E-book
13.23
drukowana A5
64.88
Równoległa Linia Czasu: Book of Life and Death

Bezpłatny fragment - Równoległa Linia Czasu: Book of Life and Death


5
Objętość:
411 str.
ISBN:
978-83-8324-125-8
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 64.88

Od Autora


„Długie dni i krótkie noce, dość niesprzyjające warunki do życia dla mrocznych, krwiożerczych istot. Jednak one upodobały sobie ten zakątek i za nic nie chciały odpuścić. O ironio czuły się tu całkiem dobrze jakby oderwane od reszty świata. Wiadomo, najciemniej jest pod latarnią”…


Jest to kontynuacja losów bohaterów z pierwszej części sagi. Walka Dobra ze Złem nadal trwa i szala wagi przechyla się raz na jedną, a raz na drugą stronę. Pojawia się też tu kilka nowych postaci, które wcześniej zostały celowo pominięte, by nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania. Dużo zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji podob­nie jak w części pierwszej. Książka obfituje też w liczne rozterki i trudne wybory oraz wzruszenia.


Dla odróżnienia w tej części zostały ukazane szerzej wampirze klany, ich rody, hierarchie i zasa­dy panujące wśród tych krwiożerczych istot. Czy ich postawy, cele i emocje odbiegają tak dalece od ludz­kich? To już zostawię pod rozwagę Czytelnika. A ta linia czasu biegnie równolegle…

Występują tu także tajemniczy wysokoenergetyczni. Kim są i jaka jest ich rola na tym świecie? A co tu robią same wampiry? Tego wszystkiego się dowiecie z książki.


A zatem nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić wszystkich spragnionych mocnych wrażeń do tej sensacyjnej przygody z dreszczykiem, która zaprowadzi Was wprost na Antypody. Ciała, umysłu… i ducha.

Tymczasem linia czasu biegnie sobie dalej…

Prolog


Jimmy pędził co tchu w piersiach… To, co zastał na miejscu, wstrząsnęło nim i powaliło na kola­na. Jego przyjaciele nie żyli. Ciała leżały bezwładne, powykręcane w nienaturalnych pozach. Na ich twarzach malowało się wprost niewy­obrażalne cierpienie. Wśród ofiar byli też inni pogromcy, któ­rych nie znał i miłośnicy. Nie licząc przypadkowych ludzi, których wampiry ściągnęły tu, by się nimi pożywić. Mimo że chłopaki za­brali ze sobą posiłki, na niewiele się to zdało. Rowe­ny po­śród nich nie było. Lexa również. Zachodził w głowę, co się z nimi mogło stać.


Pewnie uciekli, ale gdzie? Gdzie są wszyscy? Gdzie się inni podziali??…

Myśli tłukły mu się w głowie jak szalone…


Gdyby nie spóźnił się na spotkanie, pewnie podzieliłby ich los. Byłby teraz mar­twy. Wszędzie pa­nowała głucha, dzwoniąca w uszach cisza. Dojmująca pustka. Jakby się wszyscy nagle zapa­dli pod ziemię. Zniknęli. Biegał po salach w poszukiwaniu winowajców, kogokolwiek. Na swojej dro­dze napotykał tylko kolejne trupy, ofiary bandy wampirów. Było ich tu całe mnóstwo.

W po­wietrzu unosił się zapach krwi i śmierci. Lepki, metaliczny i mdły, stawiający włosy na głowie. Choć widział już nie­jedno­, to czuł przebiegające po plecach ciarki. To było jak zły sen. Najgorszy z kosz­marów. Był sam. Przerażony, bezradny jak dziecko. W końcu wrócił do swoich przyjaciół.

Leżeli koszmar­nie zmasa­krowani. Ich kikuty przypominały wyschnięte gałęzie. Wampiry wypiły z nich całą krew.


— Jak mogliście mnie zostawić?! — krzyczał na całe gardło, drąc się jak opętany. — Dlaczego mnie zostawi­liście samego?!! Dlaczego?!!


Głos odbijał się echem od pustych korytarzy i martwych sal. I tylko ta lodowata cisza wypełniała całe powietrze. Jimowi aż zabrakło tchu. Załamując ręce, gorzko zapłakał. Chciał się jak najszyb­ciej obu­dzić…

Część I: Rok 2020 Australia ...

Rozdział 1

Sydney. Grudzień (Bondi Beach)


Na plaży aż roiło się od spragnionych wypoczynku turystów. Każdy z nich chciał wystawić swo­je ciało na ożywcze promienie wszechobecnego słońca. Inni woleli sobie popływać bądź surfować na desce. Nie brakowało też amatorów kitesurfingu. Z oddali dało się zauważyć sunące po mor­skiej tafli jach­ty. Bicie spienionych fal o brzeg i głośne okrzyki radości bawiących się dzieci oraz grających opo­dal w piłkę plażową dorosłych dało się słyszeć na całe mile.

Woda niosła je bardzo daleko, ku oce­anowi. Niemal każdy, kto tylko przyleciał do Sydney, nie mógł, tu nie zajrzeć choćby na chwilę. Tu można było naładować baterie na cały długi dzień. I upał aż tak nie doskwierał. Co innego w centrum mia­sta, tam dopiero piekło, że nie dało się wprost wy­trzymać.

— Brat Vincent?

— My się znamy??

Przechodzący mężczyzna spojrzał na kobietę przez ciemne szkła okularów.

— Oczywiście. Nie pamięta mnie brat?

— Nie przypominam sobie…

— Melanie Gonzales. Pracowałam w schronisku dla sierot, w Melbourne.

— Ach tak. Być może.

— Ojciec Aurelian tyle nam pomógł. Gdyby nie on byłoby z nami marnie — pośpieszyła z wyja­śnieniami, dodając: — Poznałam brata po sylwetce. Nic się brat nie zmienił.

— Miło mi to słyszeć.

— Nawet te ciemne okulary mnie nie zmyliły. Chyba się brat nie ukry­wa? — odparła z uśmiechem.

— Skądże. Słońce mi szkodzi. Od razu łzawią mi oczy.

— Rozumiem, że wtedy brat płacze…

— No właśnie. Tak to wygląda. Niezbyt przyjemny widok.

— A Ojciec Aurelian też tu jest?

— Tak. Gości w Sydney od przeszło tygodnia.

— To proszę go ode mnie pozdrowić.

— Na pewno to zrobię.

— Merry Christmas!

— Święta już pewnie spędzimy w Melbourne.

Mężczyzna przeprosił ją lekkim uśmiechem i odszedł w stronę budki z chłodnymi napojami.


Późnym wieczorem w innej części miasta…


Długie dni i krótkie noce, dość niesprzyjające warunki do życia dla mrocznych, krwiożerczych istot. Jednak one upodobały sobie ten zakątek i za nic nie chciały odpuścić. O ironio czuły się tu całkiem dobrze jakby oderwane od reszty świata. Wiadomo, najciemniej jest pod latarnią.

Istoty, które nie lubiły słońca i najchętniej chowały się w cieniu, prowadząc swoje skryte drugie życie, przeważnie wychodziły po zmroku. Niczym wyrzuceni poza nawias społeczeństwa odszczepieńcy, szukający uciechy w ramionach czarnej, wyuzdanej nocy. Pod jej osłoną czuły się najlepiej. Maskowała ona wszystkie ich niecne występki.

— Dokąd to?

Neil zatrzymał Rema, w półkroku.

— Już czas. Muszę wracać.

— A kto tak powiedział?

Położył rękę na jego ramieniu.

— Daj spokój. Diakon wie, że tu jestem.

— Skoro wie, to, czym się przejmujesz?

— Chciałbym być wobec niego w porządku — zasępił się, odsuwając jego rękę.

— Nie należysz do niego. Sam możesz decy­dować o sobie — wyrzucił.

— A twój mistrz?

— Pytasz o Pierwszego?

Skinął głową, uważnie na niego patrząc.

— Chennon wie, co robię i nie ma nic przeciwko temu. Mamy ze sobą silny układ. Masz już pod­opiecznego?

— Nie, a ty?

— Mam kandydata. To świeży nabytek. — Uśmiechnął się do swoich myśli. — Dopiero się uczy.

— Więc co tu robisz ze mną?

— A ty? — uważnie zlustrował go wzrokiem. — Coś nas przyciągnęło do siebie, nie sądzisz?

— Mamy podobne upodobania — przyznał.

Rem zauważył dziwny grymas na twarzy Neila. Po chwili obaj zobaczyli jak mała, niepozorna mysz przeobraża się w postać Jasnowłosego.

— Co jest? No tak…

— Zejdź mi z oczu szczurze!!

— Tylko spokojnie. Już sobie idę… — Spojrzał na Rema, dodając w myślach:

Jeszcze się zobaczymy. Bywaj…


Nithael poczekał, aż sobie pójdzie. Po czym doskoczył do Rema, dotkliwie go raniąc. Nie dał mu dojść do słowa, by mógł się jakoś obronić. Walczyli ze sobą do upadłego. Łowca leżał obity i spo­niewierany w kałuży własnej krwi. Nie miał siły się podnieść, zobaczył, jak staje nad nim.

— Jeśli jeszcze raz mi to zrobisz, zabiję cię!

— O co ci znów chodzi?

— Jeszcze się pytasz. Nie pozwolę, byś marnotrawił krew.

— Nie marnuję jej. To ty jesteś taki zazdrosny.

— Sam prosisz się o kłopoty.

— Zostaw mnie. Mam dosyć.

Zasłonił twarz rękoma, kuląc się wyraźnie.

Po chwili obaj wrócili do miejsca, które zamieszkiwali od lat, do Melbourne. Rem doszedł już do sie­bie, a wszystkie rany się zabliźniły. Siedział w fotelu ze wzrokiem wbitym w bliżej nieokreślony punkt, błądząc gdzieś myślami…

— O czym on mówił? — spytał nagle Jasnowłosy.

Uparcie milczał, widząc, jak podaje mu kielich z absyntem.

— Zadałem ci pytanie…

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Spotykasz się z nim od wielu miesięcy tylko po to, by pić jego krew? Mnie nie oszukasz.

— Nadajemy na tych samych falach… — zaczął, patrząc mu hardo w oczy.

Nithael podniósł rękę, by wy­mierzyć mu cios, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

— Ale nie tylko po to. Czasem też rozmawiamy… — dokończył.

— Blokowanie myśli nic ci nie da. Chcę znać prawdę! Mów!

— Są sprawy ważniejsze od nas. Neil jest nie tylko moim kochankiem, ale przede wszystkim in­formatorem. Mam zadanie do wykonania. Ważne zadanie… I ty mi w tym nie przeszkodzisz. Nie powstrzyma mnie twoja wściekłość…

— Ariel? Mogłem się tego domyślić.

— Nie tylko on.

— Rozumiem, że zajęli się tobą więksi mistrzowie ode mnie. — Posmutniał.

— Nie możesz mieć wglądu do tych informacji. Zakazano mi mówić ci o tym, ale obiecuję, że jak tylko wypełnię swoją misję…

— Złamałeś zakaz.

— Zrobiłem to rozmyślnie. Potrafię panować nad swoimi namiętnościami, nie tak jak ty.

— Od kiedy to? — Odwrócił na niego zdumione spojrzenie. — Wiem, co ci chodzi po głowie. Neil jest atrakcyjny. Przypomina ci Sylwiusza. Zaprzecz, jeśli tak nie jest.

— Mam do niego słabość, nie przeczę, ale ty zawsze będziesz najważniejszy.

— Więc to tylko fascynacja? — Lustrował go wzrokiem.

Nie odpowiedział. Był na niego zły za to, że go tak potraktował. Nie mógł znieść tej jego ciągłej kontroli i piętrzących się wyrzutów, ilekroć zabawił trochę dłużej z którymś z innych łowców.

— Zmienisz zdanie, jak znajdziesz sobie podopiecznego, bo nie będzie już tak samo.

— Już nie jest. Dużo miałeś podopiecznych?

Już dawno chciał się go o to spytać.

— Oczywiście. Chyba nie myślałeś, że jesteś moim pierwszym łowcą. — Wbił w niego twarde spojrzenie. — Ja dla ciebie zawsze będę Pierwszym. Na tym polega między nami różnica. Zgi­niesz, jeśli i ja zginę.

— Albo ty sam mnie uśmiercisz. To chciałeś powiedzieć?

— Nie po to cię wybrałem. Zresztą Ariel i inni by mi na to nie pozwolili. Wkupiłeś się w ich łaski.

— Nic podobnego — zaprzeczył. — A ci łowcy… Co się z nimi stało? Gdzie są?

— Część zginęła, a inni poszli własną drogą.

— Zabiłeś któregoś? — zawahał się.

— Tak. Niejednego spotkał taki los, lecz żadnego z nich nie kochałem tak, jak ciebie.

Umilkli na chwilę tylko na siebie patrząc.


— Muszę wrócić do Sydney… — powiedział nagle Rem. — Kapłan tak sobie życzy.

— Jeśli jest tak, jak mówisz, to nie potrzebujesz mojego pozwolenia. Na co jeszcze czekasz? — Za­uważył wyraźne wahanie w jego oczach.

— Chciałbym…

Głos ugrzązł mu w gardle od napływu emocji.

— Bez wielkich scen, dobrze? Melodramaty pozostaw dla ludzi.

— Nie jestem już człowiekiem — uciął. — Należę do klanu.

— Należysz do mnie.

— Mylisz się.

— To ty jesteś w błędzie. Nadal nim jesteś. Masz w sobie część człowieka, która nigdy nie umarła. Na tym polega twój sekret. I tylko ja o tym wiem. Dlatego cię wybrałem.

— Nie rozumiem…

— No popatrz, a myślałeś, że wszystko już wiesz. Zachłysnąłeś się wiedzą od większych mi­strzów, a nie wiesz takich podstawowych rzeczy — zakpił. — Prawda jest taka, że mnie nie wznie­siesz się wyżej ode mnie. Prędzej musiałbyś mnie zabić. Nie czytałeś uważnie ksiąg.

— Zachowujemy resztki człowieczeństwa?? — zdumiał się. — Nic mi o tym nie mówiłeś?

— Z reguły nie, ale w twoim przypadku tak się stało.

— Dlaczego?

— Mnie nie pytaj. Tego nie wiem.

— Wiesz. Tylko nie chcesz powiedzieć.

Był tego niemal pewny. Zobaczył tylko, jak się uśmiecha.

— W takim razie kim jestem, jeśli nie wampirem?

Nie odpowiedział. Odwrócił się tylko i czym prędzej odszedł.


Tymczasem w hotelu w centrum miasta Sydney…


— Ojcze Aurelianie…

— Co się stało?

Brat Vincent podbiegł do zakonnika, zatrzymując się dopiero przed jego kozetką, na której wypo­czywał. Zajmowali dwa pokoje w hotelu, w centrum miasta. Do którego wezwały ich niecierpiące zwłoki obowiązki. Nie było dnia, by nie interweniowali w jakimś ciężkim psychiatrycznie przypad­ku, uznanym powszechnie za beznadziejny. Wtedy nieoceniony okazywał się egzorcyzm. Tutejsi le­karze zdążyli się już przyzwyczaić do obecności zakonnika. Mieli pełne ręce roboty.

— Co tym razem?

— Jakaś kobieta… — Zrobił się cały czerwony, dygocąc.

— Wykrztuś w końcu.

— Czeka w holu. Mówi, że…

— Co mówi? Do licha Vincent! Weź się w garść!

Zakonnik włożył buty, przygotowując się do wyjścia.

— Ona jest jakaś dziwna.

— A ty nie idziesz? — zdziwił się, widząc jak siedzi skulony w kącie pokoju.

— Nie mogę. Źle się czuję, boli mnie głowa.

— To zdejmij w końcu te okulary. Zachowujesz się ostatnio, jakbyś sam potrzebował pomocy.

— Nic mi nie jest. Muszę się tylko porządnie wyspać. Jestem zmęczony.

— Nic dziwnego. Pracujemy w dzień i w nocy, bez wytchnienia. Każdy by się zmęczył.

— Podziwiam Ojca, ma tyle sił. Jak to Ojciec robi?

— To moja słodka tajemnica.

— Tak też myślałem.

— Prześpij się synu. Zawołam cię, jak będziesz mi potrzebny.

Odwrócił się i natychmiast wyszedł.


Na dole w holu czekała jakaś młoda kobieta. Półdługie, jasne włosy ścią­gnięte w mały kucyk, bystre, uważne spojrzenie. Ciekawość ludzi i świata miała wypisaną na twarzy. W ręku zamiast modnej to­rebki trzymała duży notes. Na nogach zaś wygodne, sportowe buty.

— Nazywam się Penny Show.

— Miło mi. Co panią do mnie sprowadza?

— Jestem dziennikarką. Piszę felietony do Newsweeka. Dużo o Ojcu słyszałam. Interesuje mnie Ojca praca. I nie chodzi mi tu o wkład społeczny ani o dzia­łalność charytatywną, ale o przypadki egzorcyzmowania…

— I chce pani przeprowadzić ze mną wywiad na ten temat? Pani wybaczy, ale to nie nadaje się do upowszechniania, nawet w Newsweeku. To są zbyt poważne sprawy.

— A udzieliłby go Ojciec do innego czasopisma naukowego?

— Cóż… Nie sądzę droga pani.

Spojrzał na jej szczupłą, dziewczęcą twarz.

— Bardzo interesuję się tymi sprawami.

— Tymi? To znaczy?

— Zajmuje mnie ezoteryka i rozwój duchowy. Kładę też karty…

— Doprawdy? — Uśmiechnął się lekko zakonnik. — A jakie?

— Klasyczne, anielskie, a bywa, że i tarot.

— Ciekawa z pani osóbka, ale właściwie, w czym mógłbym pani pomóc?

— Chciałabym spisać Ojca dzieje, to znaczy drogę do…

— Światła?

Skinęła głową.

— Zapewniam panią, że więcej w niej ciemności. To bardzo delikatna materia. Zajmuje się tym pani, więc chyba sama o tym doskonale wie.

— Dość pobieżnie. — Posmutniała. — Chciałabym jednak zrozumieć…

— Tak?

Prześledził ją uważnie wzrokiem zakonnik.

— Na czym polega Ojca fenomen. Bo jest nim Ojciec, sam to przyzna.

— Nie nazwałbym tak tego. Posługuję się wiarą, a ta zwykła czynić cuda. To mój oręż w walce ze złem. Z pewnością ma pani jakiś dar i wiedzę… Proszę jednak tego nie nadużywać, nie rozpowszechniać na prawo i lewo. Jednemu to może pomóc, a innemu zaszkodzić. Lepiej to za­chować dla siebie. Ludzie jeszcze nie dojrzeli. Nie zdają sobie sprawy, z czym mają do czynienia. Rozwój duchowy, a w szczególności ezoteryka to nie za­bawa. Można zapłacić za to własną energią — ciągnął. — Są prawa w niebie i na ziemi…

— Niepojęte dla naszych umysłów. Wiem. Człowiek to zarazem prosta i złożona istota.

— Otóż właśnie. Miło mi się z panią rozmawiało Penny.

— Mnie również Ojcze. Szkoda jednak, że tak krótko. Cenię sobie Ojca pracę i wkład w życie lu­dzi, którym Ojciec pomaga. Wierzę, że jeszcze się spotkamy.

— Bóg z tobą córko. Niech wszechświat się o ciebie troszczy.

— I o ciebie Ojcze.

Penny czuła, że Ojciec Aurelian ma znacznie więcej do powiedzenia i sporo do ukrycia. Była o tym niemal przekonana, że nie udzieli jej tego wy­wiadu, ale chociaż próbowała. Z pewnością dużo wiedział.


Przedmieście na północnym brzegu od Sydney Harbour, a tam rzędy domków bliźniaczo podob­ne do drugich. Typowa australijska dzielnica mieszkalna jakich wiele. Ktoś znów bawił się dronem, przeczesując okolicę…

Przy jednym z domków niewielki ogródek pełen kwiatów, kilka drzew i równo przycięty trawnik. A po­między jednym a drugim drzewem huśtawka.

— Hana!

— Już idę Mamo.

Dziewczynka wbiegła do domu z wypiekami na twarzy.

— Coś taka rozpalona?

— Widziałam konia ze skrzydłami, smoka i paskudne gnomy.

— Co ty opowiadasz? Gdzie?? — zdumiała się kobieta.

— U Damona na Blue-Ray.

— Miałaś do niego nie chodzić. Przecież ci mówiłam, że ten chłopak ma na ciebie zły wpływ.

Smutek wyraźnie bił z twarzy dziecka.

— Co się stało? Dlaczego krzyczysz na moją dziewczynkę?

Mężczyzna zdjął kurtkę, odkładając na bok aktówkę.

— Kochanie jesteś… Wiesz co ja z nią mam? Wcale mnie nie słucha. Chodzi, gdzie chce.

— Czy to prawda moja panno?

Podszedł bliżej, biorąc ją na kolana.

— Ja nic nie zrobiłam — odparła z niewinną minką. — Mama stale się na mnie gniewa.

— No tak. Córeczka tatusia — zauważyła cierpko, patrząc, jak mała tuli się do niego.

Z miejsca go udobruchała. Już był jej.

— Dzwoniła Susan. Muszę iść — oświadczyła kobieta, patrząc na zegarek. — Do zobaczenia Lex.

— Myślałem, że chociaż zjemy razem obiad, jak normalna rodzina.

— Przykro mi, ale zjecie beze mnie. Susan to bardzo dobra klientka…

— Znowu to samo. Fryzjerka wszędzie znajdzie pracę. Tak mówiłaś, a teraz gonisz za każdym do­larem jak głupia. Po co?

— Lubię tę pracę. Przed Sylwestrem dopiero będzie co robić.

— Mamy przecież z czego żyć. A ty ciągle swoje — wyrzucał dalej.

— Robię to dla nas. I proszę cię nie przy dziecku.

— Nie słuchasz tego, co mówię… I znów podcięłaś włosy. W tamtej fryzurze wyglądałaś ładniej.

— Nie znasz się na modzie, to nie mów. Nie mam ochoty się z tobą kłócić. Do wieczora.

— Zmieniłaś się Row. Kiedyś byłaś inna.

— Ty też byłeś inny.

Nie czekając już dłużej, wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.


— Dlaczego Mama się na nas gniewa? — spytała dziewczynka, patrząc na strapioną minę Lexa.

— Ma muchy w nosie… Powiedz mi lepiej, co znów zrobiłaś?

— Nic Tatuńciu. — Cmoknęła go w policzek. — Oglądałam tylko film u Damona. Nie wiem, po co ta cała afera. O co mamie chodzi?

— Masz dopiero osiem lat.

— Dziewięć Już jestem duża.

— Tak skarbie…

Jak ten czas leci… — pomyślał. I dodał z uśmiechem: — Jednak nie dość. Damon też nie wszystko wie. Mama się tyl­ko o ciebie martwi. Ja zresztą też.

— Niepotrzebnie. Wiem, co robię — odpaliła, marszcząc mały nosek.

— Zadziwiające jak bardzo jesteś do niej podobna…

— Do kogo?

— Do dziewczyny, którą kiedyś znałem… Zanim została moją żoną — dokończył.

— Mama mnie nie rozumie. Ty to co innego… nie czepiasz się o byle co.

— Damon jest od ciebie starszy. Chłopaki w tym wieku mają czasem głupie pomysły.

— Ale to on zachowuje się jak dzieciak, nie ja.

— Z pewnością. A co tam u Brendy?

Dziewczynka mieszkała kilka domów dalej i była w podobnym wieku co Hana. Czasem jeździły razem na rowerze.

— Nie wiem. Nie lubię jej.

— Dlaczego?

— Ona jest taka nudna.

Rozdział 2

Brisbane (Na północ od Sydney. 1,5 godziny drogi do Gold Coast)


W kawiarence nad rzeką Brisbane skąpanej w promieniach zachodzącego słońca na całe mile dało się słyszeć płynącą z głośników popową muzykę. Pośród bawiących się głośno i hucznie sta­łych bywalców, jak i żadnych niezapomnianych wrażeń turystów przewijały się postacie o twarzach bez wyrazu, bez cienia emocji, czegoś wyczekujące…

— O przepraszam… Nie zauważyłem cię.

Jeden z bawiących się młodych ludzi odskoczył, nagle wpadając na łowcę.

— To moja wina.

Wampir skrzywił usta w uśmiechu, zagajając rozmowę. Po chwili przeszli do wolnego stolika.

— Co pijesz? — zapytał nagle siedzący przy barze gość, idąc za wzrokiem pijącego samotnie męż­czyzny.

— Piję za swoje — odburknął.

— My się chyba znamy. Jim, prawda?

Kingsley, widząc na sobie gadzi wzrok obcego, poderwał się z miejsca. To dziwne, ale jakoś go nie wy­czuł.

— Spokojnie przychodzę w pokojowych zamiarach.

— Wy i pokojowe zamiary. Chyba sobie kpisz — prychnął nerwowo. — Czego chcesz?

— Porozmawiać.

— O czym?

— Zostałeś sam… — Prześledził go uważnie fioletowym wzrokiem. — Wy pogromcy wszyscy my­ślicie o nas zawsze tak samo. Po co ta bezsensowna walka?

— Nie jestem sam — uciął.

— Nie? W takim razie gdzie masz swoich przyjaciół? Przyznaj… Jesteście na straconej pozycji. Każdy to wie.

— Ta pycha was kiedyś zgubi. Podłe kreatury.

— Miły jesteś, ale blefujesz. Nieładnie. Czy to nie łabędzi śpiew? — odparł z uśmiechem obcy.

— Mówiłeś coś o pokojowych zamiarach, a jak na razie ich nie widzę. Łżesz jak pies!

— Bawisz mnie. Chciałem sobie pogadać dla zabicia czasu — odpalił. — Dobrze wiesz, że przycho­dzisz tu na darmo. Jesteś zbyt słaby. Możesz sobie jedynie popatrzeć.

— Spodziewałem się tego po tobie. Zdradź mi swoje imię, bym je zapamiętał, za­nim wbiję ci ko­łek w serce i odrąbię głowę.

— Jeszcze nie pora — odpalił, zaraz dodając: — Byłem przy śmierci twoich przyjaciół. To ci powin­no wystarczyć. Błagali o litość…

— Łżesz potworze!!

— Ty też będziesz. Przygotuj się, to już niedługo. Już się nie mogę doczekać tej chwili, kiedy za­topię kły w twojej szyi. Będziesz mój. — Spojrzenie dzikich, gadzich oczu wbiło się w jego źreni­ce.

— Niedoczekanie twoje.

— A chcesz się założyć? Dziś mam jednak inne plany.

Podniósł się nagle z miejsca, odchodząc.

Jim szybko stracił go z oczu. Tym razem czujność go zawiodła. Wszystko przez wypity alkohol. Nie zamierzał już dłużej przyglądać się grze łowców. Dopił kolejnego drinka i opuścił lokal.

Odkąd stracił przyjaciół, a kontakt z innymi pogromcami się urwał, nie było mu łatwo. Zwątpił we wszystko, w co dotychczas wierzył, prowadząc samotną, wyniszczającą walkę z samym sobą.


W modnym kasynie Jupiter Moons każdy, kto chciał, mógł spróbować swojego szczęścia. Lo­kal miał komplet gości, w większości żądnych przygody turystów, jak i stałych mieszkań­ców tego tro­pikalnego zakątka. Plaże Gold Coast zachęcały do miłego i ekscytującego spędzenia czasu.

Nikt się tu nie nudził. Nie wszczynano burd i było raczej spokojnie. Gdyby nie dziwne przypadki zagi­nięcia ludzi i morderstw, o któ­rych nie mówiło się głośno, by nie narazić na szwank interesów tutej­szych miliarderów, czerpią­cych kro­cie z ruletki i szeroko pojętej turystyki.

Miejscowa policja miała pełne ręce roboty, a zagro­żenie wciąż rosło, potęgując się z dnia na dzień. W innych więk­szych miastach kraju było podob­nie. Tu­szowano jednak te sprawy, podciąga­jąc pod typowe prze­stępstwa kryminalne, choć wcale takie nie były.

Nieuchwytni zabójcy mordowali bez litości. Nikt nie był w stanie przewidzieć ich kolejnego kro­ku. Ofiary ginęły w męczarniach, a ciała były prawie pozbawio­ne krwi. Ostatnią z ofiar znaleziono postrzeloną z ręcznej broni gładkolufowej, jakby sprawca chciał w ten sposób zatuszo­wać wszyst­kie śla­dy. Zdradziły go jednak dziwne nacięcia na szyi i innych częściach ciała.


— Wyglądają na ślady zębów.

Wydał opinię inspektor, czołowy specjalista w swojej dziedzi­nie, sprowadzony specjalnie z Mel­bourne. — Spotkałem się już z czymś podobnym w swojej karie­rze.

— Dlatego też tu pana ściągnąłem inspektorze Dawson. Może nam pan powiedzieć, z czym wła­ściwie mamy do czynienia?

— Oczywiście. — Odchrząknął, patrząc na kolegę po fachu. — Sądzę, że to zabójcy pokroju… typu wampirycznego, aż dziwne, że nie pojawili się tu wcześniej. Możecie mówić o prawdziwym szczę­ściu. Chociaż z uwagi na wasz klimat, ma to swoje uzasadnienie.

— Nasz biegły koroner też tak uważa, ale to chyba lekka przesada. Wampiry nie istnieją.

— Podobno…

— Co pan przez to rozumie?

Policjant zmarszczył brwi.

— Patologia ma różne oblicza inspektorze. Szaleńców mamy na pęczki. Nastała nowa epoka. Świat oszalał.

— Tak. Era Wodnika. Słyszałem o tym. — Skrzywił się.

— Takich dziwnych rzeczy czeka nas dużo więcej. To dopiero początek. Zna pan Ojca Aureliana?

— Tego zakonnika egzorcystę? — Patrzył, jak kiwa głową. — On obcuje z nimi na co dzień.

— I nieźle się trzyma jak na osiemdziesięciolatka.

— Prawda? Czy to niedziwne?

— Przypomina mi trochę Seana Connery.

— Tego aktora?

Uśmiechnął się, widząc, jak kiwa twierdząco głową.

— Trzeba będzie zabrać stąd tego trupa, zanim smród się dalej rozniesie. Rozumie pan, co mam na myśli? Kasyno musi działać.

— Wiem o tym. To już nie pierwszy raz jak tuszujemy sprawę. Za dużo mi pan nie pomógł — uciął.

— Róbcie co do tej pory. Z czasem wszystko się uspokoi. Znam to z własnego podwórka.

— Jak to? Mamy się tylko biernie przyglądać??

— Nie pozostaje wam nic innego. I tak ich nie złapiecie.

— Dlaczego? Co to znaczy?

— Nie czas i miejsce na zagadki inspektorze Gray. Słabo pan współpracuje z kolegami z innych sta­nów. Od jak dawna pan na stanowisku?

— Jestem inspektorem od sześciu miesięcy — zasępił się.

— To wszystko tłumaczy. Widać pana poprzednik nie wprowadził pana, jak należy w swoje obo­wiązki.

— Znam dobrze swoje obowiązki. Skąd ten pełen wyższości ton inspektorze? Zapewniam, że wy­konuję należycie swoją pracę. Jestem w policji od ponad dwudziestu lat.

— Zna pan moją opinię. Nic tu więcej nie mogę zrobić.

— Oczywiście wy z Melbourne uważacie się za najlepszych, nawet od tych z Canberry.

— Brian!

Rozległo się naraz wołanie.

— Wydaje mi się, że już wyczerpaliśmy temat.

Odwrócił się w stronę nawołującego głosu. W jego stronę szedł McCarthy.

— Nie mówiłeś, że tu będziesz. O co chodzi Arturze?

— Pamiętasz jak pytałeś mnie o Donovana?

— A co trafiłeś w końcu na jego ślad?

— Nie, ale wiem, że on żyje. Czuję to.

— To za mało, niestety. Słyszę to samo od lat — dodał.

Sam też chciałby to wiedzieć. Szukał go już chyba wszędzie.

— Miałem dziwny sen… taki realny.

— I dlatego przyjechałeś tu za mną? Wybacz Arturze, ale chyba powinieneś trochę odpocząć.

— On może być jednym z nich! Z tych obcych — wyrzucił.

— Uspokój się. Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?

— Jeszcze nie zwariowałem, ale widziałem coś… dziwnego, zdumiewającego.

— Co? Mów jaśniej, bo tracę już cierpliwość.

— Widziałem, jak to coś zaatakowało Mary, a potem stała się jedną z nich. Nie jest już sobą.

— Zabójca porwał twoją córkę? — Próbował wysnuć wnioski.

— Gdybyś tylko widział, co ona… to coś wyprawia. Chciałem ją powstrzymać, prze­mówić jej do rozsądku, ale ugryzła mnie i…

— Faktycznie nie wyglądasz najlepiej. — Zwrócił uwagę na jego podkrążone oczy.

— Nie mogę spać, kiedy tylko zamknę oczy… Widzę same potworności.

— A co ma z tym wspólnego Donovan? — zastanawiał się głośno.

— On chce mnie zabić. W moim śnie wbija mi w serce kołek i odrąbuje głowę.

— Masz bujną wyobraźnię. Naprawdę powinieneś odpocząć. Weź sobie dłuższy urlop.

— Więc mi nie pomożesz?

— A co ja mogę? — Wzruszył ramionami. — Za dużo pracujesz. Teraz jest, jak jest. Zrób, co mó­wię.

— Miałem ostatnio ciężkie dni…

— Może powinienem zmienić pracę na lżejszą, skoro nerwy ci zawodzą.

— Przenieść się do biura i spokojnie czekać na emeryturę? — Patrzył na niego zbolałym wzro­kiem. — Wiem, żebyś chciał. Czekasz tylko na to, bym się wycofał. Wszyscy mnie skreśliliście.

— Każdy ma swoje lepsze i gorsze momenty — stwierdził Dawson.

— A ja mam już z górki, starzeję się. To chciałeś powiedzieć?

— Sam siebie dołujesz stary.

— No jasne. Dobra… Jeszcze wam pokażę, na co mnie stać — wy­rzucił na odchodne.

Inspektor odprowadził go zastanawiającym wzrokiem.


Nie żywił go zbytnią sympatią, ale zrobiło mu się go zwyczajnie żal. Tak po ludzku. McCarthy miał już wszystko, co najlep­sze za sobą. I nie mógł się z tym pogodzić. Chciał grać pierwsze skrzypce, ale czas było przekazać pałeczkę młodszym i prężniejszym od siebie. Odejść z godnością, a tego nie potrafił.

Sam też nie był już młodzikiem. Zastanawiał się jak to będzie w jego przypadku. Czy też dopad­ną go podobne problemy i tak, jak McCarthy wpadnie w depresję?

Nie. Z nim będzie całkiem inaczej. Poradzi sobie z tym. W końcu to jeszcze dobrych kilka lat. Szmat czasu. A potem już tylko zostaną po­dróże. Zjeździ cały świat. Nie można być przecież gliną przez całe życie. Tyle jeszcze przed nim dobrego, co złego…

Rozdział 3

Canberra (Centrum miasta)


Z jednego z ciemnych zaułków wyłonił się łowca. Już miał upatrzoną ofiarę. Szedł za nią, odkąd opuściła lokal. Kobieta wyraźnie chwiała się na nogach, ale nie wzięła taksówki. Wiedział już, że blisko mieszka, obserwował ją od kilku dni. Była ładna. Tylko w takich gustował. Nie zadowalał się byle czym. Jego śladem podążał bezszelestnie inny wampir, chcąc pozostać w ukryciu.

Łowca dopadł ofiarę, gdy tylko minęła bramę. Nie zdążyła nawet pisnąć. Zanurzył kły w jej ala­bastrowej szyi. I pił tak długo, aż nasycił głód. Nagle drgnął, wyczuwając tuż obok czyjąś obec­ność. Zaskoczony odsunął się, wypuszczając z rąk omdlałą kobietę. Jeszcze tliła się w niej iskierka życia. Niewiele już go zostało. Była na granicy, tej, za którą jest tylko wielka tajemnica.

— Nie podzielisz się ze mną?

— Kim jesteś?!

— A ty?

— Spytałem pierwszy. — Patrzył w ciemną, pokrytą licznymi bliznami twarz.

— Wędrowcem tak jak i ty. Pozwolisz? Przykro patrzeć jak taki towar się marnuje. Jeśli z nią za­raz nie skończysz, zamieni się w pasożyta.

— Zostaw ją! Wiem co mam robić. Nic ci do tego!

Nie pozwolił mu się zbliżyć do kobiety. Siniała.

— Ostry jesteś.

Prześledził go uważnie wzrokiem.

— Odejdź!

— Rozumiem, że przerwałem ci posiłek, ale jeśli chcesz ją przemienić… — Pokręcił głową, cmoka­jąc z wyraźną dezaprobatą. — Lepiej tego nie rób. To raczej kiepski pomysł.

— Dlaczego?

— Bo ma skazę genetyczną. Poza tym ma bardzo nieciekawą osobowość. Uroda to nie wszystko.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Każdy z nas ma pewne umiejętności Jonathanie. Wreszcie się przede mną odkryłeś.

Łowca odsunął się zaskoczony, widząc, jak dopada do kobiety i wysysa z niej ostatnie krople krwi.

— Śmiało. Zrób to, ale później możesz winić tylko siebie. Ta pomyłka może cię dużo kosztować.

— Kim jesteś? — powtórzył, zastanawiając się, skąd zna jego imię.

— Twój mistrz dobrze wie.

— Co?

— To, co i ja wiem.

— Czego chcesz?

Odsunął się, widząc, jak podchodzi bliżej.

— Cambiel mnie tu przysłał. I jemu jesteś winien posłuszeństwo, a tym samym mi.

— Dario jest moim Pierwszym. Tylko jego słucham.

— Nie pozwalasz mu nawet skosztować swojej krwi, więc nie jest nim — stwierdził.

— A skąd wiesz? I co ci do tego?!

— Chodzą słuchy… Oburzyłeś się, a więc to prawda.

— Jestem wobec niego lojalny.

Obrzucił go pytającym spojrzeniem. Ten wampir zdecydowanie za dużo o nim wiedział. Nie po­dobało mu się to ani trochę.

— I myślisz, że to wystarczy? Krew powinna krążyć. Łamiesz zasadę.

— A ty przyszedłeś to naprawić? — zakpił, widząc w jego oczach liliowoczerwone błyski.

— Mam do tego prawo. Nie czytałeś ksiąg?

— Czytałem i to bardzo uważnie. Myślisz, że dam się na to nabrać? Lepiej zejdź mi z drogi!

— Nie chciałem obrazić twojej inteligencji. Obserwuję cię od kilku dni.

— Po co?

— Pragnę zatopić zęby w twojej skórze. Chcę twojej krwi.

— To moja krew i tylko ja mogę nią rozporządzać! — Oburzył się.

— Więc nic z tego nie będzie? — Patrzył jak kręci głową. — Obcujesz tylko z infinitiami?

— Cordie są bardziej przystępne. Nawet o tym nie myśl! — zagroził, domyślając się, co zamierza. — Mam ostre zęby i pazury. Potrafię nieźle pokąsać.

Jego łakomy wzrok mówił sam za siebie. Na te słowa jeszcze bardziej się zaiskrzył…

— Nie wątpię. Zapamiętaj sobie moje imię… Brzmi Oberon.

— Dobrze wiedzieć z kim się ma do czynienia. A twoim Pierwszym jest?… — zawiesił głos.

— Galatea.

Jonathan słyszał o kapłance Cambiela. Cieszyła się dużym szacunkiem i poparciem ich całego klanu.

— I mając tak czcigodną Kapłankę, marnujesz czas na przygody? Taki z ciebie wampir?


Przez chwilę milczeli, patrząc jedynie na siebie. Oberonowi ubliżyło to, że zwykły łow­ca śmie go pouczać. Nie pokazał jednak tego po sobie. Chętnie dałby mu porządną nauczkę. Już coś wymyśli.

— W porządku. Zapomnijmy o tym — spasował nagle, zacinając zęby.

— Nie jestem pamiętliwy i nie szukam zwady.

Diakon przyglądał mu się z ukosa, udając zakłopotanie…

— A więc mogę liczyć na twoją dyskrecję. Pierwsza miałaby mi to za złe.

— Możesz.

— W takim razie… — Niespodziewanie wyciągnął do niego rękę. — Uściśnijmy się zgodę.

Jonathan podał mu swoją i odwzajemnił uścisk, nieświadomy zagrożenia. W przeciwieństwie do Oberona nie mógł kontro­lować jego myśli. Żaden łowca, choćby najlepszy tego nie potrafił. Nim się spostrzegł, przyciągnął go bardzo silnie do siebie i zupełnie zaskoczonego, trzymając w długich szponach, ukąsił w usta.

Wpijając się w nie głęboko, uronił trzy krople jego krwi. Jonathan odepchnął go z całej siły od sie­bie, czując, jak równocześnie zwalnia uścisk. Wyszczerzył zęby, gotowy do walki…

— Zapłacisz mi za to!

— Dobrze smakujesz. Teraz przynajmniej jesteśmy kwita. Do następnego razu.

Na twarzy Obero­na wykwitł zawadiacki uśmiech. I nim się spostrzegł wystrzelił wyso­ko w po­wietrze i odleciał.


Jonathan wrócił do siedliska, które zajmował wraz ze swoim mistrzem na obrzeżach miasta. Był to stary dom, pamiętający jeszcze czasy kolonialne. Jego dawny właściciel o niego nie dbał, a nowi mieszkańcy też nie spieszyli się zbytnio by go wyremontować. Budynek więc niszczał, z biegiem czasu coraz bardziej. Nadawał się już tylko do rozbiórki.

Krwiopijcy dość często zmieniali miejsce, jakby nie chcieli się do czegokolwiek przywiązywać. Jednak trzy­mali się zawsze w pobliżu, jeden obok drugiego, lecz nigdy zbyt blisko siebie. Łowca wciąż potrzebo­wał wsparcia, a Pierwszy mu nigdy go nie skąpił. Jednak Dario zawsze stronił od reszty, uchodził za samotnika.

Po tym, jak Arcyka­płan Cambiel zwany też Swanem zdecydował, jak będzie wyglądała przy­szłość ich rodu w kl­anie, diakonowi nie pozostało nic innego jak podnieść swoje wibracje na mi­strzowskie. Odkąd Dario poddał się transfor­macji, stał się znacznie silniejszy i mógł się poszczycić lepszą pozycją w klanie. I choć cieszył się szacunkiem w wyższych jego kręgach, to spe­cjalnie nie zabiegał o przysługujące mu z tej racji przywileje. Zdobył też uznanie w oczach swojego łowcy.

Jonathan wchodząc na schody, nagle usłyszał za sobą znajomy głos:

— Coś się stało?

— Ależ skąd — zdecydowanie zaprzeczył.

— Na pewno?

Odchylił głowę na bok, widząc, jak mu się przygląda. Mistrz stanął mu na dro­dze. Nie mógł przejść dalej.

— Źle wyglądasz.

— Nic mi nie jest — odpalił.

— Zawsze tak mówisz. Przede mną nie musisz niczego kryć i tak wiem, co zaszło.

— Więc po co pytasz?!

Odwrócił na niego zagniewaną twarz. Bezsilność, aż nadto malowała się w jego dużych, zielo­nych oczach. Widać było, że nie umie sobie z tym poradzić.

— Nie dają ci spokoju, co?

Przesunął wzrokiem po jego twarzy. Ślad na ustach pozostał. Znak, że został zapieczętowany przez diakona, aż nadto rzucał się w oczy. I znikał bardzo powoli. Ślad winy.

— Zostaw. Nie trzeba. — Odsunął jego rękę.

— Martwię się o ciebie…

— Nie chciałem tego.

— Wiem. Może powinieneś mu na to pozwolić — powiedział, widząc na sobie pełne zaskoczenia spojrzenie. — Oberon jest uparty. Nie popu­ści ci tak łatwo.

— Do niczego mnie nie zmusi! Będę z nim walczył, jeśli będzie trzeba. — Zaciął mocno zęby.

— Jeśli chcesz, to z nim pomówię. Mnie posłucha.

— Wolałbym, by zrobił to Cambiel.

— Kapłan Swan ma ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym nie kontaktował się z tobą od lat.

— Myślisz, że o mnie zapomniał?

— Czas byś pozbył się złudzeń. Przewodnik oddał cię pod moją opiekę i tylko mi przysługuje pra­wo krwi. Ty zdajesz się o tym zapominać, niestety. Ostatnio uganiasz się tylko za cordiami.

— Studiuję też księgi. — Zasępił się.

— To nie wystarczy — stwierdził surowym tonem. — Co ci po księgach, jeśli nie znasz życia? Są równie bezużyteczne, jak osiadły na nich kurz. Nic nie znaczą… bez czynów. Nie do tego zostałeś powołany.

— Wtopiłem się w życie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Nie rozumiem, o co ci chodzi. Ro­bię wszystko, co chcesz. Jestem wierny i lojalny. To dla ciebie za mało?

— Twoja krew należy do mnie. — Spojrzał mu twardo w oczy. — Zawsze tak będzie.

— A nie daję ci jej??

— Podajesz mi tylko kielich. Nie zawsze jest tak, jakby się chciało, ale jak być musi. Jonathanie…

— W moim przypadku jest. Od samego początku było. Popełniłem błąd, a Cambiel mnie oszukał — po­wiedział gorzko.

Męczyło go to od dawna.

Nie powinien był tego mówić. Za późno… Obrazi się na mnie. Na pewno. Nie chcę z nim zwady…

— Stało się i już się nie odstanie. Próżne żale… Chyba że chcesz mnie opu­ścić. Co cię tu trzyma?!

Zablokował jego kotłujące się myśli. Nie dał mu dojść do sło­wa, wyrzucając gwałtownie.

— Tobie jednemu ufam. Nie znam nikogo lepszego od ciebie — wykrztusił.

Patrzyli na siebie dłuższą chwilę w absolutnym milczeniu, badając się wzrokiem.

— W takim razie, w czym rzecz? — zapytał naraz mistrz.

Nie odpowiedział, wzdychając ciężko.

— Oberon i inni ostrzą sobie na ciebie kły. Walcząc z nimi, tylko się poranisz. Są od ciebie o wiele sil­niejsi. Mogę ich łatwo powstrzymać. Wiesz o tym — zawiesił na chwilę głos, lustrując go wzro­kiem. — Ale jak mam to zrobić, kiedy łączy nas jedynie umo­wa, pakt zawarty z Cambielem? Zmie­szana krew nie ma mocy, jeśli nie ma w niej tej iskry, pasji. Tego zaangażowania, porozumie­nia, któ­rego nie da się ni­czym innym za­stąpić. Czy nie rozumiesz ja­kie to ważne? — uświadomił mu na­gle. — Musimy za wszelką cenę chronić nasz klan. Po­słuszeństwo i lojal­ność mogą nie wystar­czyć, kie­dy brak w tym odpowiedniej mocy. Razem zna­czymy więcej. Podzieleni zginiemy w konfronta­cji z rezydentami z Klanów Cienia. Wiesz jacy groźni są ci z Odwróconej Gwiazdy, a jeszcze gorsi są ci z Deepshadow. Obyś nie miał nigdy z nimi do czynienia. Bo z ich łap już cię nie wyciągnę.

Patrzył, jak kiwa głową, a oczy mu szarzeją.

Milczał nadal jak zaklęty.

— Przykro mi, że tego nie rozumiesz Jonathanie.

Odwrócił się. Po czym odszedł, zostawiając go samego.


Łowca pogrążył się w smutku, gryzł się w sobie. Nie potrafił sprostać jego oczekiwa­niom. Oddać mu to, co w jego mniemaniu należało tylko do niego. Żyli ra­zem od wielu lat, a jednak gdzieś obok siebie. Mistrz nie ingerował w jego sprawy. Nie nadużywał też wobec niego władzy i na wiele mu pozwa­lał. Myślał, że to wystarczy. Był jednak w błędzie. Przez ten cały czas czekał, aż wreszcie ocknie się ze snu.

Rozdział 4

Sydney (Darling Harbour. Akwarium z rekinami)


Pośród licznymi gatunkami zwierząt: jaszczurek, krokodyli, fok i dziobaków przetoczyło się praw­dziwe mrowie zaciekawionych, zgłodniałych wrażeń turystów. Dwóch z nich nagle odłączyło się od reszty, idąc w stronę podwodnego, szklanego tunelu. Ten w okamgnieniu pochłonął ich ca­łych, zapra­szając do swojego świata. Wycieczka miała tu dotrzeć nieco póź­niej. Mogli więc przez dłuższą chwilę pobyć sami. Pośród pływających niespokojnie rekinów, płaszczek i ogromnych żół­wi prowadzili bardzo ożywioną rozmowę.

— Już myślałem, że nie przyjdziesz. Wiesz, że o tej porze źle się chodzi…

— Ledwo udało mi się wyrwać. Ojciec Aurelian zaczyna coś podejrzewać — wykrztusił Vincent. — Pil­nuję się, jak tylko mogę.

— Wypytywał cię o coś?

— Nie, ale o mało co, a by się zorientował.

Neil prześledził go uważnie wzrokiem…

— To musisz na siebie bardziej uważać. Ile razy mam ci to przypominać? Nie starasz się zbytnio. A co do obowiązków, to masz je przede wszystkim wobec mnie.

— Służę ci, jak mogę.

— Ale nie dość.

— Poprawię się, obiecuję.

— Czego się dowiedziałeś? — Łowca wbił w niego twarde, świdrujące spojrzenie. Uważnie prze­glądał jego myśli. — Tylko tyle??

— Zakonnik jest bardzo skryty. Zrobię dla ciebie więcej. Przysięgam.

— Dobra. Zobaczymy, ile jesteś wart.

Spojrzał na niego drapieżnie, pokazując wzrokiem, czego chce. Na ten znak Vincent podciągnął wyżej podkoszulek…

— Pij. Ile chcesz.

Neil nachylił się w stronę ramienia i zatopił kły w okolicach starannie wygolonych pach. Dawca jęk­nął, ale nie ruszył się z miejsca. Zaszumiało mu w głowie i poczuł dobrze znaną euforię. Wampir wyssał z niego tyle, ile powinien i ile pragnął, by nie pozbawić go całkiem sił.

— Następnym razem postaraj się lepiej. Chcę wiedzieć wszystko, co robi ten mnich. Czy to jasne? Zrozumiałeś?!

Odpowiedziało mu półprzytomne spojrzenie Vincenta. Mężczyznę już na dobre ogarnęło miłe odurzenie. Czuł się taki lek­ki. Uwielbiał ten stan zawieszenia. To było lepsze niż haj. Nie mógł się doczekać chwili, gdy stanie się kimś więcej niż jego kandydatem. Zrobi wszystko, by tak było. Miał motyle w brzuchu…

— Masz na to moje słowo mój panie.

Przeciągle westchnął, patrząc mu prosto w oczy.

— Udowodnij mi, że zasługujesz na to, by być takim jak ja. Wtedy nie poskąpię ci niczego.

— O niczym innym nie marzę.

— Dobrze smakujesz. Na dziś to wszystko.

— A wisienka na torcie?

— Nie zasłużyłeś sobie.


Blue Mountains (kolejka linowa przerzucona przez dolinę)


— Mogłabym tu zamieszkać…

Rozmarzyła się Rowena, patrząc na przepiękny malowniczy krajobraz.

— Świetny pomysł. Może więc się tu przeprowadzimy. Jak myślisz moja panno?

Puścił oko do małej, a ta szeroko się uśmiechnęła.

— Ja jestem za.

— Dajcie spokój. To przecież Park Narodowy.

Kobieta jakby oprzytomniała.

— To co? Będziemy pierwsi — odpalił Lex.

— Niesamowita jest ta niebieska mgiełka… — zauważyła nagle, patrząc kątem oka na mężczyznę.

— To od parujących eukaliptusów — pochwaliła się Hana. — Oglądałam film na Channel 8. Tam ta­kie fajne przyrodnicze programy lecą.

— Dziecko te góry ciągną się, aż od Melbourne. I biegną przez całą Nową Południową Walię.

— Melbourne… Moglibyśmy tam kiedyś pojechać — zapalił się Lex. — Jeszcze tam nie byłem.

— Nie byłeś w Melbourne, Tato??

— Ja też nie byłam… To dziwne…

— Nawet bardzo dziwne.

Mężczyzna podrapał się po głowie.

— Dlaczego?

Oboje spojrzeli na córkę.

— Bo… bo widziałam was razem na zdjęciu. Ostatnio jak przeglądałam album.

— Co??


Niespodziewanie coś szarpnęło i kolejka stanęła…

— Ale chmury, spójrzcie… Będzie burza — zauważył ktoś z boku.

— Co się stało? — dopytywał się Lex, zasięgając informacji u przewoźnika.

— Awaria. To już trzeci raz w tym miesiącu.

Ten nie wyglądał wcale na zaskoczonego.

— Coś chyba trzeba z tym zrobić? — Starszy pan zmarszczył brwi. — Mamy tak siedzieć i czekać?

— Nic na to nie poradzę. Zgłosiłem już, gdzie trzeba.

— Idzie burza… A nie miało dziś padać…

— Jesteśmy w górach droga pani.

— Proszę coś zrobić! Niech pan coś zrobi!

Coraz więcej osób poczuło niepokój. Wybuchła panika.

— Ja mam lęk wysokości. Niedobrze mi…

— To trzeba było nie wsiadać — uciął jakiś chłopak, rzucając coś szybko do walkie-talkie.

— Spokój! Proszę zachować spokój. Pomoc wkrótce nadejdzie. Przyleci śmigłowiec i nas ściągną.

— Jasne. Tylko kiedy?

— To raczej niemożliwe, z uwagi na wyładowania elektryczne. — Zasępił się Lex.

Rowena i Hana siedziały cicho, obserwując, co się dzieje.

— Jak uderzy w nas piorun, wszyscy będziemy ugotowani — dodał jakiś mężczyzna z boku.

— Pozostaje nam się tylko pomodlić. Wszystko jedno do kogo. W co kto wierzy… — poradził inny mężczyzna, przebierając palcami po koralikach na nadgarstku. I zaczął mruczeć coś pod nosem…

Ciemne, ołowiane chmury były coraz bliżej. Wyglądało, jakby zaraz miała zapaść noc. Huknęło.

Kilka potężnych błyskawic przeszyło niebo, rozrywając powietrze niczym katana. Posypała się cała seria grzmotów.


Wtem jeden z gromów uderzył w przęsło, urywając je. Kolejka zachwiała się, obsuwa­jąc prawie do pionu. Każdy łapał się, czego tylko mógł. Rozległy się przeraźliwe krzyki…

— Boże!! Ratuj nas!!

— Nic się nie stało, spokojnie… Wszystko jest pod kontrolą — uspokajał przewoźnik.

— Akurat! Pieprzony dupek! Nie widzisz ludzi za burtą?! — wyrzucił pryszczaty młodzieniec.

— Trzymajcie się mocno. Już do was idę.

Lex przesuwał się wolno wzdłuż ściany. W końcu z wielkim trudem dotarł do Roweny. Ta poda­ła mu bez słowa małą i ku wielkiemu zdumieniu mężczyzny wskoczyła na dach, pomagając lu­dziom wi­szącym po drugiej stronie wagonika. Ci błagali o po­moc ze łzami w oczach, starając się za wszelką cenę nie spaść. Jednak słabli z każdą kolejną chwilą.

Rowena nie czuła lęku. Ruchy miała szybkie i pewne. Skakała z liny na linę, pod obstrzałem pio­runów niczym Jana z dżungli. Bez trwogi i najmniejszego wahania wprowa­dziła wszystkich z po­wrotem do środka.

— Mamo jesteś niesamowita!

Hana lubiła tę kreskówkę z Janą. Często oglądała ją na Cartoon Network. Jana z dżungli była ni­czym słynny Tarzan. Człowiek, który wychowywał się wśród małp.

— Skąd ty to?…

Lex nie mógł się nadziwić wyczynom swojej żony.

— Później. Mamy mało czasu!

Schwyciła jedną z zapasowych lin, obwiązując się nią. A zaraz potem zabezpieczyła fachowo córkę i Lexa. Następną prze­rzuciła przez pień wielkiego drzewa. Potem kolejną. W błyskawicznym tempie obwiązała nimi kon­strukcję kolejki w strate­gicznych miejscach. Struchleli ze strachu tury­ści, patrzy­li na nią z nadzieją…

— Ta kobieta wie, co robi — powiedział ktoś z boku.

— Podaj mi rękę. Trzymajcie się mocno! — zawołała do męża.

— Co ty robisz Row??! — wykrzyknął. — Spadniemy!

— Uratuję was. Zaufaj mi.

— O Jezu! Patrzcie!… — usłyszeli nagle.

Nagle jakaś czarna chmura zawisła nad nimi niczym wielki turban. W przeciągu zaledwie kilku se­kund zrobiło się przeraźliwie ciemno, jakby raptem nadeszła noc. Nikt nie wiedział, co się dzieje, niewiele można było dostrzec w ciemności. Wagonik kolejki zakołysał się niebezpiecznie. Coś lub ktoś wpadło do środka kolejki, czyniąc już i tak wśród wystra­szonych ludzi ogromne spu­stoszenie.

Wokół rozległy się krzyki i pełne przeraże­nia błagania o po­moc. Płacz i lament wy­wołał w lu­dziach panikę. Coś potwornego dosięgło ich gardeł. Zdławiło krzyki i polała się krew. Kilka osób spadło w przepaść. Krzykom, nawoływaniom i jękom nie było końca. Wszechogarniająca groza.

Kiedy zrobiło się znowu jasno, w środku nie było nikogo. Został tylko sam przewoźnik. Ten otrzepał się i poprawił uniform, rozglądając się dookoła…

— A nie mówiłem, że wszystko jest OK?

Uśmiechnął się do siebie, nakładając ciemne okulary.

Kolejka bez przeszkód ruszyła dalej…


Rowena zerwała się z głośnym krzykiem, siadając na posłaniu.

— Co się stało? Jesteś cała rozpalona.

— Miałam bardzo straszny sen — wykrztusiła.

Przejęta zaczęła od razu opowiadać…

— Ja też miałam ten sam sen, Mamo.

Hana stała w drzwiach ich sypialni. I miała bardzo poważną minę.

— Co ty nie mówisz, córeczko??

— Nie bój się Mamo, to tylko głupi sen — dodała dziewczynka.

— Może pojedziemy do Melbourne? — zaproponował naraz Lex.

Obie spojrzały się na niego.

— Dlaczego chcesz tam pojechać?

Zawsze, ilekroć pomyślała o tym mieście, czuła wielki niepokój. Jakby ją coś stamtąd odpy­chało. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale było coś w jej przeszłości i Lexa co miało związek z tym mia­stem. Sen tylko ją w tym utwierdził. Wiedziała już, że musi to wyjaśnić.

— Mam jakieś dziwne skojarzenia związane z tym miastem. Jakbym z jakiegoś powodu nie mógł się tam udać. Jednak coś mnie tam ciągnie. Mam luki w pamięci, a jestem niemal pewny, że już tam kiedyś byłem. Byliśmy tam ra­zem. Pamiętasz Ayers Rock?

— Pewnie, że pamiętam. Chodź tu do mnie moje dziecko…

Przytuliła małą, całując w policzek.

— Mam wrażenie, że byliśmy tam przed wypadem na pustynię. Czasem też miewam takie sny… że boję się nawet o nich mówić.

— Dlaczego Lex? — Spojrzała na niego z czułością, o której już prawie zapomniał. — Powinno się mówić o takich rzeczach.

— Nie chciałem ci zawracać głowy takimi głupstwami.

— To nie są głupstwa Lex. Ja wierzę w sny… To jakby nasze drugie życie.


Ostatnio bardzo oddalili się od siebie. Zajęci swoimi ważnymi sprawami, zwątpili w siłę łączą­cych ich uczuć. Gdyby nie mała, to kto wie, czy nadal byliby ze sobą. Donovan miał przecież tyle róż­nych oka­zji, żeby ją zdradzić, a ona też nie była żadnym aniołem. Miała swoje potrzeby. Kochał ją za to, że jest taka silna, mimo pozornej, kobiecej kruchości. Doskonale sobie ze wszystkim radzi­ła. I momentami zastanawiał się, do czego w ogóle jest jej potrzebny. Mijali się przez cały czas. Co­raz rzadziej się też kochali.

— Są tak strasznie pogmatwane.

— Opowiedz mi o nich — poprosiła.

— Nie teraz. Innym razem Row.

Większości i tak nie pamiętał, tylko te ostatnie. Krótkie i bez związku. Trudno mu się było w tym wszystkim połapać. Nawet nie próbował. Dusił to w sobie. Tłumaczył na swój sposób. Coraz bar­dziej tłumił uczucia. Tęsknił za dawną Row. Za tym, jak im kiedyś było ze sobą dobrze.


Nad Harbor Bridge, pieszczotliwie nazywanym przez miejscowych wieszakiem kołysał się leni­wie księżyc, odbijając w nurtach Parramatty.

Jak większość podobnych metropolii, to miasto nigdy nie zasypiało. Każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie. I nikt się tu nie nudził. Sydney przyciągało do siebie wszystkich jak wielki magnes.

W operze na wodzie wzorowanej na muszli trwał koncert. Cudowne dźwięki symfonicznej mu­zyki niosły się daleko w głąb lądu, wibrując. A na rzecze, kursowały w tę i z powrotem żółte łodzie.

Rozdział 5

Melbourne (Albert Park)


Niespokojny wiatr poruszał gałęziami drzew. Płoszył z krzaków ptactwo i inną zwierzynę. Naraz w jasnej poświacie księżyca pojawiła się postać Kruczowłosego.

— Nie słyszałem, kiedy nadszedłeś…

— Witaj Rem!

— Witaj Kapłanie! Kontaktowałem się z Neilem. Ma odpowiedniego kandydata — oświadczył, kła­niając mu się z należytym szacunkiem. — To brat od Ojca Aureliana. Zwer­bował go i próbuje prze­niknąć do tajemnic zakonnika. Do księgi, którą rzekomo ukończył.

— Wiem o tym.

Omiótł go szybkim spojrzeniem kapłan.

— A zatem nie jestem pierwszy, który ci o tym doniósł — odparł, lekko zdezorientowany. Myślał, że go tym zaskoczy. Jednak Ariel nie dał się nikomu tak łatwo zaskoczyć. Był silniejszy niż kiedy­kolwiek przedtem, mimo że stare nawyki i namiętności w nim pozostały.

— Jak widzisz. Nie po to chciałem się z tobą spotkać. — Omiótł go szybkim spojrzeniem. — Musi­my porozmawiać o czymś znacznie ważniejszym.

— Słucham…

Ariel podszedł do niego bliżej, jakby chciał mu coś rzec do ucha…

— Za sprawą Pierwszego wiem o rzeczach, o których ty, Nithael i inni z kla­nu nie macie najmniej­szego pojęcia… — zawiesił rozmyślnie głos, widząc, jak uważnie go słucha.

— A mianowicie?

Obserwował uważnie tęczówki jego oczu, kiedy niespodziewanie spojrzał mu prosto w twarz.

— Rembrandcie… musisz wiedzieć, że tylko pozornie rośniemy w siłę. Rezydenci z klanów cienia wciąż psują nam szyki. Panoszą się wśród ludzi i mają coraz większe wpływy. Gdyby nie to, że po­radziliśmy sobie z wilkołakami oraz z plagą zombie byłoby z nami kiepsko… Jednak czyha na nas inne, o wiele większe niebezpieczeństwo…

— Rezydenci z Odwróconej Gwiazdy? — wysnuł wniosek Brązo­wowłosy.

— Niezupełnie…

— To jakiś test? Sprawdzasz moją lojalność?

Dziwiło go to, że rozmawiają za pomocą słów, szkolił się przecież u niego w wyższej telepatii.

— Skądże.

— Więc dlaczego rozmawiamy jak ludzie?

— Nie ma potrzeby, by porozumiewać się za pomocą myśli. Tym bardziej że już to dobrze opano­wałeś. Mam sentyment do takiej formy komunikacji. Chyba ci to nie przeszkadza?

Łowca pokręcił głową, spuszczając wzrok. Jedyne co było pewne w ich kontaktach, to ciągła nie­pewność. Czuł, że nie może przekroczyć pewnej granicy. Mimo że najchętniej by to zrobił.

— Czytałeś traktat z księgi Lewiatana. Rozdział 18- ty? — zaskoczył go pytaniem Ariel.

Musiał się chwilę zastanowić, by mu odpowiedzieć…

— Nic nie wiem o rozdziale 18- tym, a też go czytałem. Księgi są stare, zupełnie nie na te czasy… fałszują, zaciemniając rzeczywistość.

Znów ośmielił się zatopić w otchłani jego nieprzepastnych, czarnych oczu. Tym razem patrzyły na niego jakby bardziej przyjaźnie. To poczucie napełniło go siłą, ale i niepokojem. Miał niewzru­szone przekonanie, że nadal mu sprzyja.


Kapłan emanował niezwykle magnetycznie. Chciał przeniknąć jego aurę. Poczuć światło, które miał w sobie. Jednak oprócz dystansu wzbudzał w nim też szacunek, podobnie jak Świetlisty. Przywódca ich rodu. Każdy z rodów był częścią Klanu Dawida, któremu przewodził Ar­cykapłan Cambiel.

— Księgi nie pomieszczą wszystkiego — odparł. — A jednak warto je czytać.

— Nithael też tak uważa.

— W tych księgach jest też o końcu świata. Istnieje Rozdział 18- ty. Jednak nie każdy ma do niego dostęp. Tam wszystko dokładnie wyłożono. Koniec ma niebawem nadejść.

— Co z tego, skoro jesteśmy nieśmiertelni? — Patrzył na niego zastanawiająco. — Przetrwamy i od­budujemy cywilizację na nowo. Nie raz już przecież tak było…

— Nithael ci to powiedział?

Potwierdził skinieniem głowy, choć znacznie więcej dowiedział się od innego wyższego kapłana, którego imię zatrzasnął w swoim umyśle. Miał też własne przemyślenia na ten temat.

— Świetlisty uważa, że powinniśmy wszyscy transformowować. Wtedy przejście na wyższy po­ziom obędzie się bez większych strat. Wszyscy diakoni muszą przejść przez portal. Ty też, jeśli chcesz nadal żyć. Przedtem jednak musisz przekonać Nithaela. Bez niego to będzie bardzo trudne. Nawet ja ci nie pomogę ani więksi ode mnie. Tyl­ko wtedy, gdy skumulujemy jak najwięcej tak nam po­trzebnej praenergii zdołamy ocalić nasz ród. Cały nasz klan musi przez to przejść. Mówię to tyl­ko przez wzgląd na to, co było kiedyś…

— Jak mam go przekonać? — Niespokojny, miotał się w sobie. — On mnie nie posłucha.

— Wkrótce przejrzy na oczy. To nieuniknione. Nawet ludzie to czują w trzewiach. Niebawem ich mały świat wywróci się do góry nogami. Wieści roznoszą się bardzo szybko. Nic w eterze nie ginie. Ci, co nas słuchali, już dalej przekazują wiadomość — zaznaczył. — I o to mi właśnie chodziło. Jed­nak ist­nieje też inne zagrożenie… — Zawiesił głos i powiódł oczami wokół, wydymając nozdrza.

— Poszli. Możesz mówić dalej — stwierdził po chwili łowca, idąc za jego przykładem.

I on zdążył się zorientować, czemu służy ich czysto werbalna rozmowa. Nie był głupi.

— Pogromcy. Oni są pewnym problemem.

— Rozgromiliśmy ich przecież.

— Ale znowu powrócą. I to mocniejsi niż kiedykolwiek przedtem. Zwłaszcza Hana.

— A któż to jest??

— Pogromczyni, która może sporo namieszać. Sprowadzi tu Serafina. To właśnie ich spotkanie zaważy na naszym dalszym losie. Nie można do tego dopuścić. Trzeba położyć temu kres.

— Ale jak?

Rem pogrążył się w zadumie.

Nithael też coś o tym wspominał. Pogromczyni, jakiej jeszcze nie było. Kim ona jest??…

— Powiem ci następnym razem, jak się znów spotkamy.

— Dobro naszego klanu jest dla mnie najważniejsze — powiedział łowca.

— To właśnie chciałem usłyszeć.

Patrzył, jak szybko znika za rozłożystymi konarami drzew…


„Doskonale Arielu”.

Postać spłynęła z góry, materializując tuż się przed nim.

„Wiedziałem, że przybędziesz… Czułem to Świetlisty”.

Pokłonił mu się, widząc, jak kładzie mu rękę na ramieniu.

„Nie mogłem sobie odmówić ujrzenia twej błyskotliwej dyplomacji w działaniu. Jesteś coraz lep­szy mój przyjacielu”.

„Uczyniłem to, co mi kazałeś… Staram się być przydatny”.

„Poszło ci znakomicie, gdyby nie pewien dość istotny szczegół”.

„Wybacz. Szkoda by było stracić ich obu, mimo wszystko. Transformacja jest konieczna. Każdy sposób jest dobry, by osiągnąć zamierzo­ny cel”.

„Nithael się opiera, ale na Rema masz bardzo duży wpływ”.

„Tak, wiem. Z pewnością zrobi, co mu każę. Co tylko będziemy chcieli”.

Zatopił wzrok w jego jasnej, opalizującej skórze. Podobnie jak i jego, jaśniała. Byli zgodni, zjed­noczeni ze sobą we wspólnej sprawie i razem, konsekwentnie zmierzali do celu.

Co ty będziesz chciał” — poprawił go Sith.

„Nie zamierzam tego wykorzystywać w inny sposób” — dodał.

„Ale pomyślałeś o tym… Wziąłeś to pod uwagę?”.

„Tylko przez moment” — przyznał.

„Powinieneś się wreszcie pogodzić z Nithaelem, schować wzajemne urazy”.

„Wiem. Pracuję nad tym przez cały czas”.

„A więc jesteśmy zgodni, by w tej rozgrywce nie ucierpiał żaden z naszych”.

Kruczowłosy nic już więcej nie powiedział. Pochylił głowę na znak głębokiego szacunku.

Rozdział 6

Brisbane (Story Bridge)


Wiatr szarpał ubranie stojącego na moście mężczyzny. Ten trzymał w ręku butelkę piwa, patrząc na wpółprzytomnym wzrokiem w czarną, przepastną toń płynącej wartkim nurtem rzeki. Jakby się za­stanawiał, czy ma skoczyć, czy nie. Dokładnie tak samo, jak dziesięć lat temu, kiedy stracił wszystkich swoich przyjaciół. Wszystkich? Miał cichą nadzieję, że może Rowena jednak nie zginę­ła i gdzieś tam żyje. Tylko dlaczego nie dała mu żadnego znaku przez tak długi czas, choć­by naj­mniejszego, tak by mógł być spokojny? Dlaczego milczała? Traktował ją przecież jak prawdziw­ą sio­strę. Odkąd pamiętał, zawsze trzymali się razem i wspierali w trudnych momentach życia.

Wciąż karmił się złudzeniami…

Ojciec Aurelian też nie chciał z nim rozmawiać. A to nie miał czasu, a to czekały go jakieś nie­cierpiące zwłoki sprawy do załatwienia. Tak jakby świadomie nie chciał mu o czymś powie­dzieć. W końcu dał za wygraną i więcej go nie nachodził. Wkrótce potem opuścił Melbourne, by zapo­mnieć o wszystkim. Co z tego, skoro krwiopijcy go znaleźli?

Byli praktycznie wszędzie, gotowi by go dopaść i dobrać mu się do gardła. Czuł się już zmęczo­ny nieustanną z nimi walką. Samemu było mu bardzo ciężko. Nie mógł się pogodzić ze stratą przy­jaciół. Z innymi pogromcami, których spo­tkał na swojej drodze, jakoś nie potrafił znaleźć wspólne­go języka. Chociaż współpracow­ał z pewną grupą, to bardzo szybko przeko­nał się, że to nie to.


Tak, jak kiedyś Ned We­bster, on też stał się takim samotnym wilkiem i teraz doskonale go rozu­miał, a przynajmniej tak mu się wydawało. Prowadził teraz samotną, żmudną i wyniszczającą walkę nie tyle z wampirami, ile z samym sobą. Jego największym wrogiem okazał się alkohol. Przekro­czył barierkę i nieruchomiał, patrząc tę­pym wzrokiem w dół. Skoczyć, nie skoczyć? Czerń ot­chłani zdawała się go kusić, przyciągać ku sobie…


„Skocz, bę­dziesz miał to już za sobą… Czeka cię tam błoga… aksamitna cisza… Wolność… Tego przecież pragniesz… Zrób tylko krok… jeden krok… I po wszystkim… Śmiało… Teraz!”…


Zachwiał się, w ostatniej chwili łapiąc za poręcz mostu. Butelka z niedopitym piwem spadła ka­mieniem w dół i momentalnie poszła na dno.

— Tchórz cię obleciał? — usłyszał nagle głos tuż obok.

Kilka kroków dalej stał jeden z krwiopijców, szczerząc na niego kły.

— Spadaj stąd!

— Wiedziałem, że tego nie zrobisz. A tak chciałem sobie popatrzeć na twój koniec.

— Prędzej zobaczysz swój! — wyrzucił ostro. Robiąc duży zamach, ale z trudem mógł utrzy­mać rów­nowagę. Wypity alkohol robił swoje. Zatoczył się tylko, uderzając o stalową barierkę.

— Nie wysilaj się, w takim stanie nie skrzywdziłbyś nawet muchy… Bawisz mnie jak mało kto.

Podszedł bliżej, patrząc prosto w szklisty, rozpływający się wzrok. Jim widział podwójnie, po­trójnie, machając przed sobą rękami. Nie wiedział już, czy jest sam, czy może jest ich więcej.

— Odejdź! Odejdźcie ode mnie! Wynocha!!

— Pamiętasz, co ci ostatnio obiecywałem…? — Fioletowe spojrzenie przesuwało się po jego okrą­głej, pucułowatej twarzy. Mimo prawie trzydziestki wyglądał na dzieciaka. — Nie zabiję cię.

— Tak? A co mi zrobisz? — syknął, próbując zgadnąć, który z nich jest tym prawdziwym.

— Przedtem trochę cię pomęczę. Przemienienie cię byłoby chyba najlepszą karą, nie sądzisz?

Miałbyś doskonałą okazję, by odpokutować swoje winy. A ja być może bym cię czegoś nauczył…

— Za nic na świecie! Wiesz dobrze, że to niemożliwe.

— Skąd ta pewność? — Uśmiechnął się. — Tak dobrze nas znasz?

— Kłamliwa pijawko! Zrobiłbym wszystko, by cię wykończyć, nawet wtedy.

— Cóż… Może się więc o tym przekonamy?

Dopadł do niego, ale odepchnął go z całej siły. Jim przybrał bojową postawę. Szary, rozbiegany wzrok uporczywie szukał wampira naokoło siebie, a w jego uszach rozbrzmiał tylko głośny, dziki śmiech. Nieznośny dźwięk unosił się wysoko nad nim, by po chwili rozpłynąć się w powietrzu.

Znów był sam. Kolejne auto przemknęło tuż obok. Odetchnął z ulgą, przeczesując ręką ciemne blond włosy i odszedł wolnym, chwiejnym krokiem, szukając jakiegoś spokojnego, nierzucającego się za­nadto w oczy, ustronnego miejsca na krótki spoczynek. Liczył na to, że tym razem uda mu się za­snąć. Dręczyła go bowiem bezsenność, a pod niespokojnymi powiekami czaiły się nocne mary.


Sydney (Campbelltown Hospital)


— Wygląda Ojciec na zmęczonego…

— To był bardzo ciężki przypadek — przyznał zakonnik, patrząc na Vincenta.

— Ale się udało?

Bardziej stwierdził, niż spytał, widząc, jak potwierdza skinieniem głowy.

— Dlaczego wyszedłeś?

— Nie mogłem tam dłużej zostać. Zrobiło mi się niedobrze.

— Już wszystko w porządku?

— Tak. Może napije się Ojciec kawy? — zaproponował nagle.

Brat, popijając napój z plastikowego kubeczka, zreflek­tował się, że i jemu pewnie chce się pić. Nie uszło też jego uwadze, jak bacznie mu się przygląda.

— Chętnie.

Ojciec przetarł czoło, wypuszczając głośno powietrze.

— Zaraz przyniosę…

Przez chwilę siedzieli w zupełnym milczeniu, sącząc wolno ożywczy napój. Zakonnik jakby usil­nie się nad czymś zastanawiał. Z odbiornika tv, zawieszonego na ścianie leciały wiadomości. Naraz na ekranie pojawiła się postać młodej kobiety z mikrofonem w ręku.


„Kolejne tajemnicze zniknięcie na Blue Mountain. Grupka turystów, która podróżowała kolejką li­nową, zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Według przypadkowych obserwatorów tury­ści zostali wzięci przez UFO, które pojawiło się nagle wraz z burzową chmurą. Przewoźnik, który jako jedyny ocalał z całej dziesięcioosobowej grupy, twierdzi, że niczego nie pamięta. To już trzeci taki przypadek w tym rejonie parku. Z Channel 5 mówiła dla państwa Penny Show”.


— Wygląda zupełnie inaczej, niż w hotelu — zauważył głośno Brat Vincent.

— Tak działa magia telewizji, ale ta dziewczyna nie potrzebuje żadnej reklamy.

— Oczywiście, sama się promuje. Wszędzie jej pełno. Nie lubię dziennikarek.

— Co cię tak w niej przeraża? — spytał z uśmiechem.

— Przeraża? Nie nazwałbym tak tego. Po prostu czuję pewną niechęć, gdy jej słucham…

— Nasz patron św. Franciszek z Asyżu też nie lubił kobiet. Czy nie dlatego wstąpiłeś do zako­nu?

— To nie ma nic wspólnego z moją misją — odrzucił. — Miałem kiedyś dziewczynę. Byliśmy nawet po słowie. Tylko że zdradziła mnie z moim najlepszym przyja­cielem. Mniejsza o to. Gdyby Ewa nie skusiła Adama jabłkiem z drzewa dobrego i złego…

— To ludzie by nie istnieli. Taki jest mit. Podobnie jak to, że wzięła się z jego żebra. To jedynie me­tafory, którymi posłużyli się twórcy Biblii, by przybliżyć prostym ludziom tamte czasy i przeka­zać im uniwersalne prawdy. Ludzie nie nawykli słuchać, przekaz więc musiał być prosty i czytelny. Ludzie zawsze bali się istot wyższych i ich kary. Kto wie, jak to naprawdę było.

— Czy to znaczy, że to wszystko, o czym nauczają religie… Nie ma wiele wspólnego z prawdą?

— Tego nie powiedziałem, ale nieraz już ci mówiłem, że nie należy ślepo ufać wszystkiemu, co się widzi i słyszy. Studiowałeś przeróżne księgi. Niczego cię one nie nauczyły? — zdumiał się.

— Nauczyły mnie… — zaczął, odwracając wzrok. — Nieustannie zastanawiam się nad sobą…

— I dlatego zwątpiłeś w cel? Nie czas i miejsce na rozmyślania. Wiara krzewi się w działaniu. Nie jesteśmy za murami klasztoru.

— Wiem o tym.

Nie mógł mu spojrzeć prosto w oczy. Znów poruszył w nim ten bardzo czuły punkt.

— Czasami mam wrażenie drogi Vincencie, jakbyś zapomniał o wszystkim, czego cię do tej pory na­uczyłem. Pomagasz mi, lecz twój zapał wyraźnie osłabł.

Rozdział 7

Canberra (Okolice Mount Ainslie)


Blisko wzgórza na północno-wschodnich przedmieściach miasta w pobliżu parku przyrody, po­śród malowniczych wzgórz i bujnej, soczystej zieleni stały ładne domki i większe bardziej luksuso­we wille. Okolica była bardzo spokojna i z łatwością można się było ukryć się przed ciekawskimi oczyma nieproszonych gości.


Jonathan podpłynął do brzegu basenu, widząc zbliżającego się do niego szybkim krokiem Daria. Przekaz myślowy, który przed chwilą od niego odebrał, wywołał w nim dziwny niepokój.

— Szybko się zjawiłeś…

— Jeszcze niegotowy?

Obrzucił łowcę twardym, karcącym spojrzeniem.

— Daj mi chwilę. Niedawno wróciłem z polowania. Jestem skonany.

Widząc, jak podaje mu ręcznik, wyrwał mu go prawie z ręki.

— Coś poszło nie po twojej myśli? — wyczuł w jego głosie napięcie.

— Lepiej nie pytaj.

— W porządku, nie będę.

Dobrze to wiedział. Jego myśli były dla niego zbyt czytelne. Zbyt oczywiste.

— Gdzie tym razem? — dopytywał się, wycierając ręcznikiem mokre włosy.

— Zmieniłem zdanie. Zostaniemy tutaj.

— A zadanie??

— Ktoś inny się tym zajmie. — Prześledził go uważnie wzrokiem. — Nie możesz się przeciążać. Twoje siły są już i tak nadwątlone. Nie możemy sobie po­zwolić na najmniejszy błąd. Zadanie jest zbyt poważne, wymaga roz­wagi i nakładu sporej energii. Od­puścimy więc je sobie tym razem.

— Nie będę się z tobą spierał. W końcu ty tu rządzisz — odpalił.


— Co u Oberona? — zaskoczył go nagle pytaniem, widząc, jak wzrusza ramionami.

— A skąd niby mam wiedzieć? Nie widziałem go od tamtego czasu.

— Więc nie piłeś jego krwi?

— Nie. I nie zamierzam! — rzucił stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.

— W takim razie… dlaczego się tak unosisz, kiedy tylko o nim wspomnę?

— Nic podobnego.

— Przecież widzę.

— Daj sobie z tym spokój. Jestem zmęczony.

— Ja przeciwnie. Mam sporą nadwyżkę energii. Poszło mi znacznie lepiej niż tobie.

— Prawdziwy szczęściarz z ciebie.

Odwrócił się na pięcie, chcąc odejść, ale przytrzymał go siłą na miejscu. Pełne zaskoczenia spoj­rzenie utkwiło w orzechowych oczach Daria. Nim się spostrzegł, mistrz ukąsił go prosto w usta. Nie pozostał mu dłużny. Dzieląc się z nim krwią, jak pokarmem, czuł, jak coraz mocniej go kąsa. Po czym jakby nigdy nic od­szedł bez słowa. Łowca patrzył za nim długo, nie ruszając się z miejsca.


Stali w zupełnym milczeniu na samym szczycie Mount Ainslie, z którego rozciągał się wspania­ły, zapierający dech w piersiach widok na panora­mę miasta. Jonathan przyszedł tu za nim, czując jak ściąga go swoją uporczywą myślą.

— Czekałem na ciebie…

— Możemy iść na tę misję, choćby zaraz, jak tak bardzo chcesz. Doszedłem już do pełni sił.

— Dzięki mnie.

— Tak, dzięki tobie i twojej cennej krwi — przyznał.

— Spójrz tylko na to miasto. Należy tylko do nas.

— Chciałbym, żeby tak było…

— Kiedyś będzie. Zaufaj mi.

Odwrócił na niego lustrujące spojrzenie.

— Ufam ci.

— Ale jeszcze nie dość.

— Wystarczająco.

— Nie dość, żeby się ze mną połączyć — uzupełnił.

— Jestem twoim towarzyszem i przyjacielem, ale nigdy nie będę twoim kochankiem.

— Wolisz być ulubieńcem innego wampira, czy wampirzycy?

— Ty wiesz, dlaczego nie mogę być niczyim ulubieńcem. Poznałeś moją krew.

— Niczyim? Nawet cordii? — Nie spuszczał z niego wnikliwego spojrzenia.

Zmilczał, odwracając wzrok.

— Dobrze wiem, jak smakujesz, jak bardzo się starasz. Jednak puchar, który mi podajesz, jest za­wsze pełen goryczy. To, co cię spotkało, gdy byłeś człowie­kiem, nie ma już żadnego znaczenia… Podobnie i mnie los nigdy nie rozpieszczał. Radzę ci o tym zapomnieć, bo stale będzie w tobie ta sama fałszywa nuta. Gorycz winy, której nic nie jest w stanie ukoić.

— Przykro mi. Myślałem, że …

— Przykro? — prychnął. — My wampiry nie znamy współczucia, nie ciągniemy za sobą garba prze­szłości. Ona odeszła z chwilą, gdy przekroczyliśmy bramę nowego życia. Ci, którzy tego nie pojęli, błąkają się sami, nie wiedząc, kim są. A potem padają łupem naszych wrogów. Albo sami odbierają sobie życie. Tego pragniesz?

— Więc chodzi tylko o moc? — wyrzucił zgłuszonym głosem. — O nic więcej?

Dario w odpowiedzi spojrzał mu prosto w oczy. Badali się wzrokiem, choć łowca nie mógł nicze­go wyczytać z jego spojrzenia.

— Czasem trzeba poświęcić siebie w imię wyższych celów. Złożyć ofiarę na ołtarzu miłości.

Przedtem mu już to dokładnie wyłożył. Miało im to przynieść przeogromną siłę, o jakiej pisano w księgach. Razem staliby się niepokonani, że o to głównie chodziło. Czuł jednak jakiś dyskomfort.

— Skoro tak… — Jonathan czuł się zakłopotany tym, że rozmawiają w ten sposób. Wolał, by spra­wy pozostały tak jak do tej pory. — Jednak z Oberonem poradzę sobie sam — dodał.

— Nie musisz się dręczyć z tego powodu. Już o tym rozmawialiśmy.

— Nie. Ty mówiłeś. Nie chcę, żebyś mnie wyręczał. Dałem mu się podejść, ale to już się więcej nie powtórzy. Poradzę sobie sam.

— Jesteś pewien? Cóż… Możesz próbować. Sprytu ci nie brak… tylko co zrobisz, jeśli na twojej drodze stanie obcy diakon, mistrz, albo kapłan?

— Wtedy poproszę cię o pomoc.

— Możesz nie mieć okazji. Jeśli zobaczą, że zwykły diakon z sąsiedniego rodu może cię tak łatwo posiąść, nie zawahają się tego wykorzystać. Jesteś tylko łowcą, moim łowcą — zaznaczył. — Wiele cię już nauczyłem, ale ciągle nie dość. Nie bagate­lizuj niebezpieczeństwa Jonathanie.

Jonathan zamyślił się, markotniejąc. Czuł się, jakby go zapędził w kozi róg. Postawił pod ścianą.

— Pokażę ci i dam o wiele więcej… jednak musisz się najpierw przełamać.

— Muszę??

— Lękasz się nie tego, co trzeba. Porzuć głupie obawy. Chyba że chcesz mnie stracić.


Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment. Chłodny wyraz twarzy Daria nagle pozbawiło go złu­dzeń. Targały nim sprzeczne uczucia. Nie spodzie­wał się, że znajdzie się w sytuacji, gdy będzie mu­siał wybierać. Zostać z nim, czy odejść? A prze­cież wcale tego nie chciał. Jednak wszystko zmie­rzało w tym kierunku. I choć łączyła ich wyjątkowa więź, to do tej pory w swoich wyborach pozo­stał niezależny. Widać coś się zmieniło, skoro mistrz tak bardzo na niego naciskał.

Tymczasem Dario przez cały czas uważnie przeczesywał jego astral. Również myśli łowcy były dla niego widoczne jak na dłoni. Łowca, choć bardzo się starał, to nie potrafił ich przed nim ukryć. Bardzo się ich rozmową emocjono­wał, mimo że na zewnątrz nie było tego po nim widać. Jednak Pierwszy to wszystko wie­dział. Odbierał bardzo wyraźnie jego bunt i wzburzenie. I nie był z tego zadowolony.

— Nie jestem tchórzem! — Nie wytrzymał. — Udowodniłem ci to chyba nie raz.

— To prawda Jonathanie, ale masz tendencję wycofywać się wtedy, kiedy jesteś mi najbardziej potrzebny.

— To nie far! Nie pogrywaj tak ze mną — pieklił się łowca.

— Zważaj na słowa. Twój język jest szybszy od twoich myśli.

— Ranisz mnie. Nic nie muszę i dobrze o tym wiesz!

— Nie panujesz nad sobą Jonathanie.

— Masz rację. Opanowania się od ciebie nie nauczyłem.

— W takim razie rób, jak uważasz. Nie trzymam cię przecież tu nie siłę.

Łowca zacisnął mocno zęby, a oczy zaszły mu mgłą. Odwrócił głowę, by nie ujrzał w nich nawet śladu bezsilności. I pospiesznie odszedł. Bał się, że jeśli tu dłużej zostanie, to niechybnie sko­czą sobie do gardeł, a wtedy straci do niego szacunek i runie wszystko, co z trudem udało im się ra­zem zbudować.


Zbyt wiele miał wciąż do stracenia, a zysku tyle, co w pysku. Stale prześladowały go wątpliwości i dojmują­cy niepokój. Odkąd stał się wampirem jego pewność siebie i bezpie­czeństw legły w gru­zach. Czuł się oszukany przez Przewodnika Cambiela. Miał być kimś u boku arcykapłana, a ten od­dał go innemu wampirowi.

Ani razu go też do siebie nie wezwał. Jedyne co to miał być posłuszny i wykonywać rozkazy. Nie tego oczekiwał, kiedy zgodził się zostać krwiopijcą. Powinien był się zbuntować i przejść na stronę wroga, a jednak nie potrafił żadnego z nich zdradzić. Zresztą, gdyby to zrobił, pewnie już dawno odebraliby mu jego nowe życie.

Rozdział 8

Perth (Przedmieście Subiaco. Jedna z licznych kafejek)


Przy jednym ze stolików, stojących na wolnym powietrzu siedział mężczyzna o bystrym, przeni­kliwym, spojrzeniu i jaśniejącej skórze. Kątem oka spostrzegł, jak z wyraźnym za­interesowaniem przygląda mu się jakaś młoda kobieta. Intrygował ją to pewne. Nie umknęło jego uwadze, że go ko­kietuje. Śmiałość miała wypisaną na twarzy.

Rzucała mu powłóczyste, szyb­kie spojrzenia, trzepocząc długimi rzęsami. Poprawiała długie pu­kle włosów, prężąc się na krzeseł­ku niczym kot. Raczyła się jakimś napojem, wciągając go bardzo wolno przez słomkę. Poruszała zmysłowo ustami…

Mrugnął do niej za­chęcającym gestem, topiąc w oczach ciepłe spojrzenie. Oblała się rumieńcem, który doskonale maskował róż na policzkach i ładna, zdrowa opalenizna. Namiętność wisiała w po­wietrzu. Podniósł się z miejsca, by do niej po­dejść, gdy całkiem nieoczekiwanie na jego drodze sta­nął Siwowłosy.


— Witaj Sith!

— Witaj Przewodniku!

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

— Ależ skąd. Czekałem na ciebie.

Wskazał mu zapraszającym gestem miejsce obok siebie. Usiedli przy stoliku. W międzyczasie uśmiechnął się przepraszająco w stronę kobiety wpatrzonej w niego jak w obrazek. Zajadała się lo­dami, wprawnie operując językiem. I bez najmniejszych skrupułów odrzuciła kolejnego z adorują­cych ją mężczyzn. Widać było, że się nimi bawi. Siwowłosy nie zdawał na nią najmniejszej uwagi, choć do­skonale wyczuł intencje obojga.

— Wybrałem to miejsce, bo tu pośród ludzi mniej rzucamy się w oczy — wyjaśnił Cambiel.

— Tak, z pewnością, ale musimy też używać ich języka, by nie wzbudzać podejrzeń.

— Zapewniam cię, że nie ma bezpieczniejszego miejsca na swobodną rozmowę.

— A on? — Sith gestem oczu, rzucił w stronę jednego z odległych stolików.

— To tylko quasi. Ma za zadanie czuwać nad tym, by nam nie przeszkadzano…

„Nie licząc wysokoenergetycz­nych” — stwierdził w myślach kapłan.

„Na nich nie ma bata!”…

— Khan też czuwa jak zawsze — powiedział głośno. — Ale do rzeczy. Jak postępuje twoja praca?

— Z każdym dniem jestem bliżej prawdy.

— Ojciec Aurelian wciąż działa przeciwko nam. Niczego nie zrozumiał. Musi ponieść karę.

Świetlisty pokiwał głową:

— Z pewnością poniesie porażkę. Wszyscy jego uczniowie przeszli na naszą stronę.

— Vincent się jednak waha…

— To tylko kwestia czasu. Neil go przemieni z twoją wolą. Będzie to kolejny cios dla zakonnika.

— Niepowiedziane… On myśli tylko o sobie i o własnych korzyściach. Tak samo, jak Chennon.

— Neil jest inny… — nie zgodził się z nim Świetlisty. — Zresztą zmienił mistrza. Wiele się od niego nauczył. To dobry łowca.

— Tak. Fabian zrobił, co mógł.

— Jego zasługi dla klanu są nieocenione. Naprawia wszystkie bezna­dziejne przypadki — przyznał.

— Chennon knuje przeciw­ko nam — mówił dalej Cambiel. — Dogadał się z Samaelem i sieje za­męt. Zagraża ustalonemu porządkowi. Musi odejść, za­nim będzie za późno, a tym samym wszyscy z jego krwi. Takie jest prawo.

— Wiem, ale Rada Pięciu toleruje pewne odstępstwa. Zresztą nieraz wyszły nam one na dobre.

— Przykro mi, ale to już przesądzone. Poza tym oni stale utrzymują kontakt. Chennon go nie pu­ści. Wciąż jest jego Pierwszym. Wszystkie kla­ny obo­wiązuje ta sama zasada. Ciągłość musi być za­chowana.

— Klan Odwróconej Gwiazdy znany jest ze swoich niecnych praktyk. Łamią prawo na każdym kroku — zasępił się wyraźnie. — Nie można tego jakoś obejść? Ty jesteś najwyżej. Z pewnością wiesz co zrobić. Musi istnieć jakiś inny sposób… — Patrzył jak kręci głową.

— Z pewnością odpowiedzą za to. Energia zostanie wyrównana.


Zaległo dłuższe milczenie. Świetlisty bił się z myślami…

— A gdyby któryś z twoich wielkich mistrzów niespodziewanie odszedł? Co wtedy? Cały klan by upadł? I wszyscy byśmy zginęli?

— Dociekliwy jesteś, ale dzięki temu zaszedłeś tak daleko. Zastanawia mnie twój upór w tak oczywistej sprawie. Wiesz przecież, że nie ma nikogo nade mną. Nikogo, kto by się liczył.

— Ktoś cię jednak przemienił… — brnął dalej, zdając sobie sprawę z tego, że stąpa po bardzo cien­kiej linie.

— Wkraczasz w sprawy, które nie mają nic wspólnego z twoją misją Świetlisty. — Prześledził go uważ­nie wzrokiem. — Dlaczego tak bardzo bronisz Neila? Czyżbyś mu coś obiecał?

— Mój podopieczny był taki sam przed transformacją, a jednak odnalazł słuszną drogę.

— Zbyt wiele pracy trzeba włożyć w to, by Neil pojął istotę rzeczy. Nie mamy go, aż tyle.

— Znajdę czas — zdecydował po krótkim namyśle Sith. — Zrobię to, o ile mi na to pozwolisz.

— Twój status jest najważniejszy. Mógłbyś stracić wszystko, co do tej pory osiągnąłeś — uzmysło­wił mu nagle arcykapłan. — Wiele ryzykujesz, bo jeśli nie zdążysz, albo — co gorsza — Chennon zo­rientuje się, jaki masz plan… nie będę mógł nic zrobić.

Wyraźnie starał się odwieść go od tej jego zdaniem zbyt pochopnej decyzji.

— Uczynię wszystko, co w mojej mocy by się tak nie stało. Chcę mu pomóc, bo wiem, że zasłu­guje na to bardziej, niż ktoś inny. Nie zawiodę cię Przewodniku.

Pochylił kornie gło­wę.

— A jeśli się mylisz?

— Wtedy sam będę sobie winny. I poniosę konsekwencje. A jak trzeba to… odejdę.

— Ja o tym decyduję. — Arcykapłan zmarszczył gniewnie brwi. — Jednak skoro to dobrze przemy­ślałeś, to daję ci wolną rękę. A co do Vincenta… zdecydowałem, że przemieni go Oberon. To będzie dla niego odpo­wiednie zadanie.

— Oberon?? Z całym szacunkiem Arcykapłanie, ale on się do tego najmniej nadaje. Wieści niosą, że upa­trzył sobie już kogoś innego.

— No właśnie. Sprawia nam kłopoty. Galatea też wciąż się na niego skarży. Trzeba go wreszcie przywołać do porządku. Kiedy zajmie się Vin­centem, wielu tylko na tym zyska. Będzie dla nas bar­dziej przydatny. Nie tak jak dotych­czas.

— On nie rozumie istoty rzeczy. Nie po­trafi współpracować z innymi. Może nam tylko zaszko­dzić. Będę interweniował jak zajdzie taka potrzeba.

— To już nie twoje zmartwienie. Przekonaj tylko Neila, by go zostawił, co nie będzie takie proste. Posmakował już jego krwi i się dogadali. Zdaję się na ciebie w tej delikatnej sprawie, Świetlisty.

— Rozumiem. Oberon znany jest ze swoich ekscesów. Poluje na własną rękę. To nic nowego.

— Zdajesz sobie też sprawę z tego, że tym samym już nie będziesz mógł poświęcić się należycie sprawie zakonnika… W związku, z czym zastąpi cię Ariel. Co nie powinno być trudne, bo został już wtajemniczony.

— Oczywiście. Zrobi co w jego mocy. Jestem o tym przekonany.

— Chodzi też o księgę…

— Wie tyle, ile powinien, ale powiem mu wszystko, jeśli jest taka potrzeba.

— Bez pośpiechu. Zakonnik posiada pewien artefakt, który daje mu niespożytą siłę. Sam mu go kiedyś dałem, wierząc, że doceni naszą współpracę, ale się pomyliłem — tłumaczył mu. — Księga na­tomiast jest jedyna w swoim rodzaju i musi trafić do mnie. — podkreślił, zawieszając na nim badaw­cze spojrzenie. — W żadnym wypadku nie może jej przejąć Chennon. Diakon wysłał Neila po to, by posłuż­ył się Vincentem…


Rozmawiali półgłosem, najbardziej poufne informacje przekazując sobie za pomocą myśli. Były tylko dla ich wiedzy. Cambiel uważał, że lepiej dmuchać na zimne, niż potem żałować. „Kto wie, czy przypadkiem gdzieś nie zainstalowali się oświeceni, czy moderatorzy”. Zwykł często mawiać.

Wysokoenergetyczni mieli szczególną energię. Bezcieleśni potrafili skupić w sobie najwyższą moc, niemającą sobie równej. Mogli też wedle własnego uznania przybrać materialną postać. Dzia­łali w imię wysoko pojętego Dobra. Podobni bogom, czy aniołom. Nawet klany cienia czuły przed nimi respekt.

Świetlisty chwytał w lot każdą płynącą w jego stronę informację. Nic nie mogło ujść jego uwa­dze. Wysoce specjalizował się w telepatii. Mentalny przekaz diametralnie przyśpieszył…

„Pozostaje nam jeszcze sprawa dziewczynki. Ona ma wyjątkową moc. I musi zniknąć”…


Kapłan kiwał tylko potakująco głową, przyjmując do wiadomości kolejne niezwykle ważne in­formacje. Zawsze cieszył się dużym szacunkiem Cambiela. Przewodnik zawsze mógł na niego li­czyć. Ani razu go nie zawiódł. Kiedy się rozstali, podszedł do świdrującej go wzrokiem kobiety.

— Chyba byliśmy umówieni… — zagadał.

— Myślałam, że już nigdy nie podejdziesz.

Uśmiechnęła się szeroko, zaglądając mu prosto w oczy. Przyciągały ją ku sobie…

— Wybacz, że musiałaś tak długo czekać. Postaram się to jak najszybciej nadrobić.

— Ciekawa jestem w jaki sposób.

— Porwę cię ze sobą bardzo daleko.

— Cudownie. To gdzie pójdziemy?

— Zdaj się na mnie. — Mrugnął do niej okiem.


Wyszli na krótki spacer, idąc wzdłuż spokojnej rzeki Swan. Siadając na jednej z ławek, podali so­bie chętne usta. Dzień chylił się ku zachodowi. Kobieta omdlewała w czułych, jaśniejących ramio­nach, patrząc w niezwykle, pięk­ne oczy ni to człowieka, ni anioła. Mogłaby tak patrzeć bez końca, aż po kres swoich dni. Nawet nie zauważyła, jak nadszedł zmierzch…

I stało się zgodnie z jej wolą. Zastygła. Świetlisty wypuścił ją ze swo­ich mocnych ramion, cał­kiem bezwładną. I Odszedł w bezkresną, cichą noc.

Rozdział 9

Sydney (Jeden z pubów przy The Rocks)


Ta najstarsza dzielnica w mieście słynęła z wąskich, kamiennych uliczek. W przeciwieństwie do współczesnej typowo australijskiej zabudowy miała swój jedyny, niepowtarzalny klimat. Korzysta­jąc z wolnej chwili, Lex zaszył się w jednym z okolicznych pubów. Lubił tu wpadać od czasu do czasu po pracy. Popijając nieśpiesznie dobrze schłodzone piwo, patrzył w stronę przygrywają­cej żywo kapel­i, która wykonywała utwory w stylu grunge.

Na­raz jego uwagę przykuł jeden z są­siednich stolików. Siedzą­ce tam towarzystwo zacho­wywało się zbyt gło­śno. Jeden z uczestni­ków zabawy wyraźnie wyróżniał się swoim agresywnym, napastli­wym zachowa­niem. Awanturował się i odgrażał tym, którzy usiłowa­li go jakoś uspokoić. Doszło do przepycha­nek, a potem do bijatyki. Ta rozprzestrzeniała się w błyska­wicznym tempie i zanosiło się na to, że zajmie cały lokal. Ochroniarze nie dawali sobie rady z falą niekon­trolowanej agresji.

Donovan nie miał zamiaru w tym uczestniczyć. Zerwał się z miejsca, by jak najszyb­ciej odejść, gdy nagle wyrósł przed nim jakiś dobrze zbudowany gość. Szczerząc na niego zęby, zwalistym ciel­skiem zablokował całe przejście, że w żaden sposób nie mógł go wyminąć.

— Dokąd to, Lex?

— Znamy się?

Zachował kamienny wyraz twarzy, choć czuł słuszny niepokój. Zwady mu tylko było trzeba!

— Oczywiście detektywie. Mieliśmy już nieprzyjemność. Tyle że nie tutaj, ale w Melbourne.

— Melbourne?? — zbaraniał, widząc gościa pierwszy raz w życiu. I do tego nazwał go detekty­wem. — Musiałeś mnie z kimś pomylić.

— Jak to?! Nie pamiętasz swojego starego klienta Douglasa?! — Przewrócił oczami, bełkocząc. — Co by inspektor McCarthy na to powiedział?

— Przykro mi. Nie przypominam sobie.

Próbował go jakoś wyminąć, ale ucapił go za podkoszulek i zatrzymał mocnym szarpnięciem na miejscu.

— Hola! Tak łatwo mi się nie wywiniesz. Latami czekałem, żeby wyrównać z tobą rachunki.

— Nie szukam kłopotów, więc lepiej mnie zostaw! — wyrzucił ostro Donovan. — Dwa razy nie będę powtarzać!

Wypity alkohol dodał mu więcej animuszu. Jednak nie zamierzał się z nim bić. Chciał go jedynie postraszyć, by się od niego odczepił.

— No proszę… wciąż ten sam glina.

Niespodziewanie go puścił, ale tylko po to, by móc dosięgnąć go jedną z wycelowanych w jego stronę pięści. Gdyby się w porę nie uchylił, pewnie dopadłby go powalający cios.

— Stawaj mięczaku! Czyżby tchórz cię obleciał?! Ha, ha, ha…

Mężczyzna nie odpuszczał, wyraźnie szukał zaczepki, dalej prowokując.

Lex nosił ze sobą broń, tak na wszelki wypadek, ale tylko w ostateczności jej dobywał. Teraz właśnie nadszedł ten moment. Podpity bandzior osłupiał, schodząc mu natych­miast z celownika.


— Może się ze mną spróbujesz bohaterze? — usłyszał nagle tuż za swoimi plecami. — Zatańczymy?

Odwrócił się gwałtownie, widząc przed sobą postać Brązowowłosego. Również i jego nie rozpo­znał. Rem za to zapamiętał go bardzo dobrze.

— A ty coś za jeden?…

Nim się spostrzegł, wytrącił mu pistolet z ręki. Po czym w mgnieniu oka doskoczył do niego, po­walając zaskoczonego na podłogę. Zaczęli się szarpać, wymierzając między siebie mocne, bar­dziej lub mniej trafne cio­sy. Douglas stojąc z boku, dopingował Brązowowłosego do czasu, aż runął na niego ktoś inny. I wciągnął go w wir bijatyki.

Lex okładając przeciwnika szybkimi ciosami, zarejestrował na sobie dzikie, pełne niena­wiści spojrzenie. Nim się spostrzegł, z jego ust wysunęły się długie kły.

— Co jest kurwa??!

Zdrętwiał. Po czym z całych sił próbował się wyswobodzić z żelaznego uścisku, w który wpadł, dając mu się zaskoczyć. Bez skutku. Z przerażeniem patrzył na zbliżające się do jego twarzy zębi­ska i poczuł jak całe życie staje mu przed oczami…

Gdyby nie nagłe pojawienie się policji z pew­nością by go dosięgły. Dopiero głośne strzały, pada­jące z ostrej broni przywołały wszystkich do po­rządku. A jedna z kul odstraszyła wampira. Uczest­nicy burdy zostali za­trzymani.

Zatrzymano i jego. Na usilne tłumaczenia Donovana nikt nie reagował. Policjanci byli nieugięci. Łapali, kogo popadło. Wzrokiem szu­kał wino­wajcy, ale Brązowowłosy ulotnił się jak kamfora. Bezradny i wściekły pozwolił się im za­kuć w kajdanki.


Rem unosząc się nad radiowozami, odleciał w stronę zatoki, portu Jackson. Zatrzymał się dopie­ro na Harbo­ur Brid­ge. Usiadł na jednym z metalowych przęseł podtrzymujących konstrukcję mostu.

— Znalazłeś go w końcu… — przywitał go słowami Jasnowłosy, widząc, jak znów wraca do ludz­kiej postaci.

— Tropiłem go od dawna. Nic się przed tobą nie ukryje.

— To już wiesz, że pogromczyni też tu jest.

Nithael usiadł obok, przyglądając mu się uważnie.

Potwierdził skinieniem głowy. Nie chciał jednak o tym mówić.

— To jest, to twoje zadanie, czy może… jakieś osobiste wycieczki?

Nie odpowiedział. Pozwolił jednak popłynąć swobodnie swoim myślom. Patrzył, jak kiwa ze zro­zumieniem głową.

— To zabawne, bo on mnie wcale nie pamięta — powiedział na głos Brązo­wowłosy.

— Oboje stracili pamięć. Gdyby nie zakonnik już dawno by nie żyli. Zawdzięczają to tylko szczę­ściu. Wszystko jednak do czasu — stwierdził diakon.

— Mają dziecko…

— Wiem. To dziecko zmieni losy naszego klanu — napomknął, zaraz dodając: — Odeon mi o tym powiedział.

— Ciekawe jak? — zakpił. — A skąd Elohim o tym wiedzą??

„Dlaczego się w ogóle wtrącają w nasze sprawy?!”…

Nithael też miał swoje sekrety. Podejrzewał, że kontaktuje się z wysokoenergetycznymi.

— Mają swoich informatorów. To nasi sprzymierzeńcy — odparł diakon.

— Ja bym im tak nie ufał.

— Dlaczego?

— Uważają się od lepszych od nas tylko dlatego, że nie piją krwi.

— Pozyskują energię w inny sposób, w o wiele subtelniejszy od nas. Nie uważam, by przez to się wy­wyższali. Są po prostu na innym etapie rozwoju. To wszystko.

— Może tego nie mówią głośno, ale gardzą nami.

— Nieprawda. To ty tak myślisz.

— Jesteśmy rasą wyklętych, podobnie jak ci z klanu Odwróconej Gwiazdy. W każdym razie nie dale­ko nam do nich… — Posmutniał.

— Wciąż nie potrafisz zaakceptować, to, kim się stałeś? Czuję w tobie wielki ból mój przyjacielu.

Położył mu rękę na ramieniu, ściskając. Rem spojrzał na niego pełnymi niepokoju oczyma.

— Czasami… chciałbym, żeby to wszystko było jedynie snem. Chciałbym się móc obudzić. Pomo­żesz mi?

— Oczywiście Rem. Chodźmy stąd…


Zmienili się w ptaki i wznieśli wysoko. Szybowali długo nad miastem, ostatecznie obierając kurs na Melbour­ne. Znów ogarnął ich ten żar co kiedyś. Byli głodni siebie. Krótkotrwałe szczęście.

— Zostanę tu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

— Czyżbyś zmieniłeś zdanie? Neil już nie spełnia twoich oczekiwań? — spytał zaczepnie diakon.

— On ma swoje sprawy, a ja swoje — odparł wymijająco. — W końcu to tylko informator.

— A Ariel? — zauważył ledwo dostrzegalne napięcie na jego twarzy. — Spotykasz się z nim prze­cież… Z pewnością macie ze sobą ja­kieś konszachty. Tylko nie zaprzeczaj. Wiem o wszystkim.

— Sam chciałeś, żeby mnie uczył. To uczy.

Odsunął się od niego na wszelki wypadek, siadając w bezpiecznej odległości.

— Nie o tym mówię — ściągał go wzrokiem. — Nie potrafisz dostatecznie ukryć przede mną swoich myśli. Co ci obiecał? Niech zgadnę… Chce, żebyś transformował, ale przedtem musisz przekonać mnie do tego kroku…

Łowca jeszcze bardziej zamknął się w sobie.

— Milczysz, a więc mam rację.

— To konieczne, byśmy przetrwali. Grozi nam upadek. Podobno dziecko Roweny sprowadzi tu Serafina! — powiedział w końcu, nie wytrzymując.

— Kompletna bzdura. Ten oświecony nam nie zagraża. Znów dałeś mu się wpuścić w maliny. Na co li­czysz? Że pozwoli ci się napić swojej krwi? Jesteś bardziej naiwny, niż myśla­łem.

— Sam przecież mówiłeś, że to dziecko zmieni losy naszego klanu — odpalił skonsternowany.

— Bo zmieni, ale nie w taki sposób, o jakim ci mówił. Zresztą nie tylko naszego, ale i innych kla­nów ciemności, a może i tych mroku — zastanawiał się głośno Jasnowłosy.

— Za dużo mi nie powiedział…

Rem odwrócił wzrok, zawieszając myśli w pozornej pustce. Ktoś z tej drugiej strony musiał mu po­magać. Z pewnością nie był to nikt z Klanu Dawida. Wiedziałby coś o tym od Ariela. Takie kon­takty mogły im wszystkim nie wyjść na dobre.

Wysokoener­getyczni? Posunąłby się aż tak daleko?? A może żaden z nich nie mówił mu prawdy?… — Nie dawało mu to spokoju.


— Liczysz na to, że odsłoni przed tobą całą prawdę? — zakpił. — Że wyjawi ci wszystko?

— Nie mam złudzeń. Ty mi też wiele nie mówisz.

— Widać mam ku temu swoje powody.

— Transformacja by nam bardzo pomogła. Stalibyśmy się sobie równi.

— Równi? Naprawdę w to wierzysz?

— Chciałbym.

— To śnij dalej… Nie idź za mną… — Zmroził go twardym spojrzeniem. — Ale możesz tu zostać.

— Dziękuję mistrzu.

— Nie jestem nim. Nie przeciągaj struny.

— Dla mnie jesteś. Myślałem, że…

— Nie ma mowy. Moje siedlisko i moje zasady. Pogódź się wreszcie z tym. Zamiast dawać się podpuszczać wysokoenergetycznym i Arielowi.

Łowca chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ten pospiesznie wyszedł, zostawiając go samego.

Nie ja, ale ty się z nimi zadajesz. Ja przynajmniej trzymam się swojego klanu… Jestem lojalny naszym kapłanom. A Ariel jest jednym z nich…

Bił się z myślami. Więcej było między nimi niedomówień i sporów niż jednomyślności. A jednak pragnął z nim być. Chciał otworzyć przed nim swoje serce. Tak jak dawniej.

Rozdział 10

Canberra (W okolicach jeziora Burleya Griffina)


Oberon siedział na ławce i patrzył na leżącego w trawie Jonathana. Łowca dopiero co się ocknął, rozglądając wokół. Próbował dociec, co się stało. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to sprawka diakona. Spadł na niego znienacka, pozbawiając tchu, a potem przytomności i przyniósł, aż tutaj. Wokół nie było żywego ducha. Nie każdy miał odwagę zapuszczać się w tak odludne miejsce nocą.

— Unikasz mnie Jonathanie… Myślisz, że to dobry sposób…?

— Mówiłem ci przecież, żebyś dał mi spokój.

Podniósł się, otrzepując z trawy. Poprawił ubranie.

— Musiałem nie dosłyszeć. — Pokazał mu gestem, żeby przy nim usiadł. — Porozmawiajmy…

— Chyba wyraziłem się dość jasno.

— Boisz się mnie?… Tylko nie uciekaj, bo i tak cię znów wytropię. Wiem już, jak smakujesz.

— Co z tego? — Wzruszył ramionami. — Mój mistrz ma prawo do mojej krwi, a nie ty. Tylko jemu je­stem winien posłuszeństwo.

— Być może… ale jakoś nie kwapi się, by mi o tym powiedzieć. Widać słabo mu na tobie zależy.

— Jest ponadto. Cenię go i podziwiam, a ty wciąż wtrącasz się w nie swoje sprawy.

— No proszę, a więc jednak. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Coś do niego czujesz, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że wciąż z nim jesteś.

— Nic ci do tego! Zresztą spotykam się z cordiami i to mi wystarcza — wypalił.

— Cordie znane są z zamiłowania do miłosnych igraszek. Zaspokajają wielu. Zwłaszcza Oleander.

— Nie mów tak!

— A co zabolało? To taka sama cordia jak inne. Owinęła sobie ciebie wokół małego palca.

— Masz jeszcze coś do powiedzenia? — Zacisnął mocno zęby, żeby nie wybuchnąć. — Bo nie bawi mnie już ta cała rozmowa.

— Zaraz cię puszczę. Nie chcę się narazić twojemu mistrzowi — dodał, nie spuszczając z niego oka. — Pewno zaraz tu będzie… Zanim jednak to zrobię, chciałbym… — Wysunął język, łako­mym wzrokiem omiatając jego przyrodzenie. — Coś ci postawić.

— Wara! Nie zbliżaj się do mnie!!

Odepchnął go od siebie z całej siły. Diakon stracił równowagę, przewracając się. Jonathan wyko­rzystał moment jego nieuwagi i jednym susem czmychnął czym prędzej w mrok.

— Jeszcze cię pochwycę. I tak będziesz mój! — rzucił za nim przez zaciśnięte zęby.


„Oberonie…”

Rozległ się naraz w jego głowie głos. Dopiero po chwili ujrzał przed sobą czyjąś materializującą się postać…


— Przewodnik??

Zbladł, kłaniając mu się w pas.

— Mam dla ciebie bardzo ważną misję.

— Dla ciebie wszystko Arcykapłanie.

— Przemienisz Brata Vincenta.

— Kogo??

— To uczeń Ojca Aureliana. Pewno o nim słyszałeś… Chcę, żebyś to zrobił dla klanu. Galatea też się zgadza, że potrzebujesz nowej krwi. Będziesz miał wreszcie towarzysza tak, jak chcia­łeś.

— Myślałem raczej o kimś z naszej rasy… — zasępił się wyraźnie.

— Nie obchodzą mnie twoje flirty i rozgrywki. Sprawy klanu są najistotniejsze. Wiesz o tym.

— A gdzie tu haczyk? Wybacz mą poufałość Arcykapłanie… Czemu to wszystko ma służyć?

— Będziesz go uczył. Tak zdecydowałem.

Cambiel spiorunował go spojrzeniem.

— Dobrze. Zrobię, co każesz.

Z trudem przeszło mu to przez gardło, ale słowo Prze­wodnika było święte. Dalsza z nim dyskusja nie miała sensu. Tym bardziej wolał mu się nie narażać.

— I jeszcze jedno… zapomnij o Jonathanie. Nie jest ci teraz do niczego potrzebny.

— To nie będzie łatwe, ale się postaram — wykrztusił przez zęby, cały blednąc.

— To nie jest prośba Oberonie. Zabraniam ci się do niego zbliżać.

Zmarkotniał. Wiedział, że to nowe zadanie może trochę potrwać. Że o upatrzonym łowcy będzie musiał na długo za­pomnieć. Jeśli w ogóle będzie mu dane innemu go podebrać. Przewodnik pozba­wił go złudzeń.

— Zrobię, co trzeba — powiedział głucho.

— Galatea ubolewa nad tym, co robisz. Obracacie się w całkiem innych kręgach. Zaniechałeś jej nauk, okazując nieposłuszeństwo. A kiedy wszystko pójdzie, jak należy i wykonasz swoje zadanie… Będziesz mógł znów spojrzeć jej prosto w oczy. Naprawić, co zepsułeś. Dałem ci tę szansę. Nie zmarnuj jej diakonie-utracjuszu.

— Nasze drogi już dawno się rozeszły.

— Jednak zawsze będzie twoją Pierwszą. To od niej powinieneś czerpać mądrość, by móc przeka­zać ją dalej. Takim postępowaniem tylko schlebiasz naszym wrogom. Im chcesz służyć czy nam?!

— Zrobię wszystko, by należycie wypełnić zadanie.

Oberon pochylił głowę na znak szacunku. Gdy ją podniósł, Przewodnika już nie było. Cambiel roz­płynął w porannej mgle równie niespodziewanie, jak się pojawił.

Czas najwyższy było wracać w bezpieczniejsze miejsce. Z wolna budził się dzień. Świtało.


Brisbane (Kangaroo Point)


Klify na Kangoo Point były doskonałym miejscem na piknik. Można tu też było pospacerować, wspiąć się na skały lub pozjeżdżać na linie. Jim bardzo lubił tu przychodzić. Teraz też po­stanowił popracować trochę nad formą. Zwłaszcza że alkohol porządnie nadwątlił jego siły. Jednak po ostat­nich wydarzeniach jakby się opamiętał i od przeszło dwóch ty­godni nie wziął go nawet do ust.

Narzucił na siebie szorty, zabrał odpowiedni sprzęt i wygodne buty, by móc bez najmniejszych przeszkód poruszać się po skalistych występach. Tego dnia postawił sobie bardzo ambitne zadanie. Postanowił wejść na sam szczyt. Na miejscu spotkał podobnych sobie zapaleńców. A ścian do wspi­naczki było tu pod dostatkiem…

— Którą bierzesz?

Zaczepił go rudowłosy chłopak. Czerwony odcień włosów aż raził w oczy. Wyda­wało się, że pło­ną w słońcu.

— Tamtą…

— Może pójdziemy razem?

— Wspinam się sam — odpalił szybko. Ani myślał brać sobie na plecy dodatkowy ciężar.

— Nie jestem nowicjuszem. Tak, jak myślisz.

— Każdy tak mówi. — Zmarszczył brwi. Chłopak zaczął go już irytować. Przyczepił się do niego niczym rzep. Już mu chciał nawrzucać, gdy ten niespodziewanie podniósł ręce do góry.

— No dobra jak nie to nie… Nie będę cię dłużej namawiał. Sam sobie poradzę.


Jim odetchnął z ulgą, ruszając raźnym krokiem przed siebie. Wspinał się kilka dobrych godzin, aż wreszcie dotarł na szczyt. Wyciągnął zza pasa butelkę, biorąc spore łyki wody. Resztę wylał so­bie na głowę i obmył twarz.

Słońce wyraźnie chyliło się ku zachodowi. Wtem gdzieś za sobą usłyszał chrząknięcie. Odwraca­jąc się, skoczył na równe nogi.

— Spokojnie. Nie chciałem cię przestraszyć.

Rudzielec wyszedł zza kępy traw.

— Skąd się tu wziąłeś do licha?!

— Jestem tu od godziny. Czekałem na ciebie — odparł z uśmiechem. — A miałeś mnie za słabeusza.

— Po co lazłeś za mną? — wyrzucił.

— Upatrzyłem sobie tę górę. Nie mogłeś mi zabronić tu wejść. Rozpocząłem wspinaczkę po dru­giej stronie — wyjaśnił.

— Nie mogłem…

Cholera! Szkoda, że nie mogłem — pomyślał.

— Skoro mamy to już za sobą, to chciałbym ci dać małą radę… Nie bierz się za coś, czego do końca nie rozumiesz, bo możesz tego gorzko pożałować. Już miałeś tego przedsmak kilka lat temu.

— Czekaj!

— Nie mam zamiaru. Ty wiesz, o co biega i ja wiem. Nasz wspólny przyjaciel już ci to wyłożył.

— O czym ty do cholery mówisz?

Chciał, by mu to wyjaśnił, ale tylko się uśmiechnął, gotowy do zejścia w dół.

— Idziesz, czy zostajesz?

— Trochę tu jeszcze zabawię — uciął, widząc jak macha mu na pożegnanie.

Patrzył na piękny zachód słońca, zastygając w bezruchu. Niebo pokryło się wszystkimi odcienia­mi różu, współgrając z dojmującą czerwienią, aż w końcu przeszło w fiolet.

Za godzinę, góra półtorej będzie tu całkiem ciemno — skontaktował. Muszę stąd iść. W przeciw­nym razie zaliczę noc na tej skale…

Był porządnie zmęczony i nic mu się już nie chciało.

— Witaj Jim! — usłyszał nagle tuż za sobą.

Odwrócił się, wyraźnie zaskoczony:

— Ktoś ty?? Pokaż się! Nie widzę cię.

— Tu jestem…

— Myślał, że się przesłyszał, a zmęczenie spłatało mu figla.

— Co? Gdzie??!

— Tu jestem pogromco.

Zerwał się z miejsca na równe nogi, rozglądając na wszystkie strony.

— Może to właściwy czas byś poznał moje imię. Jestem Arsen.

Błyskawicznie zmaterializował się tuż przed nim, widząc wielki niepokój na okrągłej twarzy.

— Ożeż ty!!

— Długo czekałem na tę chwilę…

— Czego chcesz??!

— A jak myślisz?

Bez ostrzeżenia wymierzył mu potężny cios w brzuch. Jim zdążył się jednak w porę uchylić, ale do­stał bokiem. Rozgorzała walka. Jego przeciwnik był od niego wyższy i silniejszy. On stracił dużo siły przy wspinaczce i poruszał się znacznie wolniej. I nie miał tak pewnych ruchów, a ciosy też wydawały się jakieś takie ślamazarne. Ten brak równowagi nie wróżył mu dobrze.

Naraz Jim wycofał się gwałtownie, zahaczając o ja­kiś kamień. Ten obsunął się, spadając w prze­paść. Serce miał w gardle, gdy zrozumiał, że znalazł się w śmiertelnej pułapce. Znieruchomiał, pa­trząc, jak pod­chodzi.

— Dobrze wiesz, że to koniec. — Wampir stał tuż przed nim. — I tak nie masz już gdzie uciec…

Mężczyzna cofał się bardzo ostrożnie, czując, jak pod stopami osuwają się kolejne odłamki skał, pi­kując migiem w dół.

— Po raz pierwszy widzę, że się napraw­dę boisz. Powinieneś, bo zadam ci niewyobrażalny ból.

— Po moim trupie!!

Wykonał gwałtowny zwrot, rzucając się prosto w przepaść. Wydawało mu się, że leci na spotka­nie ze śmiercią, już żegnał się z życiem…

Przed oczami prze­mknęły mu wszystkie najważniejsze chwile, począwszy od dzieciństwa, aż po obecny czas… gdy w ostatnim momencie złapał go za rękę, unosząc ze sobą niczym piórko. Wrócili na skałę. Tam z całej siły rzucił go przerażone­go na twardą, wyschniętą ziemię.

— Tak łatwo mi się nie wywiniesz! — ryknął groźnie wampir. — Musisz zapłacić za swoją zuchwa­łość. Jeszcze będziesz skom­lał jak pies.

— Zostaw mnie… — wychrypiał Jim, próbując się podnieść. Bolały go całe żebra. Musiały być po­łamane. Nie wiedział co robić. Myśli tłukły mu się jak szalone.

— Nic ci już nie pomoże.

— Zrób, co musisz i pozwól mi umrzeć. — Oczy zaszły mu mgłą. — Niczego więcej nie chcę.

— To słowa tchórza, nie pogromcy.

— Skończ ze mną.

— Zabiłeś setki moich pobratymców. Powinienem ci wypruć wszystkie flaki.

Uderzył go z całej siły w twarz. Jim skulił się i zalał krwią. Cały dygotał.

— Błagaj o litość!

— Dobij mnie… — wyrzucił rozdzierającym głosem. — Byle szybko.

— Zrobię coś znacznie gorszego. Pozwolę ci dalej żyć z tą świadomością. Ty żałosny tchórzu!

Po kolejnym silnym ciosie stracił przytomność.


Kiedy się ocknął, już go nie było. Wstawał świt. Nie wie­dział jakim cudem znalazł się na dole. Siedział przy nim rudy chłopak.

— Wyglądasz, jakby ktoś skopał ci tyłek.

— Co tu robisz? — jęknął

— Pomogłem ci zejść na dół.

— Myślałem, że ja sam…

Z trudem łapał powietrze, zastanawiając się jakim cudem takie chuchro zdołało go znieść na dół.

— Nie dałbyś rady Jim. Za bardzo cię zmasakrował. Nie martw się, do wesela się zagoi.

— Coś ty za jeden?

— Jestem Martin. Mój pan kazał mi cię przypilnować.

— Kandydat? — Patrzył, jak potwierdza skinieniem głowy.

— Ciebie też naznaczył.

— Co??

— Przemieni cię. To chyba oczywiste.

— Nie może… — urwał, gryząc się w język. — Nie prosiłem się o to.

— Nie musiałeś. On zrobi to niezależnie od tego. Wiem dobrze, kim jesteś… pogromca od siedmiu boleści — prychnął, a potem splunął na ziemię.

— Zabijałem takich jak ty.

— Dobra, dobra. Nie strasz. W tej chwili masz tyle siły co małe dziecko.

Jim zamachnął się, ale ręka opadła mu bezwładnie. Poczuł przeszywający ból i coś jeszcze. Ja­kieś dziwne cie­pło rozlewające się po szyi.

— Jeśli mnie przemieni, nie zrobi tego dla ciebie — dopiekł mu Jim.

— Zrobi. Któryś z nich na pewno.

— Na pewno to wyprują ci flaki.

Jim jęknął. Wszystko go strasznie bolało. Ledwo mógł oddychać.

— Prędzej tobie. Chodź! — rzucił, łapiąc go pod ramię. — Muszę cię zabrać do szpitala, zanim wy­krwawisz się na śmierć. Rozerwał ci całą tętnicę.

Jim wzbraniał się, krzywiąc z bólu. Patrzył na niego, jakby nie rozumiał.

— No ugryzł cię. Nie kumasz jeszcze? Jak na znawcę tematu jesteś coś mało bystry albo udajesz. Pogromca od siedmiu boleści — skwitował, pomagając mu się podnieść.

Złapał go mocno wpół, słysząc, jak przez cały czas jęczy. Jim spasował. Wydawało się, że już mu wszystko jedno. Z każdą chwilą słabł coraz bardziej, słaniając się na nogach, aż nagle stracił przy­tomność.

Martin zarzucił go sobie bokiem na plecy i zawlókł do samochodu, którym tu przyjechał. Mimo mier­nej postury miał dość sił, by podołać temu zadaniu, jakie mu zlecił Arsen. W końcu mu­siał so­bie za­służyć na nieśmiertelność. Gorliwie wypełniał wszystkie powierzone mu zadania.

Rozdział 11

Sydney (Posterunek policji dzielnicy The Rocks)


Posterunek policji miasta Sydney nie należało do zbyt przyjaznych i gościnnych miejsc. Jednak zawsze pękał w szwach. Chyba wszystkie posterunki na świecie tak mają. A może i nie. Łatwo było znaleźć kogoś, kogo można było przymknąć choćby tylko na kilka godzin. Pouczyć bądź zaapliko­wać jakąś cudowną terapię. Dzięki temu panował tu względny porządek.


— Gdzie jest zatrzymany? Chciałbym z nim porozmawiać.

McCarthy wywijał odznaką inspektora miasta Albury, gdzie go przeniesiono na otarcie łez, jak tyl­ko Dawson przejął po nim cały rewir. Papierkowa robota jednak go nudziła i często wpadał do Bria­na po starej znajomości. Szukał sobie roboty jak mógł, by tylko nie siedzieć na dupie. Jednak ostat­nio czuł się jakby wypalony i coraz częściej dopadały go myśli o emeryturze.

Niewyjaśnione dotąd dziwne przypadki zniknięć w Sydney, o których ostatnio tak głośno trąbiły media i lokalna policja, czy coraz częst­sze rozróby w nocnych lokalach, a zwłaszcza w starej, porto­wej dzielnicy The Rocks przykuły jego uwagę. Pod­skórnie czuł, że coś się za tym kryje. Jakby te sprawy w jakiś sposób były ze sobą powiązane, przy­ciągały go do siebie coraz bardziej. Postanowił im się lepiej przyjrzeć, tym bardziej że że w jego cichej mieścinie nic się nie działo od wielu lat.

— Facet miał przy sobie broń. Proszę bardzo inspektorze, tu są jego dane… Lex Donovan — poin­formował skwapliwie posterunkowy.

McCarthy myślał, że źle usłyszał, szybko zerknął w papiery.

— Przyprowadzić go?

— I to natychmiast!

Czyżby to naprawdę był on, czy tylko ktoś, kto się być może pod niego podszył? Nie liczył już, ile razy natknął się na podobne przypadki. Za każdym razem okazywało się, że ktoś miał tylko takie same lub po­dobne imię i nazwisko. Ponownie rzucił okiem na protokół zatrzymania. Teoretycznie więc to mógł być on. Artur już zacierał ręce. Jak wielkie oczy zrobi Dawson, jak mu to powie.

Kiedy posterunkowy wprowadził aresztowanego, na twarzy inspektora pojawił się szeroki uśmiech.

— Kopę lat Lex…

— Nie znam pana inspektorze.

— Hm… a to ciekawe.

— Zaszło jakieś duże nieporozumienie. Ja się tylko broniłem.

— Rozumiem. Postanowiłeś udawać amnezję. Skoro tak… to porozmawiamy sobie inaczej. Skąd wziąłeś broń?

— Mam zezwolenie.

— Ma inspektorze. Sprawdziłem go — potwierdził naraz sierżant.

— Ale chyba nie na swoje nazwisko.

— Oczywiście, że na swoje — zdumiał się Donovan.


Co jak co, ale dokumenty zawsze nosił przy so­bie, starannie ukryte w klapie kurtki. Z którą się nigdy nie rozstawał. Bywało, że spał w niej. Kilka lat temu pracował jako ochroniarz, zanim znalazł inne, bardziej spokojne zajęcie. Broń pozwolono mu zatrzymać. Nikt się go jakoś nie czepiał. Do czasu, kiedy zdecydował się jej w końcu użyć.

— Przecież zostało ci odebrane. — McCarthy przeniósł z powrotem wzrok na Lexa. — To dziwne, że nikt tego nie sprawdził.

— Nic takiego nie odnotowano. Nie mamy go w systemie.

— Wasze niezawodne systemy — fuknął McCarthy, przenosząc wzrok na zatrzymanego. — No ja­sne… Strzelanina w lokalu nie zdarza ci się po raz pierwszy. — Zaczął już tra­cić cierpli­wość. — Dość już tej gry Lex. Wpadłeś po same uszy i już się z tego nie wywiniesz.

— Nie rozumiem… ja się tylko broniłem — powtórzył mężczyzna. — Zostałem napadnięty przez…

— No przez kogo Donovan? Oświeć mnie. — Inspektor zmarszczył gniewnie brwi. — Pogrążasz się coraz bardziej.

— Przez wampira.

— No nieźle. Na dodatek postanowiłeś udawać wariata. Nie ze mną takie numery!

— Panie inspektorze, można na słowo? — poprosił naraz policjant, odciągając go na bok.

— O co chodzi?

— Niejaki Douglas twierdzi, że zna tego Donovana. To podobno jakiś detektyw…

— Bo to jest detektyw. Szukałem go od dziesięciu lat — potwierdził, zaraz dodając: — Powiadom inspektora Dawsona, że w końcu go znalazłem, albo nie… sam mu to powiem. Przypil­nuj Donova­na, żeby nam się znów nie wymknął.

— Dobrze, ale…

— Zamknij go w osobnej celi. Niech nikt nie ma do niego dostępu, prócz ciebie. Zrozumiano?!

— Uzgodnił to pan z moim przełożonym? Zdaje się, że ta sprawa nie podlega waszej jurysdykcji.

— O to się nie martw. Znamy się z Willem ze szkoły policyjnej. Kiedy ty jeszcze bie­gałeś w pam­persach i ssałeś kciuk, więc nie dyskutuj ze mną.

— Czy zostałem aresztowany? — dopytywał się Lex, nie słysząc dobrze, co mówią.

— Tak. Do wyjaśnienia całej sprawy. Wdepnąłeś w gówno Lex.

— W takim razie muszę porozmawiać z adwokatem. Zadzwonić do domu. Żona pewno się niepo­koi. Ro­wena Donovan. Proszę mi pozwolić z nią porozmawiać.


McCarthy drgnął, czując wyraźny dyskomfort w trzewiach. Oblała go fala gorąca. Poczerwieniał.

— Co powiedziałeś?? To ta małpa z tobą jest?! — wyrzucił ostro, widząc na sobie pytający wzrok po­licjanta.

— Jak pan śmie?!

— Odprowadź go do celi Jackson. I morda w kubeł.

— Chcę adwokata. To moje prawo — burzył się Lex. — Oddajcie mi telefon.

— Panie inspektorze… Nie może pan.

— Co?! — zmroził go wzrokiem McCarthy. — Lepiej rób, co mówię Jackson, bo Will o wszystkim się dowie. Wydałem ci polece­nie.

— Tak jest. — Zacisnął zęby policjant, podchodząc do zatrzymanego.

— Zaskarżę was. Nie macie prawa mnie tak traktować!! — zaprotestował gwałtownie. — To oburzające! Oburzające…

Posterunkowy odprowadził szamoczącego się Donovana do celi.

— No i sprawa załatwiona — skwitował McCarthy, uśmiechając się sam do siebie.

Możesz mi skoczyć Lex. Doigrałeś się. Już po tobie…

Rozdział 12

Na schodach przed Sydney Opera House stał Sith, odprowadzając wzrokiem Fabiana. Rozmowa z mi­strzem Cambiela po­szła mu dość gładko. Ten ani myślał stwarzać mu problemów. Przeciwnie. Wykazał się zrozumieniem i na­wet obiecał współpracę.

Zdradzieckiego Chennona nie zamierzał o nic prosić. Musiał działać ostrożnie, by ten ni­czego się nie domyślił. Po decydującej rozmowie i wszystkich ustaleniach udał się na Kings Cross, gdzie czę­sto bawił Neil. Tym razem też tam był w do­brze sobie znanym gronie miłośników i braci krwi.

Kapłan Sith nie bawiąc się w żadne grzeczności, odcią­gnął go na bok.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę Kapłanie? Co cię przygnało, aż tutaj w tak podłe miejsce?

— Porzuć ten kpiący uśmieszek łowco!

— Nie miałem zamiaru cię urazić Świetlisty. To był tylko żart — wyjaśnił ze skruchą w głosie.

— Nie ma czasu. Chodź…

— Gdzie??

— Bez zbędnych pytań.

Neil ruszył za nim, lekko skonsternowany. Nie zdążył się nawet pożegnać z wianuszkiem swoich dobrych znajomych.

— Grozi ci niebezpieczeństwo — usłyszał nagle.

— Jakie? Nie wadzę przecież nikomu.

— Tak ci się tylko wydaje.

— Czyżbym został do czegoś powołany? — zakpił mimo woli, zastanawiając się, czego też może od niego chcieć. Czemu ma służyć ta niespodziewana wizyta? — Kolejna supermisja?

— Jak ci powiem, to przestaniesz się tak głupio uśmiechać. — Zmarszczył gniewnie brwi.

— Wybacz. Takie mam usposobienie.

— Błaznowanie urąga statusowi wampira. Chennon niczego cię nie nauczył. Nawet szacunku do wyższych od siebie — stwierdził surowym tonem. Postawa łowcy wyraźnie go rozgniewała.

— On cię do mnie przysłał? Nie ma nic przeciwko, że tu bywam.

— Dość!

Nim się spostrzegł, dotknął jego ramienia, pociągając za sobą. Zamienili się w dwa czarne kruki.


Lecieli wysoko nad miastem, zatrzymując się dopiero gdzieś w okolicach Katoomba Mountains. Tam w jednej z jaskiń zwrócił mu dawną postać.

— Czy zawiniłem? — dopytywał się łowca.

Czuł, że coś jest nie tak. Świetlisty musiał mieć do niego jakiś uraz. Czymś mu musiał podpaść…

— Wkrótce nastąpi twój kres — powiedział wprost, Sith.

— Nie rozumiem.

Łowca zasępił się wyraźnie. Poczuł rosnący niepokój.

— Przestaniesz istnieć.

— Jak to??

— Musisz wybrać między być, a nie być.

Słowa, rodem ze sztuki Szekspira wywołały mimowolny uśmieszek na twarzy łowcy.

Może to tylko taki test? To z pewnością tylko test. Kapłani mają w zwyczaju takie manewry…

— Chennon o tym wie? — spytał

— Chcę ci pomóc.

— Pomóc? W czym?

— Ocalę ci życie. Byś mógł istnieć dalej… Jeśli mnie posłuchasz.

— Ale to Chennona jest moim Pierwszym — zdziwił się. — On o tym wie?

— To już zapomniałeś o Fabianie?

— Nie zapomniałem, ale on już się nie liczy. Zrobił, co musiał i odszedł.

— A ty chciałeś, żeby został i uczył cię dalej?

Nie odpowiedział.

— No właśnie. Chennon zmarnotrawił twoją energię, którą Fabian starał się wskrzesić. Udało mu się połowicznie, ale o wszystkim zapomniałeś. Niepotrzebnie trwonisz czas na nic nieznaczące sprawy. Twój zmysł zdrowego rozsądku śpi… Przejąłeś same złe nawyki od diakona, który tak na­prawdę nie jest nic wart.

— Pierwszy nie będzie zachwycony, jak mu to powiem — rzucił gniewnie.

— Cóż… Wtedy nikt już ci nie pomoże. — Zawiesił na nim uważne spojrzenie. — Twój Pierwszy zlecił ci zadanie, które nie wzniesie cię wyżej. Przeciwnie poniesiesz porażkę i to bardzo dotkliwą.

Neil osłupiał. Na jego twarzy malowało się zdumienie.

— Przemieniając Vincenta, nic nie zyskasz — mówił dalej Sith. — Prawda jest taka, że diakon trzy­ma z wrogim nam klanem. Przykładając do tego ręki, staniesz się współwinnym. Obaj poniesie­cie sromotną klęskę.

Zdumienie łowcy rosło…

— Bardzo dobrze rozumiesz. Nie próbuj nawet kłamać. W przeciwieństwie do ciebie będę z tobą szczery, bo tylko w ten sposób mogę cię uratować od niechybnej zagłady. Nie mamy za dużo czasu.

— Dlaczego??

— Pierwszy cię oszukał. Jest w stanie cię poświęcić w imię osobistych ambicji. Pertraktuje z Sa­maelem dla własnych korzyści. Już wydano na was wyrok. Tylko ja mogę cię ocalić, w jedyny moż­liwy sposób. Jednak musisz wyrazić na to zgodę. Poddasz się przemianie?


Neil wpadł w konsternację. Nie wiedział już, co ma o tym wszystkim myśleć. I komu wierzyć… Jemu czy Chennonowi. Pierwszy miał swoje tajemnice, ale który Pierwszy ich nie miał przed swo­im uczniem. Ufał mu, bo musiał. Tak naprawdę nie miał wyboru. Fabian był lepszy, ale nie zdołał naprawić wszystkich traum i konfliktów wewnętrznych, które trawiły go od środka niczym ogień pie­kielny. Okiełznać jego chaotycznego charakteru. I dać upragnionej wolności.

— Wiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale musisz podjąć decyzję. Teraz. Chcesz nadal żyć?

— A kto chce zostać unicestwiony? — Grad pochmurnych spojrzeń dopadł kapłana. — Co miałbym zrobić?

— Musisz się poddać re-transformacji. Potem kolejnym. Tylko w ten sposób ocalisz swoje życie.

— Kolejnym? — powtórzył głucho. — Ile ich będzie?

— Tyle ile trzeba. Ile zniesiesz.

— Po co? Fabian już mnie transformował. Piłem jego krew.

— To co innego. Chodzi o głębszy poziom, o przebudzenie.

— Nie chcę przechodzić przez ponowną śmierć.

— Więc umrzesz naprawdę.

Zaległo dłuższe milczenie. Neil był coraz bardziej smutny. Pobladł. Czuł, że nie ma wyjścia.

— I ty… Kapłanie, mnie przez to przeprowadzisz? — domyślił się.

— Tak, ale tylko wtedy, gdy zgodzisz się zostać moim uczniem.

— Chyba powinienem być ci wdzięczny…

— To już zależy od ciebie. Nie chcę, byś zginął. To oczywiste. — Patrzył mu prosto w oczy.

— Dlaczego?

— Zależy mi na takim łowcy.

— Pochlebiasz mi, Kapłanie.

Spuścił wzrok. Zupełnie się tego nie spodziewał.

— Stwierdzam tylko fakty. Nie wyobrażaj sobie tylko, nie wiadomo czego.

— Mam zdecydować już teraz?

Świetlisty pokiwał głową, nie spuszczając go z oka. Nie mógł dopuścić, by umknęła mu jakakol­wiek jego myśl. Po drodze lekko go zranił, co wystarczyło, by miał w nie pełny wgląd. Diakon nie mógł o niczym wiedzieć. Cambiel go ostrzegł. Wiele ryzykował.

— Potrzebuję więcej czasu — próbował jeszcze grać na zwłokę.

— Nie ma mowy. Jeśli cię teraz puszczę z pewnością popędzisz do Chennona. Mam rację?

Neil czuł, jak skóra cierpnie mu na karku. Kapłan go kontrolował. Nagle to do niego dotarło.

— Co cię jeszcze przy nim trzyma? Pozory wolności? To, że pozwolił ci by­wać w tych wszystkich rozrywkowych miejscach? Nie dość już przez niego wycierpia­łeś, a jednak wciąż trzymasz jego stronę. Niepojęte.

Podszedł bliżej, widząc wyraźnie wahanie w jego niebieskich oczach.

— Więc Chennon zginie… — Chciał się jeszcze upewnić. — Nieodwołalnie i ostatecznie?

— Tak. I wszyscy, których przemienił. Łącznie z tobą, o ile nie przyjmiesz mojej propozycji.

— Rozumiem.

— Wykorzystaj tę szansę, bo innej nie będzie.

Sith spojrzał na niego tak, że zadrżał. Napawał go lękiem, ale nie miał wyboru. Jeśli chciał nadal żyć, musiał mu zaufać.

— Byłbym głupcem, gdybym ją odrzucił — powiedział nagle.

— A zatem postanowione.

Neil pochylił kornie głowę na znak poddania, odsłaniając kark.

— Zostanę twoim uczniem.

Kapłan położył rękę na jego ra­mieniu. Gładząc lekko, przyciągnął do siebie i zatopił w nim zęby. Gdy się nasycił do woli, a łowca leżał u jego stóp, całkiem bezsilny, przeciął sobie sztyletem nad­garstek i przytknął mu go do bla­dych jak płótno ust.

— Pij! I żyj!


Łowca posłusznie wykonał polecenie. Po chwili podniósł się z kolan, z całkiem nową energią.

— Teraz twoja krew należy do mnie. Jesteśmy ze sobą związani na wieczność. Chennon już nie ma do ciebie prawa. Fabian też. Chodź! Musimy się przygotować do jeszcze jednej transformacji…

— Tak szybko??

— Mamy bardzo mało czasu. Później nadrobimy zaległości. Nie martw się o to. I jeszcze jedno… Będziesz musiał zrezygnować z życia, jakie dotychczas prowadziłeś. Bez tego wszystko na nic.

— Nie o tym nie mówiłeś Kapłanie. — Wzdrygnął się, czując wyraźny dyskomfort.

— To dla twojego dobra. Przekonasz się. Zresztą i tak nie będziesz miał na to czasu, a później sam uznasz, że nie jest ci to już do niczego potrzebne.

— Proszę, nie zabraniaj mi tego.

Neil był niepocieszony. Jego myśli nadal szybowały wokół jego Kings Cross.

— Taka jest moja decyzja. Masz ją uszanować. Ostrzegam, że każde twoje nieposłuszeństwo będę surowo karał. Czeka nas dużo pracy Jasnooki…

Łowca umilkł, odwracając wzrok. Nawet jak dla niego wszystko działo się zbyt szybko.

Rozdział 13

Mrok z wolna spowijał ziemię. Noc spadła znienacka na rozświetlone miasto, które zdawało się nigdy nie spać. Mało kto ją tu zauważał, zajęty swoimi sprawami. Kolorowe neony przez cały czas migotały, mamiąc ludzi reklamami najnowszych produktów w myśl zasady: „Must have!”. A gdzieś w oddali dało się słyszeć głośne i uporczywe wycie pędzących karetek, wozów strażackich, czy policyjnych radio­wozów. W jednym z okien Me­tro Hotel Sydney Central na parapecie siedziała jakaś skulona postać.

— Co tu robisz Vincencie??

— Odejdź Ojcze. Zostaw mnie!

Odwrócił się gwałtownie. Na parapecie leżał martwy, zakrwawiony gołąb.

— Co to wszystko ma znaczyć?!

— To nie tak, jak Ojciec myśli… Ja tylko… On tu już leżał.

— Masz na ustach krew — zauważył głośno zakonnik.

— Tak?? Gdzie??

Zaczął się szybko wycierać, jeszcze bardziej rozmazując krew po twarzy, po rękach i po ubraniu.

— Nie powinieneś był tego robić. Dobrze się czujesz?

Podszedł bliżej, ale odsunął się gwałtownie, wychodząc za barierkę ochronną.

— Niech Ojciec do mnie nie podchodzi, bo skoczę. Będzie mnie miał Ojciec na sumieniu.

— Opanuj się synu. Z pewnością jest inne wyjście. Porozmawiaj ze mną… Proszę.

— Nie pomoże mi Ojciec. Nic mi już nie pomoże. Jestem zgubiony.

— O czym ty mówisz?

— Dobrze Ojciec wie.

— Nie wiem. Opowiedz mi o tym.

— Niczego już od Ojca nie potrzebuję. On da mi dużo więcej. Całkiem nowe, lepsze życie.

— Kto taki?

— Niebieskooki przyjaciel.

— Tak ci powiedział? Oj mój Vincencie… — westchnął głęboko, patrząc na niego ze smut­kiem.

— On nie jest z tego świata.

— Wpadłeś w sidła złud­nej legendy. Ta istota zrobi z ciebie niewolnika. Zatruła twoje myśli… Karmi cię obietnicami bez po­krycia, a kiedy nie będziesz jej już do niczego potrzebny, pozbędzie się ciebie bez najmniejszych skrupułów.

— Nieprawda. Będę nieśmiertelny i nigdy już nie umrę.

Chciał i wierzył w to mocno, wbrew logi­ce. Zauroczenie księciem ciemności odebrało mu rozum.

— To przebiegłe istoty. Spójrz tylko na siebie. Wcale nie chcesz być taki jak oni. Krzywdzić, zabi­jać i upokarzać in­nych. Okłamujesz się tylko, myśląc naiwnie, że jakoś to będzie. Chcesz oddać swoją duszę i żyć w nie­kończącym się koszmarze? Czy to nie, aż nazbyt wygórowana cena za boski pierwiastek, jakim ob­darzył cię Stwórca? Oddasz go tak sobie? Nie mając do końca pewności, że cokolwiek otrzymasz w zamian? A jeśli otrzymasz, czy to będzie cokolwiek warte… poza bezwol­nym trwaniem?

— Wszystko jedno dla mnie jest już za późno.

— Mylisz się synu. Nigdy nie jest za późno na to, by wziąć odpowiedzialność za swoje życie, do­konać wyboru. Wciąż go masz, więc możesz zmienić wszystko. Tylko od ciebie zależy, jak ono bę­dzie dalej wyglądało… Zejdź wresz­cie z okna. Bardzo cię proszę.

— I nic mi Ojciec nie zrobi? — spytał niedowierzająco. — Teraz kiedy już wie??

— Możesz być o to spokojny. Nie uczynię niczego wbrew twojej woli.


Prześledził go uważnie wzrokiem. Jego rysy twarzy złagodniały. Kolejny test miłosierdzia…

— A kiedy stanę się jednym z nich?

— Cokolwiek uczynisz, ja ci pomogę.

— Odprawiając egzorcyzm? Dziękuję bardzo. — Uśmiechnął się blado, kręcąc głową. — To nie wystarczy. Głupi nie jestem. Czegoś się od Ojca nauczyłem przez te wszystkie lata.

— Drogi Vincencie… Zrobię, co będę mógł, by ocalić twoją duszę. A, póki jeszcze nim nie jesteś, to ist­nieje nadzieja.

— Nadzieja dla mojej duszy — prychnął nerwowo. — Mizerna pociecha. Ta głupia matka już dawno o mnie zapomniała…

— Nie mędrkuj mi tu, tylko schodź szybko z tego okna, pókim dobry! I to już! Skoro nie masz za grosz zdrowego rozsądku. Miej, chociaż na względzie moje siwe włosy! — nakazał podniesionym głosem zakonnik.

Vincent najpierw bardzo się zdziwił, a potem wrócił posłusznie do pokoju. Ulżyło mu to, że to powie­dział i już się tak nie bał.

— I co teraz będzie?

— Nic. Wracaj do siebie. Późno już.

— Żartuje sobie Ojciec ze mnie?

— Bynajmniej. Chyba że się gdzieś wybierasz.

— Nie wybieram się nigdzie…

— To dobrze. Tylko, jak będziesz miał taki zamiar, to mnie przedtem uprzedź. Chciałbym wie­dzieć, co robisz. Taki stary zwyczaj zakonnika… — dodał jeszcze, widząc na sobie jego pytające spojrzenie.

— Dobrze — zgodził się brat, ale tylko dlatego, by go nie denerwować.

— Zanim się położysz, umyj sobie ręce… i twarz… — dodał jeszcze, patrząc wymownie na jego ubranie. Po czym jakby nic się nie stało, wrócił do drugiego pokoju.


Ojciec Aurelian krzątał się jeszcze, nie mogąc zasnąć. Jego myśli były przy Vincenie. Roz­ważał, w jaki sposób może mu w tej sytuacji pomóc. Dużo zależało od tej nocy. Wiedział, że jak brat wy­trwa do rana, to jest nadzieja, by zawrócić go z tej drogi. Zmuszenie go do czegokolwiek mogło tyl­ko po­gorszyć sprawę. Wiedział, że bez jego chęci poprawy niczego nie wskóra.

Zmęczony podszedł do posłania, by się położyć, gdy wtem rozległo się ciche pukanie do drzwi. Wyczulony był na takie sygnały, choć nie od razu zareagował. Udał się do drzwi i lekko je uchylił.

— Penny?? Co tu robisz drogie dziecko, o tak późnej porze??

— Muszę z Ojcem koniecznie porozmawiać…

— Teraz? Wybacz, ale jestem trochę zmęczony.

Vincent pokręcił głową, zerkając ukradkiem w stronę sąsiedniego pokoju. Odkręcił wodę w łazience, udając, że się myje. I stanął przy ścianie, nadstawił ucha…

— Najmocniej Ojca przepraszam. Jutro może być za późno. To sprawa życia i śmierci — doda­ła.

— No dobrze. Mów, byle prędko…


— Eddy! — rozległo się naraz wołanie.

Rowena spojrzała w tamtym kierunku. Jakiś rozkoszny psiak baraszkował na trawniku przed ich domem, łasząc się do Hany.

— Eddy… no chodź tu.

Dziewczynka, widząc matkę, wzięła go na ręce.

— Zostaw tego psa — powiedziała krótko rodzicielka.

— Nie mogę. On jest mój.

— Co ty opowiadasz?

— Taki pan mi go dał. Mam się nim zaopiekować, więc teraz jest mój.

Była równie uparta, jak Rowena. Zawzięła się, obiecując sobie, że nigdzie się bez niego nie ru­szy. Ani na krok.

— Jak on wyglądał? — Zmarszczyła brwi, nie bardzo wierząc w te opowieści.

Hana zmyślała na każ­dym kroku. Zdążyła się już do tego przyzwyczaić, że dzieci w tym wieku miewają bujną wyobraźnię. Z dru­giej strony bała się o swoją córkę. Nigdy nie wiadomo, kim mógł być obcy. Mógł zagrażać jej dziecku, zrobić jej jakąś krzywdę. Wyczulona, uważała na takie rzeczy.

— Był wysoki… i miał takie niesamowicie bursztynowe oczy. Tak jak ci z Pegasusa.

— No tak… — westchnęła kobieta, kiwając głową. — To wszystko wyjaśnia. Znów grałaś z Damo­nem? Mars i ufo­ludki.

— Oni nie są z Marsa. Przybyli na Ziemię z innej galaktyki i żyją wśród nas jak ludzie.

— Oczywiście. Dość tych bzdur. Chodź szybko. Musimy iść. Tata ma poważniejsze kłopoty.

— To nie są żadne bzdury Mamo… — Wydęła wargi. — Nie ruszę się stąd bez Eddy’ego!

— No to chodź, już z tym psem. Nie ma czasu — poddała się.

— Więc mogę go zatrzymać?

— Możesz, o ile ktoś go nie zgubił.

— Jesteś wspaniała Mamo. Kocham cię. — Uradowana cmoknęła ją w policzek. — A o Tatę się nie martw. Wszystko się wyjaśni. Wypuszczą go z aresztu.

— Skąd wiesz??…

— Ten pan mi powiedział.

Uśmiechnęła się, widząc na sobie zdumione spojrzenie matki.

— A przedstawił ci się jakoś?

— Niee. Zapomniałam go o to spytać. — Zrobiła smutną minkę. — Ale to przyjaciel. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Powiedział też, że wkrótce przypomnisz sobie o tym wszystkim, co zapo­mniałaś. Co było przed laty… zanim się urodziłam.

— Hmm… Jak jeszcze raz go spotkasz, to mi o tym powiedz, dobrze? Chcę z nim porozmawiać.

— OK, Mamo.


Rowena często się nad tym ostatnio zastanawiała. Nie pamiętała tamtego okresu swojego życia. Tak jakby go wcale nie było, jakby jej wspomnienia gdzieś bezpowrotnie przepadły. Żyła szybko, bieżącymi sprawami. Jej przeszłość była jej zupełnie obca. Nie miała pojęcia, co było przedtem.

Jej myśli intuicyjnie pchały ją w kierunku Melbourne oraz Alice Springs. Tak, jakby kiedyś była mocno z nimi związana. Czuła to, gdzieś w głębi siebie. Coś w niej aż krzyczało, głęboko w środku. Coś ważnego, co domagało się przypomnienia… wciąż powracało w niezwykle wyrazistych snach…

— Chodź Kochanie, musimy już iść.

— Eddy idzie z nami — powiedziała stanowczo dziewczynka, biorąc na ręce psa.

— Oczywiście.

Rowena wiedziała, że trudno będzie ją odwieść od tego pomysłu, ale wolała z nią teraz o tym nie dyskutować. Bardzo się martwiła o Lexa…

Rozdział 14

Brisbane (Pod Story Bridge)


Kingsley siedział na brzegu, rzucając kamyki na wodę. Te odbijając się od tafli i od razu szły na dno.

Zdążył już wydobrzeć i wypuścili go ze szpitala. Niedawne przykre wspomnienia już zdążyły tro­chę zblednąć, ale świadomość, że został pogryziony, nie opuszczała go nawet na krok. Miał wraże­nie, że nie jest sam, że ktoś go kontroluje. Jego myśli krążyły teraz wokół różnych spraw. Zastana­wiał się nad sobą. Już nie myślał o tym, by skoczyć z mostu i zakończyć trudne, napiętnowane cier­pieniem życie. Przeciwnie chciał żyć, choćby tylko po to, by odwdzięczyć się swojemu oprawcy za to, co mu zrobił. Zemścić na ich wszystkich, a potem już niech się dzieje co chce.

Chęć zemsty dodawała mu sił do dalszej walki. Nie wierzył w to, że się przemieni. Nigdy nie sły­szał o podobnym przypadku. Krwiopijcy zawsze doprowadzali do śmierci pogromców, więc dlacze­go jego miałby spotkać inny los? Wiedział, że prędzej, czy później zginie. Został przecież nazna­czony. Na razie miał czas. Musiał go teraz jak najlepiej wykorzystać, by zmienić bieg wydarzeń. Zro­bić wszystko, co zdoła, by wygrać. Nieoczekiwanie pojawił się jego prześladowca. Wampir o bardzo tok­sycznym imieniu Arsen.


— Szukałem cię Jim…

— Po co przyszedłeś? Żeby mnie przemienić? — spytał zaczepnie.

Już się go nie bał tak jak na początku. W głowie miał kilka wariantów jak sobie z nim poradzić.

— Na to mamy jeszcze czas. Muszę cię najpierw wypróbować. Lepiej cię poznać. Wiem już, co so­bie obmyśliłeś, co planujesz. Nic się przede mną nie ukryje. Twoje wszystkie zbrodnie…

— To dobrze, że wiesz — uciął.

— Potraktuję cię, jak na to zasługujesz. To błąd, że się nie boisz, bo powinieneś się bać.

— Wszystko mi już jedno i tak mnie, zabijesz.

— Skąd ta pewność?

— Bo was znam. Nie jestem ci do niczego potrzebny.

— Do czegoś mi się przydasz. Trochę cię podręczę… — Uśmiechnął się, widząc na sobie jego ostre spojrzenie. — Zapła­cisz z nawiązką za to wszystko, co zrobiłeś. Przemienię cię, bo… taki mam ka­prys. Nikt nie jest w sta­nie zapewnić mi lepszej rozrywki od ciebie.

— Przechwałki próżnego łajdaka! — wyrzucił.

— Który się na ciebie uwziął. Tak jestem nim i to o wiele gorszym, niż myślisz. Możesz sobie udawać, że nie boisz się śmierci, ale ja dobrze wiem, że jest inaczej. Oddałbyś wszystko, by żyć. Tak jak każdy. Mimo że posiadłeś moc, jesteś tylko człowiekiem. Już ci się ona na nic nie przyda.

W jednej chwili dopadł do niego i siłą przewrócił na trawę, mocno kąsając. Jim odpychał go od siebie, ale nie mógł mu dać rady. Kiedy napastnik zaspokoił swój głód, wpuścił go ze swoich szpo­niastych łap. Siadając z boku, napawał się tym jak ciężko dyszy, jak jęczy i zwija się z bólu.

— Tak będzie za każdym razem, jak będziesz mi stawiał opór. Im szybciej to zrozumiesz, tym le­piej dla ciebie. Nałóg zrobił swoje, skutecznie osłabił twoją moc. Już niedługo Jim… a będziesz mi jadł z ręki. Zrobisz wszystko, co zechcę. A nawet więcej…

— Prędzej ze sobą skończę… — wychrypiał ostatkiem sił, zapadając w aksamitną ciemność.

— Kiedy cię przemienię, będziesz mi posłuszny jak dziecko. Wyglądasz jak ono… duże, uparte dziec­ko. Masz szczęście, że trafiłeś na mnie… W przeciwnym razie już dawno byś nie żył. Ty i to­bie po­dobni zasłużyli na śmierć.


Arsen podszedł bliżej. Przejechał ręką po jego ranie na szyi. Ta zabliźniła się w okamgnieniu, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Ze wzgardą patrzył, jak podnosi ciężkie powieki…

— Idziemy! — rozkazał, widząc, jak się odsuwa.

Jim próbował wykorzystać okazję i zbiec, ale podciął mu nogi. Runął na glebę jak długi.

— Za mną powiedziałem!!

— Nigdzie z tobą nie pójdę! Zostaw mnie…

— Jestem dla ciebie za miękki. Moja cierpliwość się kończy Jim — zagroził. — Chcesz mnie znów rozwścieczyć. Poczuć jak ostre są moje kły? — Ścisnął go z całej siły za gar­dło, unosząc wysoko, jedną zaledwie ręką. Jakby był lekki jak piórko.

— Nie, nie chcę… — Oczy zaszły mu mgłą, zaczął się krztusić. — Przestań…

— Potrafię cię zmusić do uległości. Nie zabiję cię, ale sprawię, że jeszcze gorzko zapłaczesz.

Puścił go, widząc, jak pada u jego stóp. Pogromca z trudem łapał powietrze. Zaczął kaszleć…

— Chodź ze mną… Arsen ruszył nagle przed siebie. — No już! Bo zaciągnę cię tam za uszy!

Odpowiedziało mu jego bezradne, szczenięce spojrzenie. Jim nie ruszył się jednak z miejsca.


Wtedy zawlókł go wprost do swojej kryjówki. Tam też pozbawił wszelkich złudzeń. Zniewolił, obnażył, odzierając z resztek godności. Przekroczyli wszelkie granice. Mężczyzna czuł głęboki wstyd i obrzydze­nie do samego siebie.

Nie mógł użyć wobec niego swojej mocy. Całkiem go jej pozbawił, uprzedzając każdy jego ruch, tak jakby czytał mu w myślach. Nie dał nawet najmniejszej szansy na to, by ją mógł wy­korzystać przeciwko niemu. Jego głos był wszędzie, gdziekolwiek tylko się obrócił…


„Nie rób tego Jim… To nierozsądne… Spuszczę ci takie lanie, że na długo mnie popamiętasz”.


Przetrzymał go u siebie przez kilka kolejnych dni. Torturował i męczył na wszystkie możliwe sposoby. Nie pozwolił mu ze sobą skończyć, chociaż bardzo tego chciał. Trzęsąc się w ciemnym ką­cie głuchej groty, z bezsilności łykał łzy. Kiedy myślał, że Arsen już z nim skończył, ten znów przy­puścił na niego szaleńczy atak. Po kolejnej serii tortur ponownie sprawił, że wrócił do żywych i za­bawa zaczęła się od początku.

Po kolejnym, wyczerpującym dla obu stron maratonie wymyślnych tortur oprawca wreszcie za­snął. Jim próbował bezszelestnie wydostać się z groty, na czworakach, a potem pełzając po ziemi jak jasz­czurka, ale Arsen miał tylko przy­mknięte powieki. Otworzył je, kiedy najmniej się tego spo­dziewał i przytrzymał go siłą na miejscu. Tak jak za każ­dym razem, gdy tylko chciał się od niego uwol­nić i czmychnąć jak najdalej stąd.


— A ty dokąd?!

— Pozwól mi odejść…

Błagalne spojrzenie zawisło na ciemnych jak otchłań nocy oczach opraw­cy. Arsen miał ciemną jak heban skórę, pokrytą dziwnymi tatuażami, które świeciły w ciemności, szeroką szczękę i łysy jak kolano łeb.

— Dobra. Idź już. Nie potrzebuję cię… ale i tak tu wrócisz. Twój tłusty tyłek należy do mnie! Ja­sne?! Czy to dla ciebie jasne?!

Upewniwszy się, że zrozumiał, w końcu go puścił, odprowadzając twardym jak granito­wa skała spojrzeniem.

Jim miał wszystkiego dosyć. Jednak musiał się jakoś pozbierać. Narzucił na siebie ubranie, a ra­czej to, co z niego zostało. Pognębiony i obolały długo błądził po okolicy, zanim do­wlókł się do naj­bliższej knajpy. Tam topiąc smutki w alkoholu, chciał jak najszybciej zapomnieć o tym, co mu się przytrafiło. Pił jedną szklankę za drugą, aż do utraty przytomności. Schlał się na umór. Tylko to mu pozostało…

Rozdział 15

Sydney (Nocny lokal na Kings Cross)


Vincent pędził przed siebie ile tchu w piersiach, wpadając na piętro budynku, w którym mieściła się dyskoteka. Biegnąc po schodach, wpadł wprost w objęcia śniadoskórego typa, o twa­rzy pokrytej licznymi bliznami.

— Przepraszam…

— Nie ma za co. — Nieznajomy uważnie prześledził go wzrokiem. — Mogłeś mocniej. Nie jestem ze szkła. Dokąd ci tak śpieszno skarbie? Zabawa jest na dole.

— Nie twoja sprawa — uciął.

Zaskoczyła go ta poufałość. Nie znał gościa. Przez cały czas stał mu na dro­dze, jakby celowo nie chciał go przepuścić. Nie zamierzał się z nim szarpać.

— Śpieszę się…

— No popatrz, bo ja też. Wybacz, nie przedstawiłem się. Jestem Oberon.

Wyciągnął do niego rękę.

— Vincent — zawahał się, odwzajemniając mu szybki uścisk. — Słuchaj na górze mieszka mój przyjaciel. Nie będzie zachwycony, jak cię ze mną zobaczy. Łatwo wpada w gniew, a wtedy potrafi być nieobliczalny.

— Poważnie? To chyba mówimy o kimś zupełnie innym. Neil jest łagodny jak baranek.

— Znacie się??

— Oczywiście — odparł z szerokim uśmiechem. — Ja też jestem wampirem.

Vincent zamarł, zawieszając na nim uważne spojrzenie.

— Ty zdaje się jeszcze nie… — mówił dalej, nie spuszczając z niego oka. — Wszystko jest do nadro­bienia. W takim razie poznajmy się lepiej.

— Może innym razem.

— Dlaczego? Skoro twój przyjaciel jest zajęty, ma gościa…

— To ktoś u niego jest??

— Tak. Właśnie stamtąd wracam — skłamał.

Nawet z nim nie rozmawiał. Neila już dawno tam nie było. Prosto z imprezy na dole za­brał go ze sobą Sith. Zdążył się już zorientować w sytuacji.

— To nie jest odpowiedni moment na czułe te’te a” te’te. Wierz mi.

— Muszę z nim koniecznie porozmawiać — zmarkotniał.

— Porozmawiaj ze mną. Służę pomocą. Jesteśmy przecież jak jedna wielka rodzina, do której i ty niebawem dołączysz. Mam rację?

— Wolałbym jednak porozmawiać z nim.

— Jak sobie chcesz. — Zamlaskał, kręcąc głową — Ale nie teraz. Nie radzę. To bardzo zły moment.

— W takim razie poczekam.

Vincent wycofał się, opierając o poręcz.

— To może trochę potrwać.

— Nie szkodzi.


Usiadł na schodach, przeczesując ręką jasne, trochę już przydługie włosy. Zamilkli na dłuższą chwilę. Mężczyzna kątem oka dostrzegł, jak mu się przygląda. Oberon studiował jego ostro zaryso­wany profil twa­rzy, zadarty lekko nos. Zaglądał śmia­ło w ciemnozielone tęczówki oczu, gdy ukrad­kiem na niego zerk­nął, lecz kandydat nie dał się wciągnąć w jego grę.

— Może przez ten czas wypijesz ze mną drinka? — zaproponował nagle Oberon, przechwytując jego pytające spojrzenie.

— Miły jesteś, ale nie jestem w nastroju.

— Przestań. Nie będziesz chyba tak tu siedział?

— Dlaczego nie?

— No wiesz… — Zastanawiał się, w jaki sposób skłonić go, by z nim poszedł. — Może wcale nie war­to. Jego gość to ktoś z wyższej półki. Chyba wiesz, co mam na myśli?

— Potrafię być cierpliwy.

— Nie wątpię. Widać, że ci na nim zależy. Tylko że to zainteresowanie może być jednostronne.

— Nie rozumiem…

— Może nie powinienem ci tego mówić… ale on cię nie przemieni. Zwodzi cię tylko…

— Co ty możesz o tym wiedzieć?! I skąd masz takie informacje?! Bo chyba nie od niego?!

Oburzył się wyraźnie, zrywając na równe nogi. Ścięli się wzrokiem.

— Pewnie, że nie.

— Niech mi to sam powie!

— Myślisz, że jest na tyle głupi, by to zrobić? — Zmroził go wzrokiem. — W takim razie kiepskie masz o nim zdanie… A o ironio chcesz zostać jego uczniem. Nie szanujesz go. Niebywałe i dość po­krętne jak na człowieka.

Oberon starał się powściągnąć gniew. Zamącił mu w głowie, odwracając kota ogonem.

— Dlaczego miałby mnie oszukać?!

— A dlaczego nie? Takich jak ty ma wielu. Nie tylko ty chcesz zostać wampirem.

— Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz… — wyraźnie zmarkotniał.

— A niby po co miałbym kłamać?

Vincent westchnął.

Krwiopijcy udało się zasiać w nim wątpliwości. Chłopak wyraźnie przypadł mu do gustu. Cieka­wił go. Nie chciał go do siebie zrazić. Nie było potrzeby, by być niemiłym, skoro tak dobrze mu szło. Poza tym miał zadanie do wykonania. Bardzo ważne zada­nie. Jonathan mu nie ucieknie. Jesz­cze zdąży go wypróbować nie raz. Bez wzglę­du na okoliczno­ści. I nikt mu w tym nie przeszkodzi.

— Ktoś z góry tak zdecydował — wyjaśnił pokrótce. — Neil nie zrobi tego dla ciebie, nawet gdyby bardzo chciał. Ma te­raz poważniejsze zmartwienie.

— Jakie zmartwienie??

— Chodź… Postawię ci drinka, to porozmawiamy.

Nie zamierzał go wtajemniczać w ich klanowe sprawy, ale podziałało.


Po krótkim wahaniu Vincent przystał na to. Musiał się jednak rozmówić się z Neilem, wyjaśnić palącą kwestię, niespodziewany problem, który teraz spędzał mu sen z powiek. Zdemaskował się przecież przed Ojcem Aurelianem. I nie wiedział, co ma dalej z tym zrobić.

Zeszli na dół do klubu, wstępując jakby do całkiem innego świata. Tam w natłoku, atakujących go zewsząd bodźców prawie o nim zapomniał. Grała bardzo rytmiczna muzyka, która z miejsca po­rwała ich ze sobą. Przez chwilę kiwali się obaj na parkiecie.

— Świetnie tańczysz — powiedział naraz krwiopijca.

— Ty też potrafisz się dobrze ruszać — odparował.

Po chwili siedzieli naprzeciw siebie, przy przytłumionych światłach i miłej, luźnej atmosferze, przy lekkich chilloutowych, modulowanych basach, w drugim pokoju z wielkimi kanapami, mie­rząc się w milczeniu coraz bardziej niepokojącym wzrokiem.

— Miałeś mi opowiedzieć o Neilu — zreflektował się nagle mężczyzna.

— A źle ci tu ze mną?

— Skąd. Świetnie się bawię.

Oberon nachylił się w jego stronę, jakby chciał mu coś powiedzieć na ucho i całkiem niespodzie­wanie ukąsił go prosto w usta. Bez natarczywości, uronił przy tym kilka kropel jego krwi. Na­wet nie zdążył zaprotestować.

— Dlaczego to zrobiłeś??

— Tak sobie…

— To dość nieoczekiwane.

Smakuje tak, jak wygląda. Kto by przypuszczał? Ustawione spo­tkanie, a taka niespodzianka…


Na twarzy Oberona błąkał się uśmiech. Coraz bardziej ulegał jego urokowi. Vincent miał to coś w sobie. I on o tym wiedział. Od samego początku wyczuł w nim upodobanie do tych rzeczy.

— A co nie podobało ci się? Neil kąsa lepiej? Niech zgadnę… Na pewno znacznie głębiej…

Nie odpowiedział, odwracając wzrok. Paliły go policzki. Oberon działał na niego to pewne.

— Popraw mnie, jeśli się mylę… ale chyba obaj czujemy tak samo.

— Długo znasz Neila? — próbował zmienić temat, opanowując drżenie.

Oj Neilowi by się to nie spodobało. Będzie na mnie zły, jak wróci. Co ja najlepszego robię? Co ja wyprawiam??…

— Wystarczająco długo. A ty?

Słyszał jego myśli, ale nie chciał się z tym zdradzić. Wiedział, że Neil już do niego nie wróci.

— Od kilku miesięcy, ale mamy to już za sobą.

Nie wiedział, dlaczego to mówi. Może nie powinien mówić z nim tak otwarcie o sprawach, które dotyczyły tylko jego i Neila. Chyba zanadto się wyzwolił… By dodać sobie większej pewności sie­bie, wziął większy łyk al­koholu. Oberon tylko moczył usta w trunku, udając, że pije.

— Podobno jesteś franciszkaninem… Czy u was w zakonie wszyscy są tacy jak ty?

— Co masz na myśli?

Uśmiechnął się wymownie, widząc zmieszanie na ładnej, owalnej twarzy.

Rozbrajająco oczywisty. Rumieni się jak Beniaminek… Niesamowite. I jak go nie schrupać?…

— Chcesz, żebym cię zadowolił?

Szeroko rozwarte źrenice zdradzały zainteresowanie, ale i wielki niepokój.

— Chcesz?

— Muszę porozmawiać z Neilem… — Przełknął nerwowo ślinę. — To bardzo ważne.

— Nie musisz go prosić o pozwolenie. On nie ma nic do tego.

Przysunął się jeszcze bliżej, obejmując go ramieniem. Vincent poczuł przejmujące dreszcze, aż się cały spocił.

— Pachniesz pożądaniem skarbie.

Polizał jego płatek ucha, czując jak jego krew coraz szybciej krąży w żyłach. A serce rozpoczęło szalony galop.

— Nie o to chodzi… Ja… bo chodzi o to, że…

Nie zdążył dokończyć, czując, jak wpija mu się w usta zachłannym pocałunkiem.


Wampir wsunął mu ręce pod koszulkę, zjeżdżając coraz niżej. Coraz mocniej go kąsał, aż do krwi. Poddał się temu bez najmniejsze­go sprzeciwu, przy­mykając oczy… Znał dobrze ten euforycz­ny stan. Był w nim znowu. Niczego więcej nie pragnął. Omdlewał, cicho wzdy­chając, gdy nagle po­ciągnął go za sobą. Po czym wyszli, oddalając się szybko w nieznanym kie­runku.

Rozdział 16

Dzielnica The Rocks (Przed wejściem do gmachu więzienia stanowego)


„Brian sprawa się trochę skomplikowała. Nie chcą nam wydać Donovana. Chodzi o jakąś po­prawkę w systemie No wiesz te nowe przepisy. Will też rozkłada ręce” — mówił inspektor miasta Albury. „Nie mam uprawnień, by go za­trzymać, a co dopiero sprowadzić z powrotem do Melbourne”.

„Ja też nie mogę przyjechać. Siedzę u Richa i mam pełne ręce roboty, ale przyślę ci Howarda. On jest specjalistą od negocjacji. Sprowadź go tu jak najszybciej. Mam tylko nadzieję, że to na­prawdę on”.

„Przecież przesłałem ci faksem zdjęcie. Masz mnie za ostatnią fujarę?” — irytował się McCarthy.

„Skądże. Rób swoje”.

„Daj mi tu szybko tego eksperta i sprawa będzie prosta. Lex pójdzie siedzieć jak nic. Wiesz, jak mi na tym zależy. To kwestia honoru. Zresztą ty też masz z nim pewne sprawy do uregu­lowania”.

„Tak. Mam do niego kilka pytań”…


McCarthy chodził nerwowo z kąta w kąt, czekając na przybycie negocjatora. Jedyne co udało mu się uzyskać to pozwolenie na transport rzekomo groźnego przestępcy do centralnego biura śledcze­go, skąd nie miałby już najmniejszych szans na ucieczkę. By osiągnąć swój cel, musiał przed­stawić Donovana w jak najciemniejszych barwach. Naprawdę się postarał. Will to kupił i wydał mu odpo­wiednie pozwolenie. Pozostało mu tylko czekać na dalszy rozwój wypadków i na inspektora Briana Dawso­na.


Furgonetka sunęła w stronę Sydney Harbour Bridge w tempie ślimaka. McCarthy był coraz bar­dziej znie­cierpliwiony i zły. Perlisty pot zrosił mu skronie i nie mógł już dłużej tego znieść. Upał dawał się wszystkim porządnie we znaki, a w aucie nie było nawet klimatyzacji.

A niech to wszyscy diabli!…

— Nie można tak trochę szybciej! Ruszaj się!

Uderzył ręką w kratę oddzielającą go od kierowcy.

— Przecież ich nie przeskoczę. Są godziny szczytu.

— A od czego masz koguta?!

— To nic nie da. Zrobił się korek. Co się pan tak piekli inspektorze?


Lex siedział w bezruchu, ze wzrokiem wbitym w zakratowane okna i czuł się co najmniej dziw­nie. Na rękach miał kajdanki jak jakiś złoczyńca, a przecież tylko się bronił. Nic więcej. Ni­jak nie mógł pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.

Dlaczego ten inspektor tak się na niego uwziął, tak jak­by miał z nim jakieś osobiste porachunki? Z pewnością musiał paść ofiarą jakiejś fatalnej po­myłki. Bo jak inaczej to wszystko logicznie wyja­śnić? Jak??…

Zawiesił smętne spojrzenie na twarzy poli­cjanta. Ten był coraz bardziej zdenerwowany. Wlewa­jące się przez kraty słońce jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Zrobił się cały purpurowy, oblewając potem. Jego twarz wydawała się rozpły­wać, a oczy zrobiły się żółto-fioletowe.

— Co się panu stało??

— Stul pysk Lex! I nie udawaj idioty.

— Nie rozumiem…

Patrzył, jak odwraca się plecami do okna, a jego oczy zabłysły złowrogo. Ich odcień stał się jesz­cze bardziej żółty. Przypominały bardziej oczy zwierzęcia niż człowieka.

Wjechali do ciemnego tunelu. Wtedy znienacka się na niego rzucił, wydając z siebie przeraźliwy, gardłowy pomruk. Donovan przytomnie go odepchnął, odskakując na bok. McCarthy zaryglował szybko okienko kierowcy, ponawiając atak. Był jak rozjuszony, dziki zwierz. Szarpali się ze sobą przez dłuższą chwilę.

Lex nagle schwycił za metalowy pręt ławki, na której siedział. Już wcześniej zorientował się, że jest poluzowany. Zapewne jakiś z eskortowanych przed nim przestępców mocno się nad tym napra­cował, a nie zdążył tego wy­korzystać. Kajdanki utrudniały mu walkę, ale poradził sobie, wykorzy­stując je do obrony w zadzi­wiająco skuteczny sposób, jakby z góry wiedział, co ma zrobić. Jakby miał w tym wprawę. Działał odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, jak ma wymierzać ciosy, jakby coś lub ktoś nim kiero­wało. Nie było czasu. Chodziło o jego życie.

Zamachnął się i z całej siły wbił metalowy pręt w klatkę napastnika, przebijając go na wylot. Ten głośno ryknął, osuwając się z łoskotem na ziemię. Dosko­czył do niego, wyciągnął mu z boku nóż. Po czym poderżnął gardło, aż po samą potylicę. Tylko wą­ski pas skóry trzymał głowę. Za­machnął się jeszcze raz, ale ta odpadła sama zataczając się pod ław­kę. Po zaledwie kilkunastu se­kundach ciało McCar­thy’ego rozsypało się w proch.

Widząc to, oniemiał. Nóż wypadł mu z dłoni. Cały drżał z przejęcia…

Kie­rowca, słysząc w tyle pojazdu podejrzane odgłosy, zatrzymał się, gdy tylko wyjechał z tunelu.

— Gdzie inspektor?

Patrzył na osowiałego Lexa, siedzącego na ławce. Ten nie reagował. Na środku leżał metalo­wy pręt i kupka popiołu. Mężczyzna zdążył ukryć nóż, wsuwając go między inne metalowe pręty.

— Gdzie McCarthy? Kiedy wysiadł??

Zatrzymany jakby oprzytomniał, wzruszając ramionami. Kierowca zdał sobie sprawę, że ni­czego teraz od niego nie wyciągnie. Zatrzasnął drzwi i wracając szybko za kierownicę, ruszył dalej.


Nikt nie wiedział, co stało się z inspektorem McCarthym, a Donovan milczał jak grób. Po godzi­nie zjawiła się Rowena, ale niczego nie wskórała. Musiał zostać w areszcie co najmniej do przyby­cia inspektora Dawsona, ale ten jakoś nie śpieszył się z wizytą. Wynajęła więc adwokata Adriana Farrella. A właściwie to sam się zjawił, jakimś dziwnym trafem. Nie wnikała skąd i jak. Ważne, że był. Miała dobre prze­czucia co do niego. I nie myliła się. Jeszcze tego samego dnia wypuszczono Lexa z aresztu za odpo­wiednią kaucją, którą pracownik z urzędu natychmiast wpłacił.


Kapitan Howard musiał wrócić do Melbourne sam…

„Inspektorze Dawson nie mogłem niestety zatrzymać tego Donovana — relacjonował, trzymając w ręku iPhona. Jego adwo­kat niejaki Ad­rian Farrow poświadczył za niego i wpłacił kaucję. Całe ty­siąc dolców. Nie wiem, o co tu chodzi, ale fa­cet najwyraźniej ma szerokie plecy. Trzeba będzie mu się lepiej przyjrzeć… Zrobi­łem, co tylko mo­głem, ale dalej moje kompetencje już nie sięgają. Tutej­si nie są jakoś chętni do współpracy”.

„A gdzie McCarthy? Daj mi go tu. Chcę z nim porozmawiać”.

„Przykro mi, ale to nie jest możliwe. Nie ma go tu”.

„Jak to nie ma? A gdzie jest??”.

„No właśnie… Tego nie wiadomo. Jego telefon milczy”.

„Żarty sobie ze mnie stroisz Howard?!”.

„Mówię całkiem poważnie. Inspektor McCarthy zniknął. Jakby się zapadł pod ziemię. Ostatni raz widział go kierowca, kiedy konwojował tego Donovana do śledczego. Mówi, że wysiadł”.

„Jak to wysiadł?? Nie, tego już za wiele”…

„Zwyczajnie. Otworzył drzwi i wyskoczył. Zatrzymany też tak twierdzi. To wszystko jest bardzo po­dejrzane, a już co najmniej dziwne”…


Musiał przejść jakieś załamanie nerwowe… — pomyślał Brian. I nacisnął na czerwoną słu­chawkę. Po czym schował telefon do kieszeni.


Rowena patrzyła na Lexa z rozrzewnieniem w oczach. Nie potrafiła zapanować nad emocjami, uwieszając mu się na szyi, gdy tylko pozwolili jej do niego podejść. Hana też była pełna radości. Obok niej skakał Eddy, merdając wesoło ogonkiem.

— Tak się o ciebie bałam. Podobno strzelałeś w jakimś lokalu… Co w ciebie wstąpiło?? Narozra­białeś kowboju…

— Całkiem niepotrzebnie…

— Co ty mówisz pysiaczku?

— Bo to była pomyłka. — Ściągnął brwi, przybierając pewną siebie minę. — Zostałem napadnięty przez jakiegoś naćpanego gościa, bo nie był do końca normalny…

— A znasz kogoś, kto jest?

— Nie w tym sensie. Miał zęby, oczy jak… dziki zwierz. Broniłem się, a potem ten wściekły in­spektor… Jak ci coś powiem, to mi nie uwierzysz…

— Już dobrze. Opowiesz mi wszystko po drodze… — Odwróciła naraz głowę. — Tylko najpierw muszę komuś podziękować… Gdzie on się podział? — Rozglądała się na boki.

— Kto taki??

— Adwokat Farrow, który wspaniałomyślnie wpłacił za ciebie kaucję. Inaczej by cię nie wypuści­li. Nie można tak bezkarnie wymachiwać bronią w miejscu publicznym.

— Jakbym już to kiedyś słyszał — mruknął.

— A więc to twój nie pierwszy raz? Z kim ja się związałam?… Cóż, podziękuję mu następnym ra­zem, bo na pewno nas tu jeszcze wezwą. Mamy wobec niego dług. Nie wiem skąd, na to wszystko weźmiemy.

Kręcąc niedowierzająco głową, pociągnęła go za sobą i wyszli.

Z oddali obserwował ich Adrian. Jeden z wysokoenergetycznych. Buddi widząc, że są bezpiecz­ni, odszedł niepostrze­żenie w swoją stronę.


— To nieprawdopodobna historia — odparła Rowena, gdy tylko skończył opowiadać. — Niebywałe!

— Prawda? A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie mam zielonego pojęcia, jak to zrobi­łem i skąd wiedziałem jak mam walczyć. Ten facet zmienił się w kupkę prochu. Wampiry istnie­ją!

— A gdzie tam! Ta historia nadaje się do Archiwum X. Ostatnio w mieście dzieją się same dziwne rzeczy, choć­by ten wypadek na Blue Mountains… Pamiętasz, jak ci mówiłam, że miałam taki głupi sen… o tym, jak zerwała się kolejka… I co było potem?

— Pamiętam, że bardzo się wtedy tym przejęłaś. — Przyglądał się jej uważnie. — Też miewam takie bez­sensowne, pokręcone sny. I to od czasu jak poszliśmy na spotkanie do tego dziwacznego klubu zja­wisk paranormalnych. Że też dałem ci się namówić na to wariactwo — fuknął. — Tylko wyciągają od ludzi pieniądze. Złodzieje i szar­latani…

— To był błąd, przyznaję. Zrobili nam tylko wodę z mózgu. Nic więcej. Jednak to o czym mówię, zda­rzyło się naprawdę. Ludzie tam znikają. Nie tylko na UKTV aż huczy od kolejnych doniesień.

— Nie wiem już co mam o tym wszystkim myśleć. Atakują mnie wampiry, chyba zwariowałem…

— Coś do ciebie mają. Widać zaszedłeś im porządnie za skórę.

Uśmiechnęła się znacząco.

Hana biegała beztrosko wokół nich, ganiając za psiakiem.

— Kupiłaś jej psa? — domyślił się. — Już dawno powinniśmy to byli zrobić. Jest taka niespokojna, opieka nad psem nauczy ją trochę odpowiedzialności.

— Może wreszcie przestanie biegać do tego chłopaka. Chodzić nie wiadomo gdzie — dodała.

— Hana ma swój świat. Jest taką mądrą dziewczynką… Dużo rozumie.

— Gloryfikujesz ją jak każdy ojciec… Jest nieusłuchana i krnąbrna. Czasem nie mam na nią siły.

— I buja w chmurach tak jak jej mamusia.

— Ja i bujanie w chmurach — oburzyła się. — Chyba uderzyłeś się za mocno w głowę, kochanie…

— Jest taka sama jak ty.

Rozdział 17

Melbourne (Centrum)


Wśród tłumu śpieszących gdzieś ludzi, z nadzwyczajną prędkością poruszają się jakieś postacie.

Tak jakby wszystko wokół nich zwalniało, wyhamowywało, sunąc w żółwim tempie. Subiektywne poczucie obserwatora, a może inna linia czasoprzestrzeni? Wielowymiarowość równoległych świa­tów. Kosmos w pigułce. Pyłek życia w oceanie życia.

Rem dopiero po chwili zorientował się, że jest śledzony. Ktoś nastawał na jego spokój. Tylko kto? Ucieczka nie była dobrym pomysłem. Jak uciekasz, to będą cię gonić. Zawsze. Trzeba stawić czoło strachowi, by nie zostać przez niego pochłoniętym. W przeciwnym razie już zawsze będziesz uciekać. Zawsze będziesz ofiarą. Przystanął przy jednej z wystaw, widząc za sobą intruzów.

— O co chodzi?

— Pójdziesz z nami — rzuciła stanowczo jedna z ciemnych postaci, wbijając w łowcę ostre, napięte spojrzenie, szmaragdowo żółtych oczu.

Nigdy przedtem takich nie widział.

Reszta obstąpiła go pra­wie natychmiast, nie dając mu najmniejszej szansy na odwrót. Zlewali się z ciemnością nocy.

— Kim jesteście?

— Czas byś się dowiedział. Dalej!

Obcy popchnął go.

— Łapy przy sobie! — wyrzucił gwałtownie.

Wtem ujrzał w ręku napastnika sztylet z obsydianu. Pozostali patrzyli na niego jak wilki na swoją ofiarę. Zrozumiał, że jeśli z nimi nie pójdzie, z pew­nością użyje tej bro­ni, dotkliwie go raniąc.

— Kim jesteście? — powtórzył drętwo, pozwalając im się prowadzić.

— Nie próbuj uciekać. Mój sztylet jest zatruty… — zagroził obcy.

Reszta postaci milczała jak zaklęta, jakby tylko on miał prawo mówić.

— Zadam ci nim niegojące się rany. I zginiesz — dokończył.

— Dokąd mnie zabieracie?

W tej samej chwili poczuł jak inny z obcych, zarzuca mu na głowę kaptur. Skrępowali go, wrzu­cając do samochodu. Bronił się, ale do czasu, zamierając nagle w bezruchu, gdy ostrze sztyletu do­tknęło jego boku. Ktoś z przeciwnej strony czymś go ukuł, wbijając mu w nogę igłę. Trucizna była na tyle mocna, że prawie natychmiast osunął się z jękiem na oparcie fotela. Nim stracił przytom­ność przytępionymi na sku­tek mikstury zmysłami, zarejestrował jeszcze szum oceanu.

Furgonetka kierowała się w stronę Apollo Bay.


— Nithael? Co cię do mnie sprowadza? — zdziwił się Kruczowłosy.

— Gdzie on jest?!

— Kto??

— Rem. Co z nim zrobiłeś?!

— Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale tu go nie ma.

— Ktoś jednak u ciebie jest…

Kątem oka zauważył, jakąś postać przemykającą wzdłuż ściany.

— Przyjaciółka, która nie lubi rozgłosu. Jest trochę nieśmiała.

— Nie wyczuwam go…

Odwrócił wzrok od sypialni, skąd dochodziły niepokojące odgłosy. Zorientował się, że jest tam więcej jego znajomych. Nic jednak nie powiedział. Tamci widać musieli się bar­dzo zdenerwować, tak nieoczekiwaną wizytą, bo zrobił się tam już niezły raban.

— Nie mam zamiaru przeszkadzać, ale od wczoraj nie mam z nim żadnego kontaktu. Jakby nagle za­padł się pod ziemię. Martwię się o niego.

— Może nauczył się wreszcie przed tobą maskować. Najwyższy czas.

— Co to ma znaczyć? Znów próbujesz go buntować przeciwko mnie — burknął.

— Skądże znowu. Ukrywa przed tobą swoje myśli, widać, ze się rozwija.

— Tak to widzisz?

— Trzymanie łowcy na krótkiej smyczy nie prowadzi do niczego dobrego. Wiesz o tym.

— No tak, ty mnie od razu puściłeś wolno. Tak, że zostałem zupełnie sam.

— Nie tragizuj.

— Nawet transformacja niewiele cię zmieniła. Stałeś się jeszcze bardziej przebiegły. Wiem co nie­co o twoich ostatnich dokonaniach. Wciąganie w to Rema to poważny błąd.

— Tobie za to bardzo by pomogła. Może wreszcie byś coś zrozumiał — powiedział twardo.

— Rozumiem, aż za wiele. Od samego początku próbujesz nas ze sobą poróżnić. Odciągasz go ode mnie i mieszasz mu w głowie.

— Nie bądź śmieszny. Zawsze to samo Jasnowłosy… Problem polega na tym, że ty nawet nie pró­bujesz mnie zrozumieć. Możemy się tak spierać przez całe wieki. Dajmy już temu spokój.

— Fakt. Nie po to tu przyszedłem, by się z tobą kłócić — prychnął.

— I nie powinieneś. Jako kapłan mogę cię potraktować więcej niż pretensjonalnie i będziesz miał się z pysz­na. A to ci chyba niepotrzebne.

— Pomożesz mi go odna­leźć? Właściwie to… Nie ma go od czterech dni — spuścił z tonu diakon.

— Może ci uciekł.

Nie odpowiedział, zwieszając głowę.

— A sprawdzałeś u Neila?

— Byłem tam — zaczął, zawieszając się na moment — i spotkałem Sitha. Wyraźnie nie chcieli, bym im przeszka­dzał.

— Co takiego?? A co on tam robił?!

Kruczowłosy nie mógł uwierzyć własnym uszom.

— Myślałem, że o tym wiesz? — zauważył wyraźny cień na jego twarzy. — Kapłan powiedział mi tylko, że ma zadanie do wykonania.

— Tobie powiedział?? Po co miałby się przed tobą tłumaczyć?

Jasnowłosy wzruszył ramionami:

— Nie wiem. Widać miał powód. Sam Cambiel mu je zlecił, podobno to bardzo waż­ne.

— Skoro tak to z pewnością tak jest. Przewodnik wie, co robi.

Ariel z wyraźnym trudem przełknął tę wiado­mość jak gorzką, szczurzą krew.

— Każdy z nas ma coś do zrobie­nia. Rezydenci ciągle jątrzą, psując nam szyki — powiedział naraz Nithael, próbując ratować sytuację.

Zaległo dłuższe milczenie. Raban w sąsiednim pokoju stał się już trudny do zniesienia.

— Przyszedłeś w najmniej odpowiednim momencie…

— Wiesz, że nie przyszedłbym, gdybym nie musiał.

— Milcz! Spotkamy się za godzinę w lunaparku, w St. Kilda — zdecydował. — Tam go poszukamy.

— Dziękuję, Kapłanie.

Pochylił się na znak szacunku.

Kruczowłosy uznał rozmowę za zakończoną. Odwrócił się i bez słowa odszedł w stronę hałasują­cych znajomych. Zrobiło się bardzo cicho, jak makiem zasiał.

Rozdział 18

Canberra (Przedmieścia)


Elektroniczna, klubowa muzyka i stereoskopowe światła jednych otumaniały, a innym doskonale wyostrzały zmysły. Goście lokalu często korzystali z wszelkiego rodzaju udogodnień. Powszechny tu był alkohol, który potrafił się lać strumieniami oraz narkotyki. Oficjalnie zakazano ich zażywać, ale dilerzy dość sprytnie wtapiali się w tłum, handlując w najlepsze, czym popadło.

Jonathan nie potrzebował żadnych wspomagaczy. Chłonął atmosferę powszechnego hedonizmu całym sobą. Był tu dość częstym, mile widzianym gościem. Przychodził się odprężyć i dobrze zaba­wić. Uprawiał też seks. Po ostatnim wyczerpującym zadaniu, które mu zlecił mistrz, potrzebował chwi­li wytchnie­nia. W jednym z chilloutowych pokoi odpoczywał w ramionach czarujących cordii.

— Zabieram cię ze sobą Oleander — zdecydował nagle, chwytając za szczupłą jak witka rękę prze­mykającą ukradkiem ulu­bienicę.

— Tylko mnie? A Simona i Yaris? Nie pójdę bez nich.

— No dobrze… — z lekkim wahaniem w głosie, przystał na to. — Też mogą pójść z nami.


Przenieśli się do domu, w którym zamieszkiwał z Dario. Wiedział, że tej nocy go nie będzie. Miał więc duże pole do popisu i mnóstwo czasu na to, by spokojnie świętować bez naj­mniejszego ryzyka na wpadkę. Znał dobrze jego zdanie na temat cór nocy. Śniadolicy nie ko­rzystał z ich usług. Łowca nie wnikał w to, gdzie się samotnie włóczy nocami. Nawet go o to nie pytał. Zbyt wiele było między nimi niedomówień.

Mistrz cenił sobie za to towarzystwo ko­smicznych, cichych straż­niczek i sprawdzonych w tym rze­miośle nudnych efebów. I choć Jonathan kilka razy się na nich natknął, to siłą rzeczy wolał mu się nie narażać. Nie interesowało go nawet, co robią.

Cała trójka bawiła się w najlepsze w wielkim łożu z baldachimem, pamiętającym jeszcze czasy kolonialne. Głośne śmiechy i piski niosły się po całym domu. Kochankowie używali sobie do woli, kąsając się wza­jemnie i wysysając krew. Ję­kom i krzykom nie było końca. Kiedy już się sobą nasy­cili, Jonathan padł zziajany i z miejsca zasnął.

Cordie jeszcze chwilę baraszkowały między sobą, po czym legły u jego boku, odpoczywając. Po jakimś czasie wznowiły mi­łosną grę, lecz łowca już w niej nie uczestniczył. Znienacka w drzwiach sypialni pojawił się Dario. Spłoszone cordie wtuliły się w siebie w oczeki­waniu na ostrą reprymen­dę. Ten dał im wyraźny znak, by jak najszybciej się stąd wyniosły.

Od razu odstąpiły od drzemiące­go Jona­thana, schodząc jego Pierwszemu z drogi. I niepostrzeżenie pierzchły, jedna za drugą w ciem­ną i głuchą noc. Śniadolicy podszedł do odpoczywającego łowcy, przygląda­jąc mu się przez dłuższą chwilę w głębokim skupieniu…


Kontemplował jego nagie, ładnie wyrzeźbione mięśnie ramion, wyraźną linię pleców, biegnącą ku kształtnym lędź­wiom i splecionym trzcinom łydek. Obnażo­ne, całkiem odsłonięte ciało to był raczej rzadki widok w tym domu. Pod­szedł bliżej do nic nieprze­czuwającego łowcy.

Jona­than wzdrygnął się, otwierając zaspane oczy i napotkał pytające spojrzenie swojego mistrza. Błyskawicznie poderwał się z miej­sca. Zawstydzony złapał za prześcieradło, okrywając się nim do połowy.

— Przepraszam, że spałem w twoim łożu. Nie powinienem.

Chciał jak najszybciej odejść, ale stanowcze spojrzenie Daria zatrzymało go na miejscu.

— Nie wygląda, jakbyś tego żałował. Skąd ten rumieniec na twarzy?

Nie spuszczał z niego oka.

— To już się więcej nie powtórzy…

Śniadolicy stał tak blisko, że czuł jego oddech na swojej twarzy. Zdrętwiał.

— Skoro już tu jesteś… — zaczął, badając go wzrokiem. — To zostań.

— To chyba nie jest dobry pomysł.

Zajrzał mu prosto w oczy, napotykając błyszczące spojrzenie.

— Przeciwnie.


Jonathan pływał w basenie. Kiedy tylko mógł, chętnie korzystał z tej przyjemności. Dał nura głę­biej, naraz dostrzegając w odbiciu lustra wody znajomą sylwetkę. Podpłynął do mistrza i wynurzył się tuż przed nim.

— Wychodź…

Rzucił mu ręcznik. Poważny wyraz twarzy Daria zdradzał jakieś kłopoty.

— Coś się stało?

— Kapłan Sagen przyniósł mi niepokojące wieści…

— Jakie?

— Klany z Azji próbują przejąć nasze wpływy. Coraz bardziej panoszą się na naszym terenie. Trzeba coś z tym zrobić.

— Dagon?

— Między innymi. Klan Odwróconej Gwiazdy też ostrzy sobie na nas zęby. Samael tylko czeka na nasze potknięcie. Octopulos z Deepshadow tez nie marnuje czasu. Nie wiadomo, który z nich jest gorszy. Ich szpiedzy są wszędzie.

— Myślisz, że dojdzie do wojny?

— Całkiem możliwe. Nieraz już tak było.

— Chodzą słuchy, że Orfiel wrócił — podzielił się z nim informacją Jonathan.

— On też?? Szkoda, że Elohim milczą. Sprzymierzeńcy… — prychnął. — Wolą się wszystkiemu przy­glądać, jak zwykle i patrzeć jak się wszyscy nawzajem wykańczamy…


Łowca też już zdążył się zorientować, że oświeceni wcale nie działają na ich korzyść. A jedynie wtrącają się w ich między klanowe spory. Zjawiają się wtedy, gdy są najmniej potrzebni. I choć nie miał jeszcze z nimi do czynienia, to wolał ich nie mieć nigdy na karku.

— Oleander ci to powiedziała? — Prześledził go uważnym wzrokiem Śniadolicy, wyraźnie marsz­cząc brwi. — Ta cordia miesza ci tylko w głowie. Nie powinieneś jej słuchać.

— A to nieprawda? Oleander nam sprzyja. Poza tym jest infinitią. Kształci się. Ty też z nimi obcu­jesz — wytknął mu nagle.

— Ale nie tak często, jak ty! Nie pozwalaj sobie! — oburzył się. — Takie chwile zapomnienia mogą cię wiele kosztować.

— Robię to, co każdy łowca. Każdemu z nas należy się jakaś chwila wytchnienia.

— Czyżbym ci jej nie dał?

Nie odpowiedział.

— Czego ty chcesz Jonathanie?

— Oleander jest inna — powiedział po chwili.

— Więc aż tak jej ufasz? — Wodził za nim wzrokiem. — Bardziej niż mi? Zarzuciła na ciebie sidła. Omotała. Nie powinieneś żadnej z nich.

— Nie o to chodzi…

Nie wiedział, jak ma mu to powiedzieć, by go to nie zabolało. Łączyła go z mistrzem wyjątkowa więź, której nie chciał niszczyć. To, co łączyło go z Oleander, było jednak tylko ich sprawą. Czuł coś do niej. Wyjątkowego. Nie uważał jej za cordię. Dla niego już była Cichą Strażniczką.

— Więc o co? Nie zabraniam ci uciech, ale nie zamieniaj tego miejsca w dom schadzek.

— Już więcej ich tu nie sprowadzę. Możesz być tego pewny.

Myślał, że po tym, co się stało Dario puści w niepamięć ten jego nierozważny wybryk. Następ­nym razem na pewno będzie dużo ostrożniejszy. Jednak się mylił.

— Powinieneś wiedzieć, że cordie i wampiry nie mieszają się ze sobą — zaczął po namyśle mistrz. — Bo kiedy spłodzą ze sobą potomstwo, czeka ich pewna śmierć.

— Jak to??

— Takie mutacje są dla nas bardzo groźne, bo mogą nas pozbawić mocy — tłumaczył mu. — Psują naszą starożytną krew. I sieją zamęt. Zombie też nie wzięli się z powietrza, na szczęście poradzili­śmy sobie z nimi.

— Myślałem, że to niedokończeni. Oberon…

— Niestety te pustaki też potrafią mutować. Ich gorsza odmiana wzięła swój początek od cordii. Każdy, kto złamie prawo i spłodzi nowy ich szczep, zostanie wykluczony. I spotka go surowa kara.

— Nie chcę płodzić. Chcę używać życia. Nadrobić stracony czas — wyrzucił.

— Tak też myślałem.

— Możemy już przestać o nich mówić i wrócić do ważniejszych spraw?

Dario przechwycił gniewne spojrzenie, zastanawiając się nad czymś.

— Dlaczego milczysz? — zdziwił się łowca.

— Powinieneś jeszcze o czymś wiedzieć. Myślę, że to cię nawet ucieszy… Oberon już nie będzie ci się więcej narzucał.

— To świetnie. Jeden kłopot mniej. Obiecałeś mi też większą moc — przypomniał sobie nagle.

— Nie ma nic od razu. Wszystko wymaga czasu. Popracujemy nad tym. Tylko wyrzuć ze swoich myśli i serca cordię, a posiądziesz to, czego pragniesz.

— Ja nie mam serca. Jestem wampirem! — wyrzucił.

— No popatrz! To jest nas dwóch — stwierdził chłodno Dario.

Zaległo dłuższe, niepokojące milczenie.

— I co teraz będzie?

— Z czym?

— Klan z Azji nam zagraża… Dagon, Samael… — zmienił temat Jonathan. — Co ci powiedział Ka­płan Sagen?

— Powstrzymamy ich. Trzymaj się mnie, to nie zginiesz.

— Taki mam zamiar.

— A konkretnie? — Zmarszczył brwi.

— Już ci mówię. Markiz twierdzi, że…

Rozdział 19

Perth (Swan Valley)


Pośród krzewów winogron przechadzał się Cambiel w towarzystwie wysokiego, niebieskookiego szatyna. Mistrz złożył mu raport ze swoich dokonań, ale też przyniósł nie najlepsze wiadomości.

— Wiem już o tym. Wszystkie papużki o tym skrzeczą. Jedni i drudzy też już u mnie byli. Tak po prawdzie to chciałem się z tobą zobaczyć Fabianie.

— Rzadko mamy się teraz okazję widywać Przewodniku — przyznał, uważnie na niego patrząc.

— Tak. Bywam ostatnio bardzo zajęty. Ty zresztą też masz co robić. Jesteś moją prawą ręką Fabia­nie. Jednak gdyby nie Kapłanka Lenora… ciężko by mi było utrzymać wszystko w należytym po­rządku — przyznał. — Łowcy i diakoni są najtrudniejsi do opanowania i stale trzeba ich upominać.

Przy nim mógł sobie pozwolić na podobne słowa. Zawsze cenił sobie przyjaźń i towarzystwo. Fabiana. Nazywano go też Królem Elfów. Był jednocześnie uzdrowicielem i wielkim magiem. Li­czono się z nim, mimo że nie transformował powyżej mistrza.

— Masz swoich zaufanych strażników, którzy zrobią dla ciebie wszystko. I mnie — dodał.

— Ale ty jesteś najlepszy.

— Każdego da się zastąpić — odparł skromnie.

— Nie każdego. — Odchrząknął Siwowłosy, przybierając poważny wyraz twarzy. — Jestem zanie­pokojony zniknięciem łowcy Nithaela. Tropią go prawie wszyscy mistrzowie. Nie chciałbym anga­żować kapłanów, bo mogą nam umknąć inne ważniejsze sprawy.

— To zrozumiałe.

— Obawiam się, że wpadł w ręce na­szych wrogów. I może być dla nas niebezpieczny.

— Z pewnością będzie mu można jakoś pomóc, niech tylko się pokaże.

— Wiem, że mogę na ciebie liczyć Fabianie. Nigdy mnie nie zawiodłeś, ale to jest zadanie dla jego mistrza. Samael może nam chcieć pokrzyżować plany, dokonać zamachu na nasze siedliska. Może nas ze sobą poróżnić. Trzeba zadbać o to, by żaden z jego szpiegów się do nas nie przedarł. Nie mogą poznać naszych zamierzeń, by nie zagrozić suwerenności klanu. Chodzi o nasze wpływy.

— Myślisz Cambielu, że zechcą przejąć naszych i objąć władzę? Elohim im na to nie pozwolą. Wiesz o tym.

— Odeon ma swoje powody, by nic nie robić. Pozwalają nam się wykrwawić. To stała metoda wy­sokoenergetycznych. Są cierpliwi do bólu, nie tak jak my. Radziłem się kapłanki naszej Lilith. Salo­mea uważa, że cały klan ulegnie transforma­cji. Zmieni się wszystko.

— To tylko przepowiednia, nie wyrocznia. Można temu zapobiec. Tylko od nas zależy, co będzie.


— Otóż to. Wszystko się może zdarzyć. Nie zapomniałeś, czego cię uczyłem. — Cambiel pokiwał głową, zawieszając na nim wzrok. — Czasem jednak to nieuchronna konieczność, której być może powinniśmy się poddać.

— Myślisz, że warto Arcykapłanie?

— Progres wpisany jest w ewolucję. A wysokoenergetyczni oświeceni i stojący na ich czele nie­omylny Chiron z nikim się nie patyczkują — stwier­dził Przewodnik. — I zawsze mogą skorzystać z regresu.

Aż niedobrze mu się zrobiło na samą myśl, że jeszcze do niedawna zależało mu na zdaniu tego Buddi Progresu, który sam się namaścił drugim po St. Eolu. Tym Wielkim Wszechobecnym Duchu.

— Możemy poświęcić coś, by otrzymać w zamian coś bardziej cennego? Kusząca perspektywa, ale wtedy staniemy się równi Elohim. A co z naszym dziedzictwem?

— No właśnie. Nie możemy tego zaprzepaścić.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 64.88