Portrety kobiet — od średniowiecza po współczesność. Od pogańskiej Jaromiry do chrześcijańskiej Róży. Bez względu na uwarunkowania historyczne, wpływy polityczne, feministyczne i wszelkie próby zdefiniowania — kobieta jest połączeniem łagodności i siły, indywidualizmu i poświęcenia, a jej powołanie zawsze pozostanie niezależne od jakichkolwiek okoliczności.
Jaromira
W moim domu najważniejszy był Perun. Nie wiedziałam nic o Chrystusie. A potem, kiedy mój świat rozpadł się na kawałki, dopiero Jezus moje rany uleczył swoimi. Nauczyłam się modlić. Różaniec wyleczył mnie z bezsenności. Różaniec wyleczył mnie ze smutku. Różaniec uwolnił mnie od rozpaczy. Żadna inna modlitwa nie działa tak kojąco jak Różaniec. Dlatego, kiedy życie gaśnie porzucam imię Jaromira i staję się Różą Żywego Różańca. Nie jest to proste. Wracają ciągle myśli, przyzwyczajenia i namiętności. W końcu jednak umrę dla tego świata, by narodzić się dla spokoju duszy. Zostawię w końcu swoje imię, by przybrać imię Róży. Róża jak paciorek różańca. Modlitwa jest Boską siłą.
**
Las jest pełen tajemnic.
Ci, którzy kiedyś tu mieszkali, są tutaj nadal.
W wierzchołkach drzew, w szeleście paproci, w ziemi pokrytej mchem.
Ci, którzy umarli nigdy stąd nie odeszli.
Są w korze drzewa, w wyciu wilków, w pohukiwaniu sowy, w żywicy, w szumie wiatru pomiędzy gałęziami.
Las rośnie w ciszy, tylko upadające drzewo czyni hałas
Zachowaj spokój, nie upadaj —
Każde cierpienie przeminie
Wszystko przemija. Ale oni tu są. W drzewach.
Wszystko przemija. Tylko las jest wieczny.
Las jest pełen tajemnic.
ok. 995 roku
Było to w czasach, których nikt nie pamięta; echo minionych dni pobrzmiewa w zakurzonych kronikach. Było to w czasach, kiedy ciemne mroki pełne magicznych zaklęć powoli rozświetlało światło Chrystusa. Było to w czasach, w których myśli pełne życzeń, przekleństw, pragnień, pożądań różniły się biegunowo od ust, które wypowiadały pierwsze słowa modlitwy, czyny zaś znaczyła krew, śmierć, gwałtowność. Było to w czasach, które nigdy nie przeminęły. To, co było — zdarzy się i zdarza się cały czas. Było to w czasach, które są także dzisiaj — co innego myślisz, co innego mówisz, co innego robisz. Te trzy drogi wiją się jak żmija zatruwająca serce jadem przewrotności. Uczyń z niej jedną, prostą drogę. Było to w czasach, kiedy ludzie po raz pierwszy usłyszeli: „Prostujcie ścieżki na przyjście Pana.” Było to w czasach, kiedy człowiek miał być roztropny i dzielny. Co właściwie znaczą te zapomniane słowa? Roztropnym jest człowiek, który przewiduje skutki swojego działania. Dzielny — zdolny do działania, bez narzekania znosi trudy, wypełnia obowiązki, zachowuje pogodę ducha. Było to w czasach, kiedy każdy znał jeszcze znaczenie tych słów.
**
Nocą od czarnej ściany lasu odbijał się głos Jaromiry. Echo niosło jeszcze długo jej wołanie, które w końcu zaczęło oddalać się, cichnąć, aż w końcu zgasło zupełnie. „Gniewko, mój najdroższy Gniewko, uspokój się…”
Nazajutrz bezkresne pola, złote od zbóż ciągnęły się w dal, jak okiem sięgnąć, zdawać by się mogło — bez końca. Liliowa łuna wschodu rozlewała się nisko nad ziemią jak długa wstęga wpleciona w jasne kłosy żyta. Cisza brała całą przestrzeń we władanie; nieprzenikniona, głucha, wszechobecna. Trwała tak nieprzerwanie aż do chwili, gdy poranna krzątanina, rozmowy, śmiechy, kroki, wypełniły ją po same brzegi. Jaromira szła sama nad jezioro, dźwigając sukna do prania, nie zaczekała na pozostałe kobiety. Lubiła ten moment — przed pracą — absolutnej samotności, kiedy mogła zatrzymać się jeszcze i obronić przed zgiełkiem, pędem, gwarem, jakiego nabierał każdy dzień. Stała w zielonej sukni nad brzegiem wody, wpatrzona w dal. Przepełniona spokojem. Błoga chwila. Nie wiedziała nawet, że na skraju lasu stoi mężczyzna spoglądający w jej kierunku. Gładkiej tafli wody nie wzruszał najmniejszy powiew wiatru. Ciemne włosy Jaromiry opadały lśniącą kaskadą aż do jej wąskiej talii. On szedł w jej kierunku, a kiedy podszedł już tak blisko, że mógł dotknąć dziewczyny, chwycił ją w ramiona i mocno przytulił. Jej ukochany Gniewko miał oczy jak studnie, a ona w nich tonęła. Zanurzył dłonie we włosach Jaromiry. Tulił ją mocno do siebie. Trwali tak przez dłuższą chwilę, rozkoszując się swoją bliskością, nie wiedząc jeszcze jak mocno gniew oddali ich od siebie. Demon przychodzi do ludzi przez zranienie. Nie bez powodu na pierwszym miejscu ludzkich grzechów jest pycha, a gniew na drugim. Pycha kroczy przed upadkiem. Tak to działa. Jeśli zranione zostanie nasze „Ja”, wsącza się w ranę gniew jak trucizna, niszcząc wszystko, przekreślając szczęście bezpowrotnie. Ale zanim to się stało spotkali się każdego poranka i każdej nocy. I tamtej, ostatniej nocy także, kiedy dym z ognisk unosił się nad ziemią; szary, gęsty, pełen skrzących się w ciemności czerwonych iskier. Gniewomir chwycił Jaromirę za rękę i pociągnął w kierunku lasu. Przy rozłożystej sośnie zamknął jej drobną postać w swoich ramionach. Odszukał ust Jaromiry. Całował ją mocno, głęboko, żarliwie, gorączkowo, jakby tak noc miała być ostatnią w ich życiu, jakby przeczuwał, że więcej już takich nocy nie będzie…
**
Dzieciństwo Jaromira miała beztroskie i pogodne. Rodzice jej zadbali, by domowik, który zamieszkał w kącie ich izby, każdego dnia zabiegał o to, żeby szczęście nie uciekło. Kto nie miał kątnego boga, temu się nie wiodło. Jaromira zaplatała wianki, pomagała matce w kuchni. Domowik jednak, o którym domownicy nagle zapominają, nie dbają, czmycha nie wiadomo gdzie, kiedy i dokąd. Tak się stało u rodziców Jaromiry. Matka jej popadła w przygnębienie, kiedy młodsze rodzeństwo dziewczyny — słabe, nieodporne, nie mogło przetrwać długotrwałych mrozów i kiedy przyszedł czas żegnania Marzanny — bogini zimy i śmierci, odeszło do zaświatów, do Nawii. Od tamtej pory jej matka rzadko wychodziła z chaty, spędzała całe dni w izbie, leżąc bezczynnie ze wzrokiem utkwionym w pustce. Jaromira usłyszała od ojca: „matka się poddała. Ty teraz musisz być dzielna.” I Jaromiara była dzielna — przejęła wszystkie obowiązki domowe. Codziennie przygotowywała bryję z rozgotowanej kaszy, z różnorodnymi dodatkami; grzybami i do tego robiła polewkę. Do kaszy zawsze dodawała kawałki mięsa dzika albo jagnięciny a do tego rośliny zbierane w lesie albo uprawiane obok chaty: szczaw, jarmuż, cebulę. Często przyrządzała też kapustę kiszoną z dodatkiem ziół lub leśnego chrzanu. Rano przygotowywała rodzinie mleko z dodatkiem chleba a do posiłku popołudniowego przynosiła ojcu piwo, a podczas świąt — miód. Poza krowami rodzice Jaromiry mieli też kozy, świnie, owce i dwa konie. Podobnie jak pozostali mieszkańcy osady obrabiali pola siejąc jęczmień, pszenica, proso, groch, bób i rzepak. Matka Jaromiry w czasach, kiedy jeszcze nie popadła w przygnębienie zajmowała się tkactwem, wyplatała len, szyła ubrania zarówno z utkanych przez siebie tkanin, jak i skór dostarczanych przez ojca dzięki polowaniom. Jaromira lubiła swoje obowiązki. Wprowadzały w jej życie ład i harmonię. Ale że za bardzo w istnienie domowika nie wierzyła, nie zabiegała o to, by w kącie stał miód dla niego. W głębi ducha — podobnie jak ojciec — uważała, że szczęście — czy jest czy tez go nie ma — zależy od samego człowieka. Ojciec nie tylko nie wierzył w kątnego boga, który niby dbał o domowy spokój, ale po nieszczęściu, jakie spadło na nich, wręcz przeklinał domowika i wszystkich bogów. Coraz chętniej i serdeczniej przyjmował w swojej chacie wędrownych misjonarzy, którzy o jakimś Jezusie ciągle opowiadali. Nie podobało się to bardzo Gniewomirowi, który miał Jaromirę wziąć za żonę. U niego w izbie każdy dbał o domowika i wierzył w moc Peruna, a w razie kiedy sprawy nie układały się pomyślnie, nie wahał się zwrócić do pana świata podziemnego — Welesa. Od swoich postrzyżyn i zaplecin Jaromiry, chłopak zakradał się, by patrzeć jak plecie z kwiatów wianki czy krząta się po izbie. Złość go ogarniała, kiedy przynosił jej zające przebite strzała, a Jaromira wzrok odwracała, zamiast się zachwycać jego zręcznością. Mimo to w noc przesilenia letniego chwycił ja za rękę i zaciągnął do lasu. Tam całował ja długo, mocno, aż i ona przylgnęła do niego, obiecując mu swoją miłość aż do samej śmierci.
Jacy bogowie tak bardzo poplątali ich życiowe ścieżki, które miały być przecież takie proste…
Jaromira czasem jeszcze widziała Gniewomira takiego, jakim był kiedyś, w tych cudownych latach młodzieńczych, nieskażonych jeszcze żadnym poważnym zranieniem. Kochała go wtedy tak bardzo. On był częścią jej duszy. A ona — jego. Teraz jednak te lata bezpowrotnie minęły. Gniewomir nie był już tym samym człowiekiem, a myśl o nim stała się bolesna…
Rysy twarzy Jaromiry rozmywały się w półmroku. Przez szczeliny w oknie przeciskał się promień zachodzącego słońca, który sprawiał, że jej czarne włosy płonęły w tej chwili ciemną czerwienią. Milczała od dłuższej chwili ze wzrokiem utkwionym w najciemniejszym zakamarku izby.
— Zamykają się jedne drzwi, by mogły otworzyć się kolejne. Tracimy coś, by zyskach coś ważniejszego. Nasz czas tutaj jest niczym wobec wieczności. Jesteśmy tu tylko na chwilę. Wszystko przeminie. Cierpienie przeminie. A to, co zrobisz z cierpieniem zależy od ciebie. Czy cierpienie będzie drogą do spokojnej wieczności czy do wiecznego piekła — to zależy od ciebie. Nie zaznasz spokoju dopóki nie wybaczysz. Ten wędrowiec, który u mnie dożył ostatnich chwil swego życia na tej ziemi mówił: „nie zaznasz spokoju, dopóki nie wybaczysz. Chrześcijaństwo jest religią przebaczenia. Pogaństwo to nieustannych życzenia i złość prowadząca aż do zemsty za ich nie spełnienie — powiedziała Wolanta, a w jej głosie brzmiał wielki spokój, ale była też stanowczość.
— Jak mam zapomnieć?! — zapytała Jaromira, podnosząc wzrok na Wolantę.
— Wybaczyć to nie znaczy zapomnieć. Wybaczyć to znaczy nie odczuwać złości i pragnienia zemsty z powodu doznanej krzywdy. Wybaczyć to znaczy przemienić zło w dobro. To wieczny spokój.
— Zostanę tutaj… -wyszeptała Jaromira — razem z moim dzieckiem… — Dodała, a jej głos w zapadającej ciemności był jak srebrny strumyk w nocnym lesie. A potem, kiedy zmógł ją sen, znowu widziała wszystko, co zdarzyło się w niedalekiej przeszłości. Rozpamiętywała nawet w snach, ale już — bez rozpaczy, i bez złości.
**
Gniewomir
Podczas tej całej drogi, w którą wyruszył wiele dni temu, uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie był sam ze sobą. Nie miał czasu pomyśleć, zastanowić się nad tym, co robi. Wychowywany od dzieciństwa w duchu niezdrowej rywalizacji ulegał własnej gwałtowności. Słyszał, że ma być dzielny i z tym nie miał żadnego problemu. Zawsze silny, pogodny, gotowy do działania, nie narzekał nigdy na żadne trudności. Był gotowy zabić bez wyrzutów sumienia każdego, kto sprzeciwiał się jego widzeniu świata albo jego woli. Musiał być we wszystkim najlepszy. Najsprawniejszy na polowaniu. Najbystrzejszy w strzelaniu z kuszy. Najdzielniejszy w boju. Był przekonany o swojej wyjątkowości, niezwyciężoności, dlatego w chwilach zagrożenia nie czuł nawet strachu. Osiągnął wszystko, co chciał. Do pełni życia brakowało mu tylko Jaromiry.
Widział ją nieustannie pod przymkniętymi powiekami. Stała nad brzegiem jeziora. Wpatrzona w dal. Jaromira w zielonej sukni. Czuł nadal jej ciało, kiedy w tamtą czerwcową noc lgnęła do niego, jakby stanowiła jego własność, była jego integralną, nierozerwalną częścią. Pamiętał jej pocałunki. Najpierw wstydliwe, delikatne, później — zachłanne, kradzione ukradkiem w leśnej gęstwinie. Ale kiedy przychodził sen Jaromira znikała. Widział krew, coraz więcej krwi. Złe sny biorą się ze złych myśli. Dlaczego ta harmonia czerwcowej nocy pierzchła jak poranna mgła? Zranienie. Wszystko przez zranienie. Szatan przychodzi do nas przez zranienie. Kiedy coś nas mocno zaboli, pojawia się gniew, złość, pragnienie zemsty, szatański chaos wywraca dotychczasowy porządek do góry nogami. Najpierw słowa Sambora zraniły jego wierzenia w moc Peruna, a potem odmowa ojca Jaromiry były jak drzewo dorzucone do już i tak palącego się ognia. Szukał usprawiedliwienia na wszystko, co się wydarzyło. Nie znajdował. Zamykał oczy i znowu ją widział. Jaromira w zielonej sukni, z włosami rozwiewanymi przez wiatr… Podobne myśli i obraz dziewczyny towarzyszyły mu podczas drogi. Aż do chwili, kiedy noc zapadła i dotarł nad jezioro, leżące w dolinie. Mieszkańcy pobliskiej osady nazywali to miejsce jeziorem zapomnienia. Niejeden wyczuwał tutaj obecność przeciwnika Peruna, podziemnego boga magii — Welesa. Jakby to tutaj w tym miejscu stoczyła się kiedyś walka pomiędzy bogami, po której z chaosu wyłonił się obecny świat. Z ich walki powstało niebo, ziemia, rośliny, jak również podziemie ciemne i związane ze śmiercią. Nieustanna wojna jednak trwała dalej. W mrocznej walce ścierali się nadal ze sobą Perun — bóg nieba, władający błyskawicami, trzymające błyskawicę w swojej dłoni oraz bóg chaosu i ciemności w postaci żmii-smoka — Weles. Każdy to czuł, jeśli nie każdego dnia, to w chwilach zagrożenia, kiedy mimo wiary w opiekę Peruna, płonęły całe osady po najazdach germańskich plemion. I każdy to czuł chociaż raz w życiu we własnej duszy, kiedy pragnienia brały górę nad rozsądkiem. I każdy to czuł przez chwilę w tym miejscu, nazywanym od dawien dawna — miejscem zapomnienia, jakby to był początek Nawii, podziemnego świata, w którym dalej żyli, ci którzy odeszli z tej ziemi. Gniewomir zatrzymał się, spojrzał w dal, przed siebie. W ciemności lśniła srebrna misa jeziora. W świetle księżyca nawet zielona błona spowijająca jego brzegi wydawała się teraz srebrna i migotliwa jak gwiazdy. Za dnia miejsce to bezpieczne i pogodne, teraz wydawało się emanować jakąś złowrogą siłą, mrocznym blaskiem, który pociągał wędrowców, zniewalał i popychał wprost w taflę niewzruszonej nawet najlżejszym powiewem wiatru wody. Gniewomir też jak wielu innych przed nim zatrzymał się w tym miejscu, by odpocząć i doczekać świtu. Zwabiony połyskliwym srebrem stanął nad brzegiem jeziora i przez chwilę przemknęła mu myśl, by teraz, tutaj to wszystko zakończyć Poddać się, nie jechać dalej, nie szukać Jaromiry, o wszystkim zapomnieć. Pochylił się, zanurzył dłoń w wodzie i przetarł oczy. Poddać się, teraz, po czterdziestu dniach podróży, byłoby głupotą. Poddać się nie zobaczywszy już nigdy Jaromiry, byłoby szaleństwem! Chłód wody orzeźwił go i przywrócił przytomność. Zerwał się na równe nogi, uświadomiwszy sobie, że stoi nad brzegiem jeziora zapomnienia. Jak wielu topielców skrywało się na jego dnie, to tylko sam Weles mógł wiedzieć. Jeśli ceną zapomnienia o wszystkim, co zrobił byłaby niepamięć o Jaromirze, to Gniewomir nie chciał zapominać. Nie chciał się poddać. Będzie pamiętał o wszystkim, nawet o tym, co go w tej chwili boli, bylem o niej pamiętać i ją odnaleźć. Rozpalił ogień nieopodal jeziora. Położył się w jego kręgu. Zasnął. I tak dotrwał do świtu. Srebrzysta tafla zniknęła wraz z księżycem. Teraz mlecznobiała mgła jak dym z wygaszonego ogniska wisiała nisko nad taflą wody. Trzepot skrzydeł i krzyk dzikiego ptactwa zrywającego się do lotu rozdarł ciszę poranka, wyrywając Gniewomira ze snu. Pora ruszać w dalszą drogę.
Mieszko I i Bolesław Chrobry
Mieszko I z dynastii Piastów. Syn Siemomysła, wnuk Lestka. Ojciec Bolesława I Chrobrego, Świętosławy-Sygrydy, Mieszka, Lamberta i Świętopełka. Brat Czcibora — mocną ręką władał księstwem Polan.
Zwyczaje na dworach piastowskich książąt i któlów nie różniły się zanadto od innych dworów, były niestety bardzo okrutne. Nie jest prawdą, że słowiańscy Polacy byli łagodni i rozmiłowani w sielance. Jak większość państw, tak i polskie rodziło się jako rozbójnicze — zapewniało łupy, branki i kontrolowało handel. Chrystianizacja Polski, która miała wprowadzić ład i harmonię w obyczajowość, w miejsce tortur, zabójstw i rozpusty była rozciągnięta w czasie na kilka wieków. Jeszcze Bolesław Chrobry, żeby zapewnić sobie pełnię władzy wypędził macochę i braci, a swoich zaufanych ludzi Odylena i Przybywoja — oślepił. Wyłupywanie oczu, okaleczanie, kastracje, zamachy, zabójstwa, otrucia, zdrady były częścią dziejów Piastów. Zresztą okrucieństwo dotyczyło nie tylko Piastów. U naszych sąsiadów było jeszcze gorzej. Niemcy nie uważali Słowian nawet za ludzi. Porównywali Słowian do psów oraz bydła. I twierdzili, że słowiańskie życie nie ma najmniejszej nawet wartości, więc mogą ich zabijać. Czesi z kolei dokonali kastracji na królu Mieszku II Lambercie. Schwytali go podczas wiecu, rzemieniami skrępowali mu genitalia tak, że nie mógł już mieć więcej dzieci. Była to reakcja na to, że jego ojciec król Bolesław Chrobry, wyrządził im podobną krzywdę. Oślepił ich księcia, a swego wuja Bolesława III Rudego. Zemsta była normą. Wybaczenie było kwestią kompletnie nieznaną, niezrozumiałą, nieobecną. Pojęcie — wybaczenia — pojawiło się dopiero wraz z kulturą chrześcijańską.
Mieszko I wziął ślub z Dobrawą Przemyślidką i przyjął chrzest w 966 roku. Odprawił siedem swoich nałożnic i stał się chrześcijańskim władcą, włączając swoje państwo w zachodni krąg kultury chrześcijańskiej.
Dla Mieszka I jego doradców, Bóg zwycięskich Niemców i Czechów na pewno zaliczał się do bogów silniejszych. To przekonanie, połączone z politycznymi korzyściami przejścia na chrześcijaństwo, skłoniło do przyjęcia chrztu. Chrzest miał przede wszystkim znaczenie polityczne — spowodował umocnienie władzy Mieszka przez religijne jej usankcjonowanie i równocześnie pomógł ustanowić samodzielną pozycję państwa Polan w chrześcijańskiej Europie.
Po przyjęciu chrześcijaństwa zaczęto do Polski ściągać duchownych. Było to korzystne dla rozwoju kraju, gdyż byli to najlepiej wykształceni ludzie ówczesnej Europy. Uczyli nowej religii, a także wprowadzili do Polski pismo łacińskie. Dało to początek literaturze pisanej na ziemiach polskich. Klasztory i kościoły były ośrodkami życia intelektualnego i artystycznego. Duchowni znali również tajniki uprawy roli. Nauczyli Polan melioracji podmokłych terenów, wprowadzili nowe narzędzia oraz dwupolówkę, co doprowadziło do rozwoju gospodarki rolnej. Przyjęcie chrześcijaństwa przyczyniło się do rozwoju budownictwa. Powstały romańskie kamienne kościoły, które zapoczątkowały nowy styl w architekturze nieznany wcześniej na ziemiach polskich. Pojawiło się malarstwo i rzeźba sakralna. Z czasem powstały też szkoły katedralne, które kształciły młodych ludzi na wysokim jak na tamte czasy poziomie.
Nowa religia była atrakcyjna dla wyższych warstw społecznych, a także mieszkańców grodów i podgrodzi, którzy w większym stopniu dostrzegali praktyczne korzyści przyjęcia chrztu, a także mieli wiele okazji, by poznać duchową stronę chrześcijaństwa.
Jednak dla mieszkańców odległych od centrów osad, wychowanych w kulturze pogańskiej, wiara chrześcijańska mimo chrztu pozostawała obca. Jeszcze przez kolejne dwa wieki większość ludności w praktyce nadal pozostawała poganami. Nawet, jeśli ktoś brał ślub w kościele chrześcijańskim, pod wieczór odbywał się kolejny — pogański, podczas którego przy ogniu rozpalonym bujnie, w tanecznym kole falowali uczestnicy biesiady, a kapłan składał na ołtarzu krwawe ofiary z kozy. Odurzeni napojem z czerwonych muchomorów tańczyli w rytm piszczałek i bębnów. Ich codzienność pełna była magii. Domowe bożki zamieszkiwały izby, w lasach trzeba było strzec się Licha, strumienia pełne były wodników, rusałek, a niespokojne duchy nieszczęśliwie zmarłych albo zamordowanych ludzi snuły się po lasach, polach, bezdrożach, jako strzygi, upiory czy zmory. Wróżby, zaklęcia, mikstury, ogniska, ofiary wypełniały codzienność; trzeba było obłaskawić bóstwa i zapewnić sobie spełnienia wszystkich życzeń.
**
Wojciech Sławnikowic
W Libicach, w roku 956 na świat przyszedł syn Sławnikowiców — możnego rodu Czech. Matka piękna, ciemnowłosa, o wielkich czarnych oczach z czułością otuliła synka suknem. Obydwoje z mężem postanowili, że będzie miał na imię Wojciech. Zostanie rycerzem. Będzie pociechą wojsk. Jednak Wojciech jeszcze jako maleńki chłopiec ciężko zachorował. „Nie wyjdzie z tego. Umrze”. Tak słyszeli rodzice od każdego, u kogo szukali pomocy. Wtedy matka Wojciecha zaczęła się modlić do Maryi. Kto lepiej wysłucha matki jak nie druga matka, która straciła swego syna?
„Ofiaruję mego syna, Tobie, Mario, Synowi Twemu Jezusowi Chrystusowi, by Bogu służył, by Boga cieszył, a nie wojsko, tylko ocal go, żeby tylko nie umarł, proszę…” Siła modlitwy jest niepojęta. Wojciech wyzdrowiał i od tej pory wiadomo było, że zostanie księdzem. Na bierzmowaniu przyjął imię Adalbert. Kiedy jako młody duchowny znalazł się na dworze w Pradze, zrozumiał, że to życie w niczym nie przypomina drogi ku Bogu. Zmęczony był nieustannym ucztowaniem, ciężki, opity winem, zmęczony fałszem tego świata, pragnął wstąpić do klasztoru. Miał dosyć hałaśliwego ucztowania, podsyłania mu nałożnic do komnaty, które bezwstydne, nagie czekały na niego, by go popsuć. Ich wulgarność, budziła w nich niechęć. Wciąż był świadkiem zdrad i intryg na dworze, fałszywych miłostek, kobiet, które gotowe były oddać się każdemu, kto miał władzę i pieniądze. Pragnął modlitwy w ciszy, pragnął kochać ludzi, ale to było tak bardzo trudne, kiedy widział to wszystko. Pełno tu było romansów, zdrad, namiętności, zachłannej potrzeby władzy, wrogości do całego rodu, Sławnikowiców. Prawdziwa miłość przynosiła spokój. Bóg jest miłością. Bóg jest spokojem. Wojciech wiedział, że w zaciszu klasztornej celi doświadczy tego w pełni. Tymczasem został nagle wezwany do umierającego biskupa Pragi i usłyszał ku swej rozpaczy, ze teraz on — Wojciech zostanie biskupem praskim. Z jednej strony otoczono go szacunkiem, z drugiej jednak cały czas odczuwał ataki możnowładców, którzy chcieli zniszczyć ród Sławnikowiców. W 994 ludzie jednego z wielmożów z czeskiego rodu Wrszowców wywlekli z kościoła św. Jerzego niewierną żonę swego pana i zamordowali ją na oczach Wojciecha. Wojciech ukrył ją tam, gdy szukała azylu w świątyni. Wojciech uciekł z Pragi, by wstąpić do klasztoru. Jednak decyzją synodu musiał do Pragi powrócić. Szedł pieszo z Rzymu do praskiego biskupstwa, kiedy w tym czasie 27 września 995 roku do Libic przybyli czterej bracia Wojciecha z żonami i dziećmi na dzień. świętego Wacława. Książę Bolesław zawarł po licznych sporach pokój z rodem Sławnikowiców. Bolesław potajemnie wysłał do Libic ród Werszowców, który miał tego dnia wymordować Sławnickowiców. Czterech braci Wojciecha razem z żonami i dziećmi wjechali do miasta na koniach radośnie witani przez tłum Libniczan. Nagle Werszowcy wyciągnęli miecze. Bracia z rodzinami schronili się w bazylice. Jednak usłyszeli, że jeśli nie wyjdą na zewnątrz, życiem za to zapłacą Libiczanie. Wyszli z kościoła i oddali miecze, a wtedy zgodnie z rozkazem księcia Bolesława zostali ścięci przez jego ludzi. Zginął Sobiepor, Spytimir, Dobrosław, Porzej, ich żony i dzieci, w sumie dwanaścioro dzieci. Tylko dwóch braci Wojciecha ocalało — Radzim, który odnalazł Wojciecha w drodze z Rzymu do Pragi i opowiedział o zbrodni oraz Sobiesław, który przebywał u Polan, schroniony przez Bolesława Chrobrego.
Po tym, co się stało Wojciech nie chciał wracać do diecezji praskiej. Zatrzymał się na dworze Ottona III. Stamtąd wyruszył do kraju cesarskiego sojusznika — Bolesława I Chrobrego, u którego przebywał ocalały z rzezi jego najstarszy brat Sobiesław.
Wojciech w Gdańsku i Elblągu zachwyciła wielkie tłumy ludzi. W Gdańsku przeprowadził masowy chrzest i rozkazał wyciąć święty dąb. Następnie łodzią, osłaniany przez 30 wojów Bolesława Chrobrego dotarł razem ze swoim przyrodnim bratem Radzimem do ziemi Prusów. Wyruszając do Prus, Wojciech wiedział, że zginie. Dlatego odprawił wojsko, które dał mu Bolesław Chrobotu dla ochrony. Poświęcił własne Zycie, by zginął tylko on i nikt więcej. Poszedł tylko ze swym bratem Radzimem i dwoma duchownymi, bez żadnej broni. Nie chciał nikogo nawracać na siłę. Był przepełniony łagodnością i przebaczeniem. Za to, co spotkało jego braci mógł wzniecić wojnę w Pradze. Nie chciał tego. Wolał służyć Chrobremu i wypełnić misje, którą mu powierzył — nawrócenie Prusów na chrześcijaństwo. To była jego ostatnia misja…
Tymczasem Słowianie niewiele wiedzieli o tych wydarzeniach, żyli dalej swoim życiem, wiarą przodków…
Jaromira
Kończył się kolejny rok. Rodzice Jaromiry jak i pozostali mieszkańcy osady przygotowywali się do święta Szczodrych Godów, kiedy to słońce budziło się na nowo. Narodzenie słońca wymagało składania ofiar z zabitych zwierząt, modłów, przygotowania biesiady, podczas której nie zabrakło tańców. Rodzice Jaromiry wyznaczyli już zwierzęta do złożenia bogom w świętym gaju. W osadzie Jaromiry wzniesiono świątynię z drzewa modrzewiowego. Wzniesiono ją na cześć najważniejszego boga Światowida. Wewnątrz świątynia była ozdobiona malowidłami i rzeźbą. Pośrodku świątyni stał Światowid wyrzeźbiony w drewnie. Wielkością przewyższał wzrost człowieka. Miał on cztery głowy. Dwie patrzyły naprzód, dwie w tył. Na wszystkie strony świata. W prawej ręce Światowid trzymał róg, wysadzany kruszcem. Do niego kapłan, co roku nalewał miód. Jeśli przez cały rok miodu nie ubyło zapowiadało to urodzaje. Kapłan wówczas miód wypijał i nowy wlewał. Jeśli go w ciągu roku ubyło zwiastowało to lata nieurodzaju. Kapłan wtedy ostrzegał i radził robić zapasy. W lewym ręku Światowid trzymał miecz i wędzidło. Świątynia była otaczana czcią. Mógł do niej wejść tylko kapłan oraz ci, którzy składali ofiary. Ale jeśli ktoś potrzebował schronienia, wówczas świątynia podobnie jak i gaj święty były dla niego azylem. Nie można było go pojmać wtedy. Był bezpieczny. Światowid był najwyższym bogiem. Perun, Jesse, Łado — byli odmianą tego samego pojęcia wszechpotęgi bożej. Oprócz tego boga, czczono jeszcze pomniejszych — boginię śmierci Marzannę, boginię życia — Żywię, Pochwistę — boga wiatrów, Pogodę — boginię pięknych dni. Ojciec Jaromiry zabił zwierzę ofiarne, a matka z Jaromirą przygotowały na ofiarę zioła. Na ołtarzu dary zostawały podpalone. Ogień rzucał czerwony blask na twarze zgromadzonych. Po złożeniu ofiar rozpoczynała się biesiada. Trzeba było zjeść i wypić jak najwięcej. Przekroczenie wstrzemięźliwości było w tej uczcie czynem cieszącym bogów, a jej zachowanie świadczyło o bezbożności.
Na początku wiosny podobnie będę obchodzić święto na cześć odradzającej się natury — Jare Święto. Dzielono się wtenczas jajkiem, święcono pokarmy, panny smagano wierzbowymi gałązkami, albo lano je wodą.
Najpierw rozpoczynały się przygotowania do symbolicznego przepędzenia zimy, które polegało na topieniu lub spaleniu słomianej kukły zwanej Marzanną. Marzanna była boginią śmierci. Odbywało się to zwykle w pierwszy dzień wiosny. Czyniono to przy trzaskaniu z batów, terkocie i klekocie grzechotek, śpiewie i przygrywaniu na wszelkiego rodzaju instrumentach. Święto Jare obchodzone zaraz potem na cześć bóstwa Jaryły — bóstwo płodności i wiosny. Świętowano ku czci odradzającego się życia. Dalsza część przygotowań i zabiegów magicznych dotyczyła powitania wiosny i trwać mogła nawet do pełni Księżyca. Chcąc przyspieszyć oczekiwane przyjście wiosny i słonecznych dni rozpalano na wzgórzach ogniska. Młodzi wyruszali na łąki i do lasu w poszukiwaniu wierzbowych i leszczynowych witek, z których następnie budowali wiechy. W celu przepędzeniu starego, zasiedziałego zła wietrzono i sprzątano domostwa oraz obejście, prano i szykowano świeże odzienie. Całe gospodarstwo obchodzono i okadzano ziołami każdy jego zakątek. Pieczono również placki wiosenne kołacze. Jaromira z innymi dziewczętami malowała jajka. Kolorowe pisanki miały wnieść do domostw energię i radość życia oraz mających zapewnić urodzaj i powodzenie na cały rozpoczynający się wiosną nowy rok.
Przygotowywano wówczas na świętych wzgórzach uroczyste uczty, podczas których organizowano igrzyska połączone ze śpiewem i tańcem oraz obdarowywano się kraszankami. Nazajutrz dzień rozpoczynano od obmywania się w świętej wodzie. Obchodzili również Śmigus — rytuał polegający początkowo na uderzaniu się nawzajem rozkwitłymi witkami. W późniejszym okresie oba te zabiegi magiczne — mające oczyścić oraz przynieść siłę i zdrowie — połączono w Śmigusa Dyngusa. Wieczorem udawano się natomiast na mogiły przodków, gdzie pozostawiano dla nich jadło i wspominano zmarłych.
Wkrótce przyszedł też czas na obrzędy zaplecin i postrzyżyn. Schodziła się cała wieś na uroczysty obrzęd. Przygotowane były biesiady, mięsa, napitki. Ojciec rodziny spraszał wszystkich krewnych, sąsiadów, przyjaciół. Gdy chata była pełna wszyscy szli pod rozłożysty dąb. Ojciec rodziny zasiadał pod nim. Służba stawiała obok ceber ze źródlaną wodą. Krewni go otaczali. Matka przyprowadziła Nieluba, który podczas postrzyżyn miał dostać nowe imię — Gniewomir. Chłopiec ubrany był na ten dzień w białą suknię. Długie, jasne włosy spływały mu na ramiona. Matka doprowadziła syna do ojca, który wstał na jego widok. Matka oddała syna w ręce ojca. Niemoj pokornie pochylił się do jego nóg. Ojciec podniósł go. Przycisnął do serca. A potem nabrał z cebra dłonią wodę i pokropił głowę syna. A czyniąc to zaczął wzywać bogów, Światowida, by spojrzał łaskawym okiem na jego syna. Następnie wziął nożyce w swoje ręce, które mu podał jeden z krewnych i przystrzygł Niebojowi włosy Najpierw nad czołem i te krewnym uczestniczącym w uroczystości na pamiątkę porozdawał. A potem dookoła włosy przyciął. Zebrał skrzętnie resztę tych włosów i oddał matce.
— Od dziś nie jesteś już Nielubem, zwij się Gniewomir — powiedział. Do późnych godzin wieczornych trwała potem uczta.
Jaromira włosy czarne, lśniące jak skrzydło kruka miała rozpuszczone, długie do pasa, ozdobione wiankiem. Gniewomir miał włosy jasne jak kłosy zbóż. Wiatr targał jego kosmykami jak i jego niespokojnym sercem.
Jaromira przez siedem lat nosiła imię Niemoj. Aż do momentu zaplecin. Jej rodzice stracili już trójkę dzieci, które zmarły w niedługi czas po narodzeniu. Wszyscy umierali w marcu. Po długich, ciężkich zimach. Niemoj — to imię miało ją chronić przed złymi mocami. Miała długie czarne włosy, roztańczone na wietrze, a teraz okiełznane podczas zaplecin poprzez ciasno, mocno zapleciony warkocz. Podczas zaplecin otrzymała nowe imię. Jaromira. Jar oznaczało siłę. Mir — pokój, spokój. Miała stać się kobietą silną, niosącą pokój. W tym samym czasie trwały też postrzyżyny Nieluba. Nielub był krzepkim chłopcem o włosach jasnych jak kłosy zbóż. Jego rodzice przyjaźnili się z rodzicami Jaromiry. I wiadomo było, że kiedy osiągną odpowiedni wiek, do jadzie do ich zaślubin. Ponieważ Nielub był chłopcem porywczym, gwałtownym, przepełnionym wojowniczą energią, otrzymał na postrzyżynach imię Gniewomir. Miała to być dobra wróżba na jego późniejsze życia. Miał łagodzić gniew. Magia tego imienia przyciągnęła jednak jeszcze bardziej demona gniewu.
Od czasu postrzyżyn Gniewomir był przyuczany do typowo męskich zajęć, takich jak: polowanie, wojaczka, rzemiosło i rola, to ostatnie jednak w ogóle go nie pociągało, zaś Jaromira stawała się panną przygotowywaną do przyszłego zamążpójścia. Jaromira był spełnieniem swojego imienia. Kochała spokój i miała go w sobie. Przepełniał ją po brzegi. Plotła wianki, gotowała strawy, robiła kołacze i chleby, cieszyły ją najdrobniejsze obowiązki i z lękiem przypatrywała się, Gniewomirowi, który ani pięciu minut nie mógł usiedzieć w miejscu, który gołymi rękami zabijał zające. Chciał walczyć, dostać się do drużyny. Lata płynęły zgodnie z rytmem pór roku, świąt, opieki bogów i „przekupywania” złych duchów. A kiedy tylko Gniewomir stał się młodym chłopakiem z niecierpliwością czekał na noc świętojańską. Do letnich dni było już niedaleko. Na początku lata obchodzić będą Święto Kupały. A raczej noc świąteczna to będzie, kiedy słońce lśniło na piedestale najdłużej w ciągu całego roku. 21 czerwca miała miejsce noc poświęcona bogowi Kupale. Z wieczora zbiera się lud oboje płci, i splata sobie wieńce z ziela jadowitego albo korzenia, i przepasawszy się bylicą wznieca ogień. Kupała kiedyś zakochany był w Sobótce. Miał ożenić się z tą dziewczyną po powrocie w wojny. Jednak wróg napadł na osadę, w której mieszkała Sobótka i ugodzona w samo serce dziewczyna zmarła. Miłość Kupały pozostała niespełniona, jednak noc na jego cześć stała się nocą pożądania. Przygotowywano przez cały dzień wielkie ogniska. Wysokie stosy kwadratowe u dołu, spiczaste u góry. Od rana słychać było uderzenia siekier, pachniała mocno żywica. Gniewomir rąbał pnie drzew ile miał sił w rękach. Myślał już o Jaromirze. Jej włosach jak skrzydło kruka. Oczach błyszczących jak poranek. Ustach czerwonych, piersiach wielkości jabłek, głowie, który był dla niego kojący jak strumyk w lesie. Tej nocy będzie ją całował. Tego był pewien. Tego pragnął. Dziewczyny tymczasem przygotowywały na nocne obrzędy pieczone kołacze i mięsiwa. A kiedy wieczór był blisko, stosy gotowe, jadło, napitki czekały, dziewczęta śpiewając, zbliżały się do ognisk. Gniewomir skakał przez ogień tak samo jak inni chłopcy. Jaromira plotła wianki jak wszystkie dziewczyny, zakładała je na długie, rozpuszczone włosy. Wróżby się miały za chwilę rozpocząć. Dziewczęta puszczały w nurty rzek wianki z zapalonymi świecami. Jeśli wianek został wyłowiony przez kawalera, oznaczało to jej szybkie zamążpójście. Jeśli płynął, dziewczyna nieprędko miała wyjść za mąż. Jeśli zaś płonął, utonął lub zaplątał się w sitowiu, wróżyło to staropanieństwo. Wianek Jaromiry stuknął w szuwarach. Gniewomir rzucił się do niego brodząc po kolana w wodzie.
— mam, krzyknął wesoło — w górę go podniósł tak, by Jaromira zobaczyła. Nagle iskra z ogniska niesiona wiatrem padła na wianek — kwiaty stanęły w płomieniach. Wszyscy ucichli na chwilę. Nikt nie śmiał takiej wróżby na głos wypowiedzieć. Chłopak złapał wianek, więc ślub miał być szybko, jednak ten ogień, zwiastował jakieś przeszkody…
Potem przy ognisku Gniewomir szepnął do ucha Jaromiry obejmując ją w pasie.
— Złapałem wianek. Dopłynął do mnie, reszta się nie liczy. Chodź do lasu…
Jaromira zgodziła się. Gniewomir za rękę ją prowadził w ciemne knieje. A gdy zniknęli w ciemności przed ciekawskimi spojrzeniami, suta jej odnalazł i całował mocno, pożądliwie. Jaromira oddawała pocałunki, ale lęk przewyższył zmysły i poprosiła by zaczekali do ślubu.
Gniewomir odstąpił od niej. Przytulił ją jeszcze tylko a potem wrócili do ogniska. Taka to była noc. Ogień, woda, słońce i księżyc, zwiastowanie urodzaju, płodności, radości, miłości, a przede wszystkim — pożądania.
Nic więcej. Nic więcej się nie liczyło tamtej nocy!
**
Przygotowania swaćby, czyli ślubu, Jaromiry i Gniewomira trwały wiele dni. A traf chciał, że do izby rodziców Jaromiry pewnej nocy burzliwej zapukał znękany wędrowiec prosząc o nocleg po ciężkiemu podróży.
— Jestem Sambor. Z Czech. Uciekłem przed okrutnym księciem Bolesławem, który mieszkańców Libic — chrześcijan sprzedawał muzułmanom na niewolników. Trzech moich braci i siostra zostali sprzedanie do niewoli. Sławnickowiców najpierw do Libic niby na zgodę książę Bolesław zaprosił, a potem ich kazał zamordować. Mój przyjaciel Wojciech i jego brat Radzim ze Sławnikowiców ocalał. On też bliskich swoich stracił, tylko jego najstarszy brat ocalał — Sobiesław u was się schronił. Bolesław Chrobry wziął go do siebie. Wymordować nas wszystkich chcieli za wiarę w Jezusa Chrystusa. Poganie. Gotowi zabić dla władzy i bogactwa. Nie ma dla nich żadnej świętości. Bracia Wojciecha z rodzinami schronili się w Kościele. Ludzie Bolesława powiedzieli, że jak nie wyjdą to zaczną zabijać mieszkańców Libic. Wtedy Sławnikowice wyszli — swoje życie oddali za mieszkańców Libic. W Kościele jest azyl, nie wolno nikogo zabić. Tak jak w gaju świętym nie wolno. Ale poza Kościołem rzeź. Ale oni w prawdzie żyli i są już u Jezusa.
— Jakiego Jezusa? Jaką prawdę? — pytał ojciec Jaromiry, a ona sama z matką krzątała się przy palenisku przygotowując wieczerzę.
— Toż to wasz świętej pamięci Mieszko I i obecnie panujący Bolesław Chrobry władcami chrześcijańskimi są, a wy nie wiecie, kto to Jezus? Ci, którzy w święte drzewa wierzą, magię, demony i inne bóstwa — nie chcą tej prawdy przyjąć i gotowi są posiekać każdego, kto inaczej mówi. A ja mam obowiązek o tym mówić. O Jezusie. Tylko jego pokarm daje siłę na to, by przejść przez życie. Kto spragniony niech się posila. Kto głodny niech się posila. Jezus podczas ostatniej wieczerzy wziął chleb i wino i mówił: jedzcie i pijcie z tego wszyscy. Jezus leczy wszelkie zranienia duszy, daje spokój duszy i życie wieczne. Zdradzony przez swego przyjaciela Judasza został na śmierć skazany przez ukrzyżowanie. Rzymianin, który miał go skazać, żadnej winy w nim nie widział, więc chciał go ułaskawić. Postawił przed tłumem pobitego Jezusa, który ludzi uzdrawiał i silnego Barabasza — zabójcę. Tłum wybrał Barabasza. Bo ludzie nie szanują ludzi dobrych tylko ludzi silnych. Zabili, więc Jezusa. Jednak trzeciego dnia On zmartwychwstał. Kto w Niego wierzy będzie żył wedle jego przykazań a po śmierci będzie miał życie wieczne. Miłujcie braci swoich — mówił. Wybaczaj zamiast się mścić. Bo zło można tylko dobrem zwyciężyć. Miłością można wyleczyć wszystkie rany, nienawiść nieustannie je jątrzy. Miłość jest boska, nienawiść — diabelska. Wojciech, które na wsze ziemie przybył, poprzez chrzest pomaga ludziom porzucić bóstwa i przyjść wiarę w jedynego Boga. Chwała i cześć Jezusowi! — Mówił wędrowiec. Jaromira nie mogła oderwać od niego oczu taki spokój wielki, głęboki, bezbrzeżny bił od tego człowieka, a słowa były prawe, mocne i wiarą przepełnione.
— To nieprzyjaciołom mamy dać się zabić? — zapytał ojciec Jaromiry ze zdumieniem.
— Nie. Jezus posyła nas jak owce między wilki. Mamy być roztropni jak żmije, ale czystego serca jak gołębie.
— Co to znaczy roztropni? — zapytała Jaromira, która do tej pory słyszała tylko, że ma być dzielna, ale i roztropna?
— Przewidywać skutki swych czynów. Trzeba być dzielnym; zdolnym do działania, ale i roztropnym, przewidywać skutki swych działań. Ja przewiduję, że moje przekazywanie wiary w Jezusa może mi śmierć przynieść. Ale śmierć moja, nie pójdzie na marne, przyczyni się do utrwalenia wiary w Jezusa Chrystusa, a wiara ta i jego nauki przetrwają na wieki — głos Sambora pełen był łagodności, ale nie tylko, jakaś niezachwiana pewność, siła niezłomna była i w jego głosie, i w słowach, które wypowiadał.
— Chwała i cześć Jezusowi — jeszcze raz powtórzył Sambor.
W tym momencie do izby wpadł jak burza Gniewomir. Słysząc słowa gościa siedzącego przy stole ojca Jaromiry chwycił go za sukno i wyciągnął go z chaty. Mieczem przebił mu serce wołając:
— Niech zginie każdy, kto nastaje na wiarę naszych ojców! I obce chce przywlec na nasze osady!
Jaromira wybiegła z chaty, uklękła u stóp Sambora, próbowała tamować krew. Nadaremno.
— Zostaw go! — krzyczał Gniewomir.
Jaromira wstała z kolan. Spojrzała prosto w oczy Gniewka, którego przecież tak kochała, ale nie zobaczyła w nich chłopięcych oczu dziecka, z którym bawiła się w latach dziecięctwa.
Tej nocy żarliwie prosiła ojca, by odwołał jej zaślubiny z Gniewomirem.
Ojciec również wstrząśnięty wydarzeniami minionej nocy, zgodził się odmówić Gniewkowi ręki swej ukochanej, jedynej córki. Gniewomir kiedy tylko dowiedział się o tym wpadł w taką wściekłość, że z pochodnią wpadł do domu Jaromiry.
— Dotrzymaj danego mi słowa! Jaromira miała być moja, moja! — krzyczał grożąc mieczem ojcu Jaromiry. A ten odepchnął go z całej siły, a że bary miał jak dąb, Gniewomir zatoczył się aż pod ścianę chaty. Miecz trzymał dalej w ręku, ale pochodnia wypadła mu z lewej, słabszej dłoni. Zapaliła się słomę, na której spała matka Jaromiry. Ojciec dziewczyny rzucił się na Gniewomira z mieczem. Gniewomir również się na niego zamachnął — bez namysłu, pchany do czynu swoim gniewem, gwałtownością — poderżnął mu gardło. A matka Jaromiry tymczasem bezskutecznie próbowała wyrwać się spod władzy pożerających ją języków ognia, które bezlitośnie trawiły posłanie. Gniewomir widząc, co się dzieje, próbował matkę Jaromiry ratować, ale ściana ognia rozdzieliła ich od siebie. W tym momencie na progu izby stanęła Jaromira. Gniewomir chwycił ją za ramiona i wypchnął z chaty.
— Zostaw mnie! Chcę wrócić do izby. Tam jest moja matka i ojciec!
— Już im nie pomożesz. Zostaniesz ze mną! — Gniewomir zagrodził jej wejście do płonącego domostwa.
— Nigdy! Nigdy mnie nie dotkniesz! — krzyczała a jej głos darł cichą, czarną suknię nocy na strzępy. Wtedy Gniewomir chwycił Jaromirę za ramiona. Rozerwał jej suknię, obnażył piersi, chwycił za włosy zmuszając, by padła na kolana. Chwycił dziewczynę za ramiona tak mocno, że osunęła się na ziemię. A potem całym swoim ciałem przygniótł jej ciało. Całował wbrew jej woli usta, szyję, piersi. Ręką rozwarł zaciśnięte uda i wtargnął w nią gwałtownie, zniewalając jej ciało. Wszystko wokół przestało się liczyć i istnieć. Poruszał się w niej coraz szybciej, gwałtowniej, jak w gorączce. Ona całkowicie się poddała jego sile. Kiedy Gniewomir zaspokojony wypuścił ją z ramion zaczął sączyć słowa, które dla niej były niczym odurzająca trucizna:
— Teraz jesteś moja na zawsze. Połączone ciała łączą też dusze! Na zawsze! Do śmierci! Nie muszę się nawet z tobą żenić! Będę cię brał, kiedy tylko zechcę!
— Odejdź… — szept Jaromiry był słaby, ale jej wzrok mocny, zimny, pełen nienawiści — ugodził go w samo serce. Zerwał się Gniewomir z ziemi i zostawił Jaromirę samą.
Leżała najpierw długo, nie ruszając się nawet. Aż spadł deszcz. i jej łzy zmieszały się z jego kroplami. W końcu wstała, bo była silną kobietą. Wiedziała, że musi być dzielna. Otuliła się resztkami podartego sukna. Nie miała, dokąd wrócić. Spalona chata dogasała. Wyczerpana, ostatkiem sił dotarła do domu swej ciotki Dobromiły. Opowiedziała jej o wszystkim, co się stało tej nocy.
— Nie mogę tu żyć. Nie mogę tu zostać. Muszę stąd odejść. Odciąć się. Odnaleźć spokój… — Wyszeptała Jaromira.
— Zostań. Co zrobisz? Dokąd pójdziesz? — Dobromiła próbowała uspokoić szlochającą dziewczynę.
— Odnajdę Wojciecha, o którym mówił Sambor, wędrowiec zabity przez Gniewka. Tylko on może mi pomóc odzyskać mir.
Dobromiła przyodziała siostrzenicę w nową suknię. Na nogi ubrała sandały z rzemieni. Na ramiona zarzuciła kij z przywiązanym do niego węzełkiem pełnym chleba i wody. O świecie Jaromira wyruszyła przed siebie, na północ, gdzie przebywał Wojciech.
— Tylko nie idź przez las. Uważaj. Licho nie śpi — szepnęła jej do ucha Dobromiła.
**
Jaromira szła nieomal cały dzień, piaszczystą drogą. Z rdzawych pagórków, rudych od szczeciniastej trawy, spalonej słońcem, zeszła w dolinę, otoczoną ze wschodu, północy i południa podkową wzgórz. W oddali płynęła wąska rzeka, rozlewająca się w zatoki, zakola i bagna. Dokoła wody piętrzyły się gąszcze trzcin, wysmukłe sity, tataraki i kępy wysokich traw. Nieruchoma, zielonkawa woda błyszczała spod wielkich liści i wodorostów leżących w postaci bezkształtnych plam jasno i ciemno-zielonych. Cała okolica ciężka była od wilgoci. Powoli stawała w blasku zachodu. Trawy rude, spłowiałe, zdawały się być teraz czerwone jak jarzębina. Jaromira usiadła na skraju ścieżki, by odpocząć po długiej wędrówce. Początkowo czuła w sobie dużo energii, podsycanej chęcią ucieczki z tego miejsca, w którym straciła rodziców i gdzie Gniewomir dotykał ją a potem…
Ból przemieniła na siłę do wędrówki. Nie bez powodu pobrzmiewał nad nią pierwszy człon imienia Jar — oznaczający siłę. Jeszcze tylko odzyskać mir. Odzyskać spokój. Odzyskać siebie. Nie, nie będzie o tym myśleć. Wspomnienia burzyły jej myśli, zakłócały rytm serca. Zemsta? Przez chwilę poczuła takie pragnienie. Chciała zwołać krewnych, powiedzieć o wszystkim, niechby wykonali wyrok na Gniewomirze, za to, co zrobił. Dobromiła jednak ostudziła jej zapędy.
— Zemsta nie przyniesie ci spokoju. Poza tym przysporzy ci wrogów. Gniewomir stał się teraz wielkim bohaterem. Powiadają, że stanął on w obronie wiary przodków, a twój ojciec gościł w swojej chacie wichrzyciela, który przyszedł tu, by głosić coś obcego, niebezpiecznego dla nas. Niewiadomo czy i przeciwko nam nie obróciłoby się to wszystko. Gniewomir jest dla nich teraz wielkim obrońcą przyjętego porządku. Obrońcą osady. A twój ojciec człowiekiem, który złamał słowo, i który przyjmował pod swoim dachem zdrajcę naszej wiary, wiary przodków naszych.
— W takim razie odejdę — postanowiła Jaromira — nie mogę zaznać spokoju ani na chwilę. Widzę mego ojca dławiącego się własną krwią, matkę nie mogącą przedrzeć się przez ścianę ognia, wędrowca przebitego mieczem i siebie na tej ziemi, tamtej nocy, sponiewieraną… A tak kiedyś kochałam Gniewka, a teraz go nienawidzę! Zawsze już się tak będę czuła, wszystko zniszczone…
— Tylko młody człowiek tak mówi — zauważyła Dobromiła.
— Jak? — zdziwiła się Jaromira nie znajdując zrozumienia u ciotki.
— Że zawsze się będziesz tak rozpaczliwie czuła. Nic na tym świecie nie jest na zawsze! Jedyną stałą rzeczą jest zmiana. Człowiek jest jak kropla wody. Ciągle się zmienia pod wypływem tego, co go spotyka. Jak kropla wody. Kiedy jest za ciepło zmienia się w parę wodną, kiedy za zimno — w sopel lodu. Gniewko tak dorastał. Nigdy w jego życiu nie było równowagi — złotego środka. Jako dziecko miał wszystko, czego zapragnął, był oderwany od życiowych smutków, jakby się unosił nad ziemią, a potem nagle twój ojciec odmówił mu twojej ręki. Odrzucenie zmienia ludzi w sopel lodu, który przebija potem serca innych ludzi na wylot. Woda jest najlepsza, kiedy nie jest ani za ciepło, ani za zimno, zachowuje wtedy właściwości, które dają ludziom siłę, bo mogą ją pić. A kiedy już nadejdzie kres, ostatnia kropla pada na ziemię; wsiąka w nią, ale nie znika, daje początek nowemu życiu.
Jaromira wysłuchała Dobromiły, ale nic nie odpowiedziała. Czuła żal, że ciotka zamiast ją zrozumieć mówi o jakiejś kropli, która się zmienia. Nic z tego nie zrozumiała. Czy ciotka chce usprawiedliwić czyn Gniewka?! Rozpacz i niepokój, w którym trwała, odbierały jej rozum. Nie potrafiła być teraz ani dzielna, ani roztropna. Chciała po prostu opuścić to miejsce, które przyniosło jej tyle cierpienia. Ucieczka. To był jedyny pomysł na dalsze życie. I nadzieja, że odnajdzie jeszcze spokój duszy, z pomocą Wojciecha, który udzieli jej chrztu.
Słońce chyliło się ku zachodowi rzucając krwawe światło na szczyty gór, które Jaromira zostawiła za sobą. Kierowała się na północ. Kiedy zdoła dotrzeć nad morze, do Gdanca? Tam Wojciech nawracał do nowej wiary ludzi — dawał im chrzest, polewając ich głowy czystą wodą. Zmywał z nich cały brud tego świata. Tego właśnie pragnęła. Po długiej wędrówce, usiadła na poboczu drogi, rozwiązała węzełek z chlebem, zjadła ostatnie okruchy, wypiła ostatnie krople wody. Co może zrobić, jeśli czasu cofnąć nie można? Poddać się? Iść do Welesa po magiczne zaklęcie zemsty. Upaść? Nie. Jaromira nie chciała tego. Musi tylko iść dalej, tylko iść dalej…
Po raz kolejny przeżywała to wszystko w pamięci, aż w końcu fizyczne zmęczenie wyzwoliło ją od duchowej męki. Pokrzepiona chwilowym odpoczynkiem już miała ruszyć w dalszą drogę, kiedy poczuła podmuch od strony lasu, poruszenie gałęzi drzew, tętent końskich kopyt. Z naprzeciwka toczył się drogą wóz a obok jechało kilku zbrojnych na koniach. Przeraziło ja to. Była tu zupełnie sama bez mężczyzny, który by jej towarzyszył i ją chronił. Od razu myśli przyniosły wspomnienie Gniewomira. Nigdy, nigdy już nie chciała przeżyć czegoś podobnego. Szybko uskoczyła w bok, skryła się w leśnych gęstwinach. Postanowiła jednak dalej iść przez las, mimo przestróg ciotki. Bardziej się bała teraz ludzi niż leśnego Licha i gęstego szpaleru drzew. Minęła zagajnik na chwilę zatrzymała się, by odpocząć, a zanim zapadł całkowita ciemność zjadła z niskich krzewów jagody, napiła się wody z leśnego strumienia, a potem wspierała się na jedną z wyższych gałęzi drzew, by na niej zasnąć — bezpiecznie spędzić noc. Las pełen był dzikich zwierząt gotowych rozszarpać człowieka dla kawałka mięsa. Licho nigdy nie spało. Jaromira z dzieciństwa dobrze pamiętała opowieści o tym demonie, który przynosił nieszczęście, a wędrowcom plątało drogi tak, że gubili się i na zawsze zostawali w leśnych gęstwinach, a kiedy już byli bliscy śmierci przychodziła po nich przeraźliwie wychudzona kobieta w łachmanach, z jednym okiem. To było Licho…
O świcie coś gwałtownie wstrząsnęło drzewem. Jaromira wyrwana ze snu, wpółprzytomna, straciła czujność, niedostatecznie mocno uchwyciła się gałęzi i spadła w dół, boleśnie, uderzając plecami w ziemię. Zamknęła oczy. Nad sobą usłyszała ryk niedźwiedzia. Stał na dwóch tylnych łapach a przednimi uderzał w drzewo. Otwarta paszcza obnażyła długie kły. Nagle przestał uderzać w drzewo. Padł na cztery łapy i zaczął zmierzać w kierunku Jaromiry. W mgnieniu oka zerwała się i usiłowała wspiąć się na kolejne drzewo. Ból rozdzieranej skóry nogi spowodował, że puściła gałąź, której chwile wcześniej się uchwyciła i runęła na ziemię. Rezygnacja opanowała jej ciało i ducha. Wiedział już, że to koniec. W tym momencie przeciągły skowyt zwierzęcia rozciął leśną przestrzeń na pół. Wielki łeb niedźwiedzia uderzył w nią i legł na jej piersi całkiem nieruchomo, bezwładnie. Jaromira czuła, że jej ciało zanurza się w gorącej cieczy; otworzyła oczy. Przed sobą zobaczyła łeb niedźwiedzia z wbitym między jego oczy toporem. Niedźwiedź broczył krwią, która wpływała na jej piersi. Nagle jakieś ręce zdjęły z niej ciężar zwierzęcia i odrzuciły go w bok.
— Żyjesz? — głos mężczyzny, który się nad nią pochylał był wesoły, jakby przed chwilą zdarzyło się coś śmiesznego, jakiś drobny żart, igraszka z większym misiem, wprawiła tego nieznajomego wędrowca w rozbawiony nastrój.
Jaromira skinęła tylko głową.
— Widzę, że niedźwiedź rozerwał ci skórę na nodze.
Mężczyzna świsnął w powietrzny mieczem, odcinając sobie fragment koszuli i obwiązał nim ranę Jaromiry tak, by zatamować krew. A potem chwycił ją, podniósł do góry i na rękach niósł przez las.
— Trzeba było mniej ucztować, bo coś mi ciężko ciebie nieść — żartował dalej mężczyzna, — ale dam radę. W końcu zamierzałem iść do karczmy przez las, żeby mieć bliżej niż drogą. No i mam, cłom chciał. Bliżej, ale ciężej. Ale ty się nie martw się, nie umrzesz, jeszcze będziesz się śmiać. W końcu zwą mnie Sulirad. Jaromira dobrze wiedziała, co znaczy suli — obiecywać, a rad — radość. Imię Sulirad oznaczało człowieka obiecującego radość. Jaromira wyczerpana minionymi zdarzeniami zamknęła oczy i oparła głowę na ramieniu Sulirada. Chciała wierzyć w tę obietnicę pobrzmiewającą w imieniu nieznajomego.
**
Jaromira ocknęła się w ciemnej izbie. Zza ściany dochodził do niej gwar rozmów, rubasznych śmiechów, pisków kobiet, śpiewów, kłótni, brzęk kufli piwa i uderzenie kości o drewniane stoły.
Nad dziewczyną pochylała się starsza już kobieta. Przebywała ranę na nodze Jaromiry. A kiedy zobaczyła, ze ta otworzyła oczy uśmiechnęła się dobrotliwie.
— Miałaś, dziewko dużo szczęścia. Coś ty sama w lesie robiła? Dobrze, że stały bywalec naszej karczmy ci życie uratował. Sulirad to dobry chłopak, ale uważaj na niego. To wesołek, niestały w uczuciach, szuka przygód i sam chyba nie wiem, czego chce. Jak wyzdrowiejesz ruszysz w swoją drogę, gdziekolwiek tam zmierzasz, ale radzę ci nie podróżuj w sukni, dam ci spodnie I koszulę mego męża, włosy ci obetnę, chociaż piękne są I w przebraniu chłopaka możesz bezpiecznie ruszyć dalej?
— Dzięki ci, pani… -wyszeptała Jaromira.
— Jaka żem tam ze mnie pani! — roześmiała się pulchna kobieta — Jestem karczmarzowa. Przywykłam do tego miejsca, ale prawda taka jest, że karczma to przybytek wszystkiego zepsucia. Biesów nie trzeba nawet, żeby stąd całe złodziejstwo, gwałty, zdrady i zabójstwa rozpleniły się na wszystkie świat, ech…, Idę piwo rozlać… — machnęła ręką z rezygnacją — a ty się posil i popij, tu ci przygotowałam pałkę kurczaka, chleb i wodę.
Ledwie Jaromira zjadła przygotowany przez karczmarzowa posiłek do izby, w której miała łoże wszedł Sulirad. Postawny był, szeroki w barach. Miał bystre, niebieskie oczy, uśmiech serdeczny dołek w silnie zarysowanej brodzie, brązowe włosy do ramion, potargane wiatrem. Pachniał mocno piwem, oczy mu lśniły, niezdrowym, pijanym blaskiem. Usta rozciągnął w uśmiechu, usiadł na łóżku, całkiem blisko Jaromiry. Za rękę ją chwycił I do usta przycisnął.
— O, jesteś już zdrowa, moja piękna. Włosów takich jak twoje nigdzie żem nie widział. Wszędzie jasne jak zboża, a twoje czarne, lśniące — dotknął ich i obracał w palcach.
— Zostaw, proszę — rzekła Jaromira.
Sulirad cofnął rękę. Przestał się uśmiechać.
— Opowiedz mi o sobie. Coś w lesie robiła?
— Idę do Gdani. Tam podobno przebywa Wojciech, który ludzi do nowej wiary przez chrzest przygotowuje.
— A co to chrzest.
— Wodą się zmywa dawne grzechy a serce otwiera na Jezusa.
— A któż to?
— Nauczyciel miłości bliźniego. Kazał kochać swoich nieprzyjaciół…
— To ktoś mi rodzinę w wiosce spalił a ja kochać go mam, czy ja dycht głupi mam być?
Jaromira zamilkła.
— Chodzi o to by zła do zła nie dokładać. By powstrzymać falę zła stawiając tamę dobrem.
— Wiesz, co piękna ty jesteś. Głos masz jak strumyk w lesie, mógłbym go słuchać przez dzień cały, aż do nocy. Piękna moja, chyba się ożenię z tobą. Do grodu pobliskiego cię zabiorę. Nie musisz w dalszą drogę ruszać — Suliriad rękę wyciągnął ponownie i znowu palce zanurzył we włosach Jaromiry. Oczy mu się roziskrzyły, lśniły dziwnym blaskiem w zapadającym półmroku. Drugą dłonią dotknął ust młodej kobiety, rozchylił jej wargi. Nagle przylgnął do nich swoimi ustami. Język głęboko w jej usta włożył, dłoń z włosów przeniósł na pierś, pieścił mocno nie zważając na opór. Jaromira odepchnęła go z trudem. Pobladła mocno i oddychała ciężko, a łzy zaczęły jej do oczu napływać. Mężczyzna był piękny jak młody bóg, krzepki, wesoły, życie jej uratował. Ale dla niej już było wszystko skończone.
— Nie bój się mnie. Ożenię się z tobą, piękna moja, jak masz na imię?
— Jaromira.
— Silna, pełna spokoju — rzekł miękko, niskim głosem.
— Spokój mój utraciłam i do Gdanca idę, by go odzyskać. A po tym, co się stało ślubu już nigdy nie wezmę…
— Boisz się dotyku. Wiem, co musiałaś przeżyć — spojrzał na nią poważnie, a oczy mu z błękitu przeszły w ciemny granat — ja nie z tych, co na siłę muszą kobietę brać — wszystkie by ze mną poszły, ale ja nie każdą chcę. Zostawię cię teraz. Rano pomogę ci bezpiecznie dojechać do pobliskiego grodu, a tam każdy z nas ruszy w swoją stronę.
Jaromira kiwnęła głową i przymknęła oczy. Sulirad wstał. Wyszedł z izby cicho zamykając za sobą drzwi.
**
Następnego dnia Jaromira z trudem stawiała pierwsze kroki.
— Nie dasz rady wyruszyć w drogę. Zostań z nami. W zamian za pomoc w kuchni dam ci jedzenie, wodę i spanie.
Jaromira przyjęła z wdzięcznością propozycję karczmarzowej. Sulirad tymczasem konia osiodłał i szykował się do dalszej drogi.
— Dokąd pojedziesz, co będziesz robił? — Zatroskała się Jaromira przed jego wyjazdem.
— Jestem jak liść dębu na wietrze. To tu to tam. Tam gdzie, kto walczy przeciwko komuś ja mu pomagam zwyciężyć — sakiewkę z dukatami za to dostanę, nocleg, piwo w karczmie, dziewki mnie pocieszą w samotne, ciemne noce, a potem dalej w drogę. A ty za uratowanie życia winna mi buziaka na drogę.
Jaromira ani drgnęła. Oczy spuściła.
— Jedzenie ci w podzięce uszykuję — zaproponowała.
— Buziaka chcę, to jest prawdziwy pokarm dla ust — roześmiał się serdecznie Sulirad — widząc jednak wahanie Jaromiry — dodał — w policzek mnie pocałuj. Wystawił twarz czekając na usta Jaromiry, a kiedy zbliżyła się, by go w policzek pocałować, on błyskawicznie odwrócił twarz tak, że jego usta do jej ust przylgnęły.
— Udało się skraść ci pocałunek. Jeszcze się zobaczymy, bywaj, Jaromiro.
Spiął konia i pogalopował w nieznaną przestrzeń. Kurz wzbił na piaszczystej drodze. A kiedy pył opadł nie było już go widać. Przed Jaromirą rozpościerała się w ciszy długa, kręta droga, którą i ona miała nadzieję wkrótce wyruszyć dalej, na północ.
**
Biesy mieszkają na dnie kufla. Kto pije do dna jest zgubiony! Tak mówiła karczmarzowa. Jaromira przez kolejne dwa miesiące słuchała jej słów, bowiem wyruszyć dalej nie mogła. Rana na nodze okazała się głębsza i boleśniejsza niż sądziła na początku. Ale i tak w porównaniu z raną w myślach, sercu, duszy — była niczym. Jaromira, mimo że silna i pogodna, nocami płakała budząc się ze snu o swoich rodzicach. O sobie starała się zapomnieć. Tylko brak myśli, o tym, co zrobił Gniewomir przynosiło ulgę. Praca przynosiła zapomnienie.
Drogą szli Karna i Gołek. Aż do karczmy zaszli. Jeden i drugi mówił, że życie bez żartów to jak podróż bez gospody. Ani odpocząć się bez tego nie da, ani przeżyć. Karna nie miał ręki, Gołek nie miał nogi. Przyjaźnili się od czasu wyprawy wojennej przeciwko Niemcom. Starzy byli teraz, sędziwi, ale mimo wieku i przeżyć ciężkich, dobry humor nigdy ich nie opuszczał. Pili bez umiaru piwo, a wtedy żartobliwy uśmiech na ich twarze szybko wracał. Karna mówił, że lewa ręką Gołka to jego ręka, a Gołek mówił to o prawej nodze Karna, że to jego noga. Ot, po prostu zamienili się kiedyś na nogę i rękę, i tak się przez lata uzupełniają. Jaromirę bardzo polubili i do karczmarzowej zawsze mówili, że piwo może im tylko Jaromira nalać. Jaromira ośmielona ich serdecznością i wiekiem sędziwym, wspomniała im kiedyś o Jezusie. Ale jeden i drugi śmiechem wybuchł. Karna powiedział, że szkoda, że go nie poznał, bo by mu na pewno noga odrosła, gdyby go tylko spotkał, a Gołek na to, że jemu ręka by odrosła. Jaromira więcej już nie wspomniała o Jezusie, bo nie chciała się na drwiny narazić. Przychodziła, piwo nalewała, przynosiła mięso z kaszą. A oni dziękowali i śmiali się, że dobrze, że to nie karczma Jezusa, tylko karczmarzowej, bo u niego to by tylko chleb i wino dostali, a tak kasza jest, i mięso, i piwo. Tyle im tylko w życiu trzeba było. Jaromira im kiedyś powiedziała:
— Człowiek nie tylko po to żyje, żeby jadł i pił, ale żeby Boga chwalił.
— A my chwalimy naszego Światowida — odrzekli zgodnie.
— A ja to czekam aż Weles po śmierci mi nogę odda — zaśmiewał się Karna.
— A mi rękę — dodawał Gołek.
I taka to była z nimi rozmowa.
— Nie gadaj do nich — napominała Jaromirę karczmarzowa. Oni to tylko chcą napić się, najeść i pośmiać, a nie o Jezusie gadać. Na języki cię tylko wezmą I obśmieją. Im to bliżej do biesów, czartów a wyglądem gorsi od strzygoni., bo nawet zębów nie mają, ech tam — karczmarzowa machnęła ręką — idę piwa nalać. Jaromira polubiła swoje obowiązki. Gotowała strawy, a każdy chwalił jej talent kulinarny. Sekret tkwił w przyprawach, które dodawała do mięs i zup. Lubczyk, zioła, pieprz, wino. To wszystko nadawało niepowtarzalny, wyjątkowym smak potrawom. Najlepszy gotowała barszcz, kwaśnicę i żur. Wszyscy chętnie jedli. Wszyscy zachwalali. Wieść o tym szybko się rozeszła i karczmarzowa i jej mąż dzięki Jaromirze mieli jeszcze więcej wędrowcze, którzy chętnie odpoczywali w progach ich przybytku. Propozycja właścicieli karczmy, by została i zapracowała na swój wikt i opierunek posługując w kuchni okazała się zbawienna. Napatrzyła się w tym czasie i nasłuchała, co niemiara. Nie miała do tej pory pojęcia o tym jak mężczyźni spędzają czas. Piwo pili strumieniami, chętnie grali w kości, a po kątach chichotały im dziewki na kolanach, które obmacywali i całowali gwałtownie, a potem szli na górę, do jednego z pokoi wynajmowanych przez karczmarza. Śmiechy, śpiewy, a czasem I rozróby, kiedy miecze szły w ruch i jeden drugiemu był gotowy obciąć łeb, byleby jego było na wierzchu. Jednego wieczoru, kiedy Jaromira szła piwa gościom dolać, jeden ze starych bywalców pociągnął ją za rękaw sukni.
— Usiądź tu i opowiedz o sobie. Co tu robisz w tej karczmie? Nie wyglądasz na te, które tu stale bywają. A córką karczmarzy przecież nie jesteś.
— Na chwilę tylko się tu zatrzymałam. Na północ chcę iść. Ale ta chwila się przedłużyła powodu mojej choroby.
— A, po co na północ, czemu tu nie zostać, gdzie wesoło? Karczma to miejsce, dzięki któremu można pokonać wędrówkę przez życie. Można się napić, najeść i zabawić.
— Ja chcę prawdziwego pokarmu, po którym człowiek głodny nie jest. A tu każdy się napije, naje i zabawi, a za chwilę znowu głodny jest i nudno mu, bo czuje przesyt rozrywki.
— A, jaki to pokarm prawdziwy niby jest? — zapytał starzec.
— Jezus ten pokarm daje… -Zaczęła tłumaczyć Jaromira, ale widząc gniew na twarzy gościa, zamilkła na chwilę.
— A, kto to ten Jezus? Karczmę prowadzi na północy?
— Nie. On ukrzyżowany został, ale z martwych wstał, by być naszym pasterzem i prowadzić nas do spokoju, dobra, jasności…
— Najważniejsze są święte drzewa dziecino, one i wytchnienie ci dadzą, spełnienie życzeń i drogowskazem będą. Jakiś mężczyzna zamęczony na śmierć, który się ożywił swoją mocą nadprzyrodzoną, hmmm, w sumie to i Perun, by tak potrafił. Co jakiś czas jakiś wędrowny gawędziarz chodzi od grodu do grodu i gada o tym umęczonym człowieku, co to potem z martwych wstał, niech gadają, dla nas i tak najważniejszy zostanie święty dąb! A w karczmie się napijesz i wzmocnisz! Nie ma drogi bez karczmy!
— Nie ma drogi bez Jezusa. A modlitwa jest moją karczmą — odparła Jaromira, a kiedy to mówiła biła od niej pewność, zdecydowanie i spokój.
Karczmarzowa z daleka widząc wściekłość narastającą u stałego bywalca szybko Jaromirę do siebie przywołała?
— Uważaj, Jaromiro, ukryj swe myśli, bo oni tutaj jak liście Świętego dębu. Nie każdy taki łagodny i żartobliwy jest jak nasz stały bywalec. Inni to tacy są, że kto przeciwko im korzeniom mówi — gotowi zabić. A, że coraz to jakiś wędrowiec gadający o jakimś Jezusie się u nas zatrzymuje, to od razu wyczuleni się zrobili. Niejeden już żywy stąd nie wyszedł. Posiekani w drobny mak, ech biesy na dnie kufla mieszkają. A oni wszyscy do dna piją. Pokochałam cię jak córkę, której nigdy nie miałam, ciężko się rozstawać będzie, ale dla ciebie bezpieczniej jak dalej ruszysz w drogę. Przygotuję ci mięsie ubranie, kaptur, konia I miecz. Zapracowałaś uczciwie na to wszystko. I jeszcze jedno, chodź — karczmarzowa zaprowadziła Jaromirę na pieńka, na którym zwykle karczmarz drwa rąbał na palenisko.
— Kładź swój warkocz.
Jaromira uklękła i włosy położyła na pniu, a karczmarzowa zamachnęła się toporem. Czarny, lśniący warkocz padł na ziemię, a Jaromira poczuła jak łzy potoczyły się jej po policzkach. Czuła, że to jest koniec jej starego życia. Ale też początek nowego.
— No, teraz, jak kto twoich piersi nie zobaczy, pomyśli, że chłopak ładny jak dziewczyna. Bezpieczna będziesz.
— Dzięki ci — szepnęła poruszona Jaromira. Długo trwała w uścisku karczmarzowej, a potem oderwała się nagle i zdecydowanie od kobiety.
Wsiadła na konia i galopem ruszyła w dalsza drogę, by nie było czasu na łzy i wahanie.
**
— Gdzie ona jest?!
Dobromiła usłyszała ryk okropny zaraz po tym, kiedy drzwi od jej chaty kopnięciem zostały wyrwane razem z futryną.
Widząc Gniewomira przed sobą aż zamarła ze strachu. Gniewomir teraz całą wieś miał za sobą. Przekonał wszystkich, że ojciec Jaromiry to zdrajca, który chciał obcą wiarę do osady sprowadzić. Wichrzycieli gościł pod swoją strzechą. Słowa nie dotrzymał, a Jaromirę za żonę obiecał Gniewomirowi. Dziewka zdradliwa uciekła niewiadomo dokąd. Ale on Gniewomir ją odnajdzie.
— Ona jest moja, rozumiesz?! Dwa ciała raz złączone na zawsze do siebie należą! Gdzie ona jest?! Była u ciebie, mówili mi!
— Tak, ale w drogę ruszyła.
— Dokąd?!
— Na północ… -wyszeptała przerażona Dobromiła widząc nad sobą wzniesiony topór Gniewka.
Słysząc to wściekły mężczyzna opuścił chatę.
**
Jaromira była już od wielu dni w drodze. Mijała ludzi transportowanych w klatkach jak bydło. Snuły się ponure pochody poddanych pozbawionych rąk, dłoni, języków, z wypalonymi oczodołami. Do tej pory żyjąc spokojnie w swojej osadzie, a potem chroniona przez karczmarzową przed najgorszymi obrazami, żyła w nieświadomości, nie wiedząc ile okrucieństwa, gwałtowności, nieludzkich tortur jest na świecie. Mijała grody, osady, lasy, co jakiś czas odpoczywając. Przy jednym z takich postojów usłyszała znajomy głos.
— Znowu się spotykamy, piękna Jaromiro. Poznałem cię od razu mimo stroju męskiego, po oczach głębokich jak studnie i tym uśmiechu, który, kiedy tylko się pojawi jest jak najbłękitniejsze niebo, skryte za chmurami smutku. Co się stało z twoimi pięknymi włosami? Ale w krótkich też piękna nadal jesteś. Oczy cię zdradzają, że jesteś kobietą. Takich oczu jak gwiazdy nie ma żaden mężczyzna. Lśniące, wilgotne, głębokie. Tylko ty takie masz oczy, Jaromiro.
Dziewczyna podniosła wzrok w górę. Znajomy był ten głos, ale w pierwszym momencie nie poznała mężczyzny, który tuż przy tym samym strumieniu zatrzymał się, by konia napoić.
Piękny był to młodzieniec. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach, z włosami jasnymi jak zboże, długimi do ramion, oczami niebieskimi rozświetlonymi wesołymi iskrami i głębokim dołkiem w męsko zarysowanej brodzie.
— Sulirad! — Jaromira nie potrafiła ukryć radości, że znowu go widzi.
— A jakże, mówiłem, że się spotkamy. Dalej na północ?
— Tak.
— Możemy razem jechać przez jakiś czas, aż nas inne drogi nie rozdzielą — zaproponował Sulirad.
— Dobrze — zgodziła się Jaromira.
Mijali osady i grody, leśne drogi, pola pełne zbóż, łąki po brzegi wypełnione polnymi kwiatami. Smagał ich deszcz, suszyło poranne słońce, ognisko rozgrzewało w ciemne noce.
— Pocałuj mnie, piękna Jaromiro i zostańmy razem w najbliższej osadzie. Porzuć te myśl o północy, na której nie wiadomo, co cię czeka — Sulirad ujął twarz, Jaromiry w swoje dłonie i szybko, by nie dać jej czasu na opór czy wahanie, pocałował ją mocno w usta. Jaromira odwzajemniła pocałunek. Przylgnęła do niego, ale nagle rozpłakała się, głośno łkając.
— Nauczę cię nie bać się dotyku. Nie musimy się spieszyć… -Zapewnił Sulirad.
-Nie...Wszystko skończone dla mnie...Jedynie moc wiary może mnie uleczyć…
— Co się wydarzyło w twej osadzie?
Jaromira opowiedziała Suliradowi o przygotowaniach do swaćby z Gniewomirem, o nocnej wizycie wędrowca, o jego opowieści o Jezusie, o zbrodni Gniewomira, który zabił gościa, jej rodziców, a ja samą zniewolił.
— Ja też straciłem rodzinę. Naszą osadę podpalili Germanie. Mówili, że jesteśmy jak psy I mogą nas zabijać. Tamtej nocy tylko kilku chłopców, w tym ja, ocalało, bo byli na swoim pierwszym polowaniu, poza osadą. To, co było, tego już nie ma. Nie ma też jutra. Jesteśmy jak liście na wietrze. Ale liście świętego dębu.
— Jest coś jeszcze więcej, coś ponadto to wszystko, słyszałam to w opowieści wędrowca i czuję to, że tak jest…
— Przytul się do mnie i zaśnij… — Powiedział Sulirad otaczając Jaromirze ramieniem.
**
— Chora jesteś? — Sulirad zatrzymał konia, zeskoczył z siodła i podszedł do Jaromiry, która zsunęła się ze swojego konia na ziemię, słaba, blada. Torsje nią wstrząsały raz po raz i wymioty szły z niej nieprzerwanie.
— Zatrute mięso było, które minionej nocy piekliśmy na ogniu? Ale to I ja byłbym chory.
— Jedź dalej, beze mnie, spowolnię ci tylko drogę…
Sulirad pomógł Jaromirze usiąść w siodle.
— Jedźmy, może ci będzie lepiej… — Z nadzieją w głosie rzekł Sulirad.
Jaromira czuła się jednak coraz gorzej. Wymioty nie ustawały. Bladość dziwna na jej twarz wystąpiła. Zmęczenie nie do pokonania.
— Wjedźmy las. Zawiozę cię do Wolanty. To kobieta, która wie wszystko. Ona jest uzdrowicielką. Potem pojadę do mojej osady, muszę upewnić się, że brat mego ojca, który po jego śmierci mnie przygarnął jest bezpieczny. Wiele lat temu wiele krzywd mieszkańcy osady doznali od Gerona, a potem od ludzi Hodona. Każdy się cieszył, kiedy umarł germański Geron. Za bydło nas uważał. A do tego wałczyć nie potrafił oko w oko tylko za plecami knuł. Na ucztę sprosił naszych trzydziestu wodzów i otruł ich. Jeden wielmoża zdołał uciec i o wszystkim opowiedział swoim. Jakiś czas potem Geron siedmiuset naszych ściął. Chciałyśmy bardziej poddani mu byli. Wyłupywał oczy, języki wyrywał, nabijał głowy na pale. Ale jego następca Hodona nie okazał się lepszy. Ale pod Cedynią ich pogromiliśmy Jednak do końca wybić ich trzeba. Dla bezpieczeństwa naszego. Potem Wachman nam zagrażał. Do walki trzeba być gotowym cały czas. Pojadę zobaczyć, czy moja osada jest bezpieczna a potem wrócę po ciebie. Jaromira skinęła lekko głową, na znak, że słyszy słowa Sulirada, chociaż była zbyt słaba, by mu odpowiedzieć. Piaszczystą drogą zmierzali w kierunku lasu, który wznosił się przed nimi w zapadającym mroku, niczym czarna, nieprzebyta twierdza.
**
Pojechali w głąb lasu. Pomiędzy drzewami lśniła srebrna wstążka strumienia. Krople tryskały w górę. Wodne rusałki pluskały się z radością rozpryskując strumyk we wszystkie kierunki. To był znak, że w dobrym kierunku jadą. Im dalej w las, tym coraz więcej dziwnych znaków świadczyło, że zbliżają się do chaty wiedźmy.
— Czuję, że nie minie nas spotkanie z Leszym i Dobrochoczym — rzekł półszeptem Sulirad. Jaromira go jednak nie usłyszała. Leszy był panem lasu i żyjących w nim zwierząt. Tymczasem przy siódmym drzewie czekał na nich Borowy. Jego skóra przypominała korę, zaś poszczególne części jego ciała upodobniały się do rozmaitych elementów leśnej przyrody. Mógł wcielić się w wilki, niedźwiedzie oraz sowy. Borowy dobrze umiał naśladować odgłosy tych zwierząt. Co więcej, był też w stanie wydawać dźwięki przypominające wichry? To wszystko sprawiało, że był w stanie dobrze zakamuflować się w leśnych odmętach. Sulirad zatrzymał się i zasiadł z konia. Po jego lewej stronie pohukiwały sowy, a po prawej wyły wilki. Stracił orientację, nie wiedział teraz, w którą stronę pójść. Pozostała teraz tylko nadzieja w spotkaniu, Dobrochoczego. Oby tylko nie przejął ich Leszy. Tak jak Leszy był przede wszystkim panem leśnej fauny, tak Dobrochoczemu bliższa była flora. Dobrochoczy był dobrym duchem zamieszkującym lasy, który miał moc upodabniania się do drzew. Z tak doskonałym kamuflażem Dobrochoczy mógł przyglądać się dokładnie osobom przemierzającym las, swym gościom, po to by w razie konieczności odpowiednio zareagować. W przeciwieństwie do kapryśnego i czasem złośliwego Leszego, Dobrochoczy był raczej przyjaźnie nastawiony do ludzi. Nie zmienia to faktu, że obaj strażnicy lasu byli przede wszystkim surowymi sędziami, nagradzającymi za dobro i karzącymi za zło bądź zaniedbania. Borowy w zależności od swej woli mógł ochronić człowieka przed dzikimi zwierzętami bądź też wydać go na żer. Leszy był demonem niesłychanie niebezpiecznym i zmiennym, przez co ludzie bali się go. Ludność zdawała sobie sprawę z tego, że zapuszczenie się w leśne odstępy może zakończyć się fatalnie, gdyż kapryśny pan lasu łatwo może wyprowadzić człowieka na manowce, doprowadzając w ten sposób nawet do jego śmierci. Żeby ugłaskać opiekuna zwierzyny leśnej, ludzie składali mu ofiary ze zwierząt domowych oraz plonów. Sulirad nie miał jednak nic przy sobie, czym mógłby obłaskawić Leszego. Dobrochoczy mógł roztoczyć opiekę nad pokrzywdzonymi i zagubionymi. Za pomocą swych kończyn przypominających gałęzie mógł przenieść rannego w bezpieczne miejsce bądź zbłąkanego wędrowca wyprowadzić do wyjścia z lasu. Mało który demon czynił jednak wyłącznie dobro, przez co i spotkanie z Dobrochoczym mogło przybrać niebezpieczny dla człowieka obrót. Na nieuczciwych niegodziwców duch ten mógł zesłać groźne choroby albo nawet śmierć. Wszystko to jednak w ramach utrzymywania leśnego ładu, który trwał niezmiennie, mimo upływającego czasu. Ludzie szanowali Dobrochoczego, przez co składali mu ofiary z chleba i soli, chcąc podziękować mu za gościnę. Sulirad czuł obecność Dobrochoczego. Z pewnością widok bladej, nieprzytomnej Jaromiry przyczynił się do tego, że Dobrochoczy wskazał im właściwą ścieżkę I zatrzymał Leszego, by ten nie zakłócił ich wędrówki. Jednak Sulirad wiedział, że nie może tak do końca czuć się bezpieczny. Musi zachować czujność. Słudzy Welesa kryli się w każdej szczelinie, pękniętej korze, porzuconych norach, w nieprzyjaznej ziemi.
Szepty, pohukiwania, poruszenia drzew — wszystko zdawało się nagle ożyć i dawać znaki lub ostrzegać przed dalszą drogą. Jakby las magicznie ożył i strzegł spokoju Wolanty, nie chcąc do nie dopuścić żadnych wędrowców. Sulirad podejrzewał, że za tym wszystkim czai się Weles. Podziemny bóg magii.
Ptaki zrywały się z drzew, łamały się gałęzie nad ich głowami I spadały tuz przed nimi, jakby na przestrogę, żeby się cofnęli. Pohukiwania sowy zewsząd dochodziło, mimo że wieczór był dopiero. Nietoperze latały nisko nad ziemią, szeleściły mchy, paprocie szumiały jak szept.
— Nie jedźcie dalej, nie jedźcie, nikt nie ma prawa wstępu do naszej Wolanty.
Sulirad nie zważał na szepty, na spadające gałęzie, na złowrogi trzepot skrzydeł nietoperzy, pohukiwania sowy, przeciągłe wycie wilków w oddali. Wiedział, że tylko odwaga może ich teraz uratować. Nie mogli pokazać lęku. Jaromira była wpółprzytomna. Nie czuła, więc strachu. Nie wiedziała gdzie jest ani co się z nią dzieje. Nie musiała się pilnować, by strach jej nie sparaliżował. Sulirad miał ciężej. Słabość rozzuchwali dzikie bestie czyhające na nich za każdym drzewem. Przy najmniejszym odruchu ucieczki, przy najmniejszym przyspieszonym biciu serca, przy najmniejszym zapachu strachu, ich wyczulone nozdrza poruszające się szybko jak skrzydła motyla, gotowe były wyszeptać słowa: braci ich, a wtedy stado dzikich, rozwścieczonych strzyg rzuciłoby się na nich, wyrwało serca, poszarpało je, rozkrwawiło, rozpłatało, a potem włożyłyby im z powrotem do piersi pozostałe strzępy ich serc i udawały, że nic się nie stało. „To nie my. My nic nie robimy. Chronimy tylko naszą panią. Wolanta chce mieć spokój. Walanta nie chce gości. Idźcie do Satani — ona mieszka po przeciwnej stronie lasu. Sulirad dobrze wiedział, że Satania nie uzdrawia. Daje władzę, bogactwo, daje trucizny, zabija, niszczy, ale nie uzdrawia.
— Odwaga będzie moją obroną! — krzyknął Sulirad, aż jego głos odbił się echem od drzew. Szumy, szelesty, szepty ustały momentalnie. Ucichł skowyt wilków, pohukiwanie sowy. Droga dobiegała końca.
Drzewa się przerzedziły, aż przedostali się na zalaną czerwonym światłem zachodu polanę. Na jej krańcu stała drewniana chata. Sulirad zatrzymał konia. Zeskoczył na ziemię I wziął na ręce Jaromirę. Kopniakiem otworzył drzwi.
— Ona potrzebuje pomocy!
— Połóż ją tu — z cienia wyszła stara kobieta. Jej czarne długie włosy nieomal sięgające do ziemi poprzeplatane były pasmami siwizny. Twarz miała pomarszczoną, usta mocno zaciśnięte. I tylko oczy jasne, zdawały się być wiecznie młode, lśniły jak gwiazdy na czarnym, ponurym niebie. Wskazała siennik pod oknem. Sulirad położył na nim ostrożnie Jaromirę.
— A teraz wynoś się stąd. Nienawidzę mężczyzn! Przez nich tylko wojny, krew, poderznięte gardła, gwałty i pijaństwo! A kobiet się boję. Są fałszywe, podstępne, zazdrosne i mściwe!
— Nie zamierzałem zostać! Ale wrócę tu po nią. A Jaromiry nie musisz się bać, Wolanto.
— Wiem. Czuję to. Ale ty nie wrócisz. Ty jesteś Sulirad. Ty tylko obiecujesz!
— Wrócę do Jaromiry! — krzyknął odjeżdżając Sulirad, a jego głos odbił się echem od drzew i zamilkł w ciemnej głuszy leśnej.
**
— Nie jesteś chora — rzekła Wolanta, kiedy tylko Jaromira odzyskała przytomności i wróciły jej siły.
— Nie? — zapytała niepewnie dziewczyna.
— Nie musisz mi mówić, co się stało kilka miesięcy temu. Czytam w tobie jak w otwartej księdze. Nie jesteś chora. Pod twoim sercem bije drugie serce. Mdłości i słabość miną. Energia wróci. Musisz być silna. Będziesz matką. Jeszcze go nie ma, ale już jest. Przychodzi z nieba, z gwiazd, z miłości, z nadziei, z ducha, z wody, z ognia, z połączenia żywiołów. Przychodzi od Boga. Jest ze światła, soli, krwi, łez, śmiechu, z dotyku, ze słów, z milczenia, ze snu, z życia. Nawet, jeśli jesteś sama, jego Ojciec z nieba ci pomoże.
Jaromira pobladła.
— Wiem, że w gniewie poczęte to dziecię. I innego kochasz. Ale odpowiedz sobie na pytanie czy chcesz to życie stłumić, zdusić, zabić? Ja ci w tym nie pomogę. Po przeciwnej stronie lasu mieszka Satania. Ona płód spędza ziołami. Kobiety dostają krwotoku po nich. A potem do sił wracają, ale powiadają, że są takie, które I umarły po miksturach Satanii. Możesz stąd odejść i pójść do niej. Jeśli cię o świcie nie będzie — zrozumiem.
Rysy twarzy Jaromiry rozmywały się w półmroku. Przez szczeliny w oknie przeciskał się promień zachodzącego słońca, który sprawiał, że jej czarne włosy płonęły w tej chwili czerwienią. Milczała od dłuższej chwili ze wzrokiem utkwionym w najciemniejszym zakamarku izby.
— Jeśli nie chcesz tego dziecka, idź do Satiny. Ja ci nie pomogę — powiedziała w końcu Wolanta, przerywając ciszę, która zaczynała narastać I ciążyć jak głaz rozdzielający ją coraz mocniej od Jaromiry.
— Jak mogę chcieć?! Jak mogę zapomnieć, co on zrobił?! Straciłam przez niego wszystkich! Straciłam wszystko!
— Zamykają się jedne drzwi, by mogły otworzyć się kolejne. Tracimy coś, by zyskać coś ważniejszego. Nasz czas tutaj jest niczym wobec wieczności. Jesteśmy tu tylko na chwilę. Wszystko przeminie. Cierpienie przeminie. A to, co zrobisz z cierpieniem zależy od ciebie. Czy cierpienie będzie drogą do spokojnej wieczności czy do wiecznego piekła — to zależy od ciebie. Nie zaznasz spokoju dopóki nie wybaczysz. Ten wędrowiec, który u mnie doszył ostatnich chwil swego życia na tej ziemi mówił: „nie zaznasz spokoju, dopóki nie wybaczysz. Chrześcijaństwo jest religią przebaczenia. Pogańskie praktyki to pasmo nieustannych życzeń i złości prowadzącej aż do zemsty za ich nie spełnienie — powiedziała Wolanta, a w jej głosie był spokój, ale była też stanowczość.
— Jak mam zapomnieć?! — zapytała Jaromira, podnosząc wzrok na Wolantę.
— Wybaczyć to nie znaczy zapomnieć. Wybaczyć to znaczy nie odczuwać złości i pragnienia zemsty z powodu doznanej krzywdy. Wybaczyć to znaczy przemienić zło w dobro. To wieczny spokój.
— Zostanę tutaj… -Wyszeptała Jaromira — razem z moim dzieckiem… — dodała, a jej głos w zapadającej ciemności był jak srebrny strumyk w nocnym lesie. A potem, kiedy zmógł ją sen, znowu widziała wszystko, co zdarzyło się w niedalekiej przeszłości. Rozpamiętywała nawet w snach, ale już — bez rozpaczy, i bez złości.
**
Po bezsennej nocy Jaromira poszła na polanę zioła zebrać, które by jej mdłości złagodziły, a potem wróciła do Wolanty.
— Zostałaś. Inna jesteś od tych, którzy wiedźm po lasach szukają. Zostań ze mną. Nauczę cię leczenia ziołami. Będziesz mi jak córka, której nigdy nie miałam.
I Jaromira została. Dni upływały jej w leśnych odgłosach, trelu ptaków, zapachu ziół. Czasem do chaty Wolanty zawitał ktoś chory, po zioła, misternie przygotowywane przez Wolantę. Jaromira coraz częściej zbierała zioła, pomagała przygotowywać mikstury, przyjmowała chorych.
— Od zawsze jesteś wiedźmą? — zapytała któregoś dnia Jaromira, kiedy razem z Wolantą zrywała biały krwawnik.
— Nikt nie rodzi się wiedźmą. Wiedźmy, a nawet też zmory, strzygi, strzygonie biorą się z wygnania, odepchnięcia, oddalenia, osamotnienia. Wiedźmy biorą się z braku miłości, z braku przebaczenia, z niepogodzonej straty. Wiele jest wiedźm, które po różnych lasach mieszkają. Tu, w tym nieprzebranym borze, po jego drugiej stronie mieszka Satina. Pamiętam ją jako młodą, szczęśliwą dziewczynę, która tańczyła przy ognisku, wianek zakładała na głowę. Iskry ognia szły wysoko w ciemne niebo. A potem Luba, bo tak miała wtedy na imię, do lasu biegła na spotkanie z ukochanym. Ale on już był tam z inną. Stała I patrzyła na to, jak on tamtą całował w noc przesilenia letniego. A rodzice Luby swaćby z tym chłopakiem szykowali. Jednak Luba już go nie chciała. Serce miała pęknięte, rozkruszone. Ojciec powiedział, że to dla dobra obydwu rodów, że musi być jego żerną. Luba wtedy pod osłona nocy odeszła z osady. Nie była już Lubą. Luba w niej umarła. Stała się Satanią. Najgorsze czary odprawia, płody spędza, trucizny rozdaje. Wiele wiedźm miał kiedyś mężów, którzy je oddalili i nowe sobie wzięli. Odchodzą do lasu. Wszystko przemija. Tylko las jest wieczny. Umiera I odradza się. Przez wieku, aż po kres świata.
— A ty, Wolanto, dlaczego ty?
— Kiedyś na imię miałam Dobrosława. Miałam ja kiedyś męża ukochanego I sześciu synów. Wszyscy zostali zabici przez Niemców. Ciała mego męża nigdy nie odnaleziono, nawet szczątków, żadnych, które można byłoby spalić, a ja spłonęłabym razem z nim. Zostałam sama. Dlaczego Perun na to pozwolił? Dlaczego Weles znowu triumfował? Znienawidziłam wtedy wszystkich bogów I wszystkie biesy. A kiedy misjonarz tu kiedyś do mnie trafił, który o jedynym Bogu opowiadał, pomyślałam, że może on mówi prawdę. To, co dobre w naszym się zdarza pochodzi od Boga. To, co złe od szatana. A co człowiek moce zrobi? Człowiek ma wolna wole. Może wybrać, która drogę wybierze. Komu pozwoli działać w swoim życiu? Dobrosława we mnie umarła? Nie potrafiłam dostrzec sensu w swym cierpieniu. Zabrakło mi tej mądrości. Dziś wiem, ze mądrością jest zobaczyć sens cierpienia. Bez cierpienia człowiek nigdy nie doceni zwykłego szycia. Spokojnego, w którym niewiele się dzieje. Ja przestałam wtedy Wierzyc w cokolwiek. Nie chciałam dłużej żyć. Biesy, strzygi, zmory, które przychodzą, kiedy śpisz zlatują się na wieść, że ktoś osamotniony pozostał. Taka osoba samotna jest słabsza. Jest łatwym łupem dla ich wiecznie głodnych paszczy. Zmory całymi nocami Kąsały mnie, krew moją wypijały. Budziłam się umęczona, ledwie żywa, przygnębiona. Przepełniona coraz większym żalem, wybuchałam płaczem na widok dzieci i szczęśliwych rodzin. W końcu też pod osłona nocy jak Satina odeszłam z osady. Poszłam nad rzekę. Przywiązałam sobie do nogi wielki kamień i skoczyłam w wartki nurt. Nagle poczułam, że ktoś przypływa do mnie. Sznur mój z nogi rozwiązuj, w górę mnie ciągnie, do brzegu pomaga dopłynąć. To była Boginka. Mimo, że to demon nieprzyjazny ludziom — pomógł mi. Boginka, która mnie uratowała, sama kiedyś dziecko utraciła i z tego powodu przyszła się utopić. Kiedy na samo dno opadła, zmieniła się w Boginkę? Lasy I rzeki są pełne tajemnic. Ci, którzy żyli, nigdy stąd nie odeszli. Umarli żyją w kroplach wody, w szumie liści, w korze drzew, w szumie ptasich skrzydeł, na dnie jezior, rzek, strumieni. Ci, którzy umarli, nigdy stąd nie odeszli. Umarli są wśród nas. I Boginka, która kiedyś była normalną kobietą, a teraz piękna, naga, z rzeki się wyłoniła i rzekła do mnie:
— Nie tak łatwo jest umrzeć. Nie tak łatwo — powiedziała, — jeśli wytrzymasz ból i nie będziesz przyspieszać tego, co i tak nieodwracalne; masz szansę na wieczny spokój. Ja zmieniając się w demona przeżywam wieczne cierpienie. Ciągłe tęsknię za moim dzieckiem. Podmieniam nowo narodzone dzieci. Odmieńce, które zostawiam są płaczliwe, chorowite, porywam kobiety w połogu, ale to ciągle nie to. Ciągle mam niedosyt, że te kolejne dzieci to nie moje. Ni emocje! Nie moje! Ty straciłaś tylu synów, zaznaj, chociaż spokoju po śmierci!
Boginka zniknęła, a ja zostałam sama na brzegu. Jej słowa jednak cały czas pobrzmiewały w mojej pamięci. Przemoknięta, umęczona, powlokłam się w las. Szłam dzień, dwa, nie pamiętam jak długo. W końcu doszłam na te polanę I znalazłam pustą chatę, w której kiedyś chyba jakaś wiedźma mieszkała. Było tu pełno warkoczy czosnku, kołatek, ziół, mikstur. Pomyślałam, że to kres mojej wędrówki. Tutaj pozostałam. Żyję samotnie. Czasem ktoś do mnie przyjdzie po lekarstwo dla umierających bliskich, po trucizny dla wrogów, ale ja tylko leczę, nie zabijam, trucizny nigdy nie dam nikomu. Raz dotarł do mnie jakiś duchowny, który mówił, że nawracać ludzi tu przyjechał. O nowych obyczajach mówił wypisanych na kamiennych tablicach, o Jezusie opowiadał. Niewiele zdążył powiedzieć, bo w jednej z osad go okaleczyli. Odrąbali rękę, wyłupili oczy, do lasu wywieźli, zostawili, żeby więcej po osadach nie chodził I przeciwko wierze ojców nie szemrał. Kilka dni później zmarł z wyczerpania I poniesionych ran. Nie udało mi się go wyleczyć. Widać silniejsza siła od mojej go wzywała do siebie. Potem miałam widzenia różne, we śnie, jakieś imiona...Kiedyś ci opowiem…
Jaromira pomagała Wolancie coraz więcej, coraz lepiej się czuła. Dziecko rosło w jej łonie I niedługo miał przyjść czas rozwiązania. Jaromira jednak od kilku dni smutniała I znowu targał nią niepokój. Słabości powróciła. Kładła się częściej niż zwykle, a ból chwilami był nie do zniesienia.
— Co ci, dziewczyno? — Pytała Wolanta, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Jakby wiedziała, zanim Jaromira zdążyła odpowiedzieć.
— Wolanto, on mnie opuścił. Sulirad. Tęsknię tak mocno za nim. A on nie wróci tu po mnie. Przeczucie silne takie mam. W dalszą drogę w poszukiwaniu Jezusa już nie wyruszę, zbyt słabo się czuję. Gniewomir zabił mi rodziców. Matka w płomieniach zginęła, ojciec z poderżniętym gardłem I ten wędrowiec, co skonał na moich oczach I ja sama na ziemi… Pod Gniewomirem. Wszędzie jego usta, wszędzie jego ręce… Dopiero w śmierci znajdę spokój.
— Opowiem ci o czymś, co widziałam w obradach z przeszłości, które przychodziły niewiadomo skąd do mnie w bezsenne, długie noce. Widziałam rzeczy, które zdarzyły się dawno temu w dalekim kraju, nieznanym nam, o nazwie Egipt. Widzenie takie miałam. Kiedy w Egipcie wybuchła zaraza, która ciała szpeciła, wtedy król Bokchoris zwrócił się do wyroczni Hammona — egipskiego Jowisza I pytał co robić? Uzyskał radę, by królestwo oczyścić I te rasę ludzi przez bogów znienawidzonych, wysiedlił do innych krajów. Zebrana rzeszę porzucono na pustyni. Jeden z wygnańców Mojżesz upomniał ich, aby ze strony bogów lub ludzi żadnej pomocy nie oczekiwali, gdyż jedni I drudzy ich opuścili. Radził, że sobie samym muszą zaufać I pod wodzem niebiańskim, który złą dolę, pomoże im przezwyciężyć. Po sześciu dniach nieprzerwanego marszu odnaleźli ziemię obfitą w żyły wodne. Tam założyli miasto I dom boży poświecili. Mojżesz chciał być pewny swego ludu, dlatego nowe obrządki wprowadził na kamiennych tablicach, sprzeczne z obrządkami innych ludzi. Nie kradnij, nie zabijaj, nie cudzołóż, nie pożądaj. A siódmy dzień dniem odpoczynku ustanowił. I my tak kiedyś będziemy mieli. Siódmy dzień będzie dniem odpoczynku. Ale to nie koniec potem wiele lat później pojawił się człowiek, który na pustynie poszedłby Boga odkryć. On przepowiedział, że nadejdzie mesjasz, któremu on mógłby tylko rzemyki u sandał całować. I przyszedł Jezus. Ale ludzie go umęczyli, zabili. Jednak on martwych powstał. Jezus jest cierpliwy, nie zazdrości, nie wybucha gniewem, nie liczby doznanych krzywd, wszystko wytrzymuje, wszystko przetrwa. Jezus nigdy się nie kończy. Trwają wiara, nadzieja I Jezus. Nich zaś największy jest Jezus. Tak to wszytkom widziałam, słyszałam w obrazach przed moimi oczami. Wiem wszystko, co się zdarzyło. Wiem, co dzieje się teraz. Wiem, co przyniesie jutro. Święte dęby będą ścinane. I nowa religia nastanie. Ja jednak niczego nie chcę. Nienawidzę mężczyzn. Boję się kobiet. Moją jedyna religią jest nie święty dąb, ale święty spokój. A ty, dziewczyno musisz wiedzieć, czy twoja wiara to mają być tylko życzenia i słowa. Czy chcesz wreszcie stać się naprawdę silna? Nie unoś się gniewem. Nie licz swoich krzywd. Wszystko przetrzymaj. Nowe życie jest w tobie. Nie módl się jak poganka, że prosisz nieustannie o coś bóstwa, demony, biesy. Módl się jak chrześcijanka, którą chcesz się stać. Jedyną modlitwą prawdziwego chrześcijanina jest słowo — dziękuję. Dziękuj za łaskę, którą cię obdarzył i całe swoje życie oddaj w Jego ręce. Nie lękaj się niczego!
— Tak zrobię, Wolanto. Dam radę — zapewniła Jaromira, obejmując łono szczupłymi dłońmi, białymi w tym momencie jak świece w ciemniejącej izbie.
**
Gniewomir długo zwlekał z wyruszeniem, by odnaleźć Jaromirę. Próbował o niej zapomnieć. I wszystkim, co się stało. W czerwcową noc, najkrótszą noc w roku, oddawał się uciechom z nagimi dziewczynami w leśnych bezdrożach. Raz w roku wolno było wszystko. Jednak nic nie pomogło mu zapomnieć o Jaromirze. Czasem, chociaż się do tego przed nikim, nawet przed samym sobą nie przyznawał, czuł żal straszny, że tak się ten los potoczył i rozdzielił go od Jaromiry. Jaki bies tego przeklętego wędrowca sprowadził pod dach ojca Jaromiry? I czemu on sam nad gniewem nie potrafił zapanować?! Pomyślał, że jego imię jest przewrotnym przekleństwem. Miało łagodzić gniew w jego dorosłym życiu, tymczasem był jego niewolnikiem. Gniew go opanowywał, odbierał rozum, pchał do działania nieprzemyślane, gwałtowne, które kończyło się często rozlewem krwi, przynosiło nieodwracalne skutki. Czasu nie da się cofnąć W końcu któregoś poranka, po długiej bezsennej nocy, podczas której bezwiednie szeptał w ciemności imię Jaromiry, konia przygotował do drogi. O świcie ruszył w drogę. Zamierzał nie spocząć dopóki nie odnajdzie Jaromiry. Jechał nieprzerwanie sześć dni i sześć nocy, aż w końcu zmęczenie domagało się, by zatrzymał się w przydrożnej karczmie. Gniewomir zsiadł z konia. Kopniakiem otworzył drzwi karczmy. Przy drewnianym stole się rozsiadł. Piwa zażądał i kaszy z mięsem. A kiedy się najadł i napił do syta, karczmarzowa do siebie zawołał i zaczął rozpytywać o Jaromirę, czy była w tym miejscu, czy nocowała w karczmie?
— Kłamiesz! — krzyknął, kiedy karczmarzowa zaprzeczyła.
— Jedź do leśnej wiedźmy, do Satiny, niech ona ci powie gdzie jest Jaromira, skoro mi nie wierzysz.
Karczmarzowa uznała, że taka porada będzie najlepszym zmyleniem drogi. Las, w którym mieszkała wiedźma to na pewno ostatnie miejsce, w którym by się Jaromira mogła znaleźć. Szukała przecież przewodnika, który by udzielił jej chrztu i o nowej wierze opowiedział. Tak uznała karczmarzowa nie mając pojęcia o tym, jak mocno zasłabła po drodze Jaromira i że właśnie do leśnej wiedźmy zawiózł ją Sulirad.
— Jak dojść do tej Satiny? — Zapytał Gniewomir.
— Musisz najpierw w samo południe przejść przez pole pełne zbóż. Jeśli przeżyjesz spotkanie z Południcą dostaniesz się do lasu. Tam o północy spotkasz Północnicę. Jeśli zdołasz ja obłaskawisz, wskaże ci właściwy kierunek do Satiny. Jednak drogę wiodącą do chaty Satiny strzegą strzygi, a nocami, kiedy wyczerpany będziesz chciał się snem pokrzepić mogą do ciebie przyjść zmory. Na strumienie uważaj. Tam Topielice, Boginki, Utopcie i rusałki cię będą zwodzić. Jeśli to wszystko pokonasz odnajdziesz Satinę. Czeka cię przejście przez pole I las pełen demonów. Może i Jaromira miała rację, że tylko w Jezusie można spokój odnaleźć. — rzekła karczmarzowa, a widząc wściekłość, Gniewomira — dodała:
— I, co?! Teraz i mnie zabijesz, bo wypowiedziałam imię Jezus?
— Nie. Nie zabiję cię, tylko, dlatego, że wypowiedziałaś imię: Jaromira.
**
Żar lał się z nieba, kiedy Gniewomir miażdżąc zboża butami przez pole próbował się przedostać. Za sobą prowadził konia, który kopytami kładł żyto na ziemi. W samo południe światło tak mocno zaczęło go razić, że musiał oczy ręką zasłonić. To był błąd. Nie zauważył przez to biegnącej w jego kierunku kobiety, starej, owiniętej w białe płótno, przeraźliwie chudej, z wielkimi zębami, włosami w nieładzie, wypłowiałymi od słońca. To była Południca. Demon, w który zmieniała się dusza kobiety zmarłej tuż przed ślubem. Rzuciła się na niego, machając mu sierpem przed oczami. Mężczyzna, jakim był Gniewomir, wielki, młody, silny jak dąb padł niczym bezbronne dziecko na ziemię.
— Puszczę cię — zaskrzeczała — jak moja zagadkę rozwiążesz — Pośród łanów żyta błękitem zakwita. Jeśli mi przeniesiesz życiem się ucieszysz!
Gniewomir powtórzył w myślach gorączkowo zastanawiając się, o co Południcy chodzi. Poderwał się na równe nogi, rozejrzał wokół. Pośród łanów żyta błękitem zakwita. W oddali ujrzał niebieskie kwiaty. Chabry. Zerwał ich całą nakręć I wręczył Południcy. Nagle niebo zasnuły ciężkie, ołowiane chmury. Ziemia zadrżała od grzmotu. Burza wstrząsnęła światem nad polami. Piorun rozdarł na pół ciemne od deszczu niebo. A zaraz potem sznury srebrnych kropel jak bicze uderzyły w zboża. Pociemniało, ochłodło. A Gniewomir w górę wzniósł ramiona rozradowany, że żyje. Wsiadł na konia. Pogalopował w kierunku lasu. Tam zatrzymał się, by odpocząć. Napił się wody ze strumienia, zjadł, co mu karczmarzowa dała na drogę. Oparł się o pień drzewa. Spojrzał w górę. Wysokie korony drzew kołysały się lekko na wietrze. Dlaczego to wszystko musiało się tak nagle zawalić, zapętlić, zniszczyć?.. — Pomyślał. Nie widział winy w sobie. Szukał jej raczej w dziwnym misjonarzu, który musiał zakłócić spokój ich osady I o obcych im rzeczach opowiadać. Z żalem myślał o ojcu Jaromiry, który słowa nie dotrzymał. Niepokój czuł, kiedy matkę dziewczyny wspomniał. Nie chciał jej pachnąc w ogień. Ten gniew, wszystko przez ten gniew, który od urodzenia jego sercem targał. Nie umiał nad nim zapanować. Było odwrotnie. To Gniew panował nad nim. Był niewolnikiem samego siebie. A przecież ten wiek dzieciństwa, ta młodość, tamta noc świętojańska, kiedy całował Jaromirę, a ona chętnie tuliła się do niego, oddając mu pocałunki, kiedy drżała cala w jego ramionach, lgnęła do niego, jęcząc cichutko — wszystko wtedy było takie radosne, zmysłowe, słoneczne, czyste, pełne obietnic, nadziei. Żeby ona mnie tak kochała mocno jak kiedyś. Czuł, że wszystko zniszczył, że wszystko przepadło, że miłość Jaromiry, która przecież kwitła dla niego jak kwiat paproci w ciemnym lesie — stracił. Czy bezpowrotnie? Nie, nie. Wszystko odzyska, naprawi. Znowu ją w sobie rozkocha. Pokaże, że potrafi być delikatny, że dotykiem nie sprzeciwia się jej woli, że potrafi czekać, aż ona te rany wszystkie uleczy, zapomni. Jak to zrobić, jak? Postanowił nie martwić się o to. Jeśli nie starczy mu własnych sił, delikatności, przeprosin, pocałunków lekkich, czułych, to jest jeszcze magia. Mikstury z ziół, warzone na oczyszczającym ogniu. Wiedźma mu to da, on pójdzie do Jaromiry, a ona to wypije. O wszystkim zapomni. Na nowo go pokocha. Jeszcze mocnej. Sama będzie chciała mu się oddawać, każdej nocy. Gniewomir tak rozmyślał przez długi czas, tracąc z oczu poczucie, że słońce już zaszło. Myśli nie dawały mu zasnąć. Jednak, kiedy noc nadeszła w końcu oczy zamknął. Drzewa kołysały się coraz mocniej, bo wiatr wieczorny zrobił się bardziej porywisty, chłodny. Gniewomir w końcu zasnął. Bardzo głęboko, aż sny zaczęły nadpływać. Pod zamkniętymi powiekami widział jak zbliżyła się do niego kobieta odziana w tak przezroczystą sukienkę, że zdawała się być naga. W pierwszej chwili ucieszył się — myślał, bowiem, że to Jaromira idzie do niego. Miała nienaturalnie długie nogi, szczupłe, smukłe, szybkie, zwinne. Kiedy światło księżyca padło na kobietę, prześwietliło jej ciało na wskroś? Wtedy zrozumie, że to nie jest Jaromira. Oczy miała zapadłe, głęboko osadzone, usta sine. Tak wyglądały Zmory, o których słyszał w dzieciństwie. Zbliżyła się do Gniewomira, jednym zwinnym skokiem dopadła do niego, usiadła mu na piersi. Zbliżyła usta do jego szyi. Nacisnęła mocno zębami żyłkę na szyi, zaczęła ssać krew. A kiedy wypiła już do syta — oderwała usta od szyi Gniewomira, wstała z jego piersi, otarła ręką stróżkę krwi, spływającą z kapiącą z jej warg i odeszła. Zdawać by się mogło, że zlała się ze światłem księżyca w jedno, tak, że po chwili ktoś, kto stałby całkiem blisko, nie byłby już zupełnie pewien, że w ogóle tu była. Jednak ona naprawdę tu była. Mieszkała w pobliskiej osadzie. Nikt nie wiedział, że jest zmorą. Skutecznie ukrywała swoją prawdziwą naturę. Kiedy Gniewomir się przebudził, czuł przejmujące zmęczenie? Niepokoił go ten brak sił, w oddali słyszał pohukiwanie sowy. Mimo zmęczenie ruszył w dalszą drogę. Świt wstawał powoli, rodząc się w liliowej łunie, wydobywającej się z gęstej mgły. Zmęczenie uwolniło Gniewomira od rozmyślań. Jechał machinalnie, zdając się na intuicje bardziej niż świadome rozeznanie kierunku. Balsamiczny zapach żywicy koił jego poszarpane nerwy. Zielone korony drzew szumiały w górze. Dzień nadszedł pogodny i ciepły, co sprzyjało spokojnej wędrówce. Zmęczenie minęło na tyle, że Gniewomir jechał nieomal cały dzień bez konieczności dodatkowego odpoczynku. Pod wieczór dopiero, kiedy słońce krwawą czerwienią chyliło się ku ziemi, zsiadł z konie, usiadł pod drzewem i zamknął powieki. Wtedy znowu ją widział. Jaromira w zielonej sukni nad brzegiem jeziora. Jej czarne włosy rozwiewał wiatr. Nie wiedział nawet, kiedy nadszedł sen. Krótki był i po brzegi wypełniony Jaromirą. Kiedy Gniewomir się ocknął, zbliżała się północ. Nie czekając świtu, ruszył w dalszą drogę, gnany jakimś niepojętym, silnym niepokojem. Zmęczenie jednak znowu kazało mu się zatrzymać. Zsunął się z konia i przy kolejnym drzewie oparł o solidny, niezawodny jego konar. Znowu zamknął oczy. Sam już nie wiedział, czy postać, którą widzi przed sobą, to kolejny sen czy prawda.
Zza konaru drzewa wyszła kobieta w czarnej sukni i białej płachcie. Włosy miała długie, rozpuszczone, potargane wiatrem, wplątałem w nie były resztki mchu, liści, drobnych gałązek.
— Jesteś samotnym wędrowcem — odezwała się cichym głosem do Gniewomira. Światło księżyca rzucało blask na jej twarz, potęgując bladość kobiety.
— Tak, a ty, co tutaj robisz?
— Mieszkam tutaj. Zatańcz ze mną. Jestem taka samotna. Podeszła do Gniewomira wtulając się w jego ramiona. Gniewomir objął ją, a wtedy ona przylgnęła do niego mocno, porwała go do tańca. Wirowali coraz szybciej, szybciej, szybciej. Gniewomir mocno osłabiony po dziwnym śnie, który nie przyniósł mu pokrzepienia, padł wykończony na ziemię.
— Kto z Północnicę nie chce tańczyć, ten umiera! — głos kobiety do tej pory łagodny przemienił się w złośliwy chichot. Północnicę podniosła z ziemi ostro zakończony patyk i zamachnęła się, by ugodzić nim Gniewomira. W ostatnim momencie, leząc na ziemi, przeturlał się w zarośla, unikając ciosu. Miał wiele szczęścia, bo pierwsze promienie wschodzącego słońca przedostały się przez bujne drzewa, jeden z nich padł wprost na Północnicę, która jak rażona słonecznym światłem rozsypała się w drobny pył. Gniewomir widząc, że już nic mu nie zabrania wstał z ziemi. Z trudem wsiadł na konia i powoli ruszył w głąb lasu. Nerwowo rozglądał się wokół siebie. Obawiał się spotkania z kimkolwiek. Znowu jakieś Zmory, mary. Nie był już w stanie niczego znieść. Jednak zamiast nich zobaczył starca zgiętego w pół, z przerzedzonymi włosami, paznokcie u rąk miał połamane, podbiegnięte krwią.
— Pomóc ci starcze? Wsiadaj na konia zawiozę cię do osady — zaoferował się Gniewomir.
— Nie. W osadzie mnie nie chcą. Chorowałem, ciężko i długo. Bali się, że się zarażą i żywego jeszcze w ziemi mnie zakopali. Udało mi się ostatkiem sił wykopać. Palce ma zdarte do krwi.
— Pozwól sobie pomóc — Gniewomir podszedł do starego człowieka błądzącego po lesie. Ujął go pod ramie i chciał doprowadzić do konia, by ten odpoczął w siodle, ledwo, bowiem powłóczył nogami. Ledwie go dotknął, a starzec głowę schylona dotąd w kierunku ziemi podniósł do góry pokazując swoją odrażającą twarz.
— Jesteś strzygoniem! — wykrzyknął Gniewomir odsuwając się gwałtownie od demona — ku niemu wychylały się niewiarygodnie wielkie zęby, ostre, wysokie, rosnące w dwóch rzędach. Strzyg rzucił się na niego i próbował wyszarpać mu wnętrzności. Gniewomir uchylał się raz w jedną raz w drugą stronę, tak, by strzyg nie mógł zanurzyć w nim krwiożerczych zębów. Pamiętał z nauk dzieciństwa jak Chrośnic się przed strzygami. Zamachnął się i z całej siły uderzył go lewą ręka w policzek. Strzyga znieruchomiał momentalnie, a Gniewomir wykorzystał ten moment, wskoczył na konia i odjechał w przeciwnym kierunku. Jechał cały dzień i noc. Zaczął już tracić nadzieję. Woda mu się kończyła, a bał się napić z leśnego strumienia. Topielice, utopcie, boginki, rusałki — wszyscy mogli mu zagrażać. W końcu jednak zza drzew wyłoniła się drewniana chata. Na jej progu siedziała stara kobieta, o pomarszczonej twarzy. Oczy miała czarne jak węgle. Nos wydatny, usta smutne, o opuszczonych w dół kącikach. Gniewomir nie był pewien czy to jest Satania. Czy aby znowu nie jest to złudne ciało jakiegoś demona, który za chwilę skoczy mu do gardła, próbując pozbawić życia? Zeskoczył z konia i podszedł całkiem blisko do siedzącej na pieńku przed chatą kobiety.
**
— To ciebie zwą Satania?
Starucha w rozwichrzonych włosach i łachmanach przytaknęła.
— Czego chcesz, wędrowcze? — zapytała, a jej głos skrzypiał jak zardzewiały zawiasy w dawno nieotwieranej bramie.
— Szukam kobiety. Młoda, o włosach bardzo długich, czarnych i lśniących jak skrzydło kruka. Oczy ma ciemne, głębokie jak studnie, w pasie można ją chwycić jedną ręką, smagła, szczupła, głos delikatny ma, kojący, ja strumyk w lesie.
— Chcesz jej! Tak bardzo jej chciałeś, że siłą wziąłeś! i nadal chcesz! Czy wiesz jak dobrze żyje się człowiekowi, który niczego nie chce?! Biesy nie mają do niego dostępu! Ale ty chcesz. Oj, bardzo chcesz! Kochasz ją — zaśmiała się wiedźma — kochasz ją bez wzajemności! — zarechotała — miłość to straszna choroba. Toczy cię powoli, nieustannie przez lata, odbiera radość z wszelkich uciech, tęsknisz nieustannie, brak bliskości wysusza serce aż w końcu przemienia je w kamień, albo do śmierci przywodzi. Snują się potem dusze tych nieszczęśliwie zakochanych po lesie jak cienie. Ludzie myślą, że to drzewa rzucają cienie na piaszczyste ścieżki, ale ja wiem, to są te dusze, to oni… Te wszystkie szelesty w lesie, w paprociach, wyschnięte mchy — wszystko to oni, ci nieszczęśliwie zakochani, dziewczyny, które się utopiły w wodach, stając się rusałkami, ci wszyscy chorzy z miłości, oni tu są. Uczą nas od urodzenia, żebyśmy szli za głosem serca, zamiast powiedzieć, byśmy szli za głosem rozsądku. Miłość zmysłowa to choroba. I ja kiedyś zachorowałam i ta miłość pożądliwa, nieopanowana, namiętna, aż to ze mnie zrobiła — wiedźmę. Pamiętam noc czerwcową, parną, gorącą, kiedy byłam młoda. W wianku na głowie, ledwie odziana szukałam po lesie mego ukochanego, z którym wkrótce zaślubiny miałam mieć. Myślałam, że całować się będziemy żarliwie, że poczuję jego gorące dłonie na swoim rozpalonym ciele i znalazłam go w objęciach inny, objęty jej udami aż białymi w ciemności unosił się, a po chwili opadał, jęcząc przy tym głośno. Ten dźwięk, ten jęk wrył mi się w uszy na zawsze. Tłumaczył potem, że to tylko w jedną noc w roku tak można i że wierności mi dochowa będąc mężem, ale ja już go nie chciałam. Odeszłam z osady, zamieszkałam w leśnych bezdrożach. Licho mnie nie zgubiło, przywiodło do chaty w głębi lasu. Tu mieszkała stara wiedźma. Przyjęła pod swój dach, wszystkiego nauczyła, magicznych zaklęć, rozmowy z nieżyjącymi, mowy zwierząt i roślin. Wiem wszystko. Nauczyłam się też mikstury miłosne robić. Co jakiś czas przychodzą do mnie ci wszyscy chorzy, chorzy na miłość, która ich trawi, niszczy, targa ich sercem nieustannie?
— Pomożesz mi znaleźć Jaromirę? — przerwał jej Gniewomir.
— Jaromira ma na imię. Przetrwa w lesie, bo silna, a najbardziej pragnie — spokoju — zamruczała pod nosem — Satania. Zadumała się. Zamilkła. A po dłuższej chwili, która wydawała się Gniewomirowi wiecznością powiedziała:
— Ona nosi pod swoim sercem cząstkę twojego serca, ale cię już nie kocha.
— Chcę, żeby mnie kochała… -wyszeptał z ciężkim sercem Gniewomir.
— Dobrze. Zanim ją odnajdę, miksturę ci przygotuję, a ty mi pomożesz.
Stanina otworzyła drewniana skrzynię, pochyliła się i wygrzebała z niej drewniana kołatkę.
— Kołacz! — Powiedziała do Gniewomira — podając mu ją — kołacz mocno, głośno. Czuję wokół ciebie zło, hałasem musisz je odstraszyć.
— Dosyć — rzekła nagle — wystarczy — a teraz idź swoim toporem drzewo zrąb i przywlec je tu do okna. Trzeba nam siłę z drzewa przejąć.
Gniewomir wykonał kolejne polecenie Satiny. Ona tymczasem rozpaliła ogień na palenisku.
— Żar i ogień odwraca zło, niszczy je. Oczyszcza. Oświetla — szeptała Stanina nie wiedzieć czy do siebie czy do Gniewomira.
— Masz coś, co należało do Jaromiry?
Gniewomir wydobył spod koszuli skrawek jej sukni, którą rozdarł tamtej nocy, kiedy ją brał, wbrew jej woli.
— Tylko to — wyciągnął rękę i podał wiedźmie skrawek materiału.
— Wystarczy — rzekła Stanina i odebrała sukno z rąk mężczyzny — urwij jeszcze kawałek rękawa ze swojego odzienia — rozkazała. Gniewomir spełniał wszystkie jej polecenia w milczeniu.
— By wzbudzić uczucie ukochanej osoby splatała ze sobą dwie nici — jedną pochodzącą ze swojego ubrania, a drugą z ubrania wybranka — w jedną, by w ten sposób przyspieszyć zaślubiny — wyjaśniła. Czynność tę można było wykonać używając również włosów zamiast nici.
Satina wywlekła dwie nitki ze skrawka sukni Jaro miry i z rękawa koszuli Gniewomira i splotła je, a jej pokręcone palce, które wydawały się niezgrabne, uczyniło to tak szybko, jakby nadal był młodą, bystrą dziewczyną. Potem wyszeptała niezrozumiałe dla Gniewomira słowa, zawyła nagle jak zranione zwierze, jak wilk o północy wyjący do księżyca, zawirowała złączonymi nitkami w powietrzu i wrzuciła je nagle w ogień.
— Żeby ją tak piekło za nim, jak ogień spala ten nitkowy warkocz. Żeby jej serce tak topniało za nim, jak topnieje ten warkocz. — wyszeptała Satina — dziewczyna, który została poddana takim czarom bądź rozmiłuje się w tobie, bądź umrze.
Gniewomir zadrżał i pobladł.
— Cóżeś ty zrobiła. Nie chcę, żeby umierała!
— Pokocha cię. Nie bój się — zapewniła Satina.
— A teraz wypij to — Satina podała Gniewomirowi wywar do wypicia, a widząc jego wahanie rzekła:
— To rumianek, melisa i krwawnik — uspokoi twoje myśli A teraz połóż się — dodała. A kiedy Gniewomir leżał na posłaniu ze słomy zbliżyła się, rozpostarła mu koszulę i na nagim torsie położyła kalinę.
Po co to? — zapytał Gniewomir.
— Świeżo zerwany kwiat tej rośliny i przyłożony do serca, uspokaja miłosne cierpienia — rzekła Satina.
Chwilę później Gniewomir leżał nieruchomo, bezwładnie, całkowicie pogrążony w głębokim śnie.
**
— On nie wróci — szlochała Jaromira — Sulirad, Sulirad…
— Nie wróci — przytaknęła Wolanta — Ale nie dlatego, że cię nie kochał. Kochał na swój sposób. Serce jego jak liść na wietrze. Nie potrafił przy żadnej kobiecie zostać dłużej. Nie myśl teraz o nim. Uwolnij się od nieuporządkowanych przywiązać. Musisz siły zachować — tłumaczyła łagodnie Wolanta.
— Dlaczego, dlaczego Wolanto musisz wszystko wiedzieć? Chcę, żebyś mi powiedziała, że on wróci...Twoje słowa przyniosły mi cierpienie… — łkała coraz słabiej Jaromira.
— Prawda przynosi cierpienie. Ale też wyzwala. Wyzwala z iluzji, mar, snów, demonów, pozwala zobaczyć życie taki, jakie jest i dziękować za wszystkie łaski, którymi nas Bóg obdarzył. Poza tym — całe swoje życie oddać w ręce Boga. I nie mówię tu teraz o świętym drzewie, ale o Bogu jedynym — rzekła z powagą Wolanta.
Jaromira leżała w milczeniu, z przymkniętymi oczami. Nie był to jednak czas odpoczynku. Bóle porodowe przyszły zaraz po długim płaczu.
— Jaromiro, nabierz powietrza i przyj ze wszystkich sił!
Jaromira poczuła wokół siebie gorącą krew. Ból przyszedł nagły, silny, krótki. Po nim ulga.
Krzyk dziecka rozdarł ciszę izby.
— Syn — powiedziała z radością Wolanta — jak mu dasz na imię?
— Śnił mi się chłopiec jasnowłosy klęczący u stóp Jezusa. Zapytałam jak ma na imię. Odpowiedział — Jan — wyszeptała zmęczona porodem Jaromira.
Wolanta tymczasem dziecko owinęła płótnem, w koszyku, który Jaromira sama kilka dni temu zrobiła z wikliny ostrożnie, jak bezcenny skarb ostrożnie położyła. Potem wróciła do Jaromiry i z niepokojem spojrzała na nieprzerwanie płynąca krew z jej łona.
**
Rasława
Rasława codziennie o północy stawała w chacie nad paleniskiem, wypowiadała imię „Sulirad” a potem mocnym dmuchnięciem rozniecała płomień, by za chwilę go wygasić polewając wodą. Minął dwunasty raz z rzędu, kiedy odprawiała ten miłosny rytuał a Sulirad wciąż nie było. Nie mogąc się doczekać kochanka poszła po radę do Ludy — wiedźmy mieszkającej na skraju osady. W jej chacie płonął ogień na palenisku, iskry szły w górę, dym mieszał się z zapachem suchych ziół, ciemność z zaklęciami wypowiadanymi szeptem. Zakręciło się Rasławie w głowie od tych esencjonalnych zapachów ognia, dymu, ziół, korzeni, grzybów i żywicy. Zachwiała się, mało nie upadła, strach jakiś dopadł do jej serca, niepokój trawił umysł i całe ciało. Drżała. Przez chwilę pomyślała, żeby odwrócić się i uciec stąd. Zostawić wszystko własnemu biegowi. Zawierzyć swoje sprawy Perunowi, który przecież czuwa nad mieszkańcami osady. Ale pożądanie, pragnienie, tęsknota — wzięły górę nad rozsądnym przeczuciem. Rasława została w chacie Ludy. Stała długo w półmroku, zanim stara się do niej odezwała.
— Czego chcesz? — zaskrzeczała Luda.
— Chcę, by mój ukochany do mnie wrócił!
— Jakie imię jego?
— Sulirad — odparła Rasława, czując, że samo wypowiedzenie jego imienia rozlewa niepojęte ciepło w jej piersi.
Wiedźma rozpaliła jeszcze bardziej palenisko. Coraz wyższe płomienie niespokojnie tańczyły rozświetlając izbę czerwonym blaskiem. Kobieta długo patrzyła w ogień dziwnym, nieobecnym wzrokiem.
— Co widzisz? Co widzisz, powiedz mi! — niecierpliwie pytała Rasława.
— Widzę przy nim młodą kobietę o włosach długich, czarnych, lśniących jak skrzydło kruka.
— Zabij ją! On ma wrócić do mnie!
Czarownica przygotowała zioła, raz po raz wrzucała w płomienie garść suszonego krwawnika, kaliny, lubczyki i innych ziół, których Rasława nie znała. Za każdym razem szeptem wypowiadała imię „Sulirad”
— Kiedy on wróci do mnie? Chcę, żeby mnie kocha do szaleństwa! Żeby został ze mną do końca życia! A tamta kobieta niech umrze! — Rasława nie mogła znieść ciszy, która następowała po zaklęciach wiedźmy i gorączkowo wypowiadała swoje życzenia.
— Cicho bądź kobieto! Ta niecierpliwość i gwałtowność cię kiedyś zgubi! Ta kobieta obok niego jest poza moją mocą. Ona już oddana jest komu innemu. Nasza magia, nasze bóstwa nie mają nad nią żadnego władania. Zdradziła wiarę naszych przodków! Wokół niej jest jakaś siła dla mnie niepojęta. Jest chroniona. Moje czary nie mają nad nią władzy. Ale Sulirrad, on wróci do ciebie. Będzie cie pożądał I kochał się z tobą w łanach zbóż. Będziecie się kochać do szaleństwa, do utraty tchu. Będziecie razem do śmierci. I nawet ona was nie rozdzieli. Umrzecie w tym samym momencie i razem powędrujecie do Nawii.
Rasława czuła jak płoną jej policzki z podniecanie. Z radością wybiegła z chaty czarownicy i z mocno bijącym sercem, z przepełniającym jej całe ciało oczekiwaniem wróciła do osady, by wypatrywać powrotu ukochanego.
— Sulirad, Sulirad… — szeptała Rasława po drodze, biegnąc co tchu piaszczystą drogą, usianą po bokach makami. Noc spędziła bezsenną, szepcząc w posłanie jego imię, a o poranku wybiegła z izby słysząc tętent końskich kopyt. Wiedziała już, że to on…
Luda patrzyła za znikająca w ciemności postacią dziewczyny. A potem wróciła do chaty. Wygasiła palenisko. Gryzący w oczy dym niósł się jeszcze wysoko i długo ponad chatą. Wiedźma zaśmiała się pod nosem. Do samej śmierci będzie cię kochać, do samej śmierci. Kto komu co życzy do tego życzenie wraca! — szeptała sama do siebie — rzucaj życzenie w płomienie a wróci dymem do ciebie, niemądra Rasławo!
Długo jeszcze Luda szeptała niezrozumiałe i niesłyszane przez nikogo słowa, przywołując w pamięci lata własnej młodości, kiedy rzuciła czar na ukochanego, czar miłosnego spętania. Chłopak ten zakochał się w niej bez pamięci, a jednocześnie owładnął nim niepokój, głębokie przeświadczenie, że ona — Ludmiła — bo takie imię wówczas nosiła — nie odwzajemnianie jego miłości. Udręczony niewiarą w jej uczucie, owładnięty zazdrością o nią, rzucił się podczas pełni księżyca w czarny nurt rzeki. A ona sama wstrząśnięta tym, co się stała, opuściła rodzinę, opuściła osadę, zamieszkała w oddaleniu, w opuszczonej chacie nad brzegiem rzeki, by być blisko ukochanego. Nocami zapewniała go o swojej miłości. Stroniła od ludzi. Nikt nie mówił już do niej — Ludmiła. Przestała być bowiem — miła — pozostała więc — Ludą. Chętnie pomagała zakochanym. Ale nie dlatego, by im rzeczywiście służyć. Obiecywała, że przywróci im ukochaną albo ukochanego, parała się czarną magią, ciesząc się w duchu, że sprowadzi na nich nieszczęście. Jak mi się stało, tak niech im się stanie. Niech będę nieszczęśliwi, tak jak ja się stałam nieszczęśliwa — tak im złorzeczyła, odprawiając miłosne rytuały, zaklinając rzeczywistość, rzucając uroki. Chcieli czarów to niech mają! Wiedziała dobrze, że sprawy miłosne najlepiej pozostawić własnemu biegowi, nie wtrącać się, cierpliwie dbać o drugiego człowieka, zachować spokój. Ale wiedza ta przyszła do niej zbyt późno, dlatego też nie chciała się nią dzielić z zagubionymi, błądzącymi ludźmi. Zresztą wiedziała, że i tak nikt by jej nie posłuchał. Nie po to młodzi przychodzili do jej chaty. Chcieli zaklęć, chcieli czarów, które układały życie według ich woli, i to szybko, natychmiast, żeby było tak jak oni chcą! Będziecie mieli to czego chcecie! — szeptała za nimi złowrogo, kiedy tylko opuszczali próg jej chaty. Kiedy Perun traci swoją władzę, Weles się cieszy i daje ludziom to, czego chcą. Tyle tego im daje, żeby im to aż obrzydło. A potem, kiedy Luda zostawała sama, wychodziła nocą przed chatę i patrzyła w nurt srebrzystej w świetle księżyca — rzeki. Wiatr zawodził w koronach drzew, a jej zdawało się, że słyszy głos ukochanego:
— Ludmiło, Ludmiło, czy na pewno mię kochasz, czy mnie nigdy nie zdradzisz, ani nie opuścisz, Ludmiło, Ludmiło, czy na pewno mnie kochasz?
I odpowiadała wtedy szeptem niesionym daleko, daleko stąd, na skrzydłach wiatru:
— Kocham cię najdroższy chłopcze, zawsze będę cię kochać…
**
— Sulirad, jesteś, nareszcie! Gdzieś ty się podziewał mój ukochany?! — Rasława rzuciła mu się na szyję.
— To tu, to tam, jestem jak Liść na wietrze, ale jak liść dębu. Perun nade mną zawsze czuwa i zawsze do ciebie wrócę, najdroższa.
Rasława chwyciła go za rękę i pociągnęła w pole.
— Chodź, obaczysz pola mego ojca. Po sućbie to twoje będą.
Biegli przez łany zbóż. Maj był piękny, gorący, parny. Zbliżało się południe. Rasława zmęczona, z suknią falująca na jej bujnych piersiach padła na ziemię, gniotąc plecami złote kłosy żyta.
— Tul mnie, przytul mnie mocno, Suliradzie.
Sulirad położył się przy niej, chętnie rękę wkładając pod suknię i pieszcząc jej piersi bujne. Rasława jęknęła głośno. Tu i tak nikt by ich nie usłyszał. Odnalazła usta Sulirada i pocałowała go pożądliwie, namiętnie, gorąco. Oddawał jej chętnie głębokie pocałunki, pieścił uda, ręką je rozchylił jak płatki kwiatu i wtargnął w nią nienasycony, niezaspokojony przez długie tygodnie. Oczy zamknął a pod powiekami wyobrażał sobie Jaromirę. Ale sućba z nią nie była możliwa. Ona nic nie miała jak i on. Jakby żyli dalej? Rasława była córką najbogatszego człowieka w osadzie. Pól miał pod dostatkiem. A i piersi dorodne, biodra okrągłe i świata poza Suliradem nie widziała. Ożeni się nią, a do Jaromiry potem wróci. Przełamie w końcu jej opór i obydwie będzie miał. Słońce wysoko w górze coraz mocniej grzało. Południe nastało a wraz z nim skwar trudny do zniesienia, niełagodzony nawet najmniejszym powiewem wiatru. Sulirad unosił biodra nad łonem Rasławy, a ona przyjmowała go zachłannie obejmując z całych sił nogami. Nagle Sulirad ból poczuł okrutny w plecach, który promieniował do serca, głowy, siły go opuściły i nieprzytomny padł na ciało Rasławy. A jej duszno się zrobiło. Tchu zaczęło brakować. Próbowała wydostać się spod, Sulirada, ale jego ciało bezwładne zrobiło się ciężkie jak skała. Promienie słońca tak mocno raziły ją w oczy, że zacisnęła z całych sił powieki, aż czerwoność straszną ujrzała a potem już tylko ciemność. Tylko ciemność. Ciemne chmury zakryły niebo tak szczelnie, że tylko wąski przesmyk żółtego światła przeciskał się na linii horyzontu jak promień przez szczelinę w zabitym deskami oknie. Zagrzmiało mocno i zaraz sznury deszczu zaczęły smagać ziemię. Błyskawice jedna po drugiej zaczęły rozdzierać niebo na pół, jakby ktoś darł czarną tkaninę na strzępy, bezlitośnie, w napadzie niezrozumiałego szału. Jednak ani Rasława, ani Sulirad nie mogli już tego zobaczyć.
**
Znaleźli ich nad ranem mężczyźni, którzy wyszli w pole.
— Południca kolejnych zabiła — szeptali przestraszeni jedni do drugich, — ale ich dusze w Nawii będą teraz mieszkać.
A potem ciała Sulirada i Rasławy do osady przynieśli.
Rodzina Rasławy i wuj Sulirada ubrali ich w najlepsze szaty. Rasławę biżuterią ozdobiono. Dano im też pieniądze i broń, cały dobytek na przyszłe życie. Ciała ułożono obok siebie i podpalono. Wysokie języki ognia objęły momentalnie ciało Rasławy i Sulirada. Iskry szły wysoko w górę. Niebo pociemniało, chmury zebrały się nisko nad ziemią. Spadły pierwsze krople deszczu. Niebo w oddali grzmiało. Ale ogień płonął nieprzerwanie.
Ogień miał moc oczyszczająca. Dzięki swej oczyszczającej mocy, zapewniał człowiekowi bezpieczne dotarcie jego duszy do właściwego miejsca. Jedynie ogień był w stanie zapewnić duszy ludzkiej spokojną wędrówkę przez wodę — rzekę zapomnienia. Po czterdziestu dniach wędrówki dusza ludzka przekraczała wielką wodę, tzw. Rzekę Zapomnienia, po czym dołączała do bezimiennego grona dusz zmarłych przodków. Oby Rasława i Sulirad nie krążyli po tej ziemi jako demony, oby trafili do Nawii. Dusza ludzka nie pozostaje jednak w Nawii bezpowrotnie — w pewnych szczególnych okresach roku otrzymuje ona możliwość ponownego powrotu w rodzinne strony. Ogień był łącznikiem pomiędzy światami.
Nazajutrz bliscy Rasławy i Sulirada udali się do nich i zebrali popiół z owego miejsca, w którym ich ciała spłonęły. Przesypali go do popielnicy i postawili na pagórku.
**
Pod wieczór Gniewomir kierując się wskazówkami Satiny dotarł do chaty, w której mieszkała Wolanta. Zeskoczył z konia. Uchylił lekko drzwi. Wszedł do izby tonącej w półmroku. W głębi jedynie przy posłaniu płonął niewielki ogień.
Gniewomir nikogo we wnętrzu nie dostrzegł. Cisza też tu panowała dziwna.
— Jest tu, kto? — Zapytał cicho jakby po raz pierwszy w życiu bał się podnieść głos.
Usłyszał w odpowiedzi ciche syknięcie, nakazujące mu zachować ciszę.
— Ciiiiii…
A chwilę później kwilenie dziecka całkiem malutkiego rozdarło ciszę ciemnej izby.
Gniewomir drgnął. Zatrzymał się. Zamarł w bezruchu. Coś w głębi izby poruszyło się, podniosła, ku niemu ruszyło.
— Po coś się odzywał?! — usłyszał głos starej kobiety i pobrzmiewającą w pytaniu pretensję.
— Szukam…
Zamilkł pod wpływem wzroku wiedźmy. Patrzyła na niego przenikliwie. Czuł jakby żywy ogień palił mu wnętrzności.
— Wiem. Wiem, kogo szukasz — powiedziała cicho Wolanta — ona jest tam. Spiesz się, masz mało czasu. Zrobiłam wszystko, co mogłam, ale w niej… Wokół niej...Jest coś, jakiś duch, siła, której nie rozumiem, tama, przez którą moja magia nie przeniknie. Siła, wobec której moja magia, wróżby, zaklęcia — są niczym.
Gniewomir zadrżał na te słowa; postąpił w głąb chaty.
Na posłaniu ze słomy, blada z zamkniętymi oczami leżała Jaromira. Ujął jej rękę zwisającą bezwładnie z łóżka. Do ust przycisnął jej dłoń o długich, białych palcach. A ona otworzyła oczy. Spojrzała na niego. Nie było w jej oczach nienawiści, ani strachu. Co było, tego nie potrafił ująć słowami? Rezygnacja, łagodność, bezgraniczna czułość i to, czego nie chciał widzieć — nieobecność… Wzrok jej jakby nabierał obojętności wobec tego świata, wobec wszystkiego, co on wraz z sobą niesie. Gniewomir dotknął czoła Jaromiry. Była rozpalona. Przeniósł wzrok pytający na Wolantę. Nie musiał nic mówić. Wiedźma wiedziała, o co chciał zapytać, o co wołać, o co błagać!
— Nie. Nie mogę jej pomóc. Gorączka połogowa…
Gniewomir upadł na kolana przy posłaniu Jaromiry.
— Wybacz mi, wybacz mi wszystko com ci zrobił… — wyszeptał wzruszony.
— Wybaczam — odparła Jaromira — rękę wyciągnęła przed siebie. Gniewomir myślał, że ona jemu ją podaje, lecz Jaromira coś mu pokazywała. Powiódł wzrokiem za jej palcem wskazującym. Tuż obok stał wiklinowy koszyk. W nim coś się poruszyło, zakwiliło, zapłakało.
— To mój… — szepnął Gniewomir, a Jaromira skinęła głową.
— Nazwij go Jan. Naucz go wiary w Chrystusa. Nie chcę, by całe życie bał się demonów. Chcę, by miał pokój w sercu. Jedź do Wojciech niech da mu chrzest. Niech przez chrzest poprowadzi naszego syna do Jezusa Chrystusa — On jest światłem w ciemności.
A potem Jaromira oczy zamknęła. Cień rzęs padł na jej policzki. A usta ułożyły się w lekkim jak sen uśmiechu. Jej twarz była pełna świetlistej łagodności.
Śmierć przywiodła ją do spokoju.
**
— Nie chcę jej spalić… — powiedział Gniewomir, kiedy przyszła pora pożegnania.
— Tu jesteśmy poza prawem, poza obrzędem, poza wszystkim. Zrób tak jak ci serce nakazuje. Jakby Jaromira chciała… -Wolanta mówiła cicho, spokojnie, jednak coś mocnego było w jej głosie, w jej słowach. Jakaś stanowczość i siła normalnym ludziom nieznana.
Gniewomir pod lasem wykopał dół. Jaromirę owiniętą w płótno wziął na ręce i poniosła ją do przygotowanego grobu. Pełno kwiatów naznosił, jarzębin, maków, rumianków i zakrył nimi usypany kopiec. Wolanta stała tuz obok z maleńkim dzieckiem na ręku. A Gniewomir płakał po raz pierwszy od dnia swych narodzin.
— Czy mogę jeszcze zostać? — zapytał Gniewomir.
Wolanta skinęła głową.
Wiele jeszcze dni spędził Gniewomir u wiedźmy ucząc się jak taką maleńką istotką się zaopiekować. Maczał płótno w mleku kozy, bo tylko kozy chowała Wolanta przy swej chacie, a potem dawał małemu do possania.
Któregoś dnia, o świcie, kiedy liliowe światło kładło się delikatnymi pasmami na zazielenionej polanie, Wolanta podeszła do Gniewomira tulącego w ramionach synka, który niknął w jego wielkich rekach.
— Czas na was… -Rzekła po prostu. I wiadomo było, że od tych słów nie ma odwrotu.
— Co ja z nim zrobię? Jak ja dam radę? — głos Gniewomira łamał się i drżał od niepokoju.
— Obietnicę złożyłeś — musisz dotrzymać — powiedziała spokojnie Wolanta.
Gniewomir przymocował wiklinowy koszyk do grzbietu konia, tak, żeby przed sobą go miał i synka najdelikatniej jak potrafił w nim ułożył.
— Dasz radę — zapewniła go Wolanta.
A kiedy odjechali i ona zaczęła płakać. Jak wtedy? Jak wtedy, gdy straciła swego męża i sześciu synów. Czuła jednak, że nie będzie już długo cierpiała. Starość dawała o sobie znać każdego poranka i każdego wieczora boleściami, na które żadne zioła już nie pomagały. Zamknęła oczy. Pod powiekami widziała jeźdźca z malutkim dzieckiem. Jechali na północ. A Bóg miał ich w swej opiece.
Wolanta długo jeszcze widziała ten obraz. Aż w końcu przyszedł sen. Twarz jej się wypogodziła, zmarszczki w półmroku stały się niewidoczne. Za oknem drzewa stały nieporuszone. Jakim wielkim szczęściem jest taka cisza, tak blisko? Pozostał tylko spokój. Wielki, bezgraniczny spokój. A potem lekki wiatr poruszył gałęziami sosen. Zaszumiały i zdawać by się mogło, że w przestrzeni słychać pieśń:
Jak płomię potężne z bogatych brewion sosnowych, brzozowych, prastarych zrodzone,
grzeje, czaruje, ogarnia i spala na nic każdą najgorliwszą obronę.
Nie oprzeć się jej, czarownicą jest z imienia już, zanim się w osobą wcieli;
Jednych zniewala urokiem ledwie dostrzegalnym jak oddech, innych obuchem między oczy zdzieli. Zwierzęta ją kochają jak swoją; dzieci wyciągają za nią ręce jak za rajskim ptakiem;
Idzie drogą wytkniętą marzeniem roztęsknionych oczu
Jak pochodniami rozjaśnionym szlakiem?
Zawsze szczęśliwa, pełna niezmiennej wiary triumfatorka
życia- nigdy nie wiedząca o tem,
że dla wielu zgaśnie słońce i poginą gwiazdy, gdy się za nią drzwi śmierci zatrzasną z łoskotem.
Choruje dużo i ciężko, lecz czar i żar jej od choroby się nie zmniejsza,
A gdy na marach leży z cieniem rzęs na ustach — wówczas jest najpiękniejsza.”
(cyt. Kazimiera Iłłakowiczówna, wiersze zebrane 2, Warszawa 1971)
**
Wojciech, czerwiec 997 rok
Wojciech zbliżał się do ziemi Prus. Przekonany, że tutaj też będzie przyjęty tak serdecznie jak w Polsce, odprawił uzbrojoną straż, którą przydzielił mu Bolesław Chrobry.
— Z pochodzenia jestem Słowianinem. Nazywam się Adalbert, z powołania zakonnik; niegdyś wyświęcony na biskupa, teraz z obowiązku jestem waszym apostołem. Przyczyną naszej podróży jest wasze zbawienie, abyście — porzuciwszy głuche i nieme bałwany — uznali Stwórcę naszego, który jest jedynym Bogiem i poza którym nie ma innego boga; abyście, wierząc w imię Jego, mieli życie i zasłużyli na zażywanie w nagrodę niebiańskich rozkoszy w wiecznych przybytkach.
Prusowie jednak wrogo odebrali słowa Wojciecha. Natychmiast zażądaliby opuścił ich teren, grożąc mu śmiercią.
— Nas i cały ten kraj, na którego krańcach my mieszkamy, obowiązuje wspólne prawo i jeden sposób życia; wy zaś, którzy rządzicie się innym i nieznanym prawem, jeśli tej nocy nie pójdziecie, jutro zostaniecie ścięci.
23 czerwca 997 roku Wojciech przystąpił do odprawienia mszy świętej. Podczas jej trwania podszedł do niego Prus — kapłan Cisco w otoczeniu siedmiu strażników i przebił go włócznią. Ugodzony prosto w serce — Wojciech zmarł. Ciału jego odcięto głowę i nabito na pal na pal. Wojciech w chwili śmierci miał czterdzieści jeden lat. Jego towarzyszy oszczędzono i odesłano do Polski. Towarzyszący Wojciechowi brat Radzim i duchowny Bogusz wrócili na dwór Chrobrego — powiadomili go o zamordowaniu Wojciecha. Bolesław Chrobry od razu zdecydował się odkupić ciało Wojciecha, płacąc za nie złotem tyle, ile ważyły zwłoki. W 999 roku papież Sylwester II — ogłosił Wojciecha– świętym.
Gniewomir, lipiec 997
Lipiec był ciepły, ale nie upalny. Droga nie aż tak męcząca, jednak już po pierwszym dniu podróży Gniewomir zatrzymał się w przydrożnej karczmie na nocleg. Z początku odczuwał niepokój. Bał się o życie Jana. O to, czy on sam swoją gwałtownością mu nie zaszkodzi. W miarę upływu czasu nabierał pewności, że sobie poradzi. Kiedy patrzył na malca śpiącego w jego ramionach ogarniał go błogi spokój? Czuł się uwolniony od przeszłości. Dziecko zdjęło z niego ciężar myślenia o sobie. Musiał go nakarmić, przebrać, umyć w strumyku, utulić do snu; te wszystkie obowiązki wprowadziły w jego gwałtowne, porozrywane nadmiernymi emocjami życia — ład i harmonię. Nadało sens jego drodze. Nadało sens jego własnemu istnieniu. Czyniło go ważnym, potrzebnym, niezastąpionym. Ta mała istotka miała teraz tylko jego, na niego musiała liczyć, a on czuł się szczęśliwy, że nareszcie robi coś dobrego, co trwa, odwdzięcza się mu w uśmiechu tak ufnym I radosnym, że promień słońca wydaje się przy tym blady.
— Możesz na mnie liczyć. Nie odstąpię od ciebie, ani cię nie opuszczę — szeptał synowi do ucha. A kiedy późną nocą, mały już spał, a on sam zamykał oczy wtedy słyszał głos Jaromiry: wybaczam… Nazwij go Jan… Niech dostanie chrzest… Niech się nie boi ciemności… Jezus jest światłem. Myślał o tym wszystkim. Narastała w nim głęboka zmiana. Zmiana, którą czuł w sobie. Zrozumiał dopiero teraz, że myśli świadczą o stanie jego serca. Odkąd pamiętał zazdrościł chłopcom, którzy walczyli w drużynie księcia. Chciał walczyć, walczyć za wszelką cenę. Na polowaniach z satysfakcją I dzika szybkością zabijał zwierzęta. Nienawidził ojca Jaromiry za niedotrzymane słowo. I siebie samego nienawidził za własną gwałtowność. A teraz dziecko zdjęło z niego ciężar myślenia o tym, co było kiedyś, przestał myśleć o sobie. Nie chciał niczego dla siebie. Pragnął tylko, żeby mały przeżył i żeby on sam zdołał dotrzymać obietnicę daną Jaromirze. O niczym złym nie myślał, nie odwracał się wstecz, patrzył na Jana i był z nim całym sobą — tu i teraz. Nie mieć złych myśli. Co za błogi stan. Szczęście. Żadnej zazdrości. Żadnego zabijania, żadnych uraz, zadr, skaleczeń, rozdrapanych ran, rozdzierających serce wspomnień. Żadnego chciejstwa, które nie ma końca. Spokój. Zamartwianie się, rozpamiętywanie jest takim samym szaleństwem jak głupkowata wesołkowatość i bycie lekkoduchem. Złoty środek? Umiar we wszystkim. Teraz to rozumiał.
— A, jakiej to kobiecie dzieciaka ukradłeś? — zaskrzeczał karczmarz, zaglądając do wiklinowego koszyka. Gniewomir udawał, że pytania nie słyszy albo, że go nie dotyczy. Zapłacił za izbę; zabrał synka, by przebrać go, umyć i nakarmić.
— Dokąd jedziecie? — pytał następnego dnia karczmarz, kiedy Gniewomir przygotowywał się do dalszej drogi.
— do Albina i dalej do Gdanca.
— A, po co to tak daleko, na północ? — dopytywał karczmarz.
— Do Wojciecha. Po chrzest dla syna.
— Nie musicie jechać tak daleko — roześmiał się karczmarz nieprzyjemnie odsłaniając jeden tylko ząb na trzodzie — głowę mu uciekli!
— Kto? Kto go zabił? — wykrzyknął Gniewomir przerażony groźbą, że Jaromirze nie dotrzyma danego słowa.
— Prusak głowę mu uciął! Za gadanie o Jezusie. Ale dziwaków jest teraz u nas coraz więcej. Oni też o jakimś gadają Jezusie, który ludzi uzdrawiał; złe z nich wypędzał, dobry był dla ludzi, nikogo nie zabił, a oni i tak go zamęczyli, na śmierć zamęczyli. Teraz te dziwaki głowy ludziom polewają wodą, bredzą o zmartwychwstaniu do nowego szycia, znajdziesz takiego misjonarza w najbliższym grodzie. Nazywa się Świerad.
Gniewomir wysłuchał dokładnych wskazówek, dokąd ma się udać. Koszyk wiklinowy ze śpiącym synkiem przymocował do siodła, wskoczył na konia i ruszył w dalszą drogę.
**
Kiedy na leśnej polanie, Gniewomir rozpalił ognisko i zaczął smażyć upolowanego przed chwilą młodego jelenia, zobaczył, że zbliża się do ognia wilk? Momentalnie skoczył po topór, chwycił go obydwoma dłońmi i zamachnął się z całej siły.
— Nie, proszę, nie!!!
Usłyszał głos człowieka. Opuścił ręce, ostrożnie odkładając bron. Spojrzał na dzikie zwierzę. Nie był to wilk! Tylko mężczyzna dojrzały już, skryty pod wygarbowaną skórą z wilka.
— Mogę dołączyć do wieczerzy? — Głos miał łagodny, może smutny, pełen rezygnacji.
Gniewomir skinął głową. Przysunął bliżej koszyk, by zobaczyć, czy Jan jest bezpieczny. Dziecko spało spokojnie.
— To twoje dziecko? -Zapytał mężczyzna w skórze wilka.
— Tak. Mój syn.
— Szkoda, że ja nie miałem takiego ojca — rzekł z żalem nieznajomy i nie czekając na pytania, Gniewomira zaczął opowiadać mu historię swojego życia.
— Urodziłem się z podwójnym rzędem zębów. Mój ojciec, kiedy to zobaczył od razu uznał, że urodził mu się strzygo. Wyniósł mnie do lasu pod osłona nocy i tam zostawił na pożarcie dzikich zwierząt. O świcie znalazła mnie stara babina, która przyszła zbierać tu jagody i grzyby. Zabrała mnie do swojej chaty. Zaopiekowała się mną jak własnym synem. Kiedy dorosłem pomagałem jej uprawiać poletko? Wszyscy mówili, że zostanę u niej do końca życia, że żadna kobieta nie będzie chciała zostać moją żoną. A jednak pomylili się. W noc kupały zobaczyłem dziewczynę z wiankiem z czerwonych kwiatowa, na długich rozwianych na wietrze włosach, piękną jak rusałka z leśnych strumieni. Patrzyłem na nią a ona na mnie. Nagle za rękę mnie chwyciła i w kierunku lasu pociągnęła. Pierwszy raz wtedy dotykałem kobiety, ale niestety — ostatni. Zaraz po tej nocy babka moja i rodzice tej dziewczyny rozmowami swata połączeni zadecydowali o naszej swaćbie. Szczęśliwy byłem. Wszystko, co najlepsze mnie w szyciu spotkało. Ojciec mnie odrzucił, ale mimo to bogowie zadbali o to, bym nie zginął. I na co, na co to moje ocalenie? Żeńca moja zamieszkała razem ze mną w chacie mojej babki. Babka, która na zdrowie nie narzekała tej samej nocy, gdym ją przez próg przeniósł — umarła we śnie. Zostaliśmy sami. Marzyłem o synu, ale moja kobieta nie chciała mieć dzieci. Zażądała osobnego łoża, osobnej izby dla siebie. Odkryłem, ze nocami znika z chaty. Którejś nocy, tuż przed północą wymknąłem się za nią, by zobaczyć, dokąd chodzi. Biegła w kierunku lasu. Ukradkiem, tak, by nie zobaczyła, że jestem tuż za nią, zakradłem się do lasu. Tam zobaczyłem, że jej ciało dziwnie się wydłuża. Nogi stają się coraz dłuższe i dłuższe i białe, coraz bielsze, jakby przezroczyste. A kiedy padło na nią światło księżyca zadrżałem z przerażenia. Miejsce po oczach było puste. Tylko czarne oczodoły straszyły w twarzy o zapadniętych policzkach. Skryłem się za drzewem — patrzyłem, co się będzie działo. A ona znalazła jakiegoś wędrowca śpiącego pod drzewem i usiadła na jego piersi. Usta zbliżyła do szyi — zaczęła mu krew wysysać. A po chwili oderwała się od niego i biegiem ruszyła w kierunku naszej chaty. Ja zostałem i zacząłem cucić tego biedaka. Obudził się, ale blady był okrutnie i bez sił. Przyniosłem mu wody ze strumienia i powoli zaczął do sił wracać. A ja, co miałem zrobić? Okazało się, że kobieta, która została moją żeńcze jest Zmorą — nocami wysysa krew ze śpiących ludzi, za dnia ukrywa swoją wampiryczną naturę i udaje normalną żonę. Nie miałem już, dokąd wracać. Czułem się zraniony do głębi, złamany, nieszczęśliwy. Okazało się, że ludzie mieli rację — żadna, normalna kobieta nie zostałaby moją żoną. Ruszyłem przed siebie. Szedłem wiele dni i nocy. Dotarłem wyczerpany do nieznanej mi osady. Zaopiekował się mną kapłan. Opowiedziałem mu o swoim losie. Mrowiłem się, że sił do szycia nie mam już żadnych. Którejś nocy kapłan rozpalił ognisko. Przyniósł wilczą skórę i kazał mi się nią nakryć. Odprawianie rytuałów w wilczych skórach, uczestników rytuału obdarzało siłą wilka. Magia jednak wymknęła się spod kontroli i popłynęła we własnym kierunku. Odzyskałem siłę, ale była ona tak wielka, że nie potrafiłem poradzić sobie z własną agresją. Rzucałem się na ludzi jak dzikie zwierze, zabijałem i pożerałem zwierzęta domowe. Nazwali mnie wilkołakiem. Zaczęli na mnie polować. Musiałem skryć się w lesie. Wszyscy się mnie bali. Coraz częściej słyszałem jak mówią: nie wywołuj wilka z lasu! Nie wróciłem już nigdy do osady. Kiedy czuję narastający szał rzucam się na zwierzęta? Zabijam dziki i Niedźwiadzie. Nigdy nie morduję ludzi. Dziękuję, że zechciałeś przyjąć mnie do swego ogniska i wysłuchać mojej historii. Gniewomir wspomniał siebie sprzed roku. Nie był wilkołakiem, a rzucił się na wędrowca, który zatrzymał się w chacie Jaromiry i go zabił.
— Nie pozwól, by twój syn, przywdział kiedyś skórę wilka — rzekł ów człowiek odchodząc w głąb lasu.
— Nie pozwolę — odparł Gniewomir jeszcze mocniej rozumiejąc teraz prośbę Jaromiry i wagę własnej obietnicy.
**
Gniewomir widząc karawany kupieckie ciągnące w jednym kierunku, wiedział już, że jego podróż niedługo dobiegnie końca.
Dotarł wkrótce do grodu, którego obwarowanie usypano z ziemi wzmocnionej solidnymi balami drewna. Bale ułożone były na przemian poprzecznie i podłużnie, a puste miejsca wypełniono kamieniami. Na szczycie ustawiano drewniana palisadę chroniącą obrońców. Ledwie przekroczył mury a już zobaczył tłum ludzi machających rękami, przekrzykujących się na kwadratowym placu. Skierował się właśnie tam, by wypytać o duchownego, który chrztu udziela. Targowisko tętniło życiem, gwar panował tu niepohamowany. Barwy, zapachu, głosy, muzyka,, czego tu nie było! Tu było wszystko — profanem i sacrum, bo i misjonarze wędrowni zazwyczaj tutaj z uwagi na druzą ilości ludzi,. Próbowali przekazach tajemnice nowej religii. Uderzyła go mieszanina zapachów, barw i głosów. Z jednej strony dochodziły krzyki wykłócających się o cenę kupujących i sprzedających, z drugiej płynęła spokojna muzyka wygrywana na fletach i piszczałkach. Głośne rozmowy, kłótnie i śmiechy zagłuszał raz po raz kwik prosiaków i gęganie gęsi przyniesionych na sprzedaż lub wymianę. Na targowisku w bardziej ustronnym miejscu, nieco cichszym stał tez mężczyzna z długą brodą z krzyżem w ręku. Był to misjonarz zachwalający nową wiarę w Jezusa Chrystusa.
Nieprzeszkadzało to zgromadzonej po przeciwnej stronie gawiedzi przyglądać się wykonaniu kary na przyłapanym na gorącym uczynku uwodzicielu.
Nieszczęśnika, który zapomniał, że to nie ładnie bałamucić cudze żony, przybijano za mosznę do poręczy pomostu.
— Dajcie mu nóż — krzyknął ktoś z tłumu — niech się sam uwolni jak taki mocny!
Gniewomir odwrócił się w drugą stronę. Nie miał ochoty patrzeć na człowieka przygwożdżonego do pomostu, który sam musi się okaleczyć, żeby się uwolnić z męczarni.