Od Autora
Opowieść ta dzieje się gdzieś tuż obok w innej jakby alternatywnej rzeczywistości. Ta jest plastyczna i momentami do złudzenia przypomina naszą.
Historie ludzi i pogromców oraz istot zwanych potocznie wampirami przenikają się wzajemnie…
Tu Światło zmaga się z Cieniem, a Dobro walczy ze Złem. Walka toczy się różnych poziomach, jest zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna.
To nie tylko horror, przygoda czy sensacja, ale przede wszystkim opowieść o emocjach, uczuciach i namiętnościach, które wykraczają poza ogólnie przyjęte zachowania i normy społeczne.
Losy bohaterów splatają się ze sobą. Każdy z nich przeżywa jakieś wewnętrzne rozterki, a także osobiste dramaty i reaguje na rozgrywające się wydarzenia na swój własny, niepowtarzalny sposób.
A opowieść się stopniowo rozrasta…
…
„Może z czasem zobaczymy rzeczy, których
jak dotąd nie potrafimy sobie wyobrazić”.
Galileo Galilei (1564—1642)
Prolog
…
Wszystkosen — po co się budzić?
Poczekaj. To wszystko kiedyś minie.
Plącze się, rwie życia nić… Będzie to, co ma być.
Czy coś od nas zależy? Czy mamy na cokolwiek wpływ?
Ekrany migoczą, podprogowy szlam znajdziesz tam.
Pandemonium. Tasmański mówi:
"Will be okay", przywołując piskiem czarne łabędzie.
Rybitwy jazgoczą natrętnie. Pikują w dół, rozwalając życie na pół.
Niech no tylko gołąb łepek wychyli, nie będzie go w jednej chwili.
Nieme łabędzie są wszędzie. Wrony w czarne grają kolory.
Wampiry, strzygi, upiory mizdrzą się. Będzie to, w co sam uwierzysz.
Wiedz, że wszystko jest możliwe. Co wybierzesz, staje się…
Zarówno dobre, jak i złe.
Przegoń kreatury, te wstrętne potwory: Lenistwo, chciwość, pychę…
I gniew! Niech wszystkie czmychną daleko. Hen!
Noc kiedyś minie. Wstanie świt, a wraz z nim całkiem nowy dzień.
Do tego czasu, ty śnij swój własny sen.
Lutana L. B.
Część I: Port Adelaide A.D. 1858
(Portowy bar jakich wiele rozsianych po całym zachodnim wybrzeżu)
Rozdział 1
Pośród przesiadujących w karczmie marynarzy i robotników portowych, trudniących się rybołówstwem oraz miejscowych pracowników sezonowych krzątał się żwawo młody chłopak z gęstą czupryną czarnych, rozwichrzonych włosów z zawadiackim uśmiechem na śniadej, pucołowatej twarzy. Podawał im kubki z tanim alkoholem i jakieś proste jedzenie.
— Dario!
Rozległo się naraz wołanie z głębi lokalu.
— Dario!!
— Co jest wuju?
— Podejdź tu, szybko! Ogarnij się, jak ty wyglądasz?!
Ramon stale się go czepiał. Przestał już na to zwracać uwagę, choć na początku wzdragał się przed zrobieniem czegokolwiek, gdy tylko podnosił na niego głos. Szybko jednak doszedł do wniosku, że daleko tak nie zajedzie i że lepiej się go słuchać niż wracać do domu. Tam nie miał czego szukać. Bieda, aż piszczało.
— Trzymaj się prosto!
— Przecież się nie garbię… Co tu tak ciemno? — zdziwił się, dopiero po chwili dostrzegając jegomościa.
— To jest właśnie mój siostrzeniec.
Słusznej tuszy wuj Ramon przedstawił go naraz mężczyźnie, siedzącemu przy jednym ze stolików w głębi baru. Tu było znacznie chłodniej niż na zewnątrz i światło słoneczne prawie nie docierało do środka. Mimo to na wyraźne życzenie gościa gospodarz zamknął okiennice. Podkręcił za to stojącą w rogu lampę naftową.
— Przyjechał z Neapolu — ciągnął, patrząc na zacnego jegomościa. — Uczy się u mnie na karczmarza. Jest trochę krnąbrny i pyskaty, ale dość bystry. Wyrobi się. Już ja go nauczę szacunku do pracy. Po to mi go tu przysłali. Ladaco, tylko by zbijał bąki.
Mężczyzna obrzucił Daria szybkim spojrzeniem i zerknął na zegarek, podnosząc się z miejsca.
— Z pewnością… Jestem trochę zmęczony. Pójdę odpocząć. Nie chcę, by mi ktokolwiek przeszkadzał.
— Oczywiście. Może być pan spokojny i wypoczywać do woli, jak długo tylko chce.
Szybkim gestem pokazał Dario, żeby mu pomógł.
— Chłopak zaprowadzi pana na górę.
Jegomość skinął głową, ruszając w stronę schodów, jakby dobrze wiedział, którędy ma iść. Dario chwycił walizkę. Była ciężka. Zasapany minął go, zatrzymując się dopiero przed drzwiami.
— To tutaj — wyrzucił, szybkim ruchem podając mężczyźnie klucz.
Uważne spojrzenie utkwiło w oczach chłopaka. Ten drgnął, zatrzymując się w półkroku, widząc, jak wyciąga do niego bladą rękę z niezwykle długimi, kościstymi palcami. Trzymał w nich banknot. Bez zastanowienia zgarnął go szybkim ruchem.
— Dziękuję szanownemu panu.
— To ja dziękuję.
Posępna twarz rozjaśniła się w niewymuszonym uśmiechu. Dario odwrócił się na pięcie i czym prędzej odszedł.
Ramon dbał o swój interes. Jego oberża była jedną z najlepszych w Adelajdzie i znajdowała się najbliżej portu. Dzięki temu miał dość liczną i bardzo zróżnicowaną klientelę. Od robotników portowych i sezonowych poszukiwaczy złota i innych szlachetnych kruszców do przyjezdnych ze starego lądu i obu Ameryk bogatych kupców, bankowców i różnego rodzaju przedsiębiorców gotowych zainwestować swoje majątki w Australii, kupić tu ziemię i się osiedlić.
Ekspansja na Antypody trwała w najlepsze, a początkowo dziki kraj zamieniał się w prawdziwe Eldorado dla przybyłych, liczących na łut szczęścia, ludzi często z dobrym pomysłem na życie i bogatą wyobraźnią. Karczmarz miał się całkiem nieźle. Wraz z drugą żoną Eleną prowadzili tu własny interes. Kobieta jednak ostatnio nie czuła się najlepiej i dużo chorowała. Potrzebował więc jakiegoś pomocnika. Dobrze się złożyło, bo jego siostra Gianna napisała mu w liście, że ma kłopoty z synem i nie daje sobie już z nim rady. Chętnie więc przysłała mu Daria na naukę.
Chłopak miał piętnaście lat i potrzebował silnej męskiej ręki. Jego ojciec zostawił go i odszedł do innej kobiety. Ciężko im się żyło w Italii.
Na górze znajdowały się wolne pokoje dla majętnych gości, tańsze były bliżej sali z barem, gdzie zawsze panował gwar. Przyjezdnych wciąż przybywało. Większość klienteli stanowili jednak rybacy, marynarze i robotnicy sezonowi, racząc się prostym jadłem i trunkiem. Ci mieli zdecydowanie mniejsze wymagania i nie zostawali tu dłużej niż do zachodu słońca. Nie stać ich było na nocleg.
Pokoje były dla bardziej majętnej, przyjezdnej klienteli dla takich ludzi jak ich ostatni gość, który zawitał tu bladym świtem, chowając się w oberży przed ostrym słońcem. Siedział tu pół dnia, pijąc wino i prawie nic nie jadł.
Ramon uznał to za dziwactwo wytwornego jegomościa. Podejrzewał nawet, że może być jednym z tych zabłąkanych szlachciców, któremu powinęła się noga na jakimś interesie. Szybko jednak odkrył, że ma pieniądze i to nie mało. Wtedy zaproponował mu jeden z najlepszych pokoi i swoje usługi, chcąc go tu zatrzymać tak długo, jak się tylko da. Starał się zabawiać gościa miłą pogawędką, zachwalając uroki portowego miasta i odkrywając przed nim tajemnice nocnego życia.
Jegomość słuchał go z uwagą, niewiele jednak mówiąc na swój temat, a na ciekawskie pytania Ramona, udzielał raczej oględnych, wymijających odpowiedzi.
— Kto to? — zapytał Dario.
Gestem oczu wskazał w stronę schodów. Podarowany mu banknot już dawno schował ani myślał dzielić się nim z wujem. Dużo rzeczy mu nie mówił.
— Nazywa się Abelard Sagen. To bardzo ważny gość — podkreślił Ramon.
Mimika jego twarzy nabrała szczególnego wyrazu. Wyprostował się, wciągając gruby brzuch, patrząc na siostrzeńca spod wysoko uniesionych brwi.
— Dopilnuj, by mu niczego nie brakowało. Zrozumiano?
Ten skinął głową, robiąc równie poważną minę co wuj.
— Wprawdzie mówił, by mu nie przeszkadzać, ale zajrzyj do niego później, gdy już obsłużysz tych wszystkich chlejusów i nicponi. A teraz śmigaj, bo zaczynają barachła szumieć.
W barze zrobiło się bardzo głośno. Dużo nie brakowało, by doszło do jakiejś bijatyki.
— Te chlejusy zostawiają u nas prawie całą swoją dniówkę. Gdyby nie to, byłoby marnie — odparł.
— Nie mądrzyj się tak. Lepiej słuchaj, co do ciebie mówię. Ruszaj się. Do roboty!
Dario chciał jeszcze dodać, że przydałby mu się ktoś do pomocy, ale natychmiast zrezygnował, gryząc się w język. Carla wprawdzie obsługiwała gości, ale była powolna i leniwa, za to częściej znikała z którymś z nich w jednym z pokoi. Ramon przymykał na to oko, bo zwietrzył w tym dodatkowy interes.
— Uważaj na bar. Pójdę na chwilę do Eleny — powiedział nagle Ramon. — Wiesz, co masz robić?
— Wiem, wiem.
Chłopak zaciął zęby, ruszając w pokrzykujący tłum. Dziwił się, skąd ci wszyscy ludzie mają tyle siły po całym dniu ciężkiej pracy. Liczył, że Carla jednak się zjawi i będzie mógł, choć na moment odetchnąć.
— Już idę… Zaraz. Pali się, czy co?!
Wieczorem, kiedy bar już trochę opustoszał, zajrzał na górę do gościa tak, jak mu kazano. Zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Pchnął lekko drzwi, widząc, że są otwarte i wkroczył raźno dalej.
— Pukałem, ale pan nie… O matko! Aleś mnie pan przestraszył.
Odskoczył przerażony, widząc przed sobą niezwykle bladą twarz mężczyzny. Patrzył na niego ostrym wzrokiem, a oczy błyszczały mu jakimś dziwnym blaskiem. Kiedyś już widział podobne ślepia, wlepiające się w niego złowrogo. Należały do wilka. Jegomość stał tuż przy drzwiach.
— Przecież prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać.
— Wiem, ale wujek pyta, czy czegoś panu nie trzeba — wyjaśnił szybko.
— Właściwie mógłbyś tu trochę posprzątać. Pełno tu kurzu — zawahał się, świdrując go wzrokiem.
— Skoro pan tak mówi. Strasznie tu duszno i ciemno — odparł Dario, podchodząc szybko do okna.
— Nie!! Zostaw!
Zaprotestował gwałtownie jegomość, widząc, jak odsłania rolety.
— Tak jest dobrze.
— Nie lubi pan słońca? — zdziwił się.
— Nie lubię.
— Nic dziwnego, że taki pan blady.
— Ile masz lat?
— Kończę siedemnaście, a co?
Nie odpowiedział. Czuł, że chłopak kłamie. Mógł mieć najwyżej szesnaście. Widział, jak ukradkiem popija piwo, gdy Ramon nie widzi. Dario zaczął sprzątać, już nie zwracając na niego uwagi. Mężczyzna usiadł w fotelu i uważnie śledził go wzrokiem. Przyglądał się jego szybkim, zwinnym ruchom. Były płynne, wręcz tanecznie, niezwykle sprawnie mu to szło. Już dawno to zauważył. Wcześniej, idąc za nim ciemną ulicą, dotarł aż do tej karczmy przy porcie. A potem przez pół dnia, walcząc z narastającym zmęczeniem, obserwował go, siedząc w ciemnym kącie.
Dario był młody, zbyt młody na to, by go uczył. By mógł się z nim podzielić tym darem, który posiadał. Zastanawiał się co zrobić, by mu się nie wymknął. Za cztery, pięć lat zrobi z niego swojego adepta, a na razie będzie musiało, zostać tak jak jest. Za wszelką cenę utrzyma go przy życiu. Złamie zasadę ośmiu kręgów, dla niego, bo jest tego wart. Istny samorodek. Oszlifuje ten diament.
Dario pochłonięty swoją pracą, wytężał wzrok, pomagając sobie lampą. Gdyby się tylko czymś zajął albo sobie stąd poszedł. Myślał. Miałby to już dawno za sobą. Odwracając się, nagle odskoczył. Jegomość był tuż za jego plecami.
— Myślałem, że pan już dawno wyszedł — wykrztusił.
— Jeszcze tu trochę posiedzę i popatrzę.
— Na co?
— Na ciebie.
W mgnieniu oka wrócił na fotel. Dario nie wiedział jak, ale zrobił to bardzo szybko.
— Jest tyle ciekawszych rzeczy do oglądania — odpalił.
— Jak dla kogo — uśmiechnął się dziwnie.
Dario nie zrozumiał, ale wolał nie pytać, co ma na myśli. Wrócił do przerwanych czynności.
— Jestem przekonany, że twoje kocie ruchy wyglądałyby znacznie lepiej bez ubrania.
Udał, że tego nie słyszy. Odchrząknął. Pokręcił się jeszcze chwilę, po czym śmiało wyciągnął rękę po napiwek.
— Zrobiłem, co trzeba. Dostanę coś za to?
— Tak, ale najpierw zatańcz dla mnie.
O mało nie wybuchnął śmiechem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
— Carla świetnie tańczy. Mogę ją zawołać, jak pan chce.
— Wolę patrzeć na ciebie — powiedział stanowczo Sagen. — Nie wstydź się. Wiem, że potrafisz.
— Niby skąd? — wyrwało mu się.
— Widziałem.
Akurat. Łże jak z nut… — Wzdrygnął się, patrząc mu kpiąco w oczy.
— I co potem?
— Zobaczysz.
Jegomość mrugnął do niego lubieżnie okiem.
— Nie ma mowy. Nie robię takich rzeczy.
Chłopak odwrócił się i chciał odejść. Zrobił krok, ale znów jakimś niepojętym sposobem opuścił fotel i błyskawicznie znalazł się tuż przy nim. Zupełnie zaskoczonego złapał za rękę, silnie przytrzymując. Dario zdrętwiał. Zobaczył, jak szybkim ruchem unosi ją do swoich ust. Polizał.
— Co pan robi??!
Próbował mu się wyrwać, ale nie mógł.
— Proszę mnie puścić! Puszczaj!!
Krzyknął, wyrywając mu się, aż w końcu go puścił, gdy tylko uderzył zbereźnika boleśnie w goleń. Czym prędzej wypadł z pokoju i nie oglądając się za siebie, zbiegł po schodach na dół. Zatrzymał się dopiero przy barze. Musiał ochłonąć.
Korzystając z okazji, że wuj jest zajęty przy stolikach i go nie widzi, nalał sobie pół szklanki rumu. Po czym popił szybko wodą, zagryzając wszystko grubą skibą chleba i kiszonym ogórkiem. W międzyczasie okazało się, że jegomość zostanie w karczmie na dłużej.
…
Mijały kolejne dni. Dario jak co dzień krzątał się przy barze i bez mrugnięcia okiem wykonywał swoje codzienne obowiązki. Nie wdawał się też niepotrzebnie w pogawędki, robiąc to, co do niego należy. Nie szukał kłopotów. Mężczyzna znów chciał, by u niego posprzątał. Tym razem nie dał mu się sprowokować i poczekał, aż wyjdzie.
— Byłeś u pana Sagena? — dopytywał się wuj.
— Tak. Wysprzątałem pokój. Jakby tam było brudno.
— Widać lubi porządek. Nie widziałem, żeby wychodził. Chyba nie śpi?
— Nie, ale przeszkadza mu światło. Siedzi po ciemku. Wiesz wuju, on jest jakiś dziwny…
— Bo nie lubi słońca? Wcale mu się nie dziwię. Ja też mam czasami go serdecznie dosyć.
— Śpi w dzień, a wychodzi pewnie w nocy — zakpił Dario.
— Tak. Słyszałem, jak wracał nad ranem. Tacy bogaci ludzie jak on często prowadzą nocne życie. Stać ich na różne zbytki. Mają też swoje dziwactwa, to całkiem zrozumiałe — ciągnął.
— Chodzi mi o coś innego. — Dario zastanawiał się, czy ma mu o tym powiedzieć, czy nie. — Wuju on tak dziwnie na mnie patrzy. Wyślij do niego Carlę, to może się ode mnie odczepi.
— Co ci się uroiło? Carla ma co robić — warknął, marszcząc brwi.
— Mówił mi takie rzeczy, że aż niedobrze się robi
— Zrobił ci coś? — Karczmarz dopiero po chwili zorientował się, o co mu chodzi.
— Nie, ale mnie nagabuje. Obraca wszystko w żart.
— Nie zwracaj na to uwagi. — Podrapał się po głowie, zastanawiając nad czymś.
— Nie daje mi napiwków — żalił się dalej chłopak. — Postanowił się na nim jakoś odegrać. Jegomość sam sobie na to zasłużył. — To nie w porządku, a tyle się znów namachałem po ciemku.
— Dołączę to do jego rachunku. Nie kłopocz się.
— Idę dziś na tańce, przydałoby mi się coś… — Spojrzał na wuja prosząco.
— No, dobra. Masz. — Ramon wyciągnął z kasy kilka miedziaków. Podał mu je, żartując. — Tylko wszystkiego od razu nie przehulaj.
— Tylko tyle?? To nie wystarczy na dobrą zabawę.
— I tak przepuścisz na głupoty. Tylko trzymaj się z dala od panienek, by cię jakaś nie zbałamuciła, bo tylko kłopot będzie — dodał.
— Nie jestem już dzieckiem — Dario się oburzył.
— Ale nie znasz życia. Śmigaj mi stąd, bo się rozmyślę.
— Dzięki.
Dobre i to — pomyślał, uśmiechając się sam do siebie.
W razie czego miał jeszcze banknot od Sagena. Wolał go na razie nie ruszać, tak na wszelki wypadek. Schował go sobie dobrze.
Dziesięć funtów piechotą nie chodzi! A nuż się rozmnoży? — gdybał.
Raźnym krokiem szedł do tancbudy, bawiąc tam aż do rana.
Uwielbiał tańce. Miał do tego dryg. Muzyka to był zdecydowanie jego żywioł.
Rozdział 2
Bladym, pochmurnym świtem wracał do karczmy. Od frontu lokal był zamknięty, musiał więc wejść od zaplecza. Wspinając się po schodach, naraz usłyszał za sobą jakiś szmer. Coś zaszumiało.
— Kto tu jest??!
Tknięty dziwnym przeczuciem odwrócił się, ale nikogo tam nie było. Odpowiedziało mu tylko głuche milczenie.
„Pewnie mi się wydawało” — pomyślał, biorąc to na karb zmęczenia i ilości wypitego w tancbudzie trunku.
Głowę miał bardzo ciężką, a krok niepewny i chwiejny. Wtoczył się do swojego pokoju i od razu zwalił na łóżko, z miejsca zasypiając. Wtem tuż pod jego drzwiami zamajaczył jakiś cień.
Po chwili klamka od drzwi poruszyła się i ktoś wszedł do środka…
Dario przewracał się niespokojnie na łóżku. Pierwsze promienie słońca wpadały przez uchylone okno na poddaszu, wprost na jego twarz. Odwrócił oczy od atakującego jego źrenice światła. Było uporczywe i nie do zniesienia jak nigdy dotąd. Dźwignął się ciężko, podchodząc do miski. Nalał wody z dzbanka, opłukując nią twarz. To go trochę otrzeźwiło. Spojrzał do lustra, przejeżdżając ręką po brodzie. Była szorstka. Wypadałoby się ogolić. Pomyślał.
Wujek Ramon często go upominał, by wyglądał czysto i schludnie. „Jak cię widzą, tak cię piszą”, zwykł mawiać. „Nigdy nie wiadomo, kto zajrzy do naszej karczmy, może jakaś bogata dama zwróci na ciebie uwagę, albo majętny szlachcic przyjmie na służbę. Odmienisz swój los. U mnie masz, co masz. Kiedy Franko wróci z wojny i przejmie interes, będziesz mu tylko, pomagał tak jak mi”. Chwytając za brzytwę, uniósł głowę do góry, zerkając jednym okiem w lustro.
Wtem jego uwagę przyciągnęły dwa czerwone punkty z boku szyi. Dotknął ranek, ale nie bolały. Były tylko lekko obrzmiałe.
Dziwne, ale nie było ich tam wcześniej. Skąd u licha się tam wzięły? Czyżby uczulenie? A może któraś z dziewczyn go zadrapała, gdy zabawiał się z nimi w tancbudzie. Na pewno ta Mary…
Pamiętał, jak się do niego kleiła, całowała go po szyi. Wtedy musiała go zdrowo ukąsić. Nie myśląc już o tym dłużej, ogolił się i nakleił na ranki dwa małe plastry. Najwyższy czas było zejść na dół do baru. Nie chciało mu się jak diabli, ale co było robić?
Już i tak przeholował, wracając nad ranem. Wolał z nim teraz nie zadzierać. To mogło mu tylko zaszkodzić. Ciągle mu powtarzał, że jak się nie sprawdzi i będzie obijał, odprawi go z powrotem do domu. Tu było o wiele ciekawiej i uczył się od ludzi angielskiego. Wiedział, że może mu się to kiedyś przydać. Przysłuchiwał się z uwagą, o czym się mówi w barze.
Ledwo postawił nogę na dole, a wuj od razu zagonił go do mycia szklanek i talerzy.
— Byłeś u Eleny?
— Nie, ledwo co wstałem — odrzucił.
— No jasne. Zawsze myślisz tylko o sobie. Jak to skończysz, zaniesiesz jej śniadanie.
— Dobrze wuju.
Zajrzał do ciotki i zaraz wrócił na dół. Wiedział, że była bardzo chora. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Przez cały czas leżała, w gorączce. Dobrze, że chociaż nie musi jej karmić. Przychodziła do niej jakaś jej krewna i pomagała w codziennych czynnościach, odciążając tym Ramona i jego.
Dario ustawiał stoliki przed lokalem, przecierając je mokrą szmatką. Tak jak zwykł to robić co dzień. Przed dziesiątą pojawili się pierwsi klienci. Starał się jak mógł, obsługując ich, ale nie szło mu to, tak jak trzeba. Snuł się osowiały, chodząc z kąta w kąt, jakiś nieswój.
Nie wiedział, co mu jest, ale nie czuł się najlepiej. Wpadające do środka promienie słońca zdawały się odbierać mu siły. Starał się więc trzymać blisko baru. Niechętnie wychodził do stolików na zewnątrz, gdzie w upale uwijała się Carla. Parasolki słabo chroniły od słońca, przynosząc tylko niewielką ulgę.
— Kto w nocy dokazuje, ten rano choruje — zrymowała dziewczyna, uśmiechając się wyraźnie.
— I kto to mówi? Porządna się znalazła — odpalił.
W odpowiedzi Carla rzuciła w niego ścierką.
— Co ci? Jesteś jakiś blady. Ruszasz się dziś jak mucha w smole.
Ramon też to zauważył, zagadując go w pewnej chwili.
— Źle się czuję, muszę odpocząć — przyznał, walcząc z ogarniającym go, coraz większym znużeniem. Nagle zakręciło mu się w głowie i oparł się o stolik, chwiejąc wyraźnie na nogach.
Po drugiej stronie baru, w kącie gdzie było najciemniej siedział Sagen i badawczo się chłopakowi przyglądał. Dario robił swoje i nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, ale gdy znalazł się w pobliżu stolika, przy którym siedział, nie wiedząc czemu, potknął się o własne nogi. Mężczyzna dyskretnie rzucał mięso wałęsającemu się po barze psu i tylko udawał, że je. Moczył usta w winie.
Patrzył, jak rozmawia z Ramonem.
— Nie wiem, co jest. Kręci mi się w głowie. Nie dam rady wuju.
— Wiedziałem, że tak będzie. Jeszcze coś tu przywleczesz. Tylko utrapienie z tobą, szczeniaku. Napiszę do twojej matki, co tu wyprawiasz. Zobaczysz. Żeby mi to było ostatni raz!
Ramon był wyraźnie zły, że zostawia go samego z robotą. Oberża powoli zapełniała się robotnikami. Pracy było w bród. Carla zrobi swoje i zniknie mu z oczu. Musi nająć jeszcze jedną dziewczynę do pomocy. Dario nie miał siły, by z nim rozmawiać, a co dopiero kłócić.
— Przepraszam — wybąkał.
— Prześpij się i za dwie, góra trzy godziny masz tu być z powrotem. Zrozumiałeś?!
— Tak. — Skinął głową i wolnym krokiem ruszył w stronę schodów.
Ledwo znalazł się w pokoju, z miejsca spuścił rolety, by świecące słońce nie zakłóciło mu snu. Po czym jak długi runął na łóżko. Sen jednak nie chciał przyjść. Na śniadanie zjadł bardzo mało, mimo to coś mu zaszkodziło i zwijał się teraz z bólu. Nagle zaczęło mu wykręcać wszystkie wnętrzności. Zwrócił, upadając na kolana.
— Co pan tu robi?? — wykrztusił, widząc nagle przed sobą wysokie buty Sagena.
— Było otwarte. Zresztą i tak nie zamykasz drzwi na klucz. — Pomógł mu podnieść się z podłogi. Dario, siadając na łóżku, patrzył na niego z niepokojem w oczach.
— Chcę być sam. Proszę stąd iść, bo zawołam wuja.
— A po co go niepokoić? Ma dość własnych zmartwień. — Przeciągłe spojrzenie utkwiło w orzechowych oczach Daria.
Jasna skóra mężczyzny kontrastowała z ciemnym odcieniem włosów. Była niemal przezroczysta. Dopiero teraz to zauważył. Czarne jak heban oczy przeszywały go na wskroś. Dygotał.
— Niech pan tak na mnie nie patrzy — wykrztusił, widząc, jak siada obok. — To nie w porządku.
Sagen pochylił się nad nim jeszcze bardziej.
— Jesteś mi potrzebny. Twoja młodość… Ze mną nie zginiesz.
Lekko pchnął go, przewracając na plecy. Przerażony odkrył, że nie ma siły, by się podnieść.
— Nie! Proszę… — wyrzucił. — Niech chcę…
Był zbyt słaby, by się przed nim bronić. Jakby go nagle opuściły wszystkie siły, zeszło z niego całe powietrze. Mężczyzna położył na nim swoją rękę i mocno przycisnął do łóżka. Czując, jak próbuje mu się wyrwać, powtórzył dziwnie modulowanym głosem.
— Już się stało, mój Dario…
— Niech pan sobie idzie, niech pan idzie… — mamrotał, widząc nad sobą jego twarz.
— Pójdziemy razem. Zaopiekuję się tobą.
Hipnotyzował go wzrokiem, dotykając głowy. Gładził ręką po włosach.
— Nie chcę. — Oczy kleiły mu się coraz bardziej. Zdrętwiały poczuł chłodny oddech na swojej szyi. Sagen zrywając mu plastry, przytrzymał go mocno za brodę.
— Nieee.
Zdławił przeraźliwy krzyk, kneblując mu ręką usta. Po czym dopadł gwałtownie do pulsującej krwią tętnicy. Dario jęczał, czując, jak coraz mocniej go kąsa. Długie, kościste palce nie pozwoliły mu się oswobodzić z miażdżącego uścisku. Ostatkiem sił szarpał się z nim jeszcze. Niespodziewanie runęli na podłogę, kotłując się. Kiedy całkiem osłabł, zimnokrwisty wziął go bezwolnego na ręce. Położył z powrotem na łóżku i okrył cienkim kocem. Chłopak odpływał, zapadając w bardzo głęboki, twardy sen.
…
Dzień wstał ponury i wietrzny. Ciemne chmury zawisły nad karczmą jak kat nad żywą duszą.
— Wychodzi pan?
Ramon zatrzymał się przy stoliku Sagena, widząc, jak ten wstaje. Nałożył na nos duże, ciemne okulary, które zakrywały bez mała pół jego twarzy.
— Mam zamiar.
— Będzie padać. Zachmurzyło się, że ho ho. Dario śpi sobie w najlepsze, a ja mam tu urwanie głowy. Przepraszam pana za moją gadaninę, zdaje się, że pan czegoś chciał…
— Zapomniałem mu dać napiwek. Stara się chłopak. — Wyciągnął banknot, podając go zaraz karczmarzowi. — Zasłużył sobie. Skoro jest zmęczony, niech sobie odpocznie — dodał.
— Oczywiście. Ma pan zupełną rację. — Z błyskiem w oku obracał w ręku banknot. — Zaraz lunie… O już pada.
Z chmur posypały się pierwsze krople deszczu. Niebo przeszyła błyskawica i uderzył grzmot.
Część klienteli opuściła barowy ogródek, szukając schronienia w środku. Zrobiło się gwarno.
— Mam co do niego pewne plany — ciągnął jegomość — porozmawiamy o tym, jak wrócę.
Postawił wysoko kołnierz płaszcza i nałożył kapelusz.
— Wedle życzenia szanownego pana. Może parasol? To teraz modne.
— Nie dziękuję. Poradzę sobie.
— Przemoknie pan do suchej nitki…
— I jeszcze jedno. Jutro wyjeżdżam. Jak Dario wstanie, niech spakuje wszystkie moje rzeczy.
Wcisnął mu do ręki kolejne dwa banknoty. Ramon patrzył na niego zdumiony i jednocześnie urzeczony. Już dawno się nie spotkał z taką hojnością.
— Jest pan bardzo łaskawy, ale jeśli można spytać, dlaczego już nas pan opuszcza?
— Mam interesy w Sydney — powiedział krótko.
— Rozumiem, ale zajrzy pan tu jeszcze — domyślił się, że chodzi o złoto. Teraz wszyscy inwestowali w złoto. Nie było nic cenniejszego od złota. — Tylko proszę o nas nie zapominać. Nasza oberża zawsze stoi dla pana otworem.
— Oczywiście. Będę pamiętał.
Wykrzywił usta w zdawkowym uśmiechu, wychodząc w gęsto padający deszcz.
Ramon, patrząc za nim, pokiwał głową, przeciągle wzdychając. Wiedział, że jegomość zainteresował się chłopakiem, nie był głupi. Postanowił to teraz wykorzystać, póki jeszcze mógł.
Wszystko wszak kosztuje — rozważał. Siostra była daleko. Nie chciało mu się go dłużej niańczyć. Sam miał się o kogo troszczyć. Elena wymagała stałej, całodobowej opieki. I o nią powinien przede wszystkim dbać.
Los Daria przynajmniej się odmieni. W końcu i tak nie mam tu z niego zbyt wielkiego pożytku. Chłopak więcej się obija, niż mi pomaga. W dodatku się mądrzy i oszukuje mnie na napiwkach. Powinien być mi za to wdzięczny, że o nim myślę. Z całą pewnością będzie miał lepiej. Poradzi sobie w życiu, jest prawie dorosły. On w jego wieku już dawno pracował na plantacji oliwek. Szybko znajdę sobie kogoś na jego miejsce… — tłumaczył to sobie, aż nabrał całkowitej pewności.
Tak będzie najlepiej dla wszystkich… To jedyne rozsądne wyjście…
Gdy tylko Abelard Sagen wrócił, dobili targu.
Część II: Queensland A. D. 1974
(Gregory Range. Jedna z wielu farm gdzieś w północno-wschodniej części stanu)
Rozdział 1
Gorące, parne powietrze paliło ziemię i wszystko, co na niej rosło i po niej chodziło. A ta aż prosiła się o wodę. Australijski klimat nie rozpieszczał nikogo. Pracującym ciężko na farmie ludziom solidnie dawał się we znaki. Najęci do zaganiania bydła i pracy w polu, przy zbiorze plonów robotnicy uwijali się w pocie czoła od wczesnego ranka aż do późnego wieczora, by zarobić na chleb. Mieli nierzadko do utrzymana całe, często wielodzietne rodziny, zamieszkujące te tereny, jedni bliżej, a inni kilkanaście czy nawet kilkaset mil stąd.
Parobkowie zbierali z mozołem owoce, plony z łąk i pól, pamiętające jeszcze niedawne, obfite deszcze i sprzyjającą aurę. Składowali je teraz w bezpiecznym, nieco chłodniejszym miejscu, z dala od wszędobylskiego, zabójczego słońca i panującego niepodzielnie skwaru. Jednak owoce cytrusowe tak jak szybko rosły, błyskawicznie dojrzewały i równie szybko marniały. Ten morderczy wyścig z czasem wykańczał i dawał porządnie w kość. Ci słabsi fizycznie prawie od razu rezygnowali z pozornie łatwej pracy, nie wytrzymując takiego obciążenia. Leniwi też nie mieli tu czego szukać. Praca w tak niesprzyjających warunkach wymagała bowiem odpowiedniego nastawienia i dość silnej psychiki. Panował skwar i piekło niemiłosiernie.
— Mam tego dość — sapnął ciężko Neil, rzucając skrzynkę pełną owoców mango na wyschniętą, popękaną skwarem ziemię. Był wykończony.
Uchylając rondel kowbojskiego kapelusza, przetarł ręką solidnie zroszone potem czoło. Koszulka przewiązana w pasie była cała mokra, a skóra lśniła w słońcu, spływając perlistym potem. Smagana gorącym powietrzem ciemnooliwkowa skóra odbijała się od jasnej blond czupryny, rozwichrzonych włosów. Tylko niebieskie oczy zdradzały jego anglosaskie pochodzenie. Jego kompan miał o wiele łatwiej. Był rodowitym autochtonem. Aborygenem.
— To czysta harówka w taką pogodę. Żar leje się z nieba.
Tubylec pokiwał tylko głową, uśmiechając się. Dla niego nie było to nic nadzwyczajnego. Neil nie wytrzymywał w takim upale, pracując przy zbiorach trzeci dzień. Tracił siły i silną wolę.
— Co chcesz, to nie Melbourne — zauważył głośno, przechodzący obok mężczyzna. — Dźwigał wypchaną po brzegi skrzynkę z owocem. — Tu trzeba porządnie zakasać rękawy. To nie robota dla maminsynków.
— Nie mówisz chyba do mnie kolego — żachnął się wyraźnie, patrząc na niego spod byka.
— Nie wyrabiasz się, to wylatujesz. Pięciu innych już czeka na twoje miejsce — dorzucił drugi, nawet się nie zatrzymując.
Neil nie należał do maminsynków, bynajmniej bardzo wcześnie się usamodzielnił. Przerwał studia na uniwersytecie w Luizjanie, by posmakować prawdziwego życia. Popracował trochę w Stanach, a potem wyruszył w szeroki świat w poszukiwaniu przygód. Był już na Kubie, w Chile, Indiach i na wyspach Goa. Smakując wolności, bawił się tam wraz z hipisami. Odpowiadała mu ich ideologia. Już z natury był pacyfistą. Nie godząc się z polityką Johnsona, a później jego następcy Nixona, uciekł w ten sposób przed wojną w Wietnamie. Aż dotarł tutaj. Tułając się po świecie, stracił wszystkie swoje oszczędności. Musiał więc zarobić tyle, by wrócić do kraju i na uniwersytet, ale dopiero wtedy jak skończy się konflikt zbrojny w Wietnamie. Nie mógł ryzykować, by po powrocie za odmowę walki wsadzili go do więzienia, jak większość jego znajomych i braci z komuny.
Tu w pustynnych rejonach Queensland był bardziej bezpieczny niż w szybko rozwijających się aglomeracjach miejskich. Australia też przecież brała czynny udział w tej bezsensownej, rujnującej wszystkich wojnie. Ostatnie dużo mówiło się o zakończeniu walk, ale one ciągle trwały. Neil nie był mięczakiem. Co to, to nie. Wysoki, dobrze zbudowany, wysportowany. Dysponował siłą i umiejętnościami, których można mu było tylko pozazdrościć. W szkole chodził na siłownię i grał w kosza. Przepływał też basen w rekordowo szybkim tempie. Niejednego mógłby wprawić w kompleksy. Był gotów stawać do walki o swoje racje, ale nie tutaj z takimi pyskaczami. Szkoda mu było na nich siły. Nie musiał nikomu niczego udowadniać. Poprawiając kapelusz, nacisnął go sobie mocno na głowę. Podniósł skrzynkę z ziemi i ruszył dalej, kierując się w stronę szopy. Zrobił jeszcze kilka kursów, całkiem opadając z sił. To zdecydowanie nie był jego dzień. Sięgnął po bidon z wodą, biorąc kilka głębszych łyków, a resztą polał głowę i kark. Woda spłynęła mu po plecach. Odsapnął. Słońce leniwie chyliło się ku zachodowi, ale skwar ani myślał odpuszczać. Na karoserii samochodów można było z powodzeniem smażyć jajka jak na patelni. W niektórych zagotowała się chłodnica. A owoce trzeba było jak najszybciej zwieźć z pola do specjalnych magazynów, w ciągu jednego, góra dwóch dni, bo składowanie ich na polu w takich warunkach groziło zepsuciem.
Przystanął na chwilę, chowając się w cieniu wielkiego, grubego drzewa, jednego z nielicznych, które można było tu spotkać. Większość farmy porastała wysuszona trawa, a wśród niej pięły się krzewy papai, mango i orzeszków ziemnych oraz karłowate drzewka mandarynek i brzoskwiń. Oparty o szeroki pień drzewa wyciągnął paczkę fajek i zapalił. Tego mu było trzeba. Zaciągając się dymem, relaksował się. Myślami odpłynął bardzo daleko…
Naraz poczuł, jak coś prześlizgnęło się koło jego nóg. Spojrzał w dół i zamarł w bezruchu. Wielka żmija owijała się wokół nogawki jego spodni, pełznąc po niej jak po gałęzi drzewa. Instynktownie wstrzymał oddech, uświadamiając sobie beznadziejność sytuacji. Wystarczył zaledwie ułamek sekundy, by śmiertelny jad znalazł się w jego ciele, zatrzymując wszystko na zawsze. Małe ukąszenie, a tak brzemienne w skutkach mogło go pozbawić życia, tak po prostu. Z lękiem w oczach próbował jeszcze zachować zimną krew, lecz serce trzepotało w nim jak spłoszony w klatce ptak.
Co robić?? Co??… — Sparaliżowany strachem próbował zebrać myśli, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Przeraźliwa pustka.
Papieros! To mogłoby spłoszyć gada… — zaświtało mu nagle. Trzymał go drętwo jak suchy patyk, puszczając nagle, ale ten się nie zapalił.
Wszystko na nic. Zaraz mnie zaatakuje. Jestem zgubiony…
— Spokojnie. Nie ruszaj się. Mam ją na oku…
Głos dochodził jak ze studni. Modulowany, niski tembr z półgłosu przechodzący w szept.
Był całkiem blisko. Nie mógł poruszyć głową, by się obejrzeć. Najmniejszy ruch groził ukąszeniem. Po chwili coś zadźwięczało, skutecznie odwracając uwagę od zesztywniałego ze strachu Neila. Nie minęło nawet sekundy, a obślizgły gad leżał na wyschniętej ziemi jak kłoda drewna.
Tuż za nim stał mężczyzna w indiańskiej kurtce i spodniach, z szerokim kapeluszem, osłaniającym mu całą twarz. Pochylając się nad wężem, wydobył z niego nóż i obciął mu nim łeb. Zdejmując nogę z wielkiego, bezwładnego cielska podszedł do zdrętwiałego wciąż Neila. Ten wypuścił głośno powietrze, oddychając z ogromną ulgą.
— Myślałem, że już po mnie. Wielkie dzięki.
— Drobnostka. Mów mi Chennon. — Przedstawił się, wyciągając do niego rękę.
— Neil. — Odwzajemnił mu szybki, mocny uścisk.
Nie widział twarzy ani oczu mężczyzny. Wielki kapelusz zasłaniał mu niemal wszystko. Zdumiał się, widząc na jego rękach rękawiczki. W taki upał to było dość osobliwe. Nic jednak nie powiedział. Poczęstował go w podzięce papierosem, ale odmówił zdecydowanym ruchem.
— Też tu pracujesz? — domyślił się.
— Przy koniach, w stajni. — Mężczyzna spojrzał wymownie na kosz z owocami. — Nie widziałem cię tu wcześniej. Zdaje się, że jesteś tu od niedawna.
— Zgadza się. Pracuję od trzech dni w polu. — Zapalił, zaciągając się wolno dymem.
Milczeli dłuższą chwilę…
— Wiem, że to nie moja sprawa — zaczął naraz Neil — ale nie jest ci przypadkiem za ciepło w tym ubraniu? — Musiał go o to spytać, był wyraźnie ciekawy.
— Słońce mi szkodzi na skórę — wyjaśnił.
— Ja też mam już go powoli dosyć. Mogłoby, choć na chwilę zniknąć.
— Mogłoby.
— W nocy też niewiele chłodniej, ale po tej robocie padam na pysk.
Promienie przedzierały się przez rozłożyste, pełne liści gałęzie docierając aż do ziemi. Chennon stał w cieniu, oparty o stertę kamieni i sprawiał wrażenie, jakby ubranie wcale mu nie przeszkadzało. Neilowi od samego patrzenia na niego robiło się gorąco. Nagle zorientował się, że jego odpoczynek znacznie się przeciągnął.
Spojrzał w stronę pola na krzątających się tam ludzi. Jakoś nikt z nich nie zauważył, że się obija. Płacono im od skrzynek. Tracił tylko on, nikt więcej, ale nie dbał o to. Jutro sobie to odbije z nawiązką. Jakoś to załatwi. Dziś nie jest w formie i jeszcze ta przygoda z wężem. Miał dość.
Rozmowa z Chennonem utkwiła w martwym punkcie. Nie chciał dłużej rozmawiać z kimś, kogo nawet dobrze nie widzi. Dziwnie się z tym czuł. Coś mu mówiło, że gość przez cały czas go obserwuje. Stał nieruchomo i nie odzywał się, jakby się nagle zawiesił.
— Dobrze się z tobą gada, ale muszę wracać do roboty — odezwał się nagle. — Porozmawiamy sobie innym razem, jak tylko cię rozpoznam — dorzucił jeszcze z lekką ironią.
— Płacą ci za dniówkę?
— Nie, od skrzynek. Trzeba się wyrabiać i zebrać ile się da do końca dnia. Nie ma lekko.
Rzucił niedopałek papierosa na ziemię, gasząc butem. I dźwignął skrzynkę oburącz, w muskularne, silne dłonie. — Spotkamy się później. Postawię ci piwo.
— Nie piję piwa.
— To coś innego, co będziesz chciał — dodał, ruszając raźnym krokiem przed siebie.
Czuł, że jest mu coś winny, w końcu uratował mu życie.
— Głupi jesteś.
Neil myślał, że się przesłyszał, zatrzymując nagle w półkroku.
— Co powiedziałeś??
— Po jakie licho się tak męczysz? W stajni miałbyś lżejszą robotę. Zostaw to i chodź ze mną…
Mężczyzna ruszył przed siebie. Neil zawahał się, patrząc za nim. Ten odszedł już spory kawałek. W pewnej chwili odwrócił się, kiwając w jego stronę.
— No chodź, to ci pokażę…
Postawił skrzynkę w cieniu drzewa, ruszając w ślad za nim. W stajni panował miły chłód. Dziwne. Pomyślał. Jakby znalazł się w zupełnie innym miejscu, a przecież tuż obok paliło bezlitośnie słońce. Stojące w boksach konie wychylały łby przez otwory w drzwiach, przeżuwając coś w pyskach. Powitało ich wesołe rżenie i stukot kopyt. Skrobały nimi zadowolone po drewnianych deskach. Na glinianym klepisku leżały zwały słomy, a pod ścianą było pełno owsa i beczki z wodą.
Neil rozglądał się ciekawie. Jego nowy znajomy zniknął mu na chwilę z oczu. Nie musiał go jednak długo szukać. Stał przy jednym z boksów. Neil podszedł do niego bliżej, gdy ten niespodziewanie zdjął z głowy kapelusz, odkładając na bok.
— To Soledo. Czystej krwi arab.
Ogier czarnej maści biegał po boksie, strzygąc uszami, ale to nie na niego patrzył Neil. Przyglądał się teraz Chennonowi. Mężczyzna frapował go. Teraz mógł widzieć dokładnie jego twarz. Ostre rysy i duży nos zdradzały indiańskie pochodzenie. Tak jak przypuszczał od samego początku.
Czerwonoskóry. Jaki ten świat mały! A może to jednak Maorys?…
— Chcesz mu się lepiej przyjrzeć?
Lekki uśmiech błąkał się na bladych, wąskich ustach stajennego. Otworzył furtkę, wchodząc do środka boksu. Ogier, unosząc kopyta do góry, stanął na dwóch nogach i zarżał ostrzegawczo. Pokazał im wielkie, białe zęby.
— Zostanę tutaj. Jest trochę zbyt narowisty. — Nie uważał, żeby to był dobry pomysł.
Mężczyźnie jakimś sposobem udało się go okiełznać. Klepiąc konia po karku, głaskał po długiej, imponującej grzywie.
— Podoba ci się? — zapytał.
— Piękny okaz.
— Lubisz konie?
Neil skinął machinalnie głową, widząc, jak mu się przygląda.
— Ja też. Dosiadałeś już jakiegoś?
— Nie raz. Pochodzę z Luizjany.
— I boisz się koni? — dziwił się Chennon. — Co cię przygnało aż tutaj?
— To nie tak. Dużo by o tym mówić.
O to samo mógłby spytać jego, choć nie miał pewności co do pochodzenia mężczyzny. To, że wyglądał na Indianina, jeszcze o niczym nie świadczyło. To były tylko jego domysły. Nic przecież o nim nie wiedział.
— Ja mam czas. Mów śmiało.
— Nie wiem… Chęć przeżycia czegoś — zaczął po chwili Amerykanin — może pewnej przygody. Niestety bardzo szybko skończyły mi się pieniądze, a za coś trzeba żyć. Jak tylko mi się tu znudzi, zarobię trochę dolców i wracam do domu. A ty?
Udał, że nie usłyszał jego pytania.
— A tak naprawdę Neil?
— Nie chciałem iść na wojnę w Wietnamie — przyznał po dłuższym wahaniu. — A ty skąd jesteś?
— Z Alaski.
— Przyjechałeś tu dla kasy, czy też przed czymś uciekasz?
— Wolałbym o tym nie mówić. Może później, jak się lepiej poznamy.
Neil domyślił się, że chodzi o życie w rezerwacie. Los wielu Indian był nie do pozazdroszczenia. Odkąd zabrano im ich ziemię i zamknięto na całkiem obcych im terenach, izolując od reszty amerykańskiego społeczeństwa jak trędowatych. Byli zepchnięci poza margines i napiętnowani, ilekroć domagali się swoich praw. Znał dobrze ich historię. Chennon zdjął rękawiczki, chowając je za pazuchę. Najwyraźniej nie chciał nic więcej o sobie powiedzieć, a Neil nie miał zamiaru go naciskać.
Umilkli na dłuższą chwilę. Każdy pogrążony we własnych myślach…
— Chyba nie masz do mnie żalu o to, że nazwałem cię głupcem? Jak tylko widzę, że ktoś tak bezmyślnie trwoni energię, to zapominam o dobrym wychowaniu.
— Nie ma o czym mówić — skwitował. — Zresztą nikt tu się specjalnie nie bawi w grzeczności. — Przypomniał sobie o pozostawionych pod drzewem owocach. Najwyższy czas było wracać do swoich obowiązków. — Chyba już pójdę…
— Poczekaj. Chcę ci jeszcze coś pokazać. To jest w drugiej części stajni.
— Może innym razem. — Patrzył na niego lekko zniecierpliwiony.
— Zobaczysz, to ci się spodoba. No chodź. — Mrugnął do niego okiem.
Po krótkim wahaniu Neil poszedł.
Miejsce było jeszcze bardziej ciemne, a w powietrzu panowała jakaś wyraźnie odczuwalna wilgoć, mieszając się z zapachem butwiejącego siana. Ciałem mężczyzny wstrząsnęły dreszcze. Zbyt późno zrozumiał, że popełnił błąd. Nie powinien tu przychodzić.
— Co to za miejsce? — skrzywił się, łapiąc za nos. — To chyba nie dla mnie…
— Fiołkami tu nie pachnie, ale jest zdecydowanie chłodniej — odparł Chennon.
Neil pokiwał głową. Tu ubranie mężczyzny zdecydowanie pasowało. Można było się pobrudzić.
— Co chciałeś mi pokazać?
— Właśnie to…
Czerwonoskóry tuż obok. Bił od niego jakiś dziwny blask. Oczy błyszczały nienaturalnie.
— Twoje oczy… są fioletowe — wykrztusił, opanowując z trudem drżenie. — Brałeś coś?
Nie odpowiedział, popychając go do środka boksu.
— Co ty robisz?! — zaprotestował Neil, czując na sobie jego palący oddech.
Przyssał się do jego szyi.
— Zwariowałeś?!
Wkurzony odepchnął go z całej siły, salwując się ucieczką, ale nie pozwolił mu na to, podcinając nogi. Neil upadł. Nic nie widział w ciemności. Naraz zorientował się, że zatrzasnął drzwi. Miał przed sobą jego niesamowicie dzikie oczy. Takie gadzie, jakie widział u jaszczurów z Komodo.
— W co ty się grasz?! Wypuść mnie stąd! — wyrzucił gwałtownie. — Zdezorientowany odwracał się na wszystkie strony. Nie wiedział gdzie się podział. Jego oczy były wszędzie, gdziekolwiek spojrzał. Czuł się osaczony.
— Boisz się, kowboju?
Znów poczuł go za sobą. Znienacka szturchnął go i odskoczył.
— Chyba nie będziesz krzyczał?
— Kim ty do cholery jesteś??!
— Nie wiesz?
— Chodź tu i walcz, a nie chowasz się jak tchórz!!
Głuchy śmiech zadudnił mu w uszach. Nim się spostrzegł, pochwycił go za ręce i przycisnął z całej siły do ścianki boksu. Szamotali się przez dłuższą chwilę, walcząc ze sobą. Neil, oswobodziwszy się z mocnego uchwytu, wymierzał mu ciosy na oślep. Trafiały w pustkę. Jego przeciwnik był od niego o wiele szybszy i silniejszy, niż na to wyglądał.
— Dobry jesteś, ale nie dość. To ci nie pomoże.
Usłyszał tuż przy swoim uchu. Chociaż nie dał tego po sobie poznać, był przerażony.
— No, dobra. Zbawiłeś się, a teraz zostaw mnie w spokoju.
Pomimo tego, że jego wzrok przyzwyczaił się już trochę do ciemności, nigdzie go nie widział, ani jego oczu. Wokół było pusto, jakby się zapadł pod ziemię.
Odpuścił? Co on kombinuje?? — pytał sam siebie.
Wtem coś ciężkiego spadło na niego z góry, powalając zdezorientowanego na klepisko.
Nie mógł się nawet ruszyć. Obcy znienacka zatopił w nim ostre jak brzytwa kły. Zdławione krzyki i pojękiwania przeszyły powietrze stajni, mieszając się z rżeniem koni. Te bardzo niespokojne biegały we wszystkie strony, waląc kopytami o drzwi. Z oddali dało się słyszeć ujadanie psów. Przyplątały się też jakieś dingo i szczekały jedne do drugich… Po czym wszystko raptem ucichło.
Rozdział 2
Wstał świt. W stajni zrobiło się rojno i gwarno…
— Neil! Ty nierobie wstawaj, natychmiast!
Poszturchiwania i krzyki zbudziły chłopaka z długiego letargu.
— Schlał się po robocie i leży.
— Zlał się jak świnia.
Pokpiwali sobie z niego mężczyźni, zatykając nosy.
— Ale tu śmierdzi.
Neil otworzył oczy, przecierając powieki. Przeciągle ziewnął.
— Wstawaj! Ile razy mam powtarzać?! — Grzmiał mu nad uchem, pilnujący porządku nadzorca.
— Ciszej. Boli mnie głowa. Co tu tak jasno? — wymamrotał.
Stojący naokoło parobcy wybuchnęli gromkim śmiechem.
— Co jest?! Co tak stoicie?! Wracać mi zaraz do roboty! A ty Neil już tu nie pracujesz!
— Miałem dziwny sen…
— Gówno mnie to obchodzi. Zbieraj swoje manatki i jazda mi stąd. No już! — rzucił stanowczo.
— Pan nie rozumie. To było takie… takie prawdziwe.
— Słyszałeś?! Za pięć minut ma cię tu nie być!
Zezłoszczony trzasnął za sobą drzwiami stajni. Wszyscy inni też wyszli.
Neil dźwignął się ciężko, stając na równe nogi.
Co tu się do diaska stało? Co oni ode mnie chcą??…
To dziwne, ale niczego nie pamiętał. Tylko ten koszmarny sen. Niewiarygodny.
To nie mogła być przecież prawda… Zaatakował mnie jakiś przerażający stwór. Taki jakiego można spotkać w tanich filmach, w horrorze…
Zawsze bawiły go te wyssane z palca, niesamowite historie.
Co tu tak strasznie śmierdzi?…
Dopiero po chwili zorientował się, że ma zmoczone spodnie.
Kurwa! Co ja narobiłem? Jaki wstyd…
Dzień już dawno wstał. W stajni panował półmrok, a w miejscu, gdzie leżał, było wilgotno i wyjątkowo nieprzyjemnie. Poczuł się okropnie, gdy nagle zdał sobie sprawę, że przez głupi wybryk stracił pracę, ale czy pił? Nie pamiętał, by poprzedniego dnia wziął choćby łyk alkoholu do ust. Jednak ubranie miał całe poplamione nalewką z eukaliptusa. Teraz wszystko rozumiał. Tylko kto wpadł na taki głupi kawał? Niech tylko go dostanie w swoje ręce. Porachuje mu wszystkie kości i wypruje flaki. Wściekał się.
— Fuck! — zaklął siarczyście. — Fuck!!
Nagle w ciemnym kącie zamajaczyła jakaś postać.
— To nie był sen Neil.
Niski, modulowany głos dobiegał jak ze studni.
— Kto tu jest?? — Zdumiony przetarł oczy, patrząc w tamtą stronę.
— To ja. Wróciłem po ciebie.
Indianin stanął naprzeciw niego, obrzucając pobladłą twarz przeciągłym spojrzeniem.
— A więc to ty mnie tak schlałeś?!
— Wiedziałem, że się dogadamy. Masz bardzo dobry smak. — Wykrzywił usta w przerażającym uśmiechu. — Łatwo ich było nabrać, co?
— Nie, nie podchodź! To wszystko jest popieprzone. — Wymachując rękami, wycofał w bezpieczniejsze miejsce. — Daj mi kurwa spokój!
— Nie mogę głuptasie. Jeśli cię teraz zostawię, umrzesz.
— Co to znów za brednie? — wykrztusił, cofając się coraz bardziej, aż poczuł za sobą chłód ściany.
— Mówię prawdę. Przecież wiesz już, kim jestem.
— Popapranym czymś, czego nie rozumiem — przełknął nerwowo ślinę, patrząc w jego błyszczące w oczy z wyraźnym lękiem.
— Masz już w sobie niewiele życia. Uwierz mi Neil. Wypiłem ci prawie wszystką krew, niewiele już zostało. Teraz wszystko zależy od ciebie.
— Ode mnie? Jak to?? — spytał zgłuszonym głosem. — Czuł, jak opuszczają go siły, jak szybko słabnie z każdą chwilą.
— Jeśli pójdziesz ze mną i będziesz posłuszny mojej woli dam ci to, o czym nawet nie śniłeś, co przerasta twoje najśmielsze wyobrażenia. Nie wiem tylko, czy zasługujesz na ten wyjątkowy dar.
Podszedł bliżej, przytrzymując go, by nie upadł. Neil słaniał się na nogach.
— Jaki dar??
— Nieśmiertelność.
— Być takim samym potworem jak ty?! To nie może się tak skończyć, nie może… — wyrzucił ostatkiem sił, gryząc wargi z bezsilności.
Chennon uniósł go jedną ręką, trzymając wysoko w powietrzu.
— Wiem, jak bardzo przeraża cię myśl, że mógłbyś zabijać. To z tego powodu nie poszedłeś na wojnę. Mam rację? Jednak wszystko się zmieni, bo ty już nie będziesz taki sam.
Usłyszał, jak cicho łka. Puścił go na klepisko.
— Niczego od ciebie nie chcę — powiedział słabym głosem Neil. Jego ciałem wstrząsnęły konwulsje. Charczał.
— Więc wolisz umrzeć niż żyć? Dzięki mnie pozostaniesz już na zawsze piękny i młody. Czy to niekusząca perspektywa? Właściwie jesteś mi to winny, gdyby nie ja już by cię nie było.
Patrzył na jego twarz wykrzywioną bólem, pełną rozpaczy. Mężczyzna tracił świadomość.
Niewiele już do niego docierało. Nie myślał logicznie. Jego ciało zaczęło się poddawać. Konał.
— To jak będzie Neil?
Zbolały i wycieńczony poruszał bezwiednie ustami, próbował coś powiedzieć. Pokazał mu jeszcze wyprostowany środkowy palec. Nim gasnące spojrzenie zamarło na oczach Chennona, łapiąc się ostatka nadziei. Zrozumiał, jak bardzo chce żyć, ale duma nie pozwalała mu go o to prosić.
Nie zastanawiając się długo, dobył noża i utoczył sobie z nadgarstka kilka kropel krwi, podsuwając pod siniejące usta. Neil ocknął się na chwilę. Charczał, przewracając oczami. By po chwili krztusząc się łapczywie pić. Potem padł jak porażony i już nie wstał, zapadając w dziwny letarg.
Zbudził się dopiero w nocy. Ujrzał wtedy świat zupełnie innymi oczyma. I poczuł ogromny, rozdzierający wnętrzności głód.
…
Na farmie wybuchła wielka panika. Jakaś dziwna zaraza dziesiątkowała bydło w okrutny sposób. W niewyjaśnionych okolicznościach zaczęli ginąć też ludzie. Ktoś lub coś bezlitośnie i bez emocji zabijało. Nie mogło być to zwierzę, jak na początku przypuszczano. Było szalenie inteligentne, nie pozwalając się złapać. Swoje ofiary traktowało z przerażającą bezwzględnością.
Ciała nienaturalnie powykręcane, twarze, łby zwierząt znajdowano oddzielnie z grymasem cierpienia, z zadanego im bólu. Wyglądały jak pergamin. Były całkiem pozbawione krwi, a przebiegły morderca lub mordercy pozostawili na nich charakterystyczny, cięty głęboko czymś niezwykle ostrym znak. Najczęściej dwa niewielkie, ale głębokie ukąszenia na szyi, nadgarstkach dłoni, pod pachami, bądź pod kolanami.
Coś chowało się w mroku i wychodziło głęboką nocą. Przedstawiciele władz byli bezsilni i zabiegi felczerów na niewiele się zdały. Niejeden z pracujących tu przyjezdnych podzielił los licznych ofiar. Wystarczyło podejrzenie, by delikwent znalazł się za kratami, karano na oślep. Inne środki przymusu też zawiodły, nie udało się ująć winowajców. Modły kaznodziei również nic nie dały.
Na okolice Gregory Range padł blady strach. Ci, co mogli opuszczali osady, uciekając w popłochu. Właściciele okolicznych plantacji i farm jedna po drugiej bankrutowali. Pracownicy najemni przenosili się masowo do miast, gdzie coraz łatwiej było znaleźć pracę. A te rozwijały się i zaludniały w coraz większym tempie.
Kwitła nowa cywilizacja, przedsiębiorczość i demokracja. Domów i fabryk wciąż przybywało, budynki rosły w oczach, sięgając chmur. Powstawały coraz liczniejsze ośrodki kultury i handlu. Najlepiej żyło się jednak na wybrzeżach, w sąsiedztwie oceanu. Pustynne tereny pozostały natomiast wolne od osad. Cywilizacja tu nie dotarła, bo warunki do życia były bardzo trudne. Każdy dzień był walką o życie. Tubylcze plemiona Aborygenów znalazły tu jednak swoje schronienie.
Ci rdzenni mieszkańcy Australii, zostali zepchnięci na margines współczesnego życia, wyparci ze swoich naturalnych, żyznych ziem, na których egzystowali od samego początku, przekazując sobie ustnie wiedzę z mitycznego „Czasu Snu”. Historię o świętym, tęczowym wężu, stwórcy świata sprzed 50.000 lat. Dumnie i niestrudzenie kultywowali swoją tradycję. I nie narzekali na swój los.
Zarówno im, jak i przybyłym na Antypody, cudzoziemcom i osadnikom wciąż groziła inna, całkiem obca rasa. Rasa o dziwnej krwi. Jedni ich nazywali nieumarłymi czy zimnokrwistymi. Inni zaś wampirami. Prawdopodobnie przypłynęli tu z Europy, gdzie zwano ich upiorami, bądź wąmpierzami. Dla starożytnych plemion byli kimś na kształt potężnych i okrutnych bogów. Skąd się wzięli? Skąd przyszli? Nikt nie wiedział. Byli natomiast wszędzie tam, gdzie ludzie. W każdym niemal zakątku Ziemi, od setek tysięcy lat, a może znacznie dłużej.
Nikt nie potrafił odkryć odwiecznej tajemnicy Nosferatu i jego nadnaturalnej, złowrogiej mocy. Ludzka świadomość ich nie rejestrowała, wchodziły przez tajemne portale i centra energetyczne. Oni i istoty im podobne pozostające w głębokim ukryciu…
Część III: Melbourne A. D. 2009
Rozdział 1
Wieści z północno-wschodniego Queensland obiegły niemal całą Australię. Nagłówki gazet wręcz krzyczały, pęczniejąc od coraz to nowych, przerażających wieści. Wokół niewyjaśnionych podobnych morderstw krążyły rozmaite plotki. Zaczęto wiązać podobne przypadki z całego wyspiarskiego kontynentu. Gusła i opowieści o ludziach nocy, zjawach i marach na nowo ożyły.
Demonizowano mordercę i jego zbrodnie, upatrując w nim jakiegoś szaleńca. Wielu detektywów głowiło się nad tą sprawą od wielu lat, łamiąc sobie na niej często zęby. Nikt nie wierzył legendom o wampirach, wysysającym z ludzi krew. Na pewno nie w czasach postępującej techniki. Na jakiś czas o tym zapomniano, gdyby nie fakt, że ktoś zaczął nagle mordować w podobny sposób. Sprawa sprzed ponad trzydziestu pięciu lat ożyła, powracając niczym rzucony w powietrze bumerang.
Donovan siedział nad nią od ponad miesiąca, ślęcząc całymi dniami w Bibliotece Kongresu. Z uporem maniaka grzebał w zakamarkach historii. Przeglądając archiwa i stare gazety, szukał jakiegoś tropu, czegoś, na czym mógłby wzorować się wcześniej inny morderca. Przeczesywał też wzmianki ze szpitali dla umysłowo chorych. Być może, któryś z dawniejszych pacjentów stał się seryjnym mordercą. Znano już podobne przypadki. Czasy były niespokojne i wielu świrów i różnego rodzaju psycholi włóczyło się teraz po mieście. I nikt tego nie kontrolował. Lekarze zapisywali za to bez końca cudowne pigułki. Istniały też bardziej wyszukane terapie, ośrodki wypoczynkowe dla nieco bogatszej klienteli, ale te jak się później okazało, były mało skuteczne. System zawodził.
Każdy z chodzących po ulicy zwyczajnych, szarych obywateli w sprzyjających warunkach mógł się stać mordercą. Potencjalnie nim był. Taką teorię miał Lex Donovan: były stróż prawa, a obecnie prywatny detektyw, obrońca uciśnionych. Człowiek czynu, walczący z niesprawiedliwym systemem, z którego się wyłamał. Niezależny, brzydzący się wszelką nieuczciwością, z jaką kiedykolwiek przyszło mu się zetknąć. Niepoprawny idealista. Naprawiacz zepsutego świata. Outsider.
Pochylony nad ekranem laptopa, przeczesywał zasoby biblioteczne. I notował coś pieczołowicie w swoim małym notatniku. Siedzący opodal mężczyzna zerkał na niego ukradkiem. Lex widział go już tu kilka razy. Jednak ten nie kwapił się jakoś, by do niego zagadać. On sam też nie czuł takiej potrzeby. Skupił się na swoim zadaniu i wytrwale nad nim pracował. Nie tylko on interesował się starymi zbiorami i zaglądał do książek. Kręciło się tu też kilku federalnych i przewijała cała masa studentów. Federalni wpadali okazjonalnie i można ich było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Donovan miał do tego nosa. Tych drugich można tu było spotkać na każdym kroku. Buszowali pomiędzy regałami, zakopując się w stercie książek…
— Proszę pana, zaraz zamykamy.
Głos kustosza nagle wyrwał go z toku daleko idących rozważań i dedukcji.
— Już? — zdziwiony zerknął na zegarek. — Jak ten czas leci.
— Prawda?
Detektyw podniósł się, zabierając ze sobą notatki i opuścił bibliotekę.
Ledwo minął główną bramę, a uderzył go potworny hałas. Po wyjściu z biblioteki, tej swoistej enklawy ciszy i spokoju poczuł się jak na lotnisku przy starcie odrzutowca. Na ulicy panował zgiełki i miejski gwar. Ludzie kręcili się w te i we wte, zajęci każdy swoimi sprawami. Nie zwracali specjalnie uwagi na to, co się wokół nich dzieje. Pogrążeni we własnych myślach, byli jakby nieobecni, działając ściśle według jakichś programów, jak te mrówki biegające pomiędzy łąką a kopcem. Nie wiedzące tak naprawdę, dlaczego i po co.
Ostatnio zmienił samochód i od razu oddał go do przeglądu, by sprawdzić, czy wszystko w nim działa jak należy. Starego forda całkiem zjechał i nadawał się tylko na złom. Udało mu się w końcu zatrzymać przejeżdżającą taksówkę. Już miał wsiąść, gdy wtem dostrzegł znajomą postać.
— Chris? Co ty tu robisz??
Przechodzący mężczyzna spojrzał na niego pytająco.
— O, przepraszam. Pomyliłem pana z moim znajomym — zreflektował się Donovan.
— Nic się nie stało.
Zaczynam wariować… Chyba za długo przesiaduję w tej bibliotece…
Czym prędzej wsiadł do taksówki, która zawiozła go do jego mieszkania.
Lokal, który zajmował z żoną od lat, nie był zbyt duży, ale bardzo przytulny. Mieścił się niedaleko śródmieścia. Nie planowali dzieci, ale wszystko się przecież mogło zdarzyć. Zdarzyło się. Viki poszła z innym. Czyja to była wina, nie wiedział. Grunt, że teraz był sam jak palec. A może na szczęście, bo przynajmniej nie miał żadnych zobowiązań. Poza wspólnym mieszkaniem.
Średniego wzrostu, korpulentna blondynka stylizująca się na Marylin Monroe zawsze lubiła się bawić, on nie. Drobna różnica charakterów, która z czasem tak bardzo ich poróżniła. W dodatku zajęty był pracą, to jej poświęcał najwięcej czasu, dlatego też częściej byli osobno niż razem. Z czasem doszedł do wniosku, że się w ogóle nie rozumieją.
Nie była zbyt czuła ani troskliwa i przepijała jego ciężko zarobione w policji pieniądze. Sama pracowała dorywczo jako maszynistka w podrzędnym biurze. Wstyd mu było, że pije, że znika wieczorami pod pretekstem zabawy w klubie z koleżankami, dlatego któregoś dnia powiedział pas. Nie miał pojęcia dokąd odeszła, pewnie do kochasia, bo często w kłótniach chwaliła się, że go ma, że Lex nie dorasta mu nawet do pięt, bo taki niby jest dobry.
Jak było naprawdę, tego nie wiedział. Nie interesowało go to zbytnio. Od jakiegoś czasu za to żyli w separacji. I choć dobrze wiedział, jak się to skończy, nie zrobił nic, by raz na zawsze się z nią rozstać. Może łudził się, że do niego wróci? Kto wie. Tak naprawdę nie miał nawet czasu, by o tym myśleć. Ani ochoty na żadne inne romanse.
Snuł się po pokoju, gdy zadzwonił telefon. Stanley znów zapraszał go na bilard. Odmówił mu, tłumacząc się jak zwykle nawałem pracy. Chciał chwilę odpocząć i ogarnąć w spokoju poczynione zapiski. Jednak coś mu mówiło, że nic z tego nie będzie. Bo tak naprawdę niczego konkretnego nie miał. Opierając się na domniemaniach i poszlakach ciągle „był w głębokim lesie”.
Po krótkim namyśle zdecydował się wyjść miasto… Tak po prostu, bez konkretnego powodu. Spontanicznie. Przewietrzyć umysł. A miał go ostatnio bardzo przeciążony. Lubił tak sobie pospacerować w ciszy po pobliskim parku. Zaglądał tam, by złapać większy oddech, oderwać się od codziennych obowiązków, zwłaszcza po burzliwych kłótniach z Viki. Potrzebował od czasu do czasu pobyć trochę sam ze sobą, w zupełnej samotności.
Rozdział 2
Głośną, rytmiczną muzykę dało się słyszeć już z ulicy. Rozbrzmiewała rytmicznie i melodyjnie. W sobotni wieczór, w klubie Cockatoos na obrzeżach miasta bawiło się wielu stałych gości, ale też całkiem liczna grupa tych, którzy pojawili się tu przypadkiem, zwabieni miłą atmosferą i skocznymi, przyjemnymi dla ucha dźwiękami. W centrum sali kiwało się kilku zagorzałych miłośników tańca, podrygując w rytmie klubowej muzyki. Większość gości siedziała przy stolikach, racząc się alkoholem i jakimiś przekąskami.
Naraz za deckami pojawił się jakiś pozamiejscowy DJ. Włączył wzmacniacz i zaczęło się niezwykłe przedstawienie. Kiedy tylko MC skończył zabawiać publiczność kolejną rymowaną improwizacją, żonglował płytami, dając popis swoich manualnych i melodyjnych umiejętności, łącząc ze sobą płynnie utwory jeden po drugim. Manipulował coś przy pokrętłach, zapętlał utwory i serwował niczym kucharz znakomite groove, okraszając wszystko zmyślnymi skreczami. Goście byli zachwyceni. Coraz więcej osób wyszło na parkiet. Wywijali kółeczka i skakali do upadłego, klaszcząc w dłonie, dziękowali za popis, domagając się kolejnych bisów.
Rem polerował szklanki, obserwując uważnie gości zza baru. Rozpoznawał prawie wszystkich klientów, z uwagi na bardzo dobrą pamięć, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden aktor czy księgowy. Biegle też operował cyframi, w ogóle był szybki. Sprawnie obsługiwał niemal każdego, kto tylko podszedł do baru, chcąc się napić lub przekąsić małe co nieco. Zajmowało mu to zaledwie kilkanaście sekund. Wszystko, czego potrzebował miał w zasięgu ręki i nikt mu nie pomagał.
Obserwując gości z boku, zastanawiał się, kim są, po co tu przyszli i czego szukają. Najczęściej przychodzili tylko po to, by się pobawić przy energetycznej muzyce, bądź wypić coś przy barze, albo też zwyczajnie porozmawiać. Przeważnie jednak wypijali szybko kilka kolejek i zaraz wychodzili. Byli też i tacy, którzy przy jednej zaledwie lampce drinka mogli przesiedzieć aż do rana. Byli różni. Rem odgadywał ich pragnienia, bawiąc się tym w najlepsze, dla zabicia czasu. I najczęściej się nie mylił. Miał w tym wprawę i dobrego nosa, szósty zmysł. Snuł przypuszczenia i prowadził wewnętrzny dialog, sam ze sobą. Bardzo rzadko popełniał błąd w ocenie sytuacji.
Tylko co do niektórych miał pewne wątpliwości. Nie potrafił ich nijak rozgryźć. Przeważnie siadali w miejscach najmniej rzucających się w oczy, gdzieś na uboczu i z dala od migających świateł, i innych klubowiczów, jakby celowo nie szukali żadnego towarzystwa. I co najdziwniejsze prawie nic nie zamawiali, udając tylko, że piją. Wielokrotnie dostawał sygnały od chłopaków pracujących na sali, odpowiadających za porządek, że zostają pełne szklanki napojów i nietknięte drinki. Raz ich nawet przyłapał, jak opróżniają takowe. Wtedy się wygadali.
Zaczął zwracać coraz większą uwagę na nietypowych gości, wyławiając ich z tłumu. Zastanawiało go to i intrygowało zarazem, że potrafią tak szybko znikać, w jakiś niepojęty dla niego sposób. Wystarczyło, że na moment odwrócił wzrok w drugą stronę, a już ich nie było. Nikt tak, jak oni nie potrafił tak umiejętnie wmieszać się w tłum. Byli niczym zjawy rozpływające się w powietrzu, zupełnie jak duchy. Czasem zastanawiał się, czy w ogóle tu byli.
Stanowili dla niego pewnego rodzaju zagadkę, taki rebus do rozwiązania, a on lubił takie przypadki. Sam był dość skryty i nietypowy, ale nie każdy o tym wiedział. On sam to czuł najlepiej. Żył z tym od lat. Jednak praca pochłaniała go na tyle, że teraz nie miał zbyt wiele czasu na to, by się nad tym zastanawiać. Dwoił się i troił, by jak najszybciej i jak najsprawniej obsłużyć jak największą liczbę gości, sprostać swoim obowiązkom.
Podał jeden z energetyzujących drinków siedzącemu przy barze mężczyźnie, kasując zaraz należność. Taką miał zasadę. Często zdarzało się, że klienci zapominali zapłacić, dając się porwać muzyce i był stratny. Tak było na początku, odkąd zaczął tu pracować. Dwa lata temu. Teraz nie był już taki naiwny. Mężczyzna uiścił zapłatę, przenosząc się w głąb dość przestrzennej jak na bar, sali.
— Reszty nie trzeba.
— Dziękuję — odparł z uśmiechem Rem, rzucając szybkie spojrzenie na gościa i schował pieniądze do kieszeni.
Wysoki blondyn o germańskim typie urody, ostrych rysach twarzy i wyraźnie zarysowanej szczęce przysunął się bliżej, zajmując właśnie zwolnione miejsce. Też zamówił kolorowego drinka…
— Obserwuję cię od dawna. Dobrze sobie radzisz.
Nie spuszczał oka z krzątającego się barmana. Ten już go tu widział wcześniej. Mężczyzna nie należał do młodzików. Miał coś około czterdziestki, ale mimo to był szczupły i zawsze nienagannie ubrany. Widać było, że dba o siebie. Podpadał pod grupę typów, których nie potrafił rozszyfrować.
— Robię to, co do mnie należy. To moja praca — odpalił Rem.
— I w dodatku jesteś skromny. Kto by pomyślał.
— Podać coś jeszcze? — spytał, obrzucając gościa szybkim spojrzeniem.
— Na razie nie, dziękuję. Chciałem tylko trochę pogadać. Jestem Nithael.
— Rem. Miło mi poznać.
— Mnie również. — Uśmiechnął się. — Mogę ci coś postawić? Nie lubię pić sam.
— Przykro mi. Szef by mnie wyrzucił — wyjaśnił, natychmiast dodając — Tu są kamerki.
— Nawet wodę? — Lustrował go uważnie spojrzeniem.
— To co innego.
Miał chwilę przerwy. Co mu szkodziło porozmawiać. W końcu niektórzy przychodzili tu tylko po to. Nalał sobie do szklanki mineralnej. I stuknął w wyciągniętą w swoim kierunku lampkę.
— Na zdrowie!
Rem wziął łyk wody. Kątem oka śledził jak tamten, bierze lampkę do ust. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że udaje tylko, że pije. Tymczasem gość wypił wszystko, stawiając pustą lampkę na blacie baru.
— Jeszcze raz to samo.
Barman nalał mu kolejnego drinka, widząc, jak wyciąga banknot i kładzie go przed nim.
— Za ciebie i za mnie. Nie szukaj reszty. Nie trzeba.
Skinął głową i podziękował uśmiechem, zdając sobie sprawę, że znów się pomylił w zbyt szybkiej ocenie. Widać wiele się jeszcze musiał nauczyć. Odwrócił się w stronę kolejnego klienta, który kiwając w jego stronę, już składał gestem zamówienie. Minęło zaledwie kilka sekund.
— Ostatnio… — zaczął, patrząc na swego niedawnego rozmówcę i nagle urwał.
Już go tam nie było. Rozejrzał się uważnie po sali, nic z tego nie rozumiejąc. Lampka z drinkiem stała na swoim miejscu. Przetarł oczy.
Gdzie w takim razie on się podział??…
— Mówiłeś coś? — Nithael wyskoczył spod baru, siadając z powrotem na obrotowym stołku. Patrzył uważnie na jego pełną zdumienia, zmieszaną minę. — Przepraszam, ale coś mi upadło. Niezdara ze mnie. Znalazłem na podłodze. — Szybkim ruchem schował coś do kieszeni.
— Aha…
— Wystraszyłem cię?
— Skąd. Nie tak łatwo mnie wystraszyć.
— No jasne. Pewnie myślałeś, że zniknąłem, co? — dopytywał się, ściągając go wzrokiem.
— Nic nie myślałem.
Skłamał, całkiem zbity z tropu, przechwytując uważne spojrzenie mężczyzny. Nie mógł przecież wiedzieć, że też go obserwował. Jego i kilku innych na tej sali. Wydawało mu się, że wszyscy oni mają ze sobą coś wspólnego. Nie wiedział tylko co.
— Możesz to też potraktować jako trik. Taką małą sztuczkę. A tu liczy się precyzja i refleks.
— Ciekawe.
— Prawda? Dajmy na to, że ktoś przyszedł do lokalu, a ty nie chcesz się z nim spotkać. Możesz się w ten sposób ukryć albo zabłysnąć, gdy przyjdzie ci ochota zrobić na nim wrażenie — tłumaczył Nithael, dodając. — To całkiem proste. Powinieneś kiedyś spróbować.
Stuknął lampką w jego szklankę, biorąc alkohol do ust. Rem był prawie pewien, że tym razem wcale nie pije. Mężczyzna sączył wolno drinka, obserwując go znad wpółprzymkniętych powiek.
— Obserwowany jest obserwowanym.
— Słucham?
Zmarszczył brwi.
— To był żart. Nigdy nie chowałeś się pod stół, będąc dzieckiem?
Jasnowłosy wodził za nim spojrzeniem.
— Nie przypominam sobie.
Zrozumiał, że się z nim bawi. Nie wiedział tylko po co.
— Ciekawię cię, co?
— Bynajmniej.
— Sam przed chwilą powiedziałeś.
— Przepraszam, ale jestem zajęty.
Odwrócił się na pięcie, odchodząc kilka metrów dalej. Przyjął zamówienie i skasował należność. Po chwili wrócił, nalewając do kufla piwo z dyspozytora, w którego pobliżu siedział. Nithael nie ruszał się z miejsca, przyglądając mu się w milczeniu. Dyskretne śledził niemal każdy jego ruch.
— Masz kogoś? — zagadnął.
Barman robił swoje, ignorując jego kolejne pytanie. Udawał, że go nie słyszy, nawet nie spojrzał.
— Dziewczynę? A może chłopaka? Hmm… Nie powiesz mi, że nie masz czasem chęci kogoś poderwać. Jesteś przecież zdrowym, całkiem dorodnym mężczyzną. Jest w czym wybierać, przyznasz mi chyba rację? Mam rację Rem?…
Zachować spokój. To był jedyny sposób, by pozbyć się natręta. Nie odzywał się i poskutkowało. Zamilkł. Każdego, kto mu się narzucał, traktował tak samo. Nie pierwszy raz był w ten sposób nagabywany. Nic sobie jednak z tego nie robił. Mimo że na gościa nie patrzył, miał wrażenie, że ten przez cały czas mu się przygląda. Czuł na sobie jego wzrok. Denerwowało go to, ale nie mógł nic zrobić. Czekał, aż sobie pójdzie. Zapłacił w końcu, to niech sobie patrzy, jak chce. Ma to w nosie.
Nithael jednak nie dał się tak łatwo zbyć. Wciąż tam siedział. Jego przeciągłe spojrzenia dopadały go, ilekroć nieopatrznie spojrzał w jego stronę, badając czy wciąż tam jest. Był tam i nie znikał. Znów poczuł na sobie ten uporczywy wzrok, jakby świadomie go prowokował. Nie wytrzymując, odwrócił się w stronę mężczyzny, napotykając utkwione w swoich oczach spojrzenie.
— Podać coś jeszcze? — spytał odruchowo, przecierając blat lekko wilgotną szmatką.
— Wiesz, na co mam ochotę? Chciałbym się dobrze zabawić, poszaleć z kimś… ale jakoś nie mogę się zdecydować. Mógłbyś mi pomóc, polecić mi kogoś — zawiesił głos. — W końcu jako barman znasz tu wszystkich najlepiej. — Puścił do niego oko. — Byłbym ci za to ogromnie wdzięczny.
— Nie znam tu takich, a poza tym nie świadczę pewnych usług — powiedział zasadniczym tonem.
— Rozumiem, a teraz? — Podsunął mu pod rękę banknot stu dolarowy.
Rem pokręcił głową, zastanawiając się nad czymś. Facet posuwał się zdecydowanie za daleko. Dostawał co prawda napiwki, czasem nawet dość spore, ale nie za stręczycielstwo.
— Za mało? Mogę dać ci więcej. Powiedz tylko, ile chcesz? — Mężczyzna dołożył drugie tyle.
— Musiałeś mnie z kimś pomylić. Nie jestem naganiaczem ani nikim podobnym. — Oburzył się wyraźnie. — Zgłoś się z tym do kogoś innego.
— A do kogo, wiesz? — Prześledził go uważnie wzrokiem, widząc, jak wzrusza ramionami.
Rem odwrócił się, udając, że jest bardzo zajęty. Polerował czyste szklanki, przestawiał z miejsca na miejsce kufle. Jasnowłosego to jednak nie zraziło.
— Zaproponuj mi coś. Pomysłów ci chyba nie brakuje. Jesteś przecież taki bystry.
— Nie jestem tu od dotrzymywania ci towarzystwa i nie muszę tego słuchać — powiedział twardo.
— A od czego jesteś?
— Od nalewania drinków — odparował.
Chciał odejść, ale pochwycił go znienacka, łapiąc za ramię. Przytrzymał, widząc na sobie jego zaognione spojrzenie.
— Puszczaj, bo zawołam ochronę — zagroził.
— Chyba źle mnie zrozumiałeś. — Natychmiast go puścił. — Nie chodzi mi o zwykłe pieprzenie. Byle kto mnie nie interesuje. Chcę spędzić noc z kimś miłym i nie głupim, z kimś z kim się nie można nudzić.
— Jasne. Wiesz co, taki kit możesz wstawiać małolatowi, a nie mnie.
Skrzyżowali niebezpiecznie spojrzenia.
— Wiem dobrze, o co ci chodzi!
— Skoro wiesz, to nad czym się jeszcze zastanawiasz?
— Źle trafiłeś.
— Czyżby? — Nithael uśmiechnął się jakoś dziwnie, niespodziewanie podnosząc z miejsca.
Na blacie pozostały dwa banknoty. Nim się zreflektował, już go nie było.
— A niech to! Andy!
Przywołał gestem stojącego niedaleko ochroniarza.
— Co jest?
— Muszę natychmiast wyjść. Możesz mnie na chwilę zastąpić?
— Dobra, byle szybko — odpalił.
— Popilnuj tylko baru. Muszę coś załatwić. To ważne.
Rem wyskoczył zza lady, szukając mężczyzny w gęstym tłumie. Znalazł go stojącego przy toaletach. Wyglądało, jakby tam na niego czekał. Dopadł do gościa zdyszany, widząc, jak się uśmiecha.
— No popatrz, znalazłeś mnie. Kto by pomyślał?
— Zapomniałeś czegoś. — Podał mu banknoty.
— Nie zapomniałem. To dla ciebie. Schowaj to. — Cofnął jego rękę.
— Za co?!
— Powiedzmy, że za miłą obsługę. Sam wiesz najlepiej.
— Kpisz sobie ze mnie?! Nie mogę ich przyjąć — dodał z naciskiem Rem.
— Dlaczego? To przecież tylko pieniądze. Chyba że zmieniłeś zdanie
— Zabierz, mówię…
— A wyjdziesz ze mną? — Nithael zawiesił na nim przenikliwe spojrzenie. — Wiem, że kończysz po drugiej.
— Nie jestem zainteresowany. Odwal się ode mnie!! — wyrzucił ostro. — Zmiótł banknoty i cisnął nimi prosto w kamienną twarz. Po czym odszedł szybko w stronę sali.
Mężczyzna podniósł pieniądze z podłogi i odprowadził go twardym, posępnym spojrzeniem.
— No jesteś wreszcie. — Ochroniarz odetchnął z ulgą. — Tamci dwaj zamawiali firmowy, a ten tu „wściekłego psa” i dla pani obok, cocktail z wisienką…
— Dzięki, Andy. — Poklepał go po plecach.
— Wisisz mi piwo.
— Nie ma sprawy.
Czym prędzej wrócił za bar i do swoich obowiązków. W mig poradził sobie ze wszystkim, realizując kolejne zamówienia. Już po kilku minutach zapomniał o całym zdarzeniu, nie zaprzątając sobie już dłużej tym głowy. Nie po raz pierwszy i ostatni miał takie starcia z klientami. Zwykła rzecz.
Rozdział 3
Rem skończył swoją zmianę, wychodząc około trzeciej. Kolega trochę się spóźnił, a nie mógł zostawić swojego stanowiska bez nadzoru. Wyręczać się ochroną też nie chciał. Ci mogli coś namieszać i miałby później kłopoty. Czuł się odpowiedzialny za swoją pracę i lubił to zajęcie. Starał się wykonywać je dokładnie i rzetelnie, jak mógł najlepiej. Uważał, że jest punktualny i obowiązkowy.
Jego samochód znów wysiadł i to już trzeci raz w tym miesiącu. Musiał go w końcu oddać do mechanika. Póki, co był skazany na niewygody komunikacyjnych dojazdów. Szedł pewnym krokiem, nie oglądając się za siebie. Od przystanku autobusowego dzieliło go zaledwie kilkaset metrów. Mijając jedną z okolicznych bram, natknął się na kota. Spłoszony zwierzak czmychnął, nim zdołał mu się lepiej przyjrzeć. Naraz jego uszu dobiegł jakiś inny, dziwny odgłos, jakby przeciągły świst. Przyśpieszył. Ulica była głucha i pusta ani żywego ducha.
Szedł dobrze sobie znanym skrótem. Tędy było o wiele bliżej i szybciej. Na małej uliczce, którą właśnie mijał, ruch kołowy był minimalny. Dopiero przy głównej trakcji gwarno i głośno jak w ulu. Słysząc za sobą stukot czyiś kroków na kamiennym bruku, obejrzał się. Nikogo jednak nie udało mu się dostrzec w bladym świetle ulicznych lamp. Kilka z nich było zbitych, reszta ledwo co świeciła. Ruszył dalej, stając nagle jak wryty.
Dwaj podejrzanie wyglądający osobnicy o posępnym wyrazie twarzy pojawili się znikąd, zastępując mu nagle drogę. W jednej, krótkiej chwili pożałował, że wybrał właśnie tę trasę. Wyglądali na jakichś chuliganów. Ich ponure twarze i zacięte usta nie wróżyły niczego dobrego. Instynktownie cofnął się, ale ujrzał jeszcze trzech za sobą. Wtedy zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Było jednak już za późno na odwrót. Pozostały tylko negocjacje:
— Co słychać, chłopaki?
— Kogo my tu mamy?…
— Czy to nie nasz słodziutki barman?
Prowadzili między sobą dialog, mierząc go wzrokiem.
— Słuchajcie, trochę się śpieszę…
— Skąd wiesz, że jest słodki? Próbowałeś go?
— Jeszcze nie, ale zaraz się przekonam.
— Dasz mi go spróbować?
— Ja go pierwszy zobaczyłem…
— Może porozmawiamy o tym kiedy indziej — wtrącił Rem, przełykając nerwowo ślinę.
Zauważył, jak patrzą na niego łakomym wzrokiem, jakby był jakimś posiłkiem. Nic nie rozumiał z tego, co mówią. Posługiwali się jakimś dziwnym dialektem. Wyglądali jakby byli czymś naćpani. Nie słuchali tego, co do nich mówi, jakby byli głusi. Patrzył na nich zdrętwiały ze strachu, sięgając po pojemnik z gazem, który miał zawsze pod ręką. Już nie raz uratował go z opresji. Jednak nie tym razem. Zareagowali błyskawicznie, wytrącając mu go z ręki, zanim zdążył go użyć.
— Bez takich numerów!
— Że też wreszcie wpadł w nasze ręce.
— Chciałeś chyba powiedzieć zęby.
— Stul pysk szczurzy jadzie!
— To ty się zamknij. Pytał cię kto o zdanie? Będzie mi się tu mądrzył. Padlina jedna.
— Sam jesteś padliną i do tego cuchniesz jak ona.
— A kto ostatnio…
Niespodziewanie zaczęli się kłócić.
— Weźcie, mam tylko to — zreflektował się nagle, pokazując im swój zegarek.
Szwajcarski swatch miał złotą bransoletę. Zdjął go i zaraz im go podał. Mocno liczył, że się na to skuszą. Zarechotali głośno.
Wtem nie wiadomo skąd pojawił się jeszcze jeden, wpadając pomiędzy nich, aż gwałtownie odskoczyli na boki.
— Zostawcie go! On jest mój!! Jazda mi stąd!!
W groźnym pomruku wyartykułował słowa zrozumiałe jedynie dla pozostałych pięciu. Widać było, że się dobrze znają, bo jakoś żaden z nich nie nastawał na niego. Zobaczył, jak zgodnie ustępują mu miejsca, prócz jednego. Ten najbardziej agresywny z całej piątki próbował mu się przeciwstawić, ale po kilku zmyślnych manewrach potraktował go tak mocnym ciosem, że wpadł z całej siły na ścianę, aż posypał się z niej tynk. Ogłuszony leżał teraz jak długi, nie dając znaku życia.
— Któryś jeszcze ma ochotę?!
Rem struchlały nie ruszał się z miejsca. Przyglądał się ich walce z wyraźnym zdumieniem, ale też z podziwem w niebieskich oczach. Nie mógł uwierzyć jaką nieprawdopodobną siłą dysponują. Jeszcze dźwięczały mu w uszach ich groźne pomruki. Nie wiedział, kim są, ale z całą pewnością nie byli zwykłymi ludźmi, o ile w ogóle nimi byli. Wysoki blondyn o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych, germańskich, ostrych rysach. O niepokojącym obliczu czarnego anioła, zbliżył się nagle do sparaliżowanego ze strachu Rema. Dopiero teraz go rozpoznał w bladym świetle lamp. Wyglądał zupełnie inaczej niż w klubie. Był znacznie wyższy i poruszał niezwykle sprężyście i lekko tak jakby unosił się nad ziemią.
— Ja nie mam z tym nic wspólnego, napadli na mnie — wymamrotał. — Nogi trzęsły mu się, jakby były z galarety. Wycofał się, trafiając na ścianę. — Proszę. Zostaw mnie w spokoju.
Stwór patrzył mu prosto w oczy. Jego spojrzenie porażało. Osunął się na chodnik.
— Błagam… Nie zabijaj mnie…
Poczuł, jak go hipnotyzuje. Powieki ciążyły mu niemiłosiernie. Obcy przesunął ręką przed jego oczyma, zmuszając, by je zamknął.
— Wszystko w swoim czasie Rem. Wszystko w swoim czasie… — usłyszał jeszcze uspokajający, łagodny tembr jego głosu tuż przy swoim uchu. — A teraz śpij…
Nagle wszystko znikło, jakby ktoś wyłączył światło. Odpłynął, zapadając się w otchłań nocy.
…
Ocknął się dopiero po kilku godzinach w swoim mieszkaniu. Leżąc na posłaniu, nijak nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób się tu znalazł. W głowie miał całkowitą pustkę. Jedyne co wiedział, to tylko to, że coś mu się śniło. Coś bardzo dziwnego. Tak dziwnego, że nie był w stanie sobie tego ponownie odtworzyć w pamięci. Za to twarz faceta z baru powracała do niego co rusz i nie chciała mu wyjść z głowy. Nie rozumiał dlaczego. Wszystko wydawało mu się pogmatwane i pozbawione jakiegokolwiek sensu, wręcz nielogiczne.
Przez kilka kolejnych dni nic się istotnego nie wydarzyło. Poza tym, że dziwny sen powracał do niego z zadziwiającą wprost regularnością. Co noc odsłaniał coraz więcej szczegółów, dokładniejszy przebieg zdarzeń. Potem urywał się równie niespodziewanie i wszystko znikało. I tak bez końca. Nithael był obecny w jego myślach i w jego snach. Niepokoiło go to coraz bardziej.
Rozdział 4
Któregoś wieczoru spotkał go znów przy swoim barze. Robił to, co należało do jego codziennych obowiązków. Obsługiwał gości. Nalewał drinki, przygotowywał cocktaile i podawał krakersy. Akurat mieszał coś w shakerze, gdy do niego podszedł, zamawiając to, co zwykle.
— Widzę, że pamiętasz, co piję — powiedział z uśmiechem Nithael. — Patrzył, jak bez zastanowienia sięga po właściwą butelkę, przygotowując drinka. Jego ruchy były pewne i szybkie.
Barman z góry miał przygotowaną odpowiedź:
— Od tego tu jestem.
— Więc jesteś tu dla mnie.
— Być może — przyznał, nawet na niego nie patrząc.
— Zatrzymaj resztę. — Mężczyzna znów zostawił mu większy napiwek. — Kiedyś zrujnuję się przez ciebie — dodał.
— Nikt pana o to nie prosi.
Machinalnie schował banknot do szuflady, notując sobie w myślach, ile z tego będzie miał.
— Pana?? Myślałem, że jesteśmy na ty.
Rem bez słowa przeszedł na drugi koniec baru. Gorączkowo stamtąd nawoływany, przyjął kolejne zamówienie.
— Nadal ci to przeszkadza? — zagadnął znów gość, gdy tylko znalazł się w zasięgu jego wzroku.
Udał, że nie rozumie, o co mu chodzi, wzruszając ramionami.
— To, że tu przychodzę i cię zaczepiam? Drażni cię to? Powiedz.
Rem odwracając się do niego bokiem, wykonywał mnóstwo wyuczonych, mechanicznych ruchów, w zasadzie bez głębszego zastanowienia. Zachowywał się tak, jakby go tu wcale nie było. Choć starał się nie zwracać na niego uwagi, dobrze słyszał to, co mówi.
— Nie musisz ze mną rozmawiać, jeśli nie chcesz. Jestem już duży i jakoś to zniosę.
— Doprawdy? Co ty nie powiesz?
Podniósł na niego wzrok
— No wreszcie, zwróciłeś na mnie uwagę — odparł z uśmiechem Jasnowłosy, przechwytując pełne politowania spojrzenie.
Barman ostentacyjnie wzruszył ramionami. Próbował go zbyć na wszelkie możliwe sposoby.
— Wiesz, myślałem, że jesteś w tych sprawach bardziej oblatany, ale ty wcale nie znasz się na rzeczy. Nie uprawiasz nawet seksu. I to w twoim wieku? — wytknął mu nagle. — Jak to w ogóle możliwe Rem? Powiedz mi jak, to właściwie z tobą jest? Zadowalasz się sam czy może złożyłeś jakieś śluby czystości? — zastanawiał się głośno. — A może masz jakiś ukryty feler? Nic dziwnego, że się zraziłeś, rozumiem twój ból…
— Co ty możesz o mnie wiedzieć? Gadaj sobie zdrów.
Nie miał z nim ochoty gadać, ale też nie mógł pozwolić, by mu grał na nosie, psując dobrą opinię, jaką się tu cieszył. Czuł się bardzo niezręcznie. Niedaleko nich usiadły dwie dziewczyny, zerkając zalotnie w jego stronę. Szeptały coś między sobą, głośno chichocząc. Był zażenowany tym, że mogą usłyszeć, o czym rozmawiają.
— Wiem więcej, niż ci się zdaje.
Ściągnął go szerokim spojrzeniem, zaglądając prosto w oczy.
— Bzdura.
— Zabawnie marszczysz nos, jak się denerwujesz, ale nie to pociąga mnie w tobie najbardziej.
Nie był wcale ciekaw co i wolał tego nie wiedzieć. Żałował tylko, że znów wdał się z nim w rozmowę. Nie tak to miało wyglądać. Sprawy znów zaczęły mu się wymykać spod kontroli.
— Skończyłeś już?! — wyrzucił Rem.
Nerwowo rozglądał się na boki. Co z tego, że starał się go ignorować, jak tylko mógł, skoro wciąż tu siedział i mówił do niego. Nie mógł go, przecież wyprosić. Zamawiał drinki.
Wydawało mu się, że wszyscy się na nich patrzą i komentują to, co słyszą. Tymczasem było na odwrót. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi, poza kilkoma osobami na sali i tymi dwiema wyraźnie rozbawionymi czymś dziewczynami. Tylko czym? Nim? Dlaczego miał wrażenie, że to właśnie się z niego śmieją??
— Zawstydzam cię? Przykro mi Rem, ale nie pozostawiasz mi wyboru. Nie chcesz się ze mną spotkać, a przecież mamy ze sobą tyle wspólnego.
— Wrzuć na luz, dobrze?
— Ale to nie ja jestem spięty. — Nie spuszczał go z oka. — To jak będzie?
— Nie jesteś w moim typie. — Przełknął nerwowo ślinę, widząc, jak się uśmiecha.
— Nie szkodzi… A co to ma za znaczenie?
— Dla mnie ma. Nie napalaj się tak. Ostatecznie… — zawahał się, urywając — mogę ci dać kilka sprawdzonych adresów. Tam na pewno znajdziesz to, czego szukasz.
Szybko skreślił coś na kartce, odrywając ją od reszty przylepek i podsunął mu pod rękę.
— Sprawdzonych? A widzisz. I tu cię mam.
— Tak mi się tylko powiedziało — odpowiedział szorstko.
— Jasne. Nie jestem zainteresowany.
Nawet nie spojrzał na to, co napisał, zatapiając w jego oczach twarde, niepokojące spojrzenie.
— To masz problem, bo więcej ci nie pomogę.
— Nie musisz. Znalazłem już to, czego szukam.
— Gratuluję.
— Sobie pogratuluj, bo obaj śnimy ten sam sen. S…e…n… — powtórzył kilkakrotnie, cedząc słowa.
Rem wzdrygnął się, przypominając sobie nagle coś dziwnego, a jednocześnie przerażającego.
— O czym ty mówisz??
— To tylko taka metafora.
Spojrzenie jasnowłosego mężczyzny wyraźnie złagodniało. Rem poczuł się bardzo dziwnie.
Śnił mi się zeszłej nocy… dwa dni temu też… Co tu jest grane??
— Sny są jak wrota do innych światów, do przeszłości i przyszłości. Są odbiciem naszych najgłębszych tęsknot i namiętności, naszych tak dobrze skrywanych sekretów. Ty wiesz i ja wiem… — ciągnął Nithael. Na jego ustach błąkał się uśmiech.
— Co?? — wyrwało się nagle Remowi.
— Że są magiczne. Pochodzą ze świata, który jest obok nas, z równoległej przestrzeni. Czasem są bardziej realne od rzeczywistości i trudno jest odróżnić jawę od snu… od marzeń. Próbują nam coś ważnego powiedzieć. Tylko że my nie potrafimy słuchać. Pamięć ludzka bywa zawodna. Szybko zapominamy, a one są jak mgła…
Głos mężczyzny cichł coraz bardziej, przechodząc w szept. Rem coraz gorzej go słyszał. Nachylił się w jego stronę, słuchając tego, co mówi z zapartym tchem. W ułamku sekundy luki w jego pamięci wypełniły się jasnym obrazem. Przypomniał sobie wszystko.
— Pamiętasz, Rem?
— Śniłeś mi się. A więc to byłeś ty. Nie wierzę… — wykrztusił oszołomiony nagłym odkryciem.
— Chciałbym się wykąpać w zwierciadle twojej duszy. Dotknąć tak, jak jeszcze nikt nigdy cię nie dotykał. Zaspokoić twój głód istnienia… Twoje najskrytsze pragnienie i stopić się z tobą w jedno.
Nithael miał ten sam wyraz twarzy jak z jego snu. Poczuł, jak robi mu się słabo, a nogi miękną mu w kolanach. Nie znalazł jednak w sobie dość siły, by odsunąć się od niego i przestać go słuchać.
Nagle poczuł się całkowicie bezwolny. Mężczyzna miał nad nim władzę. Zdrętwiał, bezradnie patrząc w jego oczy, a te pochłaniały go coraz to bardziej i bardziej…
— Barman!!
Wtem czyjś podniesiony głos wyrwał go z dziwnego odrętwienia, przechodząc w krzyk.
— To skandal. Chciałem drinka. Co się dzieje z tym facetem do jasnej anielki?! Śpi czy co??
— Barman! Barman!! — zawtórowali mu inni zniecierpliwieni goście.
— Przepraszam. — Odchrząknął. — Już idę.
Jak w amoku nalewał kolejnego drinka, wykonując machinalnie wszystkie ruchy, jak automat.
Myślami był jednak zupełnie gdzie indziej. Nie mógł się jeszcze otrząsnąć z tego, co się przed chwilą stało. Oderwać od głębokiego, hipnotycznego spojrzenia mężczyzny. Ten, mimo że był kilka dobrych metrów dalej, wciąż patrzył w jego stronę. Rem czuł jakby był bardzo blisko, jakby się do niego przylepił. Nie rozumiał co się z nim dzieje i był przerażony. Coś bardzo niepokojącego i nienazwanego wisiało w powietrzu. Coś, nad czym nie mógł w żaden sposób zapanować.
Zimny pot zrosił mu skronie, spływając strużkami po szczupłej, owalnej twarzy, po kasztanowych włosach. Zrobiło mu się gorąco, walcząc z tym, aż się cały spocił. Najchętniej zrzuciłby z siebie podkoszulek, gdyby nie ten cholerny monitoring. Szef nie byłby jednak tym zachwycony. Na pewno potrąciłby mu z pensji, a może nawet zwolnił. Taki był wymóg, reprezentował przecież firmę i był jej żywą reklamą. Teraz ubranie lepiło mu się do ciała, odkrywając jego ładnie rzeźbione mięśnie. Niewielki tatuaż na jego lewym ramieniu stał się jeszcze bardziej wyrazisty, cały aż się świecił od potu. Napis po hebrajsku znaczył wolność.
— Co to jest? Chciałem limonkę bez lodu — pieklił się jakiś klient. — Nie zamierzam za to płacić!
— Na koszt firmy — próbował ratować sytuację. — Zaraz przygotuję drugi.
— Już nie trzeba. Może być. — Zdegustowany klient czym prędzej odszedł.
— Ja też dostałam co innego.
— Najmocniej przepraszam…
Rem zbladł, opierając się o blat baru. Zrobiło mu się słabo. Jego uszu dobiegł śmiech dziewcząt. Stały obok, patrząc jedna na drugą. Po chwili dołączył do nich jakiś chłopak, mrugając do barmana.
— Co jest? — Stojący w pobliżu Denis, odpowiedział na jego kiwnięcie, natychmiast podchodząc.
— Niedobrze mi. Muszę wyjść na świeże powietrze. Zastąpisz mnie?
— Faktycznie nie wyglądasz najlepiej — stwierdził, obrzucając go szybkim spojrzeniem. — Zawołam Tonny’ego, zna się lepiej ode mnie, a ty idź do domu i się prześpij. Powiadomię Zacka, że wyszedłeś trochę wcześniej.
— Dobra. Rób, jak chcesz.
Nie czekając już dłużej, ruszył przed siebie. Ochroniarz zawołał chłopaka sprzątającego toalety:
— Tony! Chodź, pomożesz…
Ten ucieszył się z nowego wyzwania. Często przyglądał się pracy kolegów za barem, a Rem uczył go tego i owego, jak miał czas. Tony garnął się do nauki i często zostawał po godzinach.
— Ty się lepiej na tym znasz.
— Zastąpić Rema? Świetnie. Wiem co i jak.
Rem musiał złapać większy oddech. Stał przed lokalem, starając się ochłonąć. Już nie kręciło mu się tak w głowie, jak jeszcze przed chwilą. Jednak za nic nie chciał wracać do środka. Nithael wyprowadził go z równowagi, wzbudzając w nim wielki niepokój. Zdenerwowany, trzęsącymi się rękoma sięgnął po papierosa, szukał zapalniczki. Nagle spostrzegł, jak czyjaś ręka podaje mu ogień. Mężczyzna wyłonił się z mroku…
— Dzięki.
— To ty jesteś tym słynnym barmanem. Ariel. — Przedstawił się natychmiast.
— Pracuję tu. Rem. Miło mi poznać.
Szybko uścisnęli sobie ręce.
— Podobno robisz najlepsze drinki w mieście. Głośno o tobie w klubowym światku.
— Nic o tym nie wiem.
Puścił tę uwagę mimo uszu, próbując zapanować nad niepokojem.
— Masz bardzo dobrą markę. Nie każdy potrafi mieszać równocześnie dwoma shakerami i podawać w międzyczasie piwo. Zdolna z ciebie bestia — zażartował.
— Widać, że się na tym znasz. To raczej niemożliwe — odpalił, mierząc go uważnym wzrokiem.
Jego rozmówca był wysoki, a długie, kruczoczarne włosy, zagarnięte niedbale za uszy opadały mu miękko na smukłe ramiona. Oczy miał przepastne i ciemne. Tylko raz, bardzo szybko w nie spojrzał: Przeciwieństwo Nithaela…
Znów złapał się na tym, że o nim myśli. Natrętny klient z baru nie mógł mu wyjść z głowy.
— Sprawdzałem tylko twoje poczucie humoru.
— Nie mam go dziś zbyt wiele.
— Jakieś kłopoty? — domyślił się.
— Nic takiego. Mała różnica zdań.
Co mam teraz z tym zrobić? Cholera! Że też musiało mi się to przytrafić…
Nie chciał o tym z kimkolwiek mówić. I tak nikt by mu nie uwierzył. Musi to sobie jakoś sam poukładać, na spokojnie. Pomóc sobie. Tylko jak? Nie miał bladego pojęcia, co mam z tym zrobić.
— Chyba coś więcej — zauważył głośno Ariel, przyglądając mu się badawczo. — Zamyśliłeś się.
Nie odpowiedział, zaciągając się mocno dymem.
— Znasz Nithaela?
— Kogo? — Wyraźnie drgnął, marszcząc brwi.
— Nithaela. To taki wysoki blondyn. Ubiera się u Cardina i szasta pieniędzmi na prawo i lewo.
Rem przełknął nerwowo ślinę.
— Owszem. Przesiaduje w barze od czasu do czasu. — Patrzył pytająco na Ariela, uświadamiając sobie, że jakoś nie widział go tu wcześniej, a do twarzy miał przecież doskonałą pamięć.
Na pewno by go nie przeoczył w tłumie. Jego wyrazista oprawa oczu i tajemniczy uśmiech przykuwały wzrok. Teoretycznie mógł być jednym z tych gości, którzy zawsze wzbudzali jego zainteresowanie, albo tych, których obserwował przez cały czas, ale czy był? Praktycznie mógł być każdym. Nie znał go. Wdział pierwszy raz w życiu. Zjawił się przecież tak niespodziewanie. Podświadomie czuł, że jest jakiś inny. Miał już obsesję na tym punkcie.
— Pytam, bo to mój przyjaciel — wyjaśnił, spoglądając na niego zastanawiająco. — Mówił, że tu dziś będzie. Czekam na niego. Widziałeś go tu może?
— Tak, jest w środku — rzucił. — Z petował papierosa, rozdeptując na chodniku.
— Wracasz?
— Nie, ja w drugą stronę — zawahał się.
Ponowne spotkanie z Nithaelem nie uśmiechało mu się ani trochę. Nie miał tu już dziś czego szukać i chciał jak najszybciej stąd odejść. Coś go jednak powstrzymywało, by jeszcze chwilę zostać.
— Nie jesteś jednym z nas — stwierdził Kruczowłosy.
— Jestem zwykłym barmanem, który nie szuka kłopotów.
— Nikt z nas ich nie chce, ale czasem same do nas przychodzą. — Ściągnął go wzrokiem Ariel.
— Samo życie — skwitował Rem. — Miło było poznać.
— Wzajemnie. Podobno w mieście grasuje morderca — dorzucił jeszcze Kruczowłosy. — Lepiej nie chodzić samemu po nocy.
— Słyszałem. Dzięki za ostrzeżenie.
— Nie ma za co. Do zobaczenia.
— Cześć! — Mówiąc to, odwrócił się i odszedł.
Unikał podobnych przygód z nieznajomymi jak ognia. Jednak rozmawiając z Arielem, w jednej chwili zapomniał, co go tak przeraziło i wytrąciło z równowagi, dopóki o nim nie wspomniał.
Niepokój znów powrócił ze zdwojoną siłą. Musiał się przespać. Idąc, wydłużył krok, wyraźnie przyśpieszając. Na strzeżonym parkingu, kilkanaście metrów od lokalu stał jego samochód. Tym razem udało mu się go uruchomić. Musi go w końcu oddać do mechanika. Ciągle to odwlekał, bo brakowało mu czasu. Zawsze zdarzyło się coś pilniejszego, do tego intensywnie pracował.
Może rzeczywiście jest przemęczony… Może te jego dziwne przypadki są tylko wynikiem przepracowania? Musi trochę zwolnić. Wykorzystać zaległy urlop i trochę odpocząć. Wziąć się za siebie. Nie może wciąż uciekać od przeszłości. Przecież tak naprawdę nigdy od tego nie ucieknie, nigdy nie zapomni. Ta trauma będzie go prześladować przez całe życie.
Rozdział 5
Po kilkunastu minutach znalazł się w swoim mieszkaniu. Wynajmował małą, przytulną kawalerkę w zachodniej części miasta, w porządnej, cichej dzielnicy. Zbierał jednak na własne, w apartamentowcu. Był rad z tego, że pozwolono mu tu w ogóle zamieszkać. To w pracy ktoś mu polecił to miejsce. Cenił sobie takie kontakty, mimo że miał liczne znajomości, to nigdy ich nie nadużywał. Jako barman dużo słyszał, dzieląc się z innymi informacjami, choć wiele z nich zachowywał tylko dla siebie. Nie był pleciugą. Z charakteru raczej spokojny i małomówny, a w pracy za to dobry słuchacz i gawędziarz w jednym.
Długo przewracał się na z boku na bok, nie mogąc zmrużyć oka. Był środek lata. Duszne, ciężkie powietrze, mimo szeroko otwartego okna męczyło nawet nocą. Deszcz nie padał już od dłuższego czasu, a upał stawał się już trudny do zniesienia. Natłok piętrzących się myśli wzmagał jedynie jego niepokój, potęgując rozbicie. Męczył się. Kilka razy wstawał, wyciągając coś zimnego z lodówki, gasząc pragnienie. Wciąż chciało mu się pić, jakby miał gorączkę.
Godziny mijały jedna za drugą, a on nie mógł zasnąć. Na domiar tego księżyc świecił mu prosto w okna. Odwracając głowę, zobaczył na jego jasnym tle jakąś niewyraźną postać. Przemknęła, znikając mu szybko z oczu, jakby spłoszona, przesuwając się po ścianach niczym cień. Usiadł na łóżku, niedowierzająco przecierając powieki. Rozejrzał się wokół siebie. Ogarnęło go dziwne wrażenie, że nie jest sam. Dojmujący chłód, bijący z jednej ze ścian pokoju orzeźwił go nieco, ale też zjeżył włosy na całym ciele. Przy meblościance ktoś stał. Przyłapana postać znieruchomiała.
— Kto tu jest?! — krzyknął zaskoczony nieproszonym gościem.
Czyżby złodziej? Tylko jakim cudem się tu dostał??…
To było irracjonalne. Mieszkał przecież na czwartym piętrze.
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Gorączkowo rozglądał się po wszystkich kątach w poszukiwaniu czegoś do obrony. Paralizator leżał za daleko. Wyciągnął rękę, by zapalić światło. Nacisnął kontakt, gdy nagle postać wyłoniła się z półmroku, ukazując mu swoją twarz.
— To ty??! Co ty tu robisz??!
— Szedłem za tobą — wyjaśnił spokojnie Nithael.
— Śledziłeś mnie? Jak tu w ogóle wszedłeś??!
Rem poderwał się na równe nogi, widząc, jak zatrzymuje się tuż przed nim. Jak to możliwe, że zmylił stróża? Ten nikogo nie wpuszczał do budynku o tak późnej porze. Nie krył zdumienia.
— Mam swoje sposoby.
— Chyba nie potrafisz latać — wyrzucił.
— Wyobraź sobie… — Jego uważne spojrzenie utkwiło w oczach Rema.
— To jakaś twoja kolejna sztuczka? Tak? Wyjdź stąd!
— Nie jesteś zbyt gościnny.
— Powiedziałem chyba wyraźnie. Wynoś się!!
Nithael ruszył wprost na niego, widząc, jak robi szybki unik, potykając o własne nogi.
— Nic ci nie zrobię. Chciałem się tylko z tobą zobaczyć. Porozmawiajmy…
— Po co? Zostaw mnie w spokoju!
— Nie potrafię.
— Co to za pieprzenie?! — wybuchnął.
— A więc znów zapomniałeś? — Pokręcił niedowierzająco głową. Nie odrywał od niego wzroku.
— Co?!
— To, co się dziś stało w klubie… To, co między nami jest to nie sen, lecz rzeczywistość. Nie jestem wytworem twojej wyobraźni, mój niespełniony przyjacielu. Nie znasz mnie, ale to się wkrótce zmieni, a wtedy twój lęk minie. Obiecuję ci to.
— Nie jestem żadnym twoim przyjacielem.
Denerwował się, czując jak ściąga go obezwładniającym, gorącym spojrzeniem.
— Nie?…
— Ale wrogiem też nie, po prostu wyjdź stąd, tak jak wszedłeś. Jestem zmęczony i nie mam ochoty teraz z tobą gadać, to wszystko — wyjaśnił, sam nie wiedząc, dlaczego to mówi. Grał na zwłokę.
— Rozumiem. Ja też nie chcę dla ciebie źle.
— To przestań mnie nachodzić we własnym domu i mącić mi w głowie! — wyperswadował mu.
Irytowało go, że nie może przestać o nim myśleć, na dodatek w ten sposób, a teraz jeszcze tu był.
— To się zdarzyło naprawdę — odparł z uśmiechem przybysz, czytając w jego myślach.
— Nie, to tylko głupi sen. Niczego między nami nie ma i nie będzie.
— Mylisz się. Nie jesteś w stanie niczego przede mną ukryć… — Posuwał się bardzo wolno w jego stronę, stopniowo zmniejszając dzielący ich dystans. — Wiem o rzeczach, o których ty sam boisz się nawet pomyśleć, o czym wciąż skrycie marzysz. Ja ci to wszystko mogę dać, a nawet więcej. Polecimy wysoko aż do gwiazd. Tylko ty i ja. A cały wszechświat będzie się nam przyglądał.
Chłopak, cofając się przed nim, znalazł się przy stoliku, łapiąc naraz za lampkę nocną. Wyrwał ją gwałtownie z kontaktu i uniósł do góry.
— Nie podchodź do mnie!!
— Bo mnie tym uderzysz? Nie sądzę, żebyś to zrobił. Lepiej to odłóż.
— Jeszcze nie wiesz, do czego jestem zdolny — wyrzucił ostro. — Przyjął bojową postawę, gotowy, by odeprzeć jego nagły atak. Czuł, że to nastąpi.
— Chętnie się o tym przekonam, w swoim czasie. Och Rem… Jesteś naprawdę rozbrajający.
— Opuść moje mieszkanie, bo zadzwonię na policję!
Wyciągnął z szuflady telefon komórkowy i nie spuszczając go z oka, wystukał na klawiaturze numer na komisariat. Nie zdążył się jednak z nikim połączyć. Napastnik całkiem niespodziewanie wytrącił mu go z ręki, przejmując błyskawicznie i wyłączył. Wydawało mu się, że w ogóle nie ruszył się z miejsca. Osłupiał.
— Niepotrzebnie wszystko komplikujesz, zupełnie niepotrzebnie.
Jasnowłosy patrzył na niego z zawadiackim uśmiechem. Lampka wypadła mu z ręki. Nie zastanawiając się długo, uderzył w stronę drzwi, mocno szarpiąc za klamkę. Te ani drgnęły. Zziajany odwrócił się w jego stronę, widząc jak stoi tuż przy nim. W ręku trzymał klucz.
— Dość już tej zabawy.
— Dlaczego mi to robisz?! — wrzasnął. — Dlaczego??!!
— Naprawdę nie wiesz?
Zatrzymał się tuż przed nim, widząc przerażenie w błękitnych oczach. Rem był u kresu wytrzymałości. Konfrontacja siłowa była nieunikniona, choć wolałby jej uniknąć. Nigdy nie zaczynał pierwszy, chyba że sprowokowany. Znowu przyjął pozycję obronną tak, jak go uczono za zajęciach z samoobrony i w napięciu czekał, aż go zaatakuje.
— To nie ja cię szukałem, ale ty mnie. Twoja dusza jest równie mroczna, jak moja. Czekałeś na mnie. Jestem odpowiedzią na wszystkie twoje pytania… i tęsknoty. Twoim przeznaczeniem. Jesteśmy tacy sami Rem — przekonywał go, goniąc swoimi oczyma. — Spójrz na mnie… Popatrz!!
Błyskawicznie znalazł się blisko niego, widząc, jak się cały trzęsie. Nie pozwolił się odepchnąć.
— Nie! Zostaw mnie!!
Zaprotestował gwałtownie, gdy niespodziewanie złapał go za podbródek, blokując mu palcami gardło. Rem spasował, nie mogąc wykrztusić słowa. Spojrzał w jego oczy i zamarł. Gorące, łakome spojrzenie ogarniało go coraz bardziej. Blokady pamięci ustępowały pod jego przejmującym naporem, coraz bardziej rozjaśniając mu w głowie, aż przypomniał sobie wszystko. Nithael znów tak na niego działał, wprawiając w konsternację. Rozpalał wygłodniałe zmysły. Roztrzęsiony opuścił ręce.
Kim ty jesteś???…
Próbował przekonać sam siebie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że zaraz się obudzi, tak jak to było za każdym razem. Czując jego oddech na swojej twarzy, resztkami świadomości go odepchnął i rzucił się pędem w stronę łazienki. Dogonił go błyskawicznie, powalając na podłogę.
Rem uderzając na oślep, bronił się zaciekle, gdy znienacka zatopił kły w jego szyi. I trzymając mocno w żelaznym uścisku, już nie pozwolił mu się wyrwać. Osłabł, czując, jak coraz mocniej go kąsa. Obcy dotknął jego zaciśniętych sztywno ust, ogarniając je swoim krwiożerczym oddechem. Ogarnęła go pulsująca, aksamitną ciemność. Aż całkiem stracił świadomość.
Rozdział 6
Detektyw Donovan stał nad zwłokami młodego mężczyzny.
— Kolejna ofiara. Zginął w taki sam sposób co tamci…
Koroner wskazał ręką, uzbrojoną w cienką, gumową rękawiczkę w stronę szyi denata.
— Tylko spójrz na te głębokie nacięcie, to ślady po zębach.
— Zaatakowało go jakieś zwierzę? — Czuł się zawiedziony. A więc to miał być ów przestępca, którego szukał od kilku miesięcy?
— Zwierzę albo człowiek. Ślady kłów i rozstaw szczęki wskazują bardziej na homo sapiens, choć niewykluczone, że mogło to być zbliżone do człowieka zwierzę. Denat nie ma kropli krwi.
— Sugerujesz, że coś lub ktoś mu ją wyssał? — zmarszczył brwi.
— Nie inaczej. To niezbity przykład wampiryzmu. Często spotykanego w naturze — wyjaśnił.
— Nie wierzysz chyba w te opowieści o wampirach? — Pokręcił głową z pobłażliwym uśmiechem. Donovan naczytał się o tym tyle, że miał już dosyć. — To czysty absurd.
— Stwierdzam tylko fakty. Wampiryzm to także choroba genetyczna zwana porfirią. Rzadka u ludzi, ale najczęściej o bardzo skomplikowanym przebiegu. Zaburzenia stężenia enzymów odpowiedzialnych za metabolizm…
— Dziękuję, to mi w zupełności wystarczy, chyba że masz dla mnie coś jeszcze.
— Były już wcześniej takie przypadki. Twój kolega, McCarthy zajmował się sprawą tego wampira z Alice Springs, na pewno udostępnił ci swoje materiały, a jeśli nie to koniecznie je przejrzyj. Są naprawdę bardzo ciekawe. — Patrzył na niego pytająco.
— Niestety nie — zasępił się Lex. — Prowadzę prywatne dochodzenie w tej sprawie.
— Rozumiem, że ich uprzedziłeś, ale w takim razie jak cię tu wpuścili? — zdziwił się Ted.
— Wszedłem na gębę. Nie wszyscy wiedzą, że nie pracuję już w policji — odparował.
Nie lubił, jak przywoływano pamięć dawnego komisarza i jego niewątpliwych zasług. Odkąd pamiętał, zawsze miał z nim na pieńku. Odkąd został inspektorem, jego dni w policji były policzone. Był pierwszy przy sekcji zwłok, ciesząc się w duchu, że go ubiegł. Tylko w ten sposób mógł się czegoś więcej dowiedzieć, o od dawna zajmującej go sprawie bezwzględnego mordercy. Musi rozwikłać tę zagadkę, choćby tylko po to, by utrzeć im nosa. Od kiedy pracował na swoje konto, miał większe pole do popisu, ale też i spore ograniczenia.
Współpraca z policją nastręczała mu pewne trudności, ale okazała się niezbędna, toteż lawirował, jak tylko mógł, by zdobyć potrzebne mu informacje. Wymieniali między sobą pewne materiały, ale nie do wszystkiego miał dostęp. Kontrolowali go, by nie wiedział za dużo, a on i tak wiedział sporo.
Był im nie na rękę, ale nie mogli mu odebrać licencji. Musiałby bardzo nabroić, by mu zamknęli agencję. Też działał po stronie prawa tak jak i oni, w jakiś sposób byli sobie potrzebni. W sprawie domniemanego wampira, krążącego po Melbourne istniało zbyt wiele poszlak. Donovan stąpał po bardzo śliskim, niepewnym gruncie. Niby miał jakiś świadków i motywy, ale bardzo słabe.
A te historie o wampirach, to był dla niego czysty folklor, zabobon. Coś, co nie mieściło mu się w głowie. Że też ludzie wierzą jeszcze w takie rzeczy i to w dzisiejszych czasach? Dziwił się. Musiało być inne wytłumaczenie. Wciąż mu czegoś brakowało, by ta cała układanka nabrała sensu. Potrzebował małej wskazówki, jakiegoś szczegółu, czegoś bardziej istotnego co popchnęłoby sprawy naprzód. Dryfował na wielkiej fali, osiadając na mieliźnie. Wampiry, też mi coś. Brednie. Nawet wizyta w Bibliotece Kongresu na niewiele mu się zdała.
— Nic więcej dla mnie nie masz? — Niecierpliwił się wyraźnie, widząc, jak wraca do przerwanej pracy. Denerwowały go wolne ruchy koronera. Właściwie wszedł tu w czasie rutynowych oględzin. I tylko dlatego, że się z Tedem znali. Nie miał zamiaru uczestniczyć w sekcji do końca. Mimo że nie był tu po raz pierwszy, za każdym razem czuł się tak samo. Nie dość, że ogarnęły go mdłości, to jeszcze w każdej chwili mogła się zjawić policja. A wolał ich teraz nie spotkać na swojej drodze, zwłaszcza Mc Carthy’ego.
— Daj mi chwilę. To nie bar szybkiej obsługi — odrzucił Ted.
— Robi się późno. Dawaj, co masz.
— Czekaj Lex, zdaje się, że ofiara współżyła seksualnie.
— To już coś. Przed czy po śmierci?
— Tego nie mogę na razie ustalić. To tylko wstępne oględziny.
— Są ślady gwałtu?
— Jest tylko kilka otarć i niewielkie siniaki. Nie bronił się zbytnio. Atak nastąpił prawdopodobnie znienacka, gdy najmniej się tego spodziewał, zapewne tuż po zaspokojeniu.
— A więc nasz sprawca lubi też chłopców, ciekawe… Coś jeszcze?
— Niepowiedziane. Równie dobrze mogła to być kobieta.
— No tak, w takim momencie każdy z nas jest bezbronny. Modliszka? Czy raczej czarna wdowa?
— Na razie nie mogę ci nic więcej powiedzieć, ale przyślę ci raport, po starej znajomości.
— Dzięki, Ted. Jakby co to dzwoń. O każdej porze. Lecę.
Koroner kiwnął do niego głową, widząc, jak w pośpiechu opuszcza salę. Z oddali słychać było wycie syreny radiowozu.
Donovan przemknął chyłkiem, unikając niemiłego spotkania i pomyślał, że dobrze by było wstąpić do klubu, niedaleko miejsca, gdzie znaleziono ostatnią ofiarę. To tu prawdopodobnie ostatnio się bawiła. On sam też musiał jakoś odreagować po wizycie w kostnicy. Dobra muzyka była do tego idealna, przy okazji mógł się dowiedzieć czegoś o ostatnich wydarzeniach.
Od morderstwa minęło zaledwie kilka godzin. Jakoś nikomu nie przeszkadzało to, że na tej samej ulicy zabito chłopaka. Zabawa trwała w najlepsze, jakby nic się nie wydarzyło. Policja weszła po cichu, zabierając ofiarę do kostnicy. Nie nadała sprawie rozgłosu. Sierżant Stevenson często pracował po godzinach, by się wykazać. Postarał się. Zadzwonił pierwszy do Lexa, licząc na to, że go tym zainteresuje. Nie mylił się. Detektyw był mu za to wdzięczny.
— Mineralną z sokiem porzeczkowym — rzucił od niechcenia, siadając przy barze.
Chłopak z miejsca podał mu szklankę, posyłając krótkie zdawkowe spojrzenie. Nalał wody z bąbelkami i soku.
— Spory tu dzisiaj ruch — zagadnął detektyw, wyraźnie się rozglądając. — Zawsze tu tak gwarno?
— Tak jak co wieczór.
Wtem zauważył siedzącego opodal blondyna o wyrazistych rysach i germańskim typie urody. Ten przyglądał się im z boku. Nim przyszedł, przez chwilę rozmawiał o czymś z tym barmanem.
— Podać coś jeszcze?
— Na razie nie. Dziękuję. Trochę tu posiedzę — odparł, płacąc za napój.
— Proszę bardzo.
Rem poruszał się dziś wolniej niż zwykle ale jego umysł nadążał za wszystkim. Zadziwiająco sprawny, ani razu się nie pomylił, przyjmując zamówienie. Tylko z lekka wydawał się otumaniony.
— O której dziś kończysz?
Nithael ściągnął go wzrokiem, patrząc na niego uważnie.
— O siódmej.
— To niedobrze.
— Jak chcesz sobie pogadać, to znajdź sobie innego słuchacza. Jestem zmęczony.
— Ale zawsze masz siłę, by się ze mną spierać — powiedział z uśmiechem.
— Prześladujesz mnie nawet we śnie. Odpuść sobie.
Machnął szmatką i energicznym ruchem przetarł blat stołu.
— Śniłem ci się?
Podchwycił naraz blondyn, topiąc w nim spojrzenie zielonych bezkresnych oczu.
— To był bardzo przykry sen — odpalił.
Nie pamiętał go dokładnie, ale przeczucia go nie myliły. Wolnym, ale płynnym krokiem odszedł w stronę kolejnej fali napływającej do baru gości. Mimo natłoku zajęć ani razu nie popełnił błędu.
— Zajmij się kimś innym, dobrze? — Poradził mu jeszcze, widząc, jak nie spuszcza z niego oka, jak rozbiera go wzrokiem. Głupio się czuł, zdając sobie sprawę, że ktoś inny mógłby to zauważyć. Wystarczy, że on wiedział, że facet jest na niego napalony. Kombinował jakby go do siebie zniechęcić i się od niego uwolnić.
— Kim? Może nim?
Niedbałym gestem wskazał w stronę siedzącego kilka metrów dalej Donovana.
— Dlaczego nie?
— Przecież od razu widać, że to tajniak. — Patrzył mu prosto w oczy.
— Wiem, co z tego?
— Wiesz?
— Już go tu widziałem z kilka razy. Lubi się przebierać, tak jak ty — zakpił.
Jasnowłosy tylko się uśmiechnął.
— Czego od ciebie chciał?
— Nic, zamówił tylko coś do picia. Pewno o coś mu chodzi, ale nie wie jak zagadać — napomknął.
— Może mu się spodobałeś.
— Powiem mu, żeby cię stąd zabrał i zakuł w kajdanki, jak będziesz mi się dłużej narzucał.
Rem w przeciwieństwie do niego był poważny.
A niech sobie gada, zdrów! Jak mu się znudzi, to się odczepi…
Bylebym się znów nie wkręcił w te jego gierki…
— Naprawdę?
— Tak zrobię.
— Dowcipny jesteś Rem.
— Nie mniej niż ty.
— On będzie chciał wiedzieć… — zaczął po krótkim namyśle, odwracając na chwilę wzrok od barmana. Po czym nachylił się lekko w jego stronę, ściszając głos. — Czy widziałeś tu dziś wieczór kogoś podejrzanego, czy w barze miała miejsce bijatyka, czy ktoś twoim zdaniem zachowywał się nienaturalnie…
— Bardzo ciekawe…
— Przekonasz się.
Jasnowłosy patrzył, jak przywoływany gestem odchodzi w stronę Donovana.
— Podać coś jeszcze?
Odchrząknął:
— Nie, dziękuję. Chciałem tylko o coś zapytać.
— Tak?
— Widziałeś tu dziś wieczór kogoś, kto… Nie wiem, wypił trochę za dużo, albo był pod wpływem środków odurzających. Kogoś, kto się jakoś nienaturalnie zachowywał?
— Tylko policji mogę udzielać podobnych informacji. Możesz porozmawiać z szefem.
Lex chciał zapalić, ale wskazał mu ręką odpowiednią tabliczkę.
— Tu nie można palić, na zewnątrz jest odpowiednie miejsce — powiedział, marszcząc brwi.
— Rozumiem… Detektyw Donovan. Wolałbym porozmawiać z tobą. — Szybkim ruchem pokazał mu odznakę, uchylając poły kurtki. Miał ją w wewnętrznej kieszeni. — Jestem na służbie… Miała tu dziś miejsce jakaś bijatyka? Działo się coś podejrzanego?
Rem zdumiał się, słysząc niemal słowo w słowo to, co przed chwilą powiedział Nithael. Ukradkiem zerknął w jego stronę, dostrzegając wyraźny uśmiech.
— Nie. Nie było. — Przełknął nerwowo ślinę. — Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
— A widziałeś tego mężczyznę? — Detektyw położył przed nim zdjęcie. — Był tu dziś wieczór?
— Nie przypominam sobie. Być może. — Rzucił okiem na fotografię, zastanawiając się nad czymś. Mężczyzna na zdjęciu miał zamknięte oczy. Nie wyglądał dobrze. — Wielu tu przychodzi ludzi.
— Nazywa się Terrence Gibson. Niedaleko stąd znaleziono jego ciało — wyjaśnił natychmiast.
— Paskudna sprawa.
— Właśnie. Ten gość wygląda znacznie gorzej niż na tym zdjęciu. Ktoś, kto to zrobił, musiał być jakimś szaleńcem. To prawdopodobnie seryjny morderca. Bestia, a nie człowiek. Chyba śledzisz na bieżąco wiadomości?
— Coś tam słyszałem — uciął.
— Może to ci rozjaśni w głowie. — Detektyw położył obok zdjęcia banknot stu dolarowy.
— Sam nie wiem…
Udał, że się zawaha.
— Widziałeś tu kogoś podejrzanego, coś dziwnego? — powtórzył detektyw.
— Mówiłem już, że nie.
— Barman! Chcę coś zamówić… — Rozległo się naraz wołanie.
— Przepraszam, ale jestem zajęty.
Rem z miejsca zajął się gościem. Przyrządzając cocktail nagle poczuł jak Nithael ściąga go uporczywym wzrokiem. Przez chwilę miał dziwne wrażenie, jakby ten coś do niego mówił. Odwrócił się w jego stronę. Mimo że nie otwierał ust i dzieliła ich znaczna odległość, wyraźnie słyszał jego głos: Nie rozmawiaj dłużej z tym gliną. Zostaw go!…
Wzrok Nithaela mówił to samo. Poczuł, jak przekazuje mu swoją energię, jak dzięki niej staje się silniejszy i pewniejszy. Jego ruchy znów nabrały tempa, a umysł stał się jasny i świeży jak jeszcze nigdy przedtem. Wzrosła jego zdolność percepcji, jakby dostał od niego „niewidzialnego kopa”.
Detektyw sączył wolno napój porzeczkowy, przeczesując wzrokiem całą salę, w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby odpowiadać jego podejrzeniom, udzielić mu jakichkolwiek informacji, by mógł złapać trop mordercy. Po chwili odwrócił wzrok w stronę barmana, patrząc, jak szybkim ruchem wrzuca owoce do shakera i wlewa mleko, jak gwałtownie nim potrząsa w górę, w dół i na boki. Zniecierpliwiony zbyt długim czekaniem, widząc, że nie reaguje na jego nawoływanie, sam w końcu do niego podszedł.
— Mógłbyś mi poświęcić jeszcze jedną chwilkę?
— Mam dużo pracy — tłumaczył Rem, marszcząc brwi. Robił teraz wszystko, by sobie ją znaleźć. Improwizował.
— Rozumiem, ale jeszcze tylko jedno pytanie… Czy w tym lokalu spotykają się geje?
— Pewnie tak jak w każdym innym. Może tu przyjść każdy, kto chce — odpalił.
— Mógłbyś mi któregoś wskazać. Chciałbym z nim zamienić kilka słów.
— Niestety. Nie mają tego wypisanego na czole — uciął.
— W porządku. Poradzę sobie. Gdybyś jednak coś sobie przypomniał, to zadzwoń. — Zniecierpliwiony podał mu swoją wizytówkę, podnosząc się z miejsca. I schował pieniądze z powrotem do kieszeni, zostawiając mu zdjęcie i należny napiwek. — Możliwe, że jeszcze tu dziś zajrzę. Dziękuję.
Barman odprowadził go zastanawiającym wzrokiem, podchodząc do Nithaela.
— Miałeś rację. Skąd wiedziałeś, o co zapyta?
— Łatwo było się domyślić. Oni zawsze pytają o to samo.
Rem nie mógł się z nim nie zgodzić.
— Mogłeś mu o mnie powiedzieć. Nie wydałeś mnie. — Lustrował go uważnie wzrokiem.
— Jesteś seryjnym mordercą?
— Tego nie wiesz.
— Słyszałem, co mówiłeś. Nie podejrzewałem cię o takie zdolności.
— Jakie?
— To się nazywa telepatia. Przekaz energetyczny. Czytałem gdzieś o tym.
— Każdy ma jakieś uzdolnienia, o których nawet nie wie — stwierdził. — Ty też nie jesteś w tym odosobniony. Gdybyś ich nie posiadał, nie usłyszałbyś niczego. Mówiłbym tylko do siebie.
— Jak ty to robisz? — Rem patrzył na niego z błyskiem w oczach. Najwyraźniej mu zaimponował.
— Co?
— Masz takie dziwne, niesamowite oczy. Nigdy przedtem takich nie widziałem.
Podzielił się z nim swoim nagłym odkryciem. Coś dziwnego było w spojrzeniu Nithaela.
— W końcu to zauważyłeś. — Jasnowłosy przechwycił jego zaciekawione spojrzenie.
— Ale ja mówię poważnie.
Nie wiedział kiedy, dał mu się wciągnąć w tę grę. Flirtowali ze sobą.
— Ja też Rem.
Wyraźnie zaintrygowany znów dał się ponieść temu dziwnemu wrażeniu. Czuł, jak go do siebie przyciąga. Opierał się jak mógł, z trudem odwracając wzrok. Zrobiło mu się gorąco.
— Musisz wyjść przed piątą — usłyszał nagle tuż przy swoim uchu.
— Dlaczego? — wykrztusił zmieszany.
— To dla twojego dobra. Przekonasz się. — Nithael podniósł się z miejsca.
— Już idziesz??
— Będę na ciebie czekał — dorzucił jeszcze.
Rem patrzył, jak odchodzi, szybko przemykając pomiędzy bawiącymi się na parkiecie ludźmi. Zagadkowe, ale wiele mówiące spojrzenie długo zostało w jego pamięci. Wiedział, że mężczyzna nie kłamie, że nadal go chce i że nic go nie powstrzyma, by z nim być. To odczucie towarzyszyło mu prawie do samego rana. Przed piątą dopadło go takie znużenie, że nie potrafił już dłużej pracować, jakby wszystkie siły go opuściły, momentalnie osłabł. Nie potrafił sobie wytłumaczyć czemu.
— Muszę wyjść. — Powiadomił ochroniarza, prosząc, by ktoś go zastąpił.
— Znowu??
Rosły i szeroki w barach mężczyzna patrzył jak ściąga z szyi smycz z kluczami. Rem już trzeci raz tej nocy wychodził do łazienki, by się trochę otrzeźwić. Powieki miał ciężkie niczym ołów. Teraz marzył tylko o tym, żeby się położyć i zasnąć.
— Przecież zastępujesz Zacka. Co jest grane?
— Nie wiem, co mi jest, ale dłużej już nie dam rady. Odwdzięczę się.
— Ja myślę. Spadaj.
— Dzięki Rodney.
To było silniejsze od niego. Czuł, że jak zostanie tu choćby chwilę dłużej to stanie się z nim coś strasznego, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Ogarnął go wręcz paniczny lęk. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, narzucił na plecy kurtkę i wybiegł z klubu. Zza horyzontu z wolna wyłaniało się słońce. Patrząc w tamtą stronę, przystanął. I zrobiło mu się niedobrze. Zwymiotował.
Wtem drogę zajechał mu duży, terenowy wóz o przyciemnionych szybach. Odskoczył na bok, widząc przed sobą uchylone drzwi. Zawahał się wyraźnie, dostrzegając w głębi sylwetkę Nithaela.
— Wsiadaj Rem. Na co czekasz?!
— Skąd wiedziałeś?
— Pośpiesz się!
Kula Słońca stawała się coraz większa, rosła w oczach, a jej blask stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. Wskoczył do środka. Samochód natychmiast ruszył, kierując się wolno na południe.
— Okropnie się czuję.
— Wiem. To minie.
— Odwieziesz mnie do domu?
— Odwiozę. Nie martw się.
Znużenie ogarniało go coraz bardziej. Głowa kiwała mu się na wszystkie strony, opadając nagle na ramię Nithaela.
— Tak bardzo chce mi się spać…
— Wszystko będzie dobrze. Zajmę się tobą.
Gładząc go po głowie, patrzył, jak zamyka oczy.
Rem odpłynął. Śniło mu się, że szybuje nad miastem, a jakiś wielki, czarny ptak niesie go na swoim grzbiecie. Lecieli w bezkres nieskończonej nocy coraz to wyżej i wyżej… aż Ziemia pod nimi stała się małym punkcikiem. Oddalając się, aż zupełnie znikła.
Rozdział 7
Ocknął się, przewracając na posłaniu. Gdy nagle zorientował się, że nie wie, gdzie się znajduje. Pokój, w którym leżał, w niczym nie przypominał jego małego i przytulnego apartamentu. Był zupełnie inny. Przestronny salon przypominał bardziej loft niż zwykłe mieszkanie. A wielkie, szerokie łoże zostało wyjęte jakby z zamierzchłej epoki. Misternie rzeźbione jawiło się niczym dzieło sztuki. Brakowało jedynie nad nim baldachimu i otulających wszystko tkanin z grubego jedwabiu.
Co to za dziwne miejsce? Co ja tu robię??… Jak się tu znalazłem??…
Rem wsparł się na łokciach i uniósł głowę, rozglądając się wokół, ale zaraz opadł z powrotem na plecy. Ogarnęło go wielkie zmęczenie. Czuł się całkiem pozbawiony sił. I nie wiedział dlaczego. Z reguły z rana, gdy miał wolne, wstawał wypoczęty i rześki niczym skowronek. Teraz było zupełnie inaczej. Musiał użyć wystarczająco dużo silnej woli i samozaparcia, by móc się w ogóle podnieść. Po raz wtóry wsparł się na łokciach, opadając ciężko na wznak. Nagle zobaczył, jak ktoś do niego podchodzi.
Co to za jeden i dlaczego tak się na mnie gapi?? Czy to jego dom??…
Nithael stał przy łóżku, mierząc go niepokojącym wzrokiem. Bez słowa pomógł mu się podnieść. Łapiąc go wpół, oparł o poduszki.
— Gdzie ja jestem? Co się stało?
Rem całkowicie stracił poczucie czasu. Za oknami panowała ciemność.
— W bezpiecznym miejscu. Wypij, to cię postawi na nogi.
Jasnowłosy podał mu kubek z jakimś napojem. Ledwo umoczył usta, a zakrztusił się nim gwałtownie. Poczuł znajomy, metaliczny smak.
— Co to?? Krew??!
— To lekarstwo. Zaufaj mi.
— Nie mogę. — Wstrząsnęły nim torsje. Zbladł. — Co ty ze mną robisz??
— Jeśli tego nie wypijesz, będzie znacznie gorzej. Uwierz mi.
— To jakiś koszmar. Chcę się natychmiast obudzić.
Zaprotestował gwałtownie, gdy nagle przytknął mu kubek do ust.
— Pij! — rzucił stanowczo Nithael.
Zachłystując się, wziął kilka łyków. Z oczu ciekły mu łzy. Nagle wszystko stało się dla niego jasne. Zrozumiał, że jego sytuacja jest beznadziejna. Czuł się osaczony i całkiem bezradny.
— Nie chcę umierać, proszę…
Krztusząc się, łykał kolejne porcje krwi. W jego głowie trwała gonitwa myśli. Nithael mógł być tym seryjnym mordercą, o którym trąbiono ostatnio w mediach, którego szukał Donovan. Musiał mu podać jakiś narkotyk, dlatego czuł się tak dziwnie, a potem urwał mu się film. Teraz na pewno zgwałci go i zabije.
O Boże, zabije mnie!!! Skończę marnie… I będą o tym trąbić we wszystkich gazetach!!…
— Nie umrzesz. Nie bój się. Gdybym chciał cię zabić, już dawno bym to zrobił — potwierdził jego najgorsze obawy. — Musisz to tylko wszystko wypić duszkiem. To antidotum.
— Nie, proszę…
Bronił się rozpaczliwie, ale siłą wlał mu do gardła całą zawartość kubka.
— Dobry chłopiec.
Pogładził oszołomionego po głowie, kładąc go z powrotem na łóżku. Rem patrzył przed siebie wzrokiem zawieszonym gdzieś w próżni. Nie ruszał się, lecz dobrze słyszał to, co do niego mówi, wyraźniej i ostrzej niż kiedykolwiek przedtem. Nie wiedział, jak długo to trwało i czy śni, czy też nie. Kompletnie stracił poczucie czasu.
— Nie chcę ci odbierać życia, ale dać ci nowe. To nas ze sobą połączy na zawsze. Podaruję ci coś wyjątkowego, tak jak kiedyś ktoś podarował mi — ciągnął. — Wybrałem cię spośród wielu, Rem. To nie przypadek. Na początku nie będzie ci łatwo, ale z czasem zrozumiesz, że tak właśnie miało być.
— O czym ty mówisz? — wykrztusił.
— O przemianie.
Strapił się jeszcze bardziej, nic z tego nie rozumiał. Patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
— Chciałbym ci oszczędzić bólu, ale wiem, że to niemożliwe. Musisz być świadomy przejścia na drugą stronę — tłumaczył mu zimnokrwisty.
Rem czuł, jak z każdą chwilą staje się silniejszy. Antidotum koiło ból, działając wzmacniająco. Usiadł na łóżku, wpatrując się w niego zdumionym wzrokiem. Próbował zrozumieć, o czym mówi. Blokady w jego pamięci powoli zaczęły puszczać. Wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą.
To ty byłeś w moim śnie… Jak to możliwe??… A więc to wszystko prawda!…
— To ty mnie wtedy obroniłeś. Biliście się… Nie mogłem spać. Byłeś w moim domu… Całowaliśmy się… — wyrzucał z siebie, urywając.
Był coraz bardziej poruszony. Jasnowłosy lustrował go błyszczącym, pełnym napięcia wzrokiem.
— Ugryzłeś mnie tak głęboko… Przychodziłeś co noc, a ja myślałem, że to tylko sen.
Pokiwał głową i wyciągnął do niego rękę.
— Już czas. Chodź ze mną…
— Nie!! Nie pozwolę ci tego zrobić!! Nie chcę być potworem!!!
Zerwał się nagle, uderzając w niego mocno w przypływie siły, aż odskoczył na bok.
— Za późno. Nie uciekaj Rem. Wiesz, że nie masz wyboru. Zrobiłem to już za ciebie. Bardzo długo czekałem na kogoś takiego jak ty… Nie obawiaj się, będzie bolało tylko chwilę.
Chłopak nie pozwolił mu się do siebie zbliżyć. Bronił się z wszystkich sił, umykając przed nim niemal w ułamku sekundy. Był naprawdę szybki, zadziwiająco jak na swoje możliwości.
— A może wolisz, żeby to zrobił Ariel? — spytał naraz wampir.
Ariel?… Ariel??…
Usilnie wertował w pamięci, skądś znał to imię… Nagle znieruchomiał.
— Rozmawialiście tej nocy, zanim do ciebie przyszedłem. Powiedz, chciałbyś, żeby to on cię przemienił? Wolisz jego ode mnie?
Nie odpowiedział, ratując się ucieczką przed jego kolejnymi zakusami, przed podstępnym atakiem. Nie mógł pozwolić na to, by się do niego zbliżył. Oznaczało to dla niego tylko jedno. Śmierć.
— Chodź do mnie. Nie bądź niemądry. I tak cię złapię… Tracisz siły. Beze mnie zginiesz. Tylko ja mogę ci pomóc — tłumaczył mu. — Wiesz o tym.
Nithael miał rację, z każdą chwilą kolejną chwilą słabł coraz bardziej. Był przerażony, a jego nierówny oddech dało się słyszeć już z daleka. Odbijał się w panującej wokół dojmującej nocnej ciszy. Chłopak znów się cofnął, gotów zerwać do ucieczki, gdy wtem monstrum unoszące się wysoko nad podłogą spadło na niego z niewyobrażalną siłą.
Szamotali się, kotłując, aż całkiem opadł z sił. Wtedy zimnokrwisty zatopił w jego szyi bardzo ostre kły. Rem leżał skulony, przeraźliwie jęcząc. Bezradnie patrzył, jak przecina sobie czymś ostrym nadgarstek. Wampir utoczył kilka kropli krwi, obficie rosząc przegub ręki.
— Pij!! — rozkazał, przytykając mu go do ust. — W przeciwnym razie umrzesz!!
Rem ogarnął ustami jego broczący krwią nadgarstek i od razu zaczął łapczywie pić.
— Tak już lepiej…
Pogładził go po głowie, trzymając w mocnym uścisku, by mu się nie wyrwał. Nagle wolno, ale zdecydowanie odsunął go od siebie.
Rem upadł na dywan. Wszystko wirowało mu przed oczami. Całym jego ciałem wstrząsały gwałtowne konwulsje i mdłości. Tarzał się po podłodze niczym rozjuszony, ranny zwierz. Opanowały go torsje i obrzydzenie do wszystkiego, co dotychczas łączyło go ze światem. Chciał, żeby to się jak najszybciej skończyło, pragnął śmierci… Charczał ciężko, dygocąc w agonii, aż w jednej krótkiej chwili jego ciało stężało, zamierając w nienaturalnej pozycji. Leżał zmoczony pośród cuchnących wymiocin i ekskrementów. A czas nagle jakby się zatrzymał.
Nagle białka jego oczu ukazały błyskawicznie rosnącą czarną źrenicę otoczoną zielonkawo niebieskim światłem, tęczówki przeszyła jakaś iskra. Rem znów zaczął widzieć, jednak w całkiem inny sposób. Szeroko otwarte oczy postrzegały wszystko o wiele dokładniej i ostrzej. Uszy słyszały każdy najmniejszy nawet szmer. Odgłos mysich łapek za ścianą brzmiał jak bieg stada rozpędzonych koni. Pająk w kącie pokoju, chodzący po pajęczynie coś natrętnie piłował. Słyszał niemal każde jego stąpnięcie. Trzepot przelatujących za oknem ptaków był jak przelot eskadry odrzutowców. Zahuczało mu w głowie od nadmiaru wrażeń.
Notował w pamięci masę spostrzeżeń, na które wcześniej nie zwróciłby najmniejszej nawet uwagi, bo zwyczajnie ich nie dostrzegał. Nie docierały do niego takie odgłosy ani obrazy. Nie słyszał ich. Jego percepcja wzrosła i pracowała teraz na najwyższych obrotach.
Odwrócił wzrok na Nithaela, który przyglądał mu się z boku, w głębokim milczeniu. Dopiero widząc na sobie jego pełne zdumienia, pytające spojrzenie zdecydował się podejść bliżej.
— Już po wszystkim mój przyjacielu. Obiecuję ci, że takich wrażeń będziesz miał znacznie więcej. Chodź ze mną…
Podał mu rękę, pomagając stanąć już pewniej na nogach. Rem wciąż był jak w jakimś w głębokim amoku, oszołomiony tym, co słyszy i co widzi, podkręcony jak po narkotykach. Jego świadomość pracowała teraz ze zdwojoną siłą, rejestrując wszystko, co się działo dookoła. Był zakłopotany bałaganem, jaki po sobie zostawił. Ostry odór drażnił mu teraz wyostrzone nozdrza.
— Nie przejmuj się, ktoś się tym zajmie — uspokoił go łagodnym spojrzeniem. — Chodźmy…
Skłonił go, by zdjął ubranie, okrywając jakimś kocem niczym peleryną. Rem pozwolił mu się poprowadzić. Szedł za nim pokornie, jakby był w transie.
— Pomogę ci odnaleźć się w tym nowym świecie, Brązowowłosy… Nie wiesz nawet, ile niebezpieczeństw czyha na przeobrażonego. Sam sobie nie poradzisz — mówił dalej. — Muszę cię jeszcze wiele nauczyć, poznać cię…
Pokazując mu swój dom, przez cały czas rozprawiał o blaskach i cieniach nowego życia, malował słowami cudowny obraz, widząc, jak uważnie go słucha.
Czy to sen, czy to dzieje się naprawdę???…
— Naprawdę. To świat, w którym żyję. A teraz, to też twój świat… Jestem ci potrzebny, a ty mi. Będziesz ze mną Rem? — spytał nagle, patrząc mu głęboko w oczy.
Ich spojrzenia stopiły się ze sobą. Dotykał wnętrza mrocznej, zagubionej duszy. Brązowowłosy skinął twierdząco głową, wciąż będąc pod wrażeniem tego, co zarejestrowały jego nowe zmysły.
Ależ byłem ślepy… Ślepy i głuchy!!
— Nie mówiłeś, że to takie ekscytujące — powiedział na głos.
— Słowa, to tylko słowa. Pod nim kryje się o wiele więcej — wyjaśnił. — Na pewno jesteś głodny. Czas się trochę posilić. Nakarmię cię — dodał z uśmiechem.
Położył mu rękę na ramieniu, pociągając za sobą. Rem idąc obok niego, już nie czuł trwogi. Czuł zupełnie coś innego. Był jak nowo narodzony.
— Przedtem jednak weźmiesz porządną kąpiel. Dam ci też nowe rzeczy. Proś, o co tylko chcesz.
— Pokaż mi jak być jednym z was. Naucz mnie tego! — zapalił się.
— Powoli… Wszystko w swoim czasie.
Rozdział 8
Donovan wrócił wreszcie do domu. To była dla niego niezwykle długa i ciężka noc. Blady świt już zaglądał w okna, a zza horyzontu jaśniało słońce. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien się kłaść. Biorąc butelkę piwa do ręki, rozsiadł się wygodnie w fotelu. Pora była odpocząć. Odruchowo włączył starą automatyczną sekretarkę, naciskając na odpowiedni klawisz i odsłuchał wiadomości:
„Pi… Cześć Lex. Co u ciebie słychać? Trudno cię zastać w domu. Wpadnij do klubu na bilard. Ciągle wisisz mi rewanż. Daj znać, to rozegramy partyjkę”…
„Pi… Tu Charles Doyle. Chciałbym, by zajął się pan moją sprawą. Podejrzewam, że mój wspólnik mnie okrada. Mógłby pan to udowodnić?”…
„Pi… Tu Viki, dzwonię już czwarty raz. Odezwij się do mnie”…
„Pi…”…
„Pi… To znowu ja, Viki. Nie chcesz ze mną rozmawiać, to nie. Złożyłam już pozew do sądu. Spotkamy się na sprawie rozwodowej. Zmarnowałam przez ciebie najlepsze lata mojego życia. Słyszysz?! Ty draniu!!”…
Po drugiej stronie aparatu telefonicznego dało się słyszeć histeryczny krzyk pomieszany ze szlochem…
— Histeryczka! — wyrzucił w ciszę pokoju, żałując, że ona tego nie słyszy. — Żałosna histeryczka!
Więcej wiadomości nie było.
Też miał już jej dość. Ostatnie dwa lata były dla niego prawdziwą udręką. Męczyła go ta gra. Wziął głębszy łyk ciemnego, wiśniowego radlera i cofnął taśmę. Wysłuchał jej monologu jeszcze raz od samego początku. Teraz słyszał już dokładnie łkanie Viki jakby zgłuszone. Urwało się tak nagle, jak urwało połączenie.
Komediantka! Chyba nikt tak jak ona nie potrafił go zwodzić i oszukiwać. Już więcej nie da się jej nabrać. Nawet w łóżku udawała orgazm. Nędzna aktorka! — wyrzucał sobie dalej w myślach.
Skowronki zaczęły swoje poranne trele. A sowy i puchacze już dawno poszły spać. Wstał nowy dzień. Donovan zastanawiał się, co też mu przyniesie. Wziął do ręki pilota.