, co będzie dalej. Obejrzałem się — nauczycielka również wykonała moje polecenie, kucając pod katedrą. Sukienczynę miała wąską, która była na granicy eksplozji.

— Uwaga, maszty łamią się i walą na pokład! Kryjemy się, nie wysuwamy nosa na zewnątrz. Może zmyć każdego, kto będzie igrał z morzem. To niebezpieczny żywioł. Pamiętajcie, dzieci!

Jakiś blondas wychylił głowę nad pulpit. Złapałem mokrą szmatę do wycierania tablicy i na odlew trzasnąłem w ten durny łepek. Z jękiem głowa osunęła się w dół. Doskonale! Blondasek będzie już zahartowany na całe życie.

— Leci grotmaszt!!! — Tu chwyciłem donicę z fikusem i znad głowy wyrznąłem o ziemię. Efekt znakomity! Drżenie przeszło przez wszystkie mury szkoły. Niestety, drugiego fikusa nie było. A należało łamać dalsze maszty. W kąciku zauważyłem wielkie akwarium ze złotymi rybkami. O, czegoś takiego było mi trzeba! Z niejakim wysiłkiem uniosłem szklane naczynie i roztrzaskam je o katedrę. Woda z szumem zalała pomieszczenie.

Nauczycielka z wyciem rzuciła się do drzwi.

— Stać! Tam nie wolno! Nikt nie ma prawa bez rozkazu opuszczać pokładu tonącego okrętu! Na stanowisko! Ale to już! Taaak, doskonale. Nauczycielka Wandzia jest moim zastępcą do spraw polityczno-wychowawczych załogi, jasne?!

— J-a-a-a-sne… — zabeczało spod stołu.

Wody mało. Zbyt mało! Od czegoż jednak kran, umieszczony nad zlewem? Podbiegłem doń kilkoma susami i rozpyliłem wodę na całą klasę.

— Woda wdziera się do okrętu! Uwaga, załoga! Zakładać pasy ratunkowe! Każdy łapie za tornister i przyczepia. Liczę do trzech: rrrrraz… dwa i pół…

Dzieci rzęziły w pośpiechu. Były wystarczająco blade, żeby można było wprowadzić następny etap wychowania morskiego.

— Jest noc, ciemna i straszliwa. Niczego nie widać, wszystkie lampy zgasły. Wśród załogi wybucha panika. Wszyscy się boją. Boicie się, czy nie?!

— AaaaAAA!!! — zajęczało w potwierdzeniu.

— Załoga, która wpada w panikę, a nasza wpada, lata po pokładzie bez opamiętania. Uwaga! — ryknąłem. — Zakrywamy oczy i biegamy przed siebie! Szybciej! Ty, z warkoczami, ruszaj się! Nie przejmuj się tą szafą, jutro ją skleicie. Wszystko tonie. Doskonale! Ty, z jeżykiem, z zielonym tornistrem, wyjmij wreszcie głowę z tego szkieletu i dalej masz biegać! Żwawo!

Już sześcioro dzieci zostało wyłączonych z zabawy. Leżały nieprzytomne. Z daleka nie widziałem, sprawdzimy później. Tak właśnie trzeba hartować socjalistycznego ducha młodzieży.

— Wody coraz więcej! — znowu dopadłem do kranu i posikałem po klasie. Ciśnienie było niezłe, choć to piąte piętro. — Nauczycielka Wandzia stara się opanować panikę. Stara się, hej, do stu piorunów! Niech wychodzi!

Nauczycielka na trzęsących się nogach weszła na katedrę. Ulecieć już nie miała siły.

— Kochane, drogie, niewinne dzieci… — z jej ust wydobyło się rzężenie. Apel jednak nie dotarł do nikogo. Dzieci, z zakrytymi oczami, jak szalone rozbijały się po klasie, tratując wszystek sprzęt i eksponaty przyrodnicze. Szkielet jelenia rozprysnął się na cztery strony.

— Niech nauczycielka nie piszczy! — wrzasnąłem — Trzeba zdecydowanie, głosem, jak dzwon. Opanowanie paniki nie jest sprawą łatwą, ale od czego wrodzony talent pedagogiczny i umiejętności oraz tysiące mil, przepłyniętych na żaglowcu. I co, Wandzia, nie udaje się?

Nauczycielka była zrozpaczona.

— Nnnnieee… — powiedziała. Wyglądało, że aniołki po raz pierwszy odmówiły jej posłuszeństwa. Kiedyś to jednak musiało nastąpić.

— Statek przechyla się na lewą burtę. Wszyscy przebiegają w stronę ściany… dobrze… wyjmijcie tę małą, która wpadła do morskich świnek… a teraz przechyla się w druga stronę… Czego stoicie, barany! Biegniemy w drugą stronę, do okien! Okręt już się nie podnosi. Jest bardzo uszkodzony. Co się robi, jak okręt tonie, co? Powie ta w jednym bucie i podartym fartuchu. No? Ratuje się? Doskonale!

Nabrałem powietrza, by ryknąć tę ostatnią, rozpaczliwą komendę:

— Opuszczać statek! Opuszczać sta-a-a-atek!!! Wszyscy wskakujemy na parapety i rzucamy się w odmęty. Uratują się tylko odważni! Śmiało, dziatwa!

Nauczycielka Wandzia otworzyła usteczka do wielkości koła sterowego. Wstrząśnięta patrzyła, jak jej dzieci, kolejno, ratują się zdecydowanym skokiem za burtę.

— Szkoda, że nie ma tam basenu, lekcja byłaby bardziej autentyczna — powiedziałem. — No, niech się przytuli do marynarza…

Za oknem powoli zapadała cisza…

Traktat o cegle

Ze zbioru opowiadań „Jaja w niebie, czyli mrożące krew w żyłach opowieści z podróży dookoła świata na Zawiszy Czarnym”. Dedykuję Przyjaciołom: komandorowi harcmistrowi Zbyszkowi Klupińskiemu, komandorowi harcmistrzowi Staszkowi Teichertowi i komandorowi harcmistrzowi Janowi Piaseckiemu. Wspólne rejsy, wspólne obozy, złazy i spływy.


Ponura rozprawa filozoficzna dla wszystkich, którzy marzą o PRAWDZIWEJ przygodzie na morzu.

Jestem, Szanowny Czytelniku, głęboko przekonany, że na oścież masz otwartą duszę i niemałe względy dla złożonych, tajemniczych i romantycznych spraw mare nostrum. Owa tak zwana dusza raduje się przy najmniejszej okazji: gdy wokół unosi się woń morskiego, przesyconego jodem, powietrza, gdy łomocą fale, wzbudzające urocze podniecenie i skomplikowany psychologicznie, socjologicznie, a nawet fizjologicznie nastrój oczekiwania; kiedy gdzieś w pobliżu młody człowiek siedzi w ogromnej szalupie, przy wiosłach i, przy wtórze marynarskiej pieśni, pracuje tak wytrwale na przekór oporowi słonej wody, własnym słabościom i dującemu nad głową wichrowi, że aż skrzypią jego wezbrane na łapach pęcherze; gdy wokół okrągłego lub kwadratowego stołu zbiera się odpowiednia rada, aby poprzerzucać się opiniami o harcerzach, tym dziwacznym ludku, któremu — przez wzgląd na jego denerwującą chęć moczenia członków w wodzie — trzeba będzie odstąpić kawałek Bałtyku; gdy… etc… etc…

Dusza śpiewa, gdy szumi morze! A tu nagle ktoś próbuje ściągnąć Cię, dostojny Czytelniku, za nogi czy coś innego z wyżyn oceanicznej ekstazy, wyrwać z zadumy nad doskonałością kursu bejdewindem, rozedrzeć otulającą Cię gęstą mgłę lub conradowską pianę — próbuje zatem oderwać Cię od czegoś na wskroś wspaniałego czymś tak z kolei prymitywnym i zgoła nieromantycznym, a mianowicie wzmiankowaną cegłą. W pierwszym odruchu mógłbyś się wręcz obruszyć, obrazić, splunąć lub pokazać język: mógłbyś to wszystko uczynić powodowany uczuciem niechęci, odrazy i urażonej dumy, iż zajmuję Ci czas takimi bzdurami, na które już od dawna nie zwracasz uwagi.

— Phi! — prychniesz w najwyższym wzburzeniu, gwiżdżąc lub nucąc pod nosem szeroko znany utwór Beethovena „Sonata, quasi una fantasia” op. 27 Nr 2 w tej części, gdzie pianista, po zmysłowym odegraniu Adagio sostenuto i radosnym w podskokach przebiegnięciu przez Allegretto, jak szaleniec z uniesionym toporem rzuca się na klawiaturę w Presto agitato. — Phi, cegła! Też coś!

Proszę Cię jednak o odrobinę wyrozumiałości. Zanim więc książką ciśniesz o ścianę lub o rodowy, płonący kominek, krzyknij gromko i po żeglarsku: „Basta, kurde! Wytrwam jeszcze ociupinkę!” Cóż Ci ostatecznie zależy? Zamiast dać sobie w żyłę, dobrnij do końca tego wykładu.

Jeśli okażesz się człowiekiem cierpliwym i zdecydujesz się na kontynuację niniejszej opowieści, ciesz się i raduj! Zawsze możesz na tym skorzystać, a jeżeli stracisz, to najwyżej zdrowie.

Przypuśćmy bowiem, że opowieści z rejsu dadzą Ci podstawę do sądu, że warto byłoby wyruszyć na morza i oceany, aby przeżyć najwspanialszą przygodę; przypuśćmy, że zaczynasz nerwowo pakować swój kuferek, wrzucając doń w pośpiechu zupełnie niepotrzebne rzeczy; przypuśćmy również, że chciałbyś, zauroczony przygodami Robinsona C., roztrzaskać się w czasie burzy i dać się wyrzucić na bezludną wyspę. Przypuśćmy zatem, że opętany zostałeś, nieszczęsny, przez ducha morza, śpiew syren i takie tam inne i gotów jesteś rzucić wszystko, aby poświęcić życie morskim bałwanom — powiem Ci: uwaga! Nie czyń tego wszystkiego bez wnikliwej analizy następnych stronic! Wsadzę Ci w dłoń głęboką wiedzę.

To, do czego zmierzam niezbyt prostą może, lecz jakże jasną i skuteczną, mam nadzieję, drogą, posiada głęboki sens, z drugiej zaś strony całkiem użytkowe wartości.

Zważmy na wstępie — cóż bowiem warta jest bez wstępu praca o tak wielkiej doniosłości — że życie posiada zdumiewającą umiejętność przemijania. Ba! — pędzi obok nas z ogromną prędkością; albo to my przesuwamy się względem niego, kłusujemy przed się być może na oślep, jak przepędzony z miejskiej łaźni pomocnik burmistrza. W każdym bądź razie wzmiankowane życie przepływa nam ciurkiem między palcami i, jeśli się dobrze zastanowić, w ten sposób umyka wiele kolorowych i godnych uwagi drobiazgów; gdyby zebrać je razem i ofiarować przygodnej sierotce, jej z kolei żywot stałby się pasmem nie mijających radości.

Niechaj wolno mi będzie poczynić niewielką dygresję, która, być może, w oczywisty sposób, bezspornie poprze zarysowaną przed chwilą tezę. Jeśli rozpatrujemy bowiem problem natury filozoficznej — a sprawę cegły tak właśnie będziemy traktować — wówczas każdą najmniejszą informację, dywagację, nową myśl lub jej marny strzępek rozbierać będziemy, porcjować, szatkować i rozkładać na czynniki pierwsze, demontować do najdrobniejszych elementów i spoglądać na nie przez lupę.

Możemy nie obawiać się ewentualnej konkurencji — bibliografia poważnej literatury nie zawiera ani jednej pozycji, która problem umieszczonego w tytule kamienia w kształcie prostopadłościanu ujmowałaby tak rzetelnie, analitycznie, syntetycznie i w ogóle. Możemy się najwyżej spodziewać, iż nasz krwawy trud owocował będzie dalszymi pracami, podjętymi przez ambitnych asystentów, adiunktów, magistrów, pragnących zostać doktorami, doktorów, marzących o habilitacji lub profesurze, a nawet samodzielnych myślicieli z resortu budownictwa.

Owa dygresja, o której wspomniałem wyżej, dotyczyć będzie sprawy niezwykle nam bliskiej, delikatnej i miłej, a mianowicie twórczości kulinarnej.

— Wynocha!!! Najmocniej Szanownych Czytelników przepraszam. To było do kota, który zwymiotował był na zapisywane z takim mozołem rękopisy. Zmuszony jestem przerwać rozważania, które podejmę za niewielką chwilę, niech no tylko uporam się z rzygowinami…

A zatem, jeśli wolno mi powrócić do przerwanego wątku, postawię następujące pytanie: któż z nas nie zna wspaniałego uczucia, kiedy z serwetką pod brodą i językiem, kołaczącym w ustach, niby serce w okrętowym dzwonie, zasiadamy do stołu, by po chwili przystąpić do spożywania delikatnie przyprawionej kminkiem pieczeni cielęcej z młodymi ziemniaczkami i zielonej sałatki? Albo duszonych pieczarek w stosownej dla nas ilości, podanych w niklowanej, gorącej miseczce! Lub lekko miejscami różowej goloneczki z groszkiem i bialutkim chrzanikiem! Albo wyjętej przed minutą z piekarnika posypanej cukrem szarlotki! Albo … No, właśnie! Listę, nawet wyrywkową, najznakomitszych dań, będzie Pani łaskawa uzupełnić już we własnym zakresie, autor bowiem, mając najlepsze nawet chęci, nie jest w stanie zadowolić wszystkich gustów i upodobań…

W sposób godny dżentelmena, wolniutko i z zachowaniem zewnętrznego spokoju i opanowania najadamy się do syta, lub, jeśli sytuacja tego wymaga (tak bywa na sławnym „Zawiszy” właśnie) pożeramy wszystko nieledwie z talerzem. Efektem końcowym tej biesiady, jaka by ona nie była, jest — w kulturach wschodu przyjmowanie za komplement pod adresem gospodyni — tak zwane odbicie, czk-, bek-, lub górnozaworowe odwiatrowanie przewodu pokarmowego, w Europie kontemplowane z pewnym niesmakiem. Następnie zaś każdy uczestnik biesiady chętnie wsunąłby się pod kocyk, aby na godzinę lub dwie odłączyć szare komórki, które — po napełnieniu kiszek odżywczą treścią — i tak nie mają ochoty do żadnej pracy. Po przebudzeniu się zaś, pomruczeniu, poprzeciąganiu — zaczynamy myśleć o … kolejnej misce pełnej smakowitego jadła. Zakładamy więc serwetkę pod brodę i — trzymając język zębami, żeby nie kołatał — ze słabo skrywanym mlaskaniem przysuwamy się do stołu.

I tu pytanie natury zasadniczej:

Czy życie, odmierzane rytmem i dźwiękiem ustawianych talerzy, uznać należy za piękne? Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że po stokroć nie! Zapominamy bowiem o czymś absolutnie bardziej pasjonującym, niż samo żarcie, podniecającym, kształcącym i wszechstronnie rozwijającym: o PRZYGOTOWANIU mianowicie smakołyków i wszelkich delicji. Tenże twórczy proces potrafi dać człowiekowi o wiele mocniejsze wrażenia i dostarczyć odpowiednich napięć emocjonalnych. Muzyk też w amoku tworzy wielkie dzieło, a później jakiś bałwan (lądowy) dorabia doń słowa, których nawet powtórzyć się nie godzi.

Z jedzeniem bywa, niestety, podobnie: po przepuszczeniu tak zwanego posiłku przez usta, wtłoczeniu go w kiszki, załadowaniu ruchem robaczkowym do żołądka, przetrawieniu, wepchnięciu dalej etc. — nie pozostaje po nim ani śladu, no. Dzieje się tak z każdą porcją, choćby przyrządzona ona została przez najlepszego kucharza we flocie, Misia na ten przykład, a następnie podana w srebrnej zastawie z ptaszkami, motylkami, gałązkami i scenami rodzajowymi.

Sztuka kulinarna jest równa każdej innej, najpiękniejszej nawet sztuce, i na ogół zdecydowanie ją przewyższa. Zważmy, że bez scherza h-moll, „Damy z łasiczką” czy Wenus z Willendorfu da się jakoś wyżyć; bez pełnej michy natomiast nie. A i radości w omawianej sztuce kucharzenia jest równie wiele, jak i w sztukach bratnich czy pokrewnych. Wszak skrzypek poharatać może palce o strzępiące się struny, śpiewak wypluje płuca, fotograf zaleje się kwasem, trębacz dostanie odmy, rzeźbiarz ubabrze się gliną, zaś poeta w chwili najwyższego uniesienia sam poderżnie sobie żyły.

Aby móc podać na stół wspaniałą pieczeń, barszczyk z uszkami, naleśnik z jamem i (lub) inne wyśmienite dania i dodatki skorzystać musimy z własnego lub innych w tej materii doświadczenia, kierując się między innymi smakiem i zmysłem powonienia.

Zapraszam na stolnicę …

Ostrym nożem wycinamy z mięsa poszczególne ścięgienka, aby nikt nie czynił tego później obrzydliwie na talerzu. Nasycamy wzrok pięknym, krwistym kawałkiem mięsiwa, aksamitnego w dotyku i podniecająco jędrnego. Stwarzamy mu jak najlepsze warunki do wolniutkiego, a jednocześnie skutecznego duszenia, podsypujemy zarumienioną cebulkę, dorzucamy kawałeczek masełka, wlewamy kilka kropli czerwonego, wytrawnego winka i dodajemy wiele innych specjałów, które nam — artystom — są zdecydowanie niezbędne. Nie inaczej postępował Matejko, Wit Stwosz, czy Chopin Fryderyk.

Jednocześnie głęboko rozmyślamy o odwiecznym problemie wołowiny, a zatem o drodze, po której wyżej wymieniona dostała się do naszego kuchennego atelier; dumamy o nowoczesnej rzeźni, o przebijaniu podgardla, przecinaniu od krocza poczynając, ściąganiu skóry przy pomocy elektrycznego silnika, odcinaniu głowy, wyciąganiu, moczeniu w solance i kalibrowaniu jelit oraz rozbieraniu tak przysposobionej krówki na drobne części, aby jedna z nich stała się tworzywem, podobnie jak glina, farba, emulsja czy cement, dla naszej twórczości. Wchodzimy zatem w najdrobniejsze detale problemu pichcenia, korzystając na tym stokroć więcej, niż zwykły konsument, który po chwilowym uniesieniu wytrze pysk ścierką, a następnie uda się … No, właśnie!

Wykazałem tu niezbicie, iż często w życiu pozbawiamy się pozornie drobnych, ale jakże wzbogacających, rozwijających i uszlachetniających duszę detali.

Czyżby jednak w ferworze dysputy zginęła nam gdzieś cegła, zagrzebana w potoku słów, zdań i akapitów? Nic podobnego! Zbliżyliśmy się do niej ogromnie.

Sądzę zatem, że jeśli wytrzymałeś ze mną do tej pory, to nadajesz się na żeglarza, albowiem jesteś człekiem nader wytrwałym.

Teraz muszę podkreślić pewną zasadniczą kwestię. Nie ma wątpliwości, że nasuwa Ci się coraz bardziej dręczące pytanie: czy CEGŁA, ten prostopadłościan w kolorze czerwonym lub pomarańczowym, wykonany z gliny i piasku, a następnie wypalany w odpowiednim piecu lub prasowany pod dużym ciśnieniem i posiadający znaczną wytrzymałość mechaniczną; a więc czy CEGŁA, wytworzony przez człowieka przedmiot geometrii przestrzennej, należący do przyrody nieożywionej; czy zatem CEGŁA, tak pospolita, że aż niezręczna staje się rozmowa o niej w doborowym towarzystwie, czy CEGŁA ta może mieć z morzem cokolwiek wspólnego?

Widzę, że marszczysz czoło z wysiłkiem, próbując znaleźć punkty i płaszczyzny wspólne. I nie znajdujesz logicznego związku między glinianym prostopadłościanem do budowy domów a błękitnymi odmętami.

Zakładam, że chciałbyś wleźć na pokład starego żaglowca, rzucić cumy i postawić żagle, białe skrzydła sędziwego szkunera. Chciałbyś poczuć swobodę, jakiej nigdzie indziej nie znajdziesz: swobodę marynarza, unoszonego podmuchami wichury, pieszczonego słońcem, ciskanego falami i będącego, jak nigdzie na świecie, nierozłącznym elementem wielkiej natury. Pragnąłbyś upić się krzykiem mew i piskiem olinowania, szumem wody i ciszą przed burzą. Chciałbyś po prostu wyrwać się ze swej szarej może, monotonnej, zwykłej codzienności, aby choć raz w życiu, przez krótką, upojną chwilę, stać się wielkim człowiekiem, zaprzyjaźnionym z przyrodą; stać się silny, dumny, swobodny i szczęśliwy nieograniczonym szczęściem orłów.

Ale cóż to jest żeglowanie? Wchodzisz, bracie, na pokład, rzucasz cumy i płyniesz. Dokoła bulgoce woda. Wchłaniasz jod. Z góry niebo, wokół horyzont. Godziny mijają, a tu woda, na drugi dzień woda, za tydzień woda, po miesiącu także. Potem wracasz, cumujesz, jesteś. Kropka. Jeszcze przez jakiś czas ziemia kołysze się pod Twoimi stopami, mdli Cię nawet nad talerzem, bo skacze. O przygodzie jednak chciałbyś opowiedzieć wszystkim. O czym jednak, do cholery, masz gadać? O wodzie, potem o wodzie, i wreszcie o wodzie?! Możesz to niewątpliwie ubarwić takimi celnymi określeniami jak szturwał, propeler, paduny czy talrep. Oczywiście, że możesz. Wyjdzie z tego jednak rozwodniona chińszczyzna, w której sam z biegiem czasu nie będziesz w stanie się połapać. A gdzie Twoje przeżycia, hę?!

Teraz rzucam do ataku, rzucam na szalę żeglarskiej wiedzy ten maleńki prostopadłościan, ten fragment przestrzeni złożony z piasku i gliny, ten przedmiot, który można kupić, sprzedać lub którym zatłuc można krokodyla lub bliźniego swego. Spójrz zatem: rzucam Ci cegłę, CEGŁĘ, tak.

Widzę, że spoglądasz na nią oczami zidiociałego wieloryba. Zauważam w nich wyraz źle skrywanego rozdrażnienia. Ale uwaga: stań twardo na nogi, spluń w dłonie i weź się za pakowanie kuferka. Udajemy się do portu, gdzie stoi stary, wspaniały żaglowiec, na pokładzie którego udasz się w daleki rejs. Przekraczasz trap, kłaniasz się banderze, a następnie — już zupełnie nisko — bosmanowi. On Ci teraz dostarczy wrażeń, jakich żaden szczur lądowy mieć nigdy nie będzie. Aha, pokaż mu, że masz własną cegłę.

Bosman krzywo uśmiecha się do Ciebie. Możesz mu śmiało ten uśmiech odwzajemnić; kto wie, kiedy będzie następna okazja do wymiany uprzejmości. Bosman zaprowadzi Cię do dolnego pomieszczenia, gdzie kilkakroć wyrżniesz głową o wystające przedmioty, wręczy Ci roboczy drelich i, cedząc słowa, zaproponuje Ci trzy minuty na przebranie się i stawienie z powrotem na pokładzie.

— Masz dokładnie trzy minuty, ty padalcu!

Wykonuj to rzetelnie i z radością na twarzy. To, co wkrótce nastąpi, musisz przeżywać w sposób zdecydowanie pozytywny.

Zrzucasz wszystko, co masz na sobie, składasz w małą kosteczkę, pakujesz do bakisty, wciągasz spodnie i bluzę, zapinasz guziki, rzucasz się do trapu, nie trafiasz nogą na próg, walisz golenią w metalowe obrzeże, wyjesz z bólu, próbujesz przekroczyć wysoki właz, potykasz się i jak worek, wypełniony płodami rolnymi, malowniczo łomoczesz o pokład tuż u stóp bosmana.

— Chryste! — bełkoczesz w ekstazie. — Całe życie marzyłem pełnej emocji przygodzie morskiej, ahoj!

Bosman uśmiecha się nadal. Odwzajemnij uśmiech, podnieś się na nogi i zgłoś swoje przybycie. Pokaż cegłę, mniemam bowiem, że o niej nie zapomniałeś.

Cóż bosman ma Ci do powiedzenia? Słuchaj uważnie, albowiem on drugi raz tego nie powtórzy. Widzisz oto drewniany pokład; bywa taki tylko na starych, najpiękniejszych żaglowcach. Ciągnie się od dziobu do rufy i od burty do burty. Jest go niemało, jest! Pokład zbudowany jest z drewna teakowego, pięknego i twardego. Ów pokład musi być biały. Bialutki. Bialusieńki!

Bosman Ci wytłumaczy, co masz uczynić swymi delikatnymi łapkami, aby ten pokład doprowadzić do białości. To przecież nic trudnego. Cóż to dla Ciebie, Szanowny Panie Mecenasie! Nic! Pestka! Kilka ruchów i gotowe.

Cegła, która leży przed Tobą, na tle ogromnego pokładu wygląda groteskowo i dziwacznie. Gdybyś miał przed sobą wielką pryzmę cegieł, obok zaś grzechoczącą betoniarkę, można by pomyśleć, że zapragnąłeś na tym wspaniałym żaglowcu wybudować domek letniskowy z kanalizacją, piwnicą i stryszkiem, salonem, sypialnią, kuchnią, łazienką i garażem. Miałbyś przynajmniej wygląd uczciwego fachowca, porządnego rzemieślnika, trzeźwego murarza, wzbudzającego szacunek i zaufanie. A z jedną cegłą pod nogami?

Nie, Szanowny Panie Ministrze! Wszak bosman ni słowem nie był łaskaw wspomnieć o budowaniu czegokolwiek. Ta właśnie jedna, jedyna cegła w zupełności wystarczy do wykonania zadania, jakie zaraz rozpoczniesz.

Z pokładowej bakisty zaczerpniesz do wielkiego wiadra dużo żółtego, ba! — złotego piasku. Zataszczysz wiadro na rufę, a bacz przy tym, abyś nie dostał przepukliny. Podłączysz szlauch, aby mogła nim popłynąć woda, szczodrze zlewając pokład.

Poznasz zaraz smak żeglarskiego życia w najdrobniejszych szczegółach …

Przyjmujesz pozycję odpowiednią do tej jednej, jedynej cegły. Nie pozostaje Ci nic innego, Wasza Wysokość, jak walnąć się na kolana i obniżyć dość znacznie poziom Szanownego Ciała. Zanurzasz dłoń w wiadrze z piaskiem, bierzesz kilka garści tego złota i rozsypujesz przed sobą.

Teraz właśnie rozpoczyna się najbardziej atrakcyjny rozdział Twej morskiej przygody. Ciesz się i raduj! W domu, w pracy zawodowej czy działalności społecznej, w pociągu czy tramwaju nie znajdziesz tak wspaniałego zajęcia.

Zaczynaj bez oglądania się na cokolwiek. Jest dopiero przedpołudnie, a do wieczora ten rozdział żeglarskiej przygody musi się skończyć. Chwyć cegiełkę w obie dłonie, tak, jakbyś ryżową szczotką pragnął szorować podłogę w wiejskiej chałupie. Jeszcze nie jest tak gorąco, ale wkrótce będziesz próbował zdjąć z grzbietu nawet skórę. Trzesz swoją cegłą deski pokładu, jak bardzo grubym papierem ściernym. Czynisz to wzdłuż słoi. Od siebie, do siebie, od siebie, do siebie, Prostujesz się czasem, by nabrać piasku, rozsypać, i znów: od siebie, do siebie, raz … dwa … Wstajesz wreszcie i polewasz pokład wodą, i znów na kolana: od-sie-bie-do-siebie-raz-dwa-od-sie-bie … Po godzinie lub dwóch będzie Ci bardzo trudno podnieść się na nogi, by przyjąć postawę normalnego człowieka, a więc pozycję wyprostowaną. W kolana wbiją Ci się ziarenka piasku.

Masz już dosyć? Najdroższy Doktorze h.c.! Zdaję sobie sprawę, że masz już krótki oddech, w chwilach największego natężenia przybierający szybkość bliską dwustu wdechom i wydechom na minutę. Współczuję Ci serdecznie i cierpię wraz z Tobą. Zważ jednak, spojrzawszy za siebie, że wykonałeś zaledwie maleńką część roboty. Zrobiłeś to również — fee! — niechlujnie i mało dokładnie. Jest to zrozumiałe zważywszy, że włosy spadały Ci na oczy. Radzę, abyś poprawił to natychmiast, póki bosman nie widzi; jak zobaczy, to Cię skopie.

Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal! Nie pyskuj. To tylko pozory, że język żeglarski składać się powinien wyłącznie z terminów medycznych. Prawdziwy żeglarz, Panie Premierze, emanuje kulturą osobistą, piękną polszczyzną i nic nie powinno go usprawiedliwiać, kiedy traci panowanie nad ozorem i poczyna przywoływać wszystkie kurwy, jakie od stuleci przewinęły się przez nadmorski bulwar. Burza z piorunami, ostra nawałnica, rafy koralowe, góry lodowe — to są dopiero przeciwnicy, którzy mogą nieco zdenerwować żeglarza, lecz on śmieje się wówczas radośnie:

— Cha!

Wiedząc, że wkrótce szlag go jasny trafi, na przekór wichrowi ryczy marynarskie pieśni.

Ty również, biorąc za wzór to, co powiedziałem, zawyj coś radosnego. Nie! To nie ma być skowyt lub rzężenie! Masz do pieśni radosnej znakomitą okazję, albowiem — choć masz już zdarte do kości kolana i dłonie — wycegiełkowałeś czwartą część pokładu. Podczołgaj się znów do wiadra, posyp piaseczku, siknij wodą i bierz się ochoczo do następnej ćwiarteczki, a takich masz jeszcze trzy przed sobą.

Stop! Przy czołganiu uważaj, żeby krwią nie poplamić bialutkiego pokładu. Krew schodzi bardzo trudno, będziesz miał kłopoty. Łapska trzymaj zatem przed sobą, a czynności pełzania dokonuj jedynie na samym brzuchu. Smakuj treść życia!

Masz poniekąd rację twierdząc, że przez najbliższe trzy miesiące będziesz miał trudności w grze na kontrabasie. Czy jest to jednak istotne? Zbytnio zajmujesz się swoją osobą, która, bądźmy szczerzy, wcale nie jest znowu taka ważna. Zamiast więc dumać nad swoim losem rozważ problem powstania życia na ziemi. Jeśli zaś nie masz odpowiedniego przygotowania naukowego, licz barany lub powtarzaj tabliczkę mnożenia albo przypomnij sobie obrazy z dzieciństwa.

Cofasz się o kilka wieków nie używając wehikułu czasu. Wkroczyłeś na drogę kariery wszystkich wielkich kapitanów.

A kiedy skończysz cały pokład i bosman stwierdzi, że — jak na nowicjusza — niechaj tak pozostanie, i kiedy wyczerpanego zniosą Cię pod pokład, aby podwiązać tętnice — raduj się i wesel. Stałeś się oto żeglarzem, który może imponować wszystkim. Wykazałeś potworną siłę woli i wytrwałość. Zważ, że przed Tobą z wyczyszczonego przed chwilą, wyszorowanego pokładu zbiegło z wyciem już wielu amatorów morskich przestrzeni, sześciu powiesiło się samo, czterech skoczyło za burtę, a jeden z rozpaczy połknął własną cegłę.

Jesteś super.

Zaś jutro Twój statek, Panie Adepcie, odda cumy.

Rozwiniecie białe żagle i weźmiecie kurs na Pacyfik.

I wtedy powiedz, bo będziesz miał do tego prawo:

— Oto żyję: jeszcze? …

Wybór

To opowiadanie ukazało się drukiem w Tygodniku Marynarki Wojennej „Bandera” w numerze pierwszym w 1970 roku. Byłem wówczas na drugim roku studiów na Wydziale Dowódczym Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni. Kilka lat później znalazłem się w składzie zespołu redakcyjnego tego tygodnika.

Dedykuję kapitanowi marynarki Kazimierzowi Suchockiemu i bosmanowi Marianowi Cubanowi.

Od wyjazdu z Warszawy Bogdan nie mógł opanować przygnębienia, chociaż upłynęły już ponad dwie godziny. Siedział sam w przedziale, mógł wyciągnąć nogi, rozluźnić pas… i zasnąć. Głowa pękała mu od nadmiaru myśli. „Powinienem się właściwie cieszyć” — tłumaczył sobie.

W październiku zeszłego roku otrzymał powołanie do wojska. Jako mieszkaniec wielkiej Warszawy otrzaskany był z ruchem, z dużym tempem życia wielkomiejskiego społeczeństwa, przyzwyczajony do wielu wygód… Niełatwo mu było rozstać się z rodzicami, z młodsza siostrą. Żal mu było także kolegów z klubu dzielnicowego, dla których był wprost bezcennym skarbem: uznawali go za mistrza perkusji. Błyskawicznie chwytał wszelki rytm, robił to ze smakiem i swobodą. Grał z nimi już trzeci rok. Zespół noszący nazwę „Post Scriptum” spotkał się z niezwykłym zainteresowaniem.

Po przyjeździe do Centrum Szkolenia zapomniał o kumplach i „Post Scriptum”. Zajęć było moc, szkolenie unitarne przebiegało w tempie, do którego musiał się przyzwyczaić. Potem, na okręcie, było już lżej. Mógł teraz zająć się swoimi zainteresowaniami.

Bardzo szybko przewodniczący zarządu Koła Młodzieży Wojskowej rozszyfrował jego pociąg do muzyki. Poprosił go do siebie.

— Słyszałem, Cieślicki — powiedział — że w cywilu grałeś na bębnach. Spróbuj więc teraz postawić na nogi nasz okrętowy zespół muzyczny, któremu brak perkusisty.

Bogdanowi nie trzeba było tego dwa razy proponować. Już następnego dnia trzymał w dłoniach nie najlepsze wprawdzie, ale oryginalne pałeczki. Pragnął dać z siebie wszystko, aby nikt nie myślał, że jest przeciętnym grajkiem. Próba wypadła doskonale. Koledzy z uznaniem poklepywali go po ramionach, gratulowali mistrzowskiej gry.

Był szczęśliwy. Niczego więcej nie brakowało mu w tym momencie. Pragnął teraz tylko zrobić z przygodnych grajków, znalezionych wśród członków załogi, prawdziwy zespół, o którym mówiliby szeroko we flocie.

Kilka dni później zrobił swoistą naradę produkcyjną, a przy tym sprawdzian umiejętności swoich muzyków.

— Rozpoczynamy robotę — mówił. — Wydaje mi się, że przy intensywnym ćwiczeniu i treningach już w najbliższym czasie będziemy mogli wystąpić publicznie. Najpierw występ dla całej załogi, potem dla zespołu naszych okrętów, a następnie… No, później to już poleci.

Jego zapał porwał chłopców. Padło pytanie: jak nazwiemy ten nasz zespól?

— „Post Scriptum” — zaproponował bez wahania i nieco zaskoczył tym kolegów. Zaraz jednak zatwierdzono nazwę.

Zastępca dowódcy okrętu do spraw politycznych obiecał zespołowi wszelką pomoc w skompletowaniu sprzętu. W chwilach wolnych członkowie zespołu, zamiast pójść do miasta, siedzieli w świetlicy okrętowej i grali. Pracy było bardzo dużo, lecz z biegiem czasu rezultaty osiągali coraz lepsze. Wreszcie postanowili pokazać, czego potrafią dokonać. Kadra i załoga, zebrani w świetlicy, z dużym zainteresowaniem wysłuchali godzinnego prawie występu. Pochwałom dla kierownika i muzyków nie było końca. Bogdan był z tego szczerze dumny.

Któregoś dnia otrzymał rozkaz wyjazdu na swój pierwszy, tak wyczekiwany urlop. Wsiadł do pociągu.

Trzy dni minęły bardzo szybko. Ale w ciągu tego czasu zdarzyło się coś, co zaważyło na najbliższych planach Bogdana, przede wszystkim zaś na… muzykowaniu.

Poznał dziewczynę, studentkę czwartego roku filologii polskiej. Miała na imię Wanda. Niewysoka. Duże, niebieskie oczy. Regularny owal twarzy, delikatnie zarysowane kości policzkowe. Na jej ramiona opadały puszyste, miękkie, o lekkim, przyjemnym zapachu włosy. Zachwycała go jej niezwykle zgrabna, filigranowa postać. Bał się do niej nazbyt zbliżyć, jakby nie chciał uszkodzić jej figurki jakby z chińskiej porcelany.

Kiedy Bogdan ją żegnał przed wyjazdem, dostrzegł łzy w jej oczach. Był wstrząśnięty, a jednocześnie szczęśliwy. Przez wiele tygodni pisał listy — długie i namiętne. Niepokoiły go tylko dwie rzeczy. Pierwsza — Wanda nie znosiła walenia w bębny oraz brzdąkania na elektrycznej gitarze. Wszyscy członkowie zespołów, podobnych do „Post Scriptum”, byli w jej opinii zdyskwalifikowani. Problem drugi — Wanda była od niego starsza o dwa lata. Nigdy jej tego nie powiedział w obawie, aby nie uznała go za smarkacza.

Zawsze, gdy zasiadał przy perkusji, miał przed oczyma twarz Wandy: zagniewaną, ilekroć powracał do drażliwego tematu gry w zespole.

W październiku otrzymał kolejny list. Zaszokował go główny temat: „Nie chcę, abyś tłukł w te twoje bębny”. Był załamany. Wiedział, że zbliżają się święta, że wykorzysta urlop uzyskany w nagrodę, i że zobaczywszy się z nią będzie musiał powrócić do tego tematu. Wiedział również, że nie potrafi okłamać Wandy. Chłopcy zauważyli jego coraz mniejszy entuzjazm i zamknięcie się w sobie. Długo się zastanawiał. W początkach grudnia zrezygnował z grania w zespole. Koledzy odsunęli się od niego, listy od Wandy nie były już tak regularne, jak poprzednio. Nie miał wyboru: musiał tak postąpić.

Zostały dwa dni do Sylwestra. Napisał do niej, że pragnie z nią, i tylko z nią, spędzić tę najweselszą noc w roku. Otrzymał odpowiedź, z której nie można było niczego wywnioskować.

W domu znalazł się wieczorem. Rodzice i siostra nie byli zachwyceni jego nerwowym nastrojem, położyli to jednak na karb zmęczenia. Cały dzień poprzedzający Sylwestra poświęcił na poszukiwanie miejsca na zabawę noworoczną. Konsumpcja była wszędzie bardzo droga, w końcu jednak udało mu się znaleźć coś odpowiedniego. Postanowił, że pójdzie po Wandę tuż przed balem.

Do Grójeckiej miał spory kawałek drogi: trochę pieszo, trochę tramwajem. Wszedł od podwórka, otoczonego kilkoma smukłymi, bezlistnymi o tej porze roku topolami. Jeszcze parę stopni, jeszcze jeden… już! Stał dłuższą chwilą pod drzwiami. Serce waliło mu mocno w piersi z nerwowego napięcia. Uspokoiwszy się nieco, zadzwonił.

Otworzyła mu drzwi starsza, miła pani.

Mama… Ukłonił się grzecznie i spytał o Wandę.

— Ależ proszę — odpowiedziała.

Wszedł do ciemnego przedpokoju. Z prawej strony stało duże lustro, ujęte w staromodne, rzeźbione ramy. Powiesił półpłaszcz i nacisnąwszy klamkę wszedł do wskazanego przez panią Rydz pokoju.

Pomieszczenie było skromne, lecz schludne. Nie zawierało wiele mebli: wąska kanapa, mała szafka na książki, stolik ze świeżymi kwiatami w wazonie. Pokój nie był pusty. Przy oknie stał średniego wzrostu, barczysty brunet, o wesołych, figlarnych oczach. Ocenił jego wiek na dwadzieścia pięć, sześć lat. Lewą rękę włożył do kieszeni, w prawej trzymał papierosa.

Wanda była jakby zaskoczona wizytą Bogdana. Była w połyskliwej, wieczorowej sukni; oczy delikatnie podmalowane zieloną kredką, na szyi sznur zielonych korali.

On też nie spodziewał się spotkać kogoś u Wandy. Nie wiedział, co ze sobą począć. Dziewczyna wstała z krzesła i przedstawiła sobie obu mężczyzn. Wymienili grzecznościowe zwroty i rozpoczęli rozmowę, o byle czym. Bogdan zdecydował się powiedzieć o kartach wstępu na Sylwestra. Odpowiedziała na to niepewną miną, spoglądając na wesołego bruneta.

— Właściwie, to mam propozycje również od… Jurka — rzekła. — Na chwilę panów przeproszę, a wy ustalcie, z kim mam pójść. Może zagracie w orła i reszkę?

Bogdan nie poznawał jej. Siedział, jak wmurowany, spoglądając na drzwi, zamykające się za Wandą. Kiedy wróciła, rzekł do niej, siląc się na swobodny ton:

— Życzę wam przyjemnej zabawy. Będziesz, myślę, zadowolona, gdy ci powiem, że skończyłem z graniem!

Tłumiąc wzburzenie i żal wyszedł na mroźne, orzeźwiające powietrze.

Do domu wrócił po paru godzinach. W milczeniu spakował walizkę i mimo protestów domowników pojechał na dworzec. Wsiadł do niemal całkowicie pustego pociągu relacji Warszawa — Gdynia. Za oknem padał drobny śnieg. Do Działdowa nie był w stanie zmrużyć oka. Dopiero później opanowało go znużenie. Wsłuchiwał się w usypiające staccato kół, które wiozły go do kolegów i zaczarowanych pałeczek, do własnej osobowości i wewnętrznej równowagi.

Dzwon

Oparte na faktach i przeżyciach autora; cokolwiek to znaczy. Dedykuję admirałowi Maćkowi Węglewskiemu, koledze z tego samego roku studiów, i admirałowi Markowi Brągoszewskiemu.

Również komandorowi Ryszardowi Ułamkowi, dowódcy pierwszego ORP „Iskra”, i bosmanowi okrętowemu „Iskry”, bosmanowi Bolesławowi Nowakowskiemu.


Obudziłem się radosny. Ciśnienie było. Słońce też. No i chmurki, choć mało. Przez bulaje buchało światło.

Mogłem jeszcze chwilę poleżeć pod kocem. Zegarek przed szóstą. Przeciągnąłem się. Trzasnęło w stawach. Oznaka zdrowia. Albo reumatyzmu.

Gdyby kazali mi wynaleźć żarówkę albo koło, tego dnia wykonałbym zadanie bez mrugnięcia. Lub maszynę do szycia czy dziurkacz. Wszystko.

Wreszcie dzwonek bluznął w ucho. Przez pół minuty mózg skakał, jak ping-pong. To też zdrowe. Wydałem jurny okrzyk, moi kamraci również. Fruwały koce. Wypadały spod nich grube i chude ciała, aby jak najprędzej wskoczyć w ubrania. Drżała stal piętrowych koi, jeśli ktoś trącił głową. Potem pędził czterowiersz, mówiony trzynastozgłoskowcem. Zrobiło się swojsko.

Nie znalazłem butów. Ktoś założył. Stały za to inne, trzy numery za duże. Moje się znajdą, gdy tamtemu zaczną pękać pęcherze.

W nocy śniła mi się burza na morzu. Fale jak Tatry. Wiatr. Mało: huragan! Znalazłem się na szczycie fali w maleńkiej łupinie — szalupie. Byłoby wszystko widać dookoła, gdyby nie noc. Potem z tej fali poleciałem w dół.

Zbudziłem się na podłodze dobrze po północy. O dziwo: nie zmoczony. Z radością wlazłem na swoją skrzypiącą koję, która — choć nieco gorsza od domowej kanapy — o wiele lepsza od szalupy w sztormie. Stąd też ten doskonały nastrój o świcie.

Za burtą szumiało morze. Błyszczało. Ryby zapewne też czuły się nieźle. Jeśli ktoś je dzisiaj złowi, będą lepiej smakowały.

Ustawiliśmy się na pokładzie. Chłop w chłopa. Ramię przy ramieniu. Twarzą do słońca. Plecami do wiatru.

Obok mnie stanął marynarz Bańczyk. Uśmiechnął się dziurawo, bo wczoraj spadł z trapu. Niósł był właśnie gar z pomidorową. Nadleciał szkwał, no i Bańczyk poszybował. Wyrżnął żuchwą o ucho od gara. Żal.

Radiotelegrafista uruchomił rozgłośnię. Zawyły głośniki nad pokładem. Mewy posypały się do wody, co wzbudziło nasze chwilowe zainteresowanie. Niech się mewy nie kręcą. Jeśli zaś chcą, to powinny wiedzieć, że ocierają się o cywilizację. Ich wyłączna wina.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.69
drukowana A5
Kolorowa
za 71.4