Równina — pokolenia
Moim wszystkim dzieciom.
Anna Zofia Malinowska
Rozdział I
Justyna czy Juna?
„W życiu nie chodzi o to, by przetrwać burzę, ale o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu.”
Vivian Greene
Justyna uchyliła ciężkie powieki, leżała we własnym mieszkaniu na dywanie w pokoju gościnnym, otaczały ją znajome sprzęty i zapachy. Dłuższą chwilę zajęło jej nim uwierzyła, iż to co widziała jest rzeczywiste. Usiadła, dotykając dłońmi powierzchni dywanika, jakby jej nieco szorstka faktura mogła stanowić dla niej wystarczający dowód, iż na powrót znalazła się u siebie. Wstała chwiejnie i podeszła do okna, za którym rozciągała się nocna panorama miasta, takiego, jakim je zapamiętała, hałaśliwego, zatłoczonego, kolorowego i jak najbardziej rzeczywistego. W szybie dostrzegła niewyraźne odbicie własnej postaci. Nadal miała na sobie tunikę ze srebrzystej tkaniny, którą nosiła w tamtym świecie. „Czyli właściwie gdzie?” — zastanowiła się. Niewiele pamiętała, to musiał być sen, którego szczegóły z każdą minutą ulatniały się z jej głowy, jak to ma miejsce w przypadku wszystkich sennych marzeń. Jeszcze raz popatrzyła na swoje odbicie, później ujęła w palce okrywający jej ciało materiał. Nie był srebrzysty, to była tylko jej popielata codzienna sukienka. Odetchnęła głęboko, więc to jedynie koszmar, musiała chyba zasnąć tu w pokoju gościnnym na podłodze, chociaż nie znajdowała przyczyny, jaka mogłaby ją do tego nakłonić. „Może zasłabłam?” — pomyślała.
Dokładnie przypominała sobie kolację, którą zjadła tego wieczora ze swoim przyjacielem i podwładnym, powrót do apartamentu i dziwne zachowanie Mateusza. Coś do niej krzyczał, lecz nie pamiętała, o co mu chodziło. Spojrzała na zegarek, było parę minut po trzeciej w nocy, co dowodziło, iż leżała bez świadomości ładnych kilka godzin.
Sen zatarł się w jej pamięci prawie zupełnie, jedynym, czego nie mogła zapomnieć były zielone, nieco skośne oczy, spoglądające na nią z twarzy, której szczegóły także się zatarły. To wspomnienie budziło w niej dziwne uczucia, tkliwe, ciepłe, tęskne. Wyszła z pomieszczenia, przechodząc przez szeroki hol wprost do kuchni. Otworzyła lodówkę i nalała sobie kieliszek białego wina. Umoczyła usta, po czym skrzywiwszy się, wylała wszystko do zlewu. Wino przestało jej smakować. Zamiast niego napiła się mleka.
Powędrowała w kierunku salonu, usiadła na jednym z foteli, zapalając boczną lampkę i uruchomiła swój laptop. Ku własnemu przerażeniu stwierdziła, że wtorek był wczoraj, a więc opuściła dzień pracy! Musiała leżeć na tym nieszczęsnym dywanie ponad dobę. W jej skrzynce mailowej piętrzyły się liczne wiadomości, na telefonie miała kilkadziesiąt nieodebranych połączeń, dzwonił również wielokrotnie jej zaniepokojony ojciec. Nic z tego nie rozumiała, lecz czym prędzej powiadomiła wszystkich, mimo nocnej pory, że nic się jej nie stało. Tłumaczyła się koszmarnym samopoczuciem, przepraszała i zapewniała, że wszystko wróciło do normy.
Chętnie zadzwoniłaby do Matiego, lecz na pewno o tej porze spał we własnym łóżku. Stanowczo za długo pozwoliła mu być częścią jej życia i zbyt się do niego przyzwyczaiła. Czas to zmienić, ceniła sobie własną niezależność bardziej od przyjaźni z podstarzałym urzędnikiem średniego szczebla.
Wstała i powędrowała do łazienki, chociaż nadal czuła się dziwnie. Miała zamiar wziąć ciepły prysznic, a potem spróbować złapać kilka godzin snu, tym razem we własnym łóżku w sypialni.
Dźwięk budzika przywrócił ją do rzeczywistości brutalnie i zdecydowanie zbyt szybko, lecz podniosła się, jak zwykle od razu. Zaparzyła kawę, po czym, stojąc na tarasie w szlafroku spoglądała na swoje miasto. Wciąż czuła się jakby nierzeczywista, miała wrażenie zmiany, która w jakiś sposób wiązała się z jej snem, jednak zupełnie go nie pamiętała. Jedyne co była w stanie sobie przypomnieć to te oczy… Potrząsnęła głową, rozsypując włosy na ramionach i zaczęła przygotowywać się do wyjścia z domu. Niezależnie od nastroju musiała pojawić się na czas w biurze, dziś dopinała ważny kontrakt i absolutnie nie wolno jej było znowu nawalić.
O tym, że spodziewa się dziecka dowiedziała się dopiero od lekarza. Umówiła wizytę w przychodni, bo nieustanne zmęczenie i mdłości, które odczuwała zaczynały ją niepokoić. Kazała sobie zrobić pełen pakiet badań, zaś kiedy lekarka oznajmiła jej, że wszystkie wyniki były w normie i była po prostu w ciąży roześmiała się tylko:
— To niemożliwe! To musiałoby być, cholera, pieprzone niepokalane poczęcie!
Dalsze badania potwierdziły jednak pierwotną diagnozę, Justyna spodziewała się dziecka, mało tego była już w szóstym tygodniu. Wściekła jak osa wróciła do siebie i postanowiła poszukać rozwiązania, bo dziecko i pieluchy nie stanowiły szczytu jej marzeń, w ogóle się wśród nich nie znajdowały. Nie miała po za tym pojęcia, kto mógł być ojcem dziecka, wszak od miesięcy była sama, a jedyny mężczyzna, z którym miała bliższy kontakt, chociaż absolutnie nie seksualny, to jej podwładny, Mateusz. Ten natomiast przepadł jak sen złoty, nie pojawił się w biurze, nie było go w domu, wyparował, zapadł się pod ziemię. Jako jedyna, bliżej z nim związana osoba, po obdzwonieniu szpitali i okolicznych noclegowni zgłosiła w końcu jego zaginięcie. Mateusz nie miał żadnej rodziny, był na świecie zupełnie sam i nikt poza nią i innymi współpracownikami nie zastanawiał się, co mogło z nim się stać. Zważywszy jednak jego stan psychiczny, załamanie nerwowe, które przeszedł, pobyt na oddziale psychiatrycznym… Justyna podejrzewała najgorsze. A teraz jeszcze ta ciąża! Dotychczas nie dopuszczała do siebie myśli, że łagodny i cichy Mati mógł dosypać jej na przykład czegoś do drinka i później ją wykorzystać, teraz nie znajdowała jednak innego wytłumaczenia swojego stanu.
Zadzwoniła do Beaty, swojej najlepszej przyjaciółki, a zarazem zastępczyni i z płaczem wszystko jej opowiedziała. Beata uspakajała ją, jak umiała, w końcu oznajmiła, że zaraz doi niej przyjedzie.
— Czekaj na mnie, nie rób niczego głupiego, razem coś poradzimy! — powiedziała.
— Nie zrobię niczego głupiego, Beata, nie jestem kretynką. Poczekam. — odpowiedziała. Usiadła na jednym z rattanowych foteli na tarasie, tym samym, który zajmowała zawsze, także podczas pobytu Matiego w jej domu. Tu siedzieli oboje czasem do późnych godzin nocnych, rozmawiając, pijąc lub po prostu milcząc. „A to fiut!” — pomyślała. Okryła się szalem, bo dzień był chłodny i mglisty, powoli odpływając w sen…
…znajduje się w kamiennej komnacie, siedzi na posłaniu, wyłożonym poduszkami i miękkimi futrami nieznanych jej zwierząt. Panuje półmrok, jest sama, ale czeka na niego. Zaraz się pojawi, zawsze bardzo się spieszy. Wraca z codziennych wizyt u Wielkiego Pana i tuli ją do siebie tak mocno, że czasem brak jej tchu. Chociaż powinna go nienawidzić, jest wszak jej strażnikiem, tak odmiennym od niej samej i obcym, nie potrafi. Uwielbia jego dziwne ciało, męskie i kobiece zarazem, silne i dzikie, jego głos, gdy szepce jej imię — Juna. Te zielone oczy, w których dostrzega coś mrocznego, czego jednak zupełnie się nie boi. Kiedy on wchodzi do środka zrywa się na nogi i podbiega do niego, by powiedzieć mu, że pod sercem nosi jego dziecko. On się śmieje, chwyta ją w ramiona, jego kocie wąsy łaskoczą ją w policzek. Zapewnia ją, że odejdą razem i będą szczęśliwi. Ona wierzy, jak zawsze, w każde jego słowo.
Wyrwana z drzemki przez dzwonek domofonu przypomniała sobie jeszcze jeden szczegół ostatniego dziwnego snu. Jej nierzeczywisty kochanek miał na imię Tonoki.
Beata na wieść o tym, że Justyna zmieniła zdanie i postanowiła urodzić, popukała się wymownie w czoło, oznajmiając, że jej szefowa i przyjaciółka miała nierówno pod sufitem.
— Jednak jesteś kretynką, kochana, choćbyś zaprzeczała ze wszystkich sił! — powiedziała. — Chcesz wychowywać bachora tego starego, łysiejącego wariata? A co, jeśli małe będzie tak samo szalone, jak tatuś?!
— To nie jest jego dziecko — zakomunikowała Justyna.
— Jak nie jego?! Sama mówiłaś…
— Wiem, co mówiłam, lecz to nie do końca prawda. Był jeszcze ktoś…
— Pragniesz mi powiedzieć, że przeżyłaś gorący romans z jakimś Casanovą, tylko ci się zapomniało?
— Mniej więcej. Nie potrafię ci tego wyjaśnić. I nie chcę. Nie obraź się, Beata, ale teraz to już tylko mój problem, ok?
— Jasne, twój, z całą pewnością! — Beata fuknęła jak kotka i znów popukała się w czoło — Ale ja zdania nie zmienię, niezależnie od tego, kto jest szczęśliwym ojczulkiem. Zostaniesz z tym sama i będziesz miała pod górkę przez co najmniej osiemnaście najbliższych lat. Pieluchy, zupki, kupki… Fuj!
Mdłości i gorsze samopoczucie minęły, a figura Justyny jęła zdradzać jej stan. Na wieść, że Żelazna Baba spodziewała się dziecka wszyscy zaczęli plotkować i snuć domysły, ona jednak milczała. Tożsamość ojca jej dziecka pozostawała tajemnicą dla wszystkich, nawet własnym rodzicom nie chciała jej wyjawić. Czuła się dobrze, a na myśl o maleństwie uśmiechała się tajemniczo. Czasem tylko, najczęściej gdy jego ruchy budziły ją w nocy odczuwała tęsknotę. Zazwyczaj płakała wtedy w samotności własnej sypialni, a rano znów była gotowa do działania, twarda i nieustępliwa, jak zawsze.
Jej syn przyszedł na świat pewnego kwietniowego poranka, witając wschodzące słońce głośnym płaczem. Był silny i zdrowy, miał czarne włoski, które układały się na jego główce w obwarzanki i duże oczy. Te oczy szybko straciły swój nieokreślony kolor i stały się zielone jak trawa. Był również bardzo grzecznym i spokojnym chłopcem, spał, jadł, płakał rzadko, nie chorował i nie sprawiał większych problemów. Wbrew ostrzeżeniem przyjaciółki Justyna szybko wróciła do pracy, po zakończeniu urlopu macierzyńskiego zatrudniła opiekunkę i pojawiła się w swoim biurze piękniejsza niż wcześniej. A także bardziej wymagająca.
Mały dostał na imię Gabriel, co, jak szeptali złośliwi, miało przypominać wszystkim, że Justyna postanowiła zostać matką w największej tajemnicy i, co jak głośno stwierdziła Beata, bynajmniej nie dowodziło jego niepokalanego poczęcia. Gabriel rósł i rozwijał się, nie odbiegając od rówieśników, chociaż był raczej drobny, okazał się być także doskonałym uczniem, a później wybitnym studentem. Mieszkał z matką, nadal bardzo atrakcyjną, chociaż dawno przekroczyła już pięćdziesiątkę i wciąż niezamężną, do ukończenia studiów, po czym wyprowadził się do wynajętej kawalerki. Zawsze jednak odwiedzał Justynę przy każdej nadarzającej się okazji, spędzali razem weekendy niczym para przyjaciół. Kiedy oznajmił matce, że się zakochał uściskała go i popłakała się ze szczęścia.
Gabriel zwlekał ze ślubem, chcąc najpierw zrobić karierę, jednak w końcu ożenił się i jako trzydziestopięciolatek został ojcem. Jego syn z wyglądu zupełnie go nie przypominał, był jasnowłosy, miał szare jak skrzydło gołębia oczy i krępe, silne ciało. Justyna była jego ukochaną babcią, bawiła się z nim, leżąc na podłodze, albo biegając po ogrodzie dookoła domu swojego syna. Zmarła nagle, powalona atakiem serca, który dopadł ją na jej wielkim tarasie. Tam znalazł ją Gabriel, siedzącą w jej ulubionym fotelu, z cieniem uśmiechu na ustach. Wyglądała, jakby spała i śniła o czymś radosnym. Nigdy nie wyjawiła mu, kto był jego ojcem. Zapytał ją o to tylko raz, w dniu własnych siedemnastych urodzin, a ona objęła go mocno i powiedziała, że był nim człowiek niezwykły. Niestety, musiał odejść, aby ją ocalić, zaś on, Gabriel przypominał jej go każdego dnia. Dodała jeszcze, że to wszystko, co powinien o nim wiedzieć, uznając rozmowę za zamkniętą.
Gabriel odnosił sukcesy na polu zawodowym, co niestety odbijało się na jego małżeństwie. Coraz mniej czasu poświęcał żonie i synowi, a kiedy wracał do domu najczęściej zamykał się w gabinecie i prowadził długie rozmowy przez telefon, czy uczestniczył w wideokonferencjach. W końcu jednak zwolnił, zaczął więcej czasu spędzać na przyjemnościach, podróżował, zazwyczaj sam lub w towarzystwie znajomych, rzadko z żoną, która wolała spędzać ten czas ze swoimi koleżankami lub starzejącą się matką. A kiedy skończył sześćdziesiąt cztery lata zakochał się po raz drugi w kobiecie, która z powodzeniem mogłaby być jego córką. Oszalał na jej punkcie, obsypywał prezentami, zabierał do najdroższych restauracji, nadal atrakcyjny, ciemnowłosy i elegancki, nie ukrywał bynajmniej swojej młodej kochanki, a prezentował ją światu. Jego żona zażądała rozwodu, na co chętnie się zgodził, syn zerwał z nim kontakty, co również zupełnie mu nie przeszkadzało. Czuł się młodo, chciał zacząć życie od nowa u boku pięknej Wiktorii.
Gdy się jej oświadczył, pełen obaw o jej zgodę, Wiktoria rzuciła mu się w ramiona, o mało nie zwalając go z nóg i z radością przyjęła kosztowny pierścionek zaręczynowy. Zamieszkali w nowo zakupionej willi na przedmieściach, wydawali przyjęcia, wyjeżdżali na wakacje i weekendy za granicę, ciesząc się życiem i pieniędzmi Gabriela. Gdy Wiktoria zakomunikowała mu, że zostanie ojcem, nie mógł uwierzyć we własne szczęście, dobiegał wszak siedemdziesiątki. Pochwycił żonę w ramiona i oznajmił, że to najcudowniejszy dzień jego życia.
Mała Ligia przyszła na świat, podobnie jak jej podstarzały ojciec, wiosną, o świcie. Tak samo, jak on w młodości, miała czarne włosy, a jej oczy szybko stały się równie zielone, jak jego. Była drobniutka, silna i wymagająca niemalże od pierwszych dni życia. Głośno domagała się uwagi, jako dwulatka wpadała w złość z byle powodu, a w wieku trzech lat potrafiła z piąstkami rzucić się na rodziców czy nianię, jeśli coś było nie po jej myśli. Piękna Wiktora miała dość tak córki, jak męża, który podupadł na zdrowiu. Któregoś dnia wyszła wieczorem, i więcej się nie pojawiła, wypłaciła tylko ze wspólnego konta wszystkie pieniądze. Siedemdziesięciotrzyletni Gabriel został samotnym ojcem, jego oszczędności nie przedstawiały się już imponująco, zdrowie pogorszyło się, zaś Ligia i jej charakter nie ułatwiały mu życia. Starał się zapanować nad córką, która jako nastolatka miała już za sobą pierwsze konflikty z prawem, lecz żadne zakazy i kary nie przynosiły rezultatu. Potrafiła zniknąć w środku nocy, chociaż jej ojciec był przekonany, że jest to absolutnie niemożliwe i pojawić się po kilku dniach bez cienia skruchy oraz wyjaśnienia.
Gabriel dostał udaru, kiedy jego córka miała szesnaście lat. Dziewczyna uznała to za dar od losu i pozostawiwszy ojca przykutego do szpitalnego łóżka wyparowała z jego życia na zawsze. Słyszano później o niej kilkakrotnie, na przykład wówczas, gdy trafiła do aresztu, podejrzana o oszustwa phishingowe, jednak niczego jej wówczas nie udowodniono, a także wtedy, gdy już jako dwudziestoletnia kobieta o nieprzeciętnej urodzie wyszła za mąż za dwukrotnie starszego od siebie rekina rynku kryptowalut. I później, gdy postanowiła, analogicznie jak wcześniej jej matka, zniknąć z jego życia z większością majątku. Nigdy jej nie znaleziono.
Gabriel zmarł samotnie w domu opieki. Kilka dni przed śmiercią odwiedził go tam pierwszy i ostatni raz jego pierworodny syn, którego nie rozpoznał.
Rozdział II
Krey
„Dobrzy ludzie posiadają moc. Nie tylko w życiu, nie, nawet i po śmierci.”
Trygve Gulbranssen, A lasy wiecznie śpiewają
Pamiętając opowieści swego ojca o jego burzliwym dzieciństwie Duna z niepokojem myślał o zadaniu, jakie stanęło przed nim i Kagą, lecz ich syn, poza grzywą, którą nosił na pleckach, był zupełnie bezproblemowym dzieckiem. Jego więź z coraz starszym Mateuszem była bardzo silna, niemal tak samo, jak ta, która wiązała go z rodzicami. Mateusz był wręcz zakochany w dziecku, każdą wolną chwilę spędzając przy nim i przejmując na siebie praktycznie wszystkie obowiązki, związane z opieką, oczywiście, poza karmieniem. Martwił się tylko, że odejdzie, zanim maluch przestanie być dzieckiem, jego czas biegł bowiem odmiennie od czasu Ludów Równiny.
Gdy nadszedł odpowiedni moment Rada Społeczności zebrała się, by nadać dziecku imię. Ponieważ, podobnie jak każdy Wojownik od pierwszych chwil życia był mężczyzną, nie trzeba było dłużej z tym zwlekać. Malec przestał być już nazywany dzieckiem, a otrzymał imię Krey, które miał odtąd nosić z dumą i troszczyć się o nie.
Kiedy podrósł, każdego ranka po przebudzeniu samodzielnie przybiegał do chaty swojego przybranego wujka. Mati, pochylony, z długą siwą brodą był tak odmienny od jego rodziców, a zarazem tylko z nim Krey umiał bez problemu prowadzić w myślach wielogodzinne rozmowy. Mateusz opowiadał mu często o ojcu jego ojca, Wojowniku Równicy Batesie, który pokonał w wielkiej wojnie straszliwego Zu, wyrywając mu z twarzy oko, stanowiące źródło jego życia. Bates był też najdroższym druhem Mateusza i zginął uwalniając przetrzymywaną przez Zu przyjaciółkę Matiego, a przy okazji uratował Świat.
Krey znał tę historię na pamięć, a samego Batesa kochał i darzył ogromnym szacunkiem, chociaż nigdy nie było mu dane go poznać. On również urodził się Wojownikiem, jednakże nie czuł w sobie żadnej mocy, wolał naukę od bójek, czytanie ksiąg z biblioteki Mateusza od włóczenia się po okolicy, wydawało mu się także, iż wcale nie jest odważny, chociaż pragnął takim się stać. Bał się jednak wielu rzeczy, jak na przykład latania i mimo tego, że Duna wielokrotnie tłumaczył mu, w jaki sposób to czynić, nigdy nie zdecydował się wzbić nad wyżej, niż na wysokość głowy własnego ojca. Pływał jednak doskonale, a Mateusz często mówił mu, że w wodzie porusza się tak samo sprawnie, jak Bates. Krey odczuwał wówczas dumę, żałując jednocześnie, iż brak mu innych cennych umiejętności.
Nadal był chłopcem, kiedy zmarł jego ukochany przyjaciel Mateusz. Krey opłakiwał go przez wiele dni, rozżalony na niesprawiedliwość, która nie pozwoliła Matiemu żyć tak długo, jak rasa Ludu Równiny, do której należał on sam. Mateusz był już jednak bardzo stary, jego wzrok pogorszył się do tego stopnia, że Krey musiał pomagać mu w najprostszych czynnościach. Osłabł, przestał odwiedzać przyjaciół w osadzie, za to przesiadywał całymi dniami na ławeczce przed swoim domem z fajką mądrości, należącą onegdaj do Batesa. Trzymał ją delikatnie w drążących, słabych i pomarszczonych dłoniach, uśmiechał się przy tym zagadkowo, spoglądając na las. Wyglądał, jakby toczył rozmowę z kimś, kto był gdzieś bardzo daleko i tylko on mógł odbierać jego myśli.
Tego ranka Krey przybiegł do niego, by pomóc mu podnieść się z posłania i odziać, jak robił codziennie, jednak już z daleka dostrzegł jego szczupłą, wysoką postać siedzącą w ulubionym miejscu. Mateusz miał na sobie nocny strój, spod długiej koszuli wystawały jego wychudłe blade łydki i bose, powykręcane starością stopy. Głowę wsparł o trawiastą ścianę domu, a jego twarz wyrażała spokój. Był już zupełnie zimny, gdy zaś chłopiec dotknął jego dłoni, fajka mądrości wysunęła się z niej i z brzękiem upadła na twardą ziemię, pękając. Nigdy nie udało się jej naprawić, chociaż Duna, na prośbę syna wysłał ją nawet do Ludzi Zza Wzgórz, słynących ze swoich umiejętności. Otrzymał jednak wiadomość, że nawet oni nie byli w stanie jej zreperować, ponieważ straciła swojego pana. Duna zwrócił Kreyowi uszkodzoną fajkę, a ten zaniósł ją do pomieszczenia, w którym sypiał i postawił na jednej z półek. Czasami ostrożnie ujmował ją w dłonie, wspominając Matiego oraz jego opowieści o Wojowniku Równiny, po czym odkładał na miejsce.
Krey rósł, grzywa na jego plecach stała się gęsta i długa. Jak dotąd poza nim nie narodzili się inni wojownicy, co zastanawiało Dunę i martwiło Kagę, przekonaną, iż w przypadku jakiejś napaści jej syn pozostanie jedynym obrońcą osady, na którego zresztą nie miał żadnych zadatków. Duna radził się w kwestii syna drzew Mądrego Lasu, a kiedy Krey osiągnął wiek, w którym należało podjąć decyzję o jego przyszłości, udał się na grzbiecie pega po radę do samego Oa.
Mądry Las przyjął Dunę jak zawsze, napawając bezpieczeństwem, serdecznością i miłością. Drzewa pochyliły się nad nim, muskając delikatnie jego głowę i szepcąc wprost do jego serca słowa powitania. Duna, czując radość i błogość witał się z nimi jak ze starymi znajomymi, pozdrawiając każde z osobna. Nakarmiony słodkimi owocami i napojony wodą ze strumienia powędrował na polanę, leżącą w sercu Mądrego Lasu, która skrywała jego największą tajemnicę — Wielki Głaz, w jakim zamieszkiwał Oa. Kamień jaśniał podobnie jak oczy Duny, Kreya, a nawet Mateusza, roztaczając wokół złocistą poświatę. Duna wstąpił w nią i usiadł na trawie, by oczekiwać na słowa Oa, a być może, także na niego samego. Otworzył swój umysł, tak by Oa mógł dojrzeć jego myśli i uczucia, jak również trapiące go zmartwienia. Siedział tak cały dzień i noc, a także część kolejnego dnia w oczekiwaniu, był bowiem pewien, że Oa w końcu do niego przemówi. Jako jeden z najznakomitszych uczniów Duna mógł zawsze liczyć na jego łaskawość.
Oa pojawił się w końcu w swojej własnej, półmaterialnej postaci, co czynił nad wyraz rzadko, wolał bowiem przebywać samotnie w niedostępnej dla pozostałych rzeczywistości. Gestem powstrzymał Dunę, który podnosił się już, by powitać go z należytym szacunkiem, zbliżył się do niego, a potem spoczął obok, nie dotykając jednak traw. Mądre Drzewa umilkły przejęte, a sam Duna wpatrywał się w oczy istoty tak pradawnej, jak sam Świat wiedząc, iż doświadczył właśnie największego uhonorowania.
„Duna, mój synu!” — posłyszał słowa Oa, który przemawiał wprost do jego umysłu i serca — „Przychodzisz do mnie po radę, ja jednak nie potrafię jej udzielić. Zgłębiłem przeszłość i przyszłość tego Świata i innych, jednak twój syn pozostał dla mnie tajemnicą. Myślałem, że to w nim zamieszkało serce twego ojca, który Poszedł Dalej, lecz dziś nie jestem tego pewien. Jego prawość i dobroć są tak silne jak twoje, nie ma w nim jednakże dzikości Wojownika Równiny. Musisz pozwolić mu zadecydować samemu. Jedynie on będzie mógł odszukać własne przeznaczenie. Jeśli tego zapragnie, Mądry Las przyjmie go jako mego ucznia, choć nigdy żaden z Wojowników Równiny nie dostąpił tego zaszczytu. Jednakże decyzja w tej sprawie nie należy do ciebie czy Rady Społeczności, ani nawet do mnie, może ją podjąć tylko Krey.”
Duna podziękował, skłonił głowę i spoglądał, jak postać Oa bladła i znikała i w Wielkim Głazie. Wstał prężnie po czym opuściwszy Mądry Las, przywołał skrzydlatego pega. Ogromna istota pojawiła się niebawem czyniąc przy tym wiatr tak silny, że targał wysokie trawy i sypał w oczy Duny ich źdźbła. Znak pega, który Duna nosił na szyi od lat, stal się gorący, dowodząc, iż jego właściciel uiścił już należną tym razem zapłatę za lot. Zapłatę tę stanowiła część życia, jakie, poza owocami, było pożywieniem tych skrzydlatych stworzeń. Duna wiedział, iż taki sam znak nosili nieliczni, w tym również jego druh Mati, który jednakże nigdy nie płacił życiem za pomoc szlachetnych pega. Ten, który miał on na swoim ciele należał bowiem do Batesa, a Matiemu nadał go Ruksdio, znakomity i waleczny pega, na pamiątkę przyjaźni i miłości, którymi Mateusz obdarzył Wojownika Równiny. Duna chwyciwszy się rogu, zdobiącego czoło pega wspiął się pomiędzy mocarne skrzydła tego stworzenia, by powrócić do Równiny i odbyć rozmowę z synem.
Lot wysoko na grzbiecie pega zawsze był dla Duny wielką przyjemnością. Czuł się wówczas tak, jakby znajdował się bliżej poznania prawdy o istnieniu światów, lepiej rozumiał własne serce i serca swych braci i sióstr. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz dosiadł skrzydlatego olbrzyma, będąc wówczas w podobnym wieku, jak teraz Krey. Rada Społeczności przekazała mu wszystko, co winien wiedzieć, aby w takcie pierwszego spotkania z pega nie urazić ich, ani nie sprawić na nich wrażenia, iż jest bojaźliwy bądź podły, bowiem takimi ludźmi stworzenia te pogardzały. Żywo w pamięci miał również przykazanie swego ojca, który powtarzał mu po wielokroć: „Szacunek, nigdy strach i nie patrz im w oczy!” Spojrzenia człowieka i pega spotykać się mogły bowiem jedynie wówczas, gdy dochodziło do zapłaty. Duna wiele razy jej dokonywał, chociaż osłabiało go to bardzo oraz skutkowało koniecznością oszczędzania sił przez kilka dni.
Pega leciał wysoko ponad chmurami, Duna w ochronie przed zimnem szczelniej owinął się zabranym ze sobą kubrakiem. Lina, którą przywiązał się do stworzenia utrzymywała go pewnie, zapewniając bezpieczeństwo, mógł bez przeszkód oddać się rozmyślaniom. Patrząc na błękitne obłoki rozważał słowa Oa i zastanawiał się nad swoim wyjątkowym synem.
Tymczasem w osadzie Ludu Równiny wrzały przygotowania do uczty, wydawanej z okazji Udanych Zbiorów. Społeczność zbierała się już w pobliżu domu, z którego wszyscy mogli przejść bezpośrednio do Radosnego Czasu, aby tam ucztować i tańczyć nawet kilka dni. Kaga uparcie czekała na swojego partnera, licząc, iż Duna zdąży powrócić przed zmierzchem, wszak uczta, przed którą nie wygłosiłby mowy najmędrszy z Rady nie mogła być udana. Krey poszedł, swoim zwyczajem na popołudniową przechadzkę do lasu, a teraz siedział we własnej komnacie, trzymając w dłoniach pękniętą fajkę wiedzy, należącą ongiś do Batesa, a później do Matiego.
Obracał ją w smukłych palcach, patrząc, jak światło zachodzących słońc odbijało się i załamywało na jej powierzchni, rzucając niewielkie, ruchome plamki na ścianę. Nagle poczuł ból we wnętrzu lewej dłoni, a przyglądając się jej zobaczył głębokie rozcięcie. Skaleczyła go ostra krawędź pękniętej fajki, a wyciekająca z dłoni Kreya krew zabarwiła urządzenie purpurą. Młodzieniec odłożył ostrożnie fajkę na miejsce, zamierzając ją oczyścić zaraz po opatrzeniu skaleczenia. Ujął kawałek czystej tkaniny i podszedł bliżej okna, by obejrzeć ranę. Zdziwił się niepomiernie, dostrzegając, iż wraz z krwią ze skaleczenia wydobywa się delikatna poświata, identyczna jak jasność oczu wszystkich Ludów Równiny. Kiedy przewiązał dłoń, zatrzymując upływ krwi jasność znikła, jakby nigdy nie istniała. Krey pomyślał, iż najpewniej od zbyt długiego wpatrywania się w słoneczne refleksy zmęczył mu się wzrok, stąd to dziwne doznanie. Wrócił, by drugim kawałkiem tkaniny usunąć krwiste zabrudzenia z powierzchni fajki wiedzy. Chwycił ją zdrową ręką i o mało nie upuścił — po pęknięciu, którego nie można było naprawić nie pozostał najmniejszy ślad. Fajka wiedzy znów była cała, a barwiąca ją krew Kreya zniknęła. W pierwszej chwili chciał biec do Kagi i pokazać jej to, co odkrył, coś jednak kazało mu zatrzymać tę wiadomość dla siebie. Poczuł pewność, iż to niezwykłe zdarzenie jest zaledwie początkiem.
Duna zdążył przybyć w ostatniej chwili, uczta rozpoczęła się zatem i zakończyła tak, jak wszystkie jej podobne. Mieszkańcy jedli, pili mnóstwo age, tańczyli i radowali się, a wraz z nimi Krey, który dzięki zabawie zapomniał o fajce Matiego i tym, czego był świadkiem. Wspomnienie powróciło do niego dopiero następnego dnia, kiedy pierwszy raz dokonał Przemiany Wojownika.
Krey udał się na swoją codzienną przechadzkę, chociaż po pełnej słońc pogodzie poprzedniego dnia niewiele już pozostało. Nadchodził kolejny Rok Wielkiego Deszczu, osada była doskonale przygotowana na te ponure i trudne dni, spiżarnie mieszkańców pękały w szwach od zgromadzonego w nich pożywienia, a oni sami byli spokojni o własny los. Wielki Deszcz nastawał na szczęście rzadko i Krey zachował jedynie mgliste wspomnienia o poprzednim, który wydarzył się za jego życia. Pamiętał, iż jego rodzice najsilniej obawiali się kroczących piorunów, które potrafiły pozbawić życia wszelkie stworzenie w ledwie kilka chwil. Pojawiały się zawsze wraz z najbardziej intensywnymi opadami, znikając równie szybko i najczęściej poprzestawały na rozdarciu na strzępy kilku orników czy mułaka.
Tego dnia deszcz przypominał zaledwie mżawkę, Krey naciągnąwszy na głowę kaptur swojego płaszcza wstąpił pomiędzy drzewa i skierował się w głąb lasu, z zamiarem sprawdzenia, czy na polanie nie pozostało przypadkiem nieco małych słodkich grzybów, za którymi wszyscy przepadali. Kiedy dotarł na miejsce uśmiechnął się szeroko, bowiem na mchu rosło ich całe mrowie, najwyraźniej polankę nieczęsto odwiedzano. Wspomniał Matiego, który przyprowadził go na nią pierwszy raz, gdy on sam ledwie nauczył się chodzić. Mateusz niósł Kreya przez większość drogi w ramionach, pokazując mu kwiaty i nazywając malutkie, biegające i latające dookoła wędrujących w wesołym tańcu. Obaj odczuwali szczęście, słuchając ich śpiewu.
Dziś malutkie siedziały w ukryciu pod liśćmi bądź w leśnej ściółce, a w lesie słychać było jedynie szelest spadających kropel i szum wiatru. Krey zerwał z drzewa dwa duże liście, złożył je tworząc zgrabne torebki i pochylił się, by zebrać dość grzybów na podwieczorek dla siebie i rodziców, kiedy zdał sobie sprawę, że wiatr wzmógł się nagle, a deszcz zaczął padać z większą siłą. Wtem doleciał do niego odgłos, którego nie znał, a jednak od razu domyślił się, co mógł oznaczać. To kroczący piorun przedzierał się przez las, łamiąc drzewa, w poszukiwaniu ciepłego ciała i świeżej krwi. Obok młodzieńca przebiegł w panice ornik, Krey poczuł jego strach niczym uderzenie. Za chwilę ujrzał czerwony pobłysk pioruna, który torował sobie drogę wśród drzew. Kierował się na niego, huk który przy tym czynił wprawiał w drżenie ziemię, a Krey odbierał je każdą komórką ciała. Co dziwne, nie odczuwał przerażenia, tylko gniew, narastający w nim niczym gorączka, gdyż piorun zdążał nie tylko wprost na niego, lecz też w stronę jego rodzinnej osady.
Nagle ból, którego nie był w stanie z niczym porównać zawładnął jego ciałem. Krzyknął, jednocześnie znajdując w tym bólu niepojętą przyjemność. Jego kości wydłużyły się, ścięgna trzeszczały, a grzywa na jego plecach uniosła, napierając na odzież, którą miał na sobie. Zrzucił buty, gdyż odkształcały się również jego stopy, przybierając kształt łap drapieżnego stworzenia. Gdy piorun wyszedł z lasu po przeciwnej stronie polanki z grzywy, rozdzierając ubranie, wystrzeliły długie macki, każda pokryta tysiącem ostrzy. Uniosły się nad Kreyem, a każde z ostrzy wibrowało, wytwarzając małe, jasne iskry. Krey chciał krzyknąć, jednak z jego gardła wydobył się ryk, który rozbrzmiał pośród drzew i dotarł aż na Równinę.
Krey nie zastanawiając się postąpił w stronę kroczącego pioruna, chociaż był świadom, że nawet najznakomitszy Wojownik Równiny nie był w stanie go zatrzymać. A jednak szedł, warcząc gardłowo z kolcami wysuniętymi na całą długość. Na jego twarzy, która stała się podobna do pyska drapieżcy z wyszczerzonymi kłami, malowała się jedynie determinacja. Piorun, którego świadomość składała się wyłącznie z żądzy zabijania, skręcił przed nadchodzącym Wojownikiem, przeciął polankę i znikł w otaczającym ją lesie, wyrywając stojące mu na drodze mniejsze drzewka. Nie podążał już ku osadzie, a pędził dalej w las. Krey zatrzymał się, dysząc, po czym znów ryknął, jakby chciał ponaglić piorun do ucieczki.
Deszcz jął słabnąć, nie było słychać huku kroczącego pioruna ani trzasku łamanych jego siłą drzew. Krey znowu poczuł ów ból i ponownie w ekstazie go przeżywał. Jego ciało wróciło do pierwotnego kształtu równie szybko, jak wcześniej się zmieniło, zaś o dokonanej Przemianie Wojownika świadczyło jedynie porwane kolcami ubranie. Młodzieniec rozejrzał się wokół, odrzucając włosy, jakie zmoczone deszczem opadły mu na oczy. Nabrał wilgotnego powietrza w płuca i powoli je wypuścił, by uspokoić dudniące serce. Czuł się doskonale, nareszcie kompletny, bowiem Przemiana, dotąd uśpiona głęboko, odnalazła drogę do jego serca i umysłu.
— To Wojownik Równiny! — zawołał Duna, słysząc basowy ryk, dobierający od strony lasu. — To Krey!
Kaga bez namysłu rzuciła się ku drzwiom, by biec ku swemu synowi, jednak Duna zatrzymał ją wpół kroku, chwytając w objęcia.
„Nie, kochana!” — odezwał się wprost do jej umysłu — „Nic nie możemy zrobić. Krey jest teraz Wojownikiem Równiny, który pierwszy raz walczy o nasze bezpieczeństwo. Musimy zostać i ufać, że sobie poradzi.”
Przemoczony Krey wyszedł z lasu niebawem, krocząc boso pośród traw. Dopiero wówczas, gdy go dostrzegli, Duna pozwolił jego matce wybiec mu na spotkanie. Sam szedł za nią, spoglądając z uwagą w kierunku swojego jedynego syna. Krey poruszał się pewnym krokiem, nic nie wskazywało na to, by odniósł jakieś obrażenia, jedynie jego ubranie było poszarpane na plecach oraz na ramionach i zwisało w mokrych strzępach, które kołysały się w takt jego kroków. Duna nigdy sam nie był świadkiem Przemiany Wojownika, przyszedł na świat lata po wielkiej wojnie, lecz znał Przemianę z opowieści Batesa i starszych członków społeczności. Bates mówił mu o towarzyszącym jej bólu, za jakim wciąż tęsknił i o ogarniającej go wówczas dzikości, z którą toczył bój każdego dnia. Oa zabronił Wojownikom używania ich zdolności, wolno było im czynić to jedynie wówczas, gdyby życie Ludu Równiny było zagrożone. Skoro Krey dokonał Przemiany Wojownika, pomimo, że nigdy nawet nie wspominał, by odczuwał taką potrzebę, niebezpieczeństwo musiało być bardzo bliskie. Coś jednak wcześniej obudziło jego Przemianę z uśpienia i Duna nie miał pojęcia, czym mogło być.
Kaga pochwyciła syna w ramiona, zaczęła obsypywać pocałunkami jego twarz, by za chwilę odsunąć się, aby bacznie mu się przyjrzeć. Poszukiwała ran i krwi, niczego jednak nie znalazła. Duna zbliżył się do nich i wyciągnął do Kreya obie dłonie, a syn ujął je i uścisnął z siłą, która zaskoczyła jego ojca.
— Co się stało? — zapytał Duna, a w odpowiedzi Krey przesłał mu szereg obrazów kroczącego pioruna i siebie, ruszającego nań bez trwogi. Duna w zdumieniu spoglądał wprost w jaśniejące oczy Kreya, bowiem nie słyszał, by komukolwiek udało się zawrócić kroczący piorun z raz obranego kierunku. Wiedział jednak, iż syn mówił prawdę. „Jak to możliwe?” — zastanowił się, a głośno zapytał:
— Wszystko z tobą w porządku? Panujesz nad sobą?
— Czuje się doskonale ojcze! — odparł Krey i uśmiechnął się, unosząc przy tym lewą brew, co nadało jego twarzy trochę kpiący wyraz. Przypominał teraz tak silnie Batesa, że Duna głębiej zaczerpnął tchu, wzruszony. — Nic mi nie jest, jestem tylko głodny!
— Synu, chodź do domu, posilisz się i zmienisz ubranie. Twój głos słyszeli wszyscy, z pewnością Rada będzie chciała z tobą porozmawiać. To, co dziś uczyniłeś, nie udało się uprzednio nikomu, nawet Bates, mój ojciec, będący największym z Wojowników Równiny uległ ongiś potędze kroczącego pioruna, a lęk przed nim nie pozwolił mu ocalić mojej matki. Ty dokonałeś niemożliwego przy Pierwszej Przemianie. Także Oa zapewne przemówi do mnie, gdyż czyn twój nie mógł ujść jego uwadze.
Jednakże Oa nie przemówił tego dnia do Duny, lecz do Kreya, a kiedy młodzieniec go posłyszał, nogi ugięły się pod nim i ukląkł na mokrej trawie:
„Kreyu, Wojowniku Równiny!” — posłyszał łagodny głos Oa, który dotarł wprost do jego głowy mimo ogromniej odległości — „To, co zdzialałeś jako pierwszy w dziejach wszystkich światów, stawia cię młodzieńcze ponad każdym z Wojowników Równiny. Przyślę po ciebie pega, byś na jego skrzydłach przybył do Mądrego Lasu i do mnie. Sam cię poprowadzę ku twemu przeznaczeniu, jeśli wyrazisz zgodę!”
Krey nie był w stanie odpowiedzieć, lecz radość napełniająca jego serce wystarczyła Oa w zupełności:
„Idź na spotkanie z Radą, wcześniej jednak przekaż moje słowa swemu ojcu. Powiedz mu też, że serce Batesa mieszka tam, gdzie sądziłem. On będzie wiedział, co to oznacza!”
Rozdział III
Mora
„Źli ludzie są wszędzie. Może to nawet lepiej, że spotkasz ich już teraz.”
Carolyn Jess-Cooke, Zawsze przy mnie stój
Wiele lat temu po zakończeniu wielkiej wojny Świat został podzielony na jasną oraz ciemną część, rozgraniczoną górskim masywem. Na Wzgórzach, Równinach, a także w pobliżu Morza zamieszkiwały łagodne rasy, zajmujące się uprawą ogrodów, zbieractwem i rzemiosłem. Ta jasna strona świata była słoneczna i żyzna, a nawiedzające ją od czasu do czasu okresy Wielkiego Deszczu należały do rzadkości. Za Górami promienie słońc z trudem przebijały się przez grube, ciemne chmury. Ciągnęły się tu kamieniste, jałowe stepy, zaś na przemierzających ją śmiałków czyhały rozpadliny, których dna nie sposób było dojrzeć, drapieżne stworzenia dziesiątkowały tych, którzy ośmielili się zapuszczać zbyt daleko od ludzkich siedzib. Roślinność, jaką można tu było napotkać była skarłowaciała i sucha, a wszelkie mniejsze stworzenia pojawiały się coraz rzadziej. Zamieszkująca ją rasa słynęła z gwałtowności, zaś władający nią Wielki Pan był uosobieniem okrucieństwa.
Pojawił się on w Świecie tak dawno, że Ludowi Zza Gór wydawało się, iż żył wśród nich od zawsze. Działo się to w czasach dawnych, gdy jeszcze wszystkie rasy Świata żyły ze sobą ze sobą we względnym pokoju, a większe i mniejsze bitwy pomiędzy nimi wybuchały rzadko. Oa, będący najstarszą ludzką istotą nie był ich władcą, lecz słuchano go i zazwyczaj respektowano prawa, które ustanawiał. Jego dobroć i sprawiedliwe sądy szanowano po obydwu stronach Gór, to do niego udawano się po radę, on także miał prawo karania tych, których postępowanie zagrażało większości.
Wówczas to w leżącej za Górami krainie pojawił się obcy i chociaż nie wiedziano, skąd przybył, szybko zorientowano się, że jest nie tylko okrutny, ale także silny, gwałtowny i odważny. Dwukrotnie wyższy i cięższy od żyjących tam ras, o obliczu budzącym postrach tak z racji swej szpetoty, ale także trzeciego, czerwonego oka, jakie pozwalało mu widzieć w największych ciemnościach i słyszeć najlżejszy szmer, obcy szybko zgromadził koło siebie zastępy tych, którzy tak jak on pragnęli przelewać krew. Stanął na czele samozwańczej armii obwołując się władcą, przyjął imię Zu i rozkazał swoim wojom zwać się Wielkim Panem. Sile i okrucieństwu tego oddziału ulegały jedna po drugiej osady, leżące Za Górami, ich mieszkańcy uznawali Zu za jedynego władcę, on zaś posiadł nie tylko ziemię i jej bogactwa, lecz także skrzętnie skrywane przed niepowołanymi sekrety, dotyczące mocy tamtejszych roślin. Wiedza ta sprawiła, iż stał się jeszcze bardziej niebezpieczny, mógł bowiem z jej pomocą osłaniać mrokiem własne myśli i zamiary, a także sprawić, by ulegały mu wszystkie kobiety i mężczyźni, których zapragnął, chociaż większą przyjemność zawsze sprawiało mu łamanie ich woli silą oraz zadawanie im cierpienia.
Wybrał dla siebie miejsce, w którym postanowił wybudować dwór tak wysoki, jak Góry i równie mroczny. Setki robotników zostało zamęczonych na śmierć podczas wznoszenia dla Wielkiego Pana ogromnego, czarnego pinaklu, którego szczyt tonął w ciemnych chmurach. Z położonych najwyżej komnat można było spoglądać na rozciągające się w oddali górskie szczyty, za którymi leżały słoneczne krainy. W ciągnących się natomiast we wszystkich kierunkach lochach Zu osadzał niepokornych, a także samotnie ważył eliksiry, które pomagały mu łamać wolę wszelkich żywych istot.
Zu wysyłał za Góry niewielkie zwiadowcze oddziały, zaś tym ich członkom, którym udało się stamtąd powrócić przydzielał wysokie stanowiska i dawał władzę, z jakiej mogli do woli korzystać. Słuchał chciwie opowieści o zielonych Równinach, lasach i strumieniach, mieszkających tam spokojnych ludach i łagodnych stworzeniach, których mięso było słodkie jak nektar oraz o ogromnych rozumnych latających bestiach, wzbudzających jednocześnie strach i podziw. Jego największym pragnieniem stało się nie tylko podbicie tamtejszych ziem i uczynienie niewolnikami zamieszkujących je ras, lecz także ujarzmienie latających olbrzymów.
Na czele oddziału, składającego się z najsilniejszych i najokrutniejszych ze swych wojów Zu pokonał Góry i ruszył przelewać krew niewinnych. Jego pierwszym celem były pega, widział w nich bowiem nie tylko stworzenia, których pokonanie przysporzyłoby mu chwały, ale także narzędzia, dzięki jakim stałby się niepokonanym. Pochwycenie pega nie było tak proste, jak się spodziewał, stworzenia te zawsze bowiem wcześniej wiedziały co zamierzał. Atakowały i zabijały jego wojów, omijały wszelkie zasadzki, żadne z nich jednak nie poważyło się wystąpić przeciwko jemu samemu, wyczuwając w nim zło, któremu nie potrafiły stawić czoła nawet one. Wielko Pan zadecydował zatem, iż sam pochwyci jedną ze skrzydlatych istot. Osłoniwszy swoje myśli porcją nasion ardawy ruszył poprzez Równinę, uzbrojony jedynie w swój potężny topór, pewien, że wcześniej czy później napotka na swej drodze pega. Po wielu dniach marszu usłyszał nad głową szum skrzydeł, dobiegł go też krzyk, który wzbudził w nim wściekłość i nienawiść. Czerwone oko rozgorzało w jego twarzy, on zaś cisnął ciężkim toporem z taką siłą, iż trafił i ranił lecącego pega. Istota spadła na ziemię, zaś Zu spętał jej skrzydła i nogi, potem unieruchomiwszy dzięki swojej ponadprzeciętnej sile jej ogromną głowę, rozwarł jej pysk i wlał do gardła porcję uważonego przez siebie łamiącego wolę eliksiru.
Zu poił pega kolejnymi porcjami płynu przez całą powrotną drogę, a gdy stworzenie próbowało walczyć karał je, krzywdził i okaleczał. W końcu połamał własnymi rękoma mocarne skrzydła, gasząc w dumnym stworzeniu wszelką nadzieję na odzyskanie wolności. Tego dnia wdrapał się na grzbiet pega, a stworzenie opuściwszy szlachetny łeb poniosło go ku Górom i poza nie. Odtąd Zu pojawiał się wszędzie, dosiadając ogromnego czarnego pega, wzbudzając tym podziw i strach wśród poddanych.
Nie docenił jednak pobratymców zniewolonego olbrzyma, którzy pokonali góry, by przyjść mu z pomocą. Ku zadowoleniu Zu stworzenia te, znajdując się w pobliżu pinaklu robiły się niezdarne, i tym samym łatwe do pokonania. Pierwsze dwa pega, które ośmieliły się pojawić nad pinaklem, siejąc przerażenie wśród zamieszkujących je ludzi, Zu zabił osobiście uderzeniem topora, następne chwytał, godząc w nie zatrutymi strzałami, a później okaleczał je z lubością, pozbawiał je oczu, wyrywał im skrzydła albo łamał nogi, czyniąc z tego zarazem widowisko dla swych wojów. Tym sposobem w lochach pinaklu uwięził kilkanaście wielkich stworzeń. Większość z nich umarła, jakby niewola była tym, czego nie były w stanie znieść, a te, które przeżyły, otumanione i bezrozumne Zu wykorzystywał dla własnych celów, jednak to czarny pega pozostał tym, którego Zu nienawidził najsilniej.
Wielki Pan był gotów ruszyć na podbój jasnej strony świata. Jego armia była ogromna, a wojowie rządni krwi, on sam uważał się za niepokonanego i był pewien zwycięstwa. Ponownie poprowadził swoich ludzi poprzez Góry, by tam łupili i mordowali mieszkańców osad, niszczyli ich siedziby i pożerali dzieci. Opór, z którym się spotkał, zaskoczył Zu, nie spodziewał się bowiem waleczności po tamtejszych ludach, nie miał również pojęcia o rasie zmiennokształtnych Wojowników, jacy dysponowali mocami, pozwalającymi im skutecznie zwyciężać ze znacznie liczniejszym wrogiem. Każda stoczona walka, w której po stronie tubylczych mieszkańców pojawił się chociaż jeden z nich, była dla Zu i jego armii z góry skazana na porażkę, wojowie Zu ginęli jeden po drugim, rozszarpywani i przebijani kolcami, które wyrastały z grzbietów Wojowników Równiny. W końcu Zu został zmuszony do odwrotu, jednakże nie zamierzał rezygnować z tego, co sobie postanowił, tylko podreperować i umocnić własne moce i ponownie zaatakować.
I kto wie, jak potoczyłyby się losy Świata gdyby nie pewien Wojownik Równiny, który miał dość sprytu i odwagi, aby pod przebraniem przeniknąć pomiędzy wojów Zu, zakraść się do niego samego i stoczyć z nim walkę, w której udało mu się wyrwać z głowy bestii źródło jego życiodajnej, nieposkromionej siły? Ów śmiałek uszedł z życiem, dzięki czarnemu pega, który siłą woli i determinacji przełamał moc wiążącego eliksiru i wyniósł go na własnym grzbiecie daleko poza zasięg gniewu Zu.
Oa, w którego rękach znalazło się Oko uznał skrył je poza Światem i grożąc jego unicestwieniem, wymógł na Zu powrót Za Góry oraz zaniechanie wszelkich wojen. Wielki Pan, chociaż pokonany, poprzysiągł, iż nie spocznie, póki nie odzyska swojej własności, która była nie tylko źródłem jego potęgi, lecz także sprawiała, iż nie imał się go czas. W końcu postanowił wykorzystać ostatki własnych mocy, by otworzyć przejście między światami i wysłać tam ciemny byt, który miał przywieźć do niego kogoś, kto będzie właściwy do wykonania tego zadania. Cień dwukrotnie sprowadził dla Zu odpowiednie osoby. Pierwszą z nich była Juna, która miała urodzić Wielkiemu Panu syna, jednakże by jego potomek mógł odziedziczyć choć część mocy swojego ojca, winien zostać poczęty za przyzwoleniem jego matki. Juna zawiodła pokładane w niej nadzieje, wybierając na ojca swojego dziecka najbardziej zaufanego sługę Zu, fumulusa Tonokiego. Wielki Pan nie zrezygnował, lecz planował poczekać, aż to dziecko narodzi się, licząc, iż będzie w nim dość zła, by mogło być mu przydatne. Jednak zrodzony w odległym świecie chłopiec okazał się być łagodny i miękki, zaś rozczarowany Zu wył z wściekłości w swoich komnatach. Aby z krwi Tonokiego narodziło się dziecko prawdziwie złe, Wielki Pan był zmuszony czekać jeszcze wiele, wiele lat…
Droga, która biegła przed maską samochodu była idealnie prosta, co sprawiało, że prowadząca go kobieta od dłuższego czasu walczyła z sennością. Monotonny krajobraz, taka sama jazda, zmęczenie. Niepotrzebnie też zjadła obfitą kolację, ale była taka głodna! Auto prowadziło się lekko, silnik szumiał, Ligii powieki robiły się coraz cięższe. Podniosła prawą rękę i z całej siły uderzyła się w policzek. Pomogło, lecz nie na długo. Kiedy wypadła z szosy, a samochód obracając się i koziołkując toczył się po pustym polu zdążyła jeszcze pomyśleć, iż zawsze sądziła, że przyjdzie jej umrzeć z ręki jakiegoś zdradzonego kochanka.
Ocknęła się w zupełnej ciemności, leżąc na kamienistym zboczu, tył jej głowy spoczywał w kałuży wody. Ta woda była przerażająco zimna, lecz dzięki temu Ligia poczuła się lepiej. Zimno ją otrzeźwiło i pozwoliło zebrać dość sił, by mogła otworzyć oczy.
Usiadła, rozejrzała się, ale niczego poza ciemnością nie zobaczyła. Wiał wiatr, przejmujący ziąb przeszywał ją na wskroś, nie słyszała absolutnie żadnych dźwięków poza własnym oddechem. Bolał ją kark, twarz w kilku miejscach dotkliwie pulsowała, ale po za tym czuła się chyba dobrze. „Okaże się, jak wstanę” — pomyślała — „Jeśli wstanę…”
Ostrożnie, podpierając się dłońmi podźwignęła się na kolana, potem stanęła wyprostowana, rozglądając się poszukiwaniu jakichkolwiek świateł, ale bez rezultatu. Nic, absolutne, czarne pustkowie. Z jednej strony niebo wydawało jej się mniej ciemne, wywnioskowała, iż tam właśnie znajduje się wschód. Albo zachód, ale optowała za pierwszym rozwiązaniem. Usiadła na powrót, krzywiąc się, gdy twarde kamienie wbiły się jej w pośladki, skierowała spojrzenie w tę mniej ciemną stronę. Trwała tak w bezruchu, czekając na słońce.
Niebo zaczęło jaśnieć, co pozwoliło Ligii rozróżnić szczegóły otoczenia. Zobaczyła skały, kamienie, znowu skały i jeszcze więcej skał. Nigdzie nie dostrzegła swojego rozbitego auta, które właściwie nie było wcale jej własnością. „Pożyczyła” samochód, stojący pod motelem, w którym spała. Podobał jej się, miał piękną linię… No właśnie, miał, teraz już jej nie posiadał, lecz powinien leżeć gdzieś w pobliżu mniej lub bardziej zniszczony. Z tego, co zapamiętała raczej bardziej.
Wstała i przyjrzała się skałom, przecież musiały się kiedyś skończyć. Poszła w tę stronę, gdzie niebo, zasnute dziwnymi fioletowymi chmurami było jaśniejsze. Wypadek, liczne obrażenia, których doznała sprawiły, iż myśli przychodziły jej z trudem, pragnęła tylko wydostać się na otwartą przestrzeń i znaleźć wrak auta. W jego bagażniku spoczywały, pięknie poukładane w turystycznej torbie wszystkie jej pieniądze. Wizja ludzi, otwierających wrak i wyciągających je sprawiła, iż Ligia zebrała siły i przyspieszyła.
Skalny labirynt, przez który się przedzierała skończył się nagle i kobieta zobaczyła płaską równinę, porośniętą w kilku miejscach jakąś suchą roślinnością, z prawej strony widziała las, który również był chyba martwy i wyschnięty, za nim góry, które wyglądały niesamowicie i absolutnie obco. Były wysokie, czarne jak obsydian o ostrych szczytach. Rozbitego auta nigdzie nie było, żadnej jego części, nawet najmniejszej nie dojrzała.
— Kurwa maaaać!!! — krzyknęła, uderzając zaciśniętą pięścią we własne udo tak silnie, że łzy stanęły jej w oczach. Tak sobie przynajmniej tłumaczyła, bo przecież nie miała w zwyczaju rozczulać się nad własnym losem. Nie ona, która nie odczuwała strachu, była przebiegła jak lisica i wytrzymała, nie z takich opresji wychodziła obronną ręką.
Ligia raz jeszcze przeniosła wzrok przed siebie i tym razem dostrzegła coś jeszcze, jakiś obiekt strzelisty i wysoki, również ciemny, który wyglądał, jakby został wzniesiony przez ludzi, a nie stworzony przez naturę. Ruszyła w jego kierunku, szła potykając się, pchana przed siebie determinacją i złością, które towarzyszyły jej przez cale życie.
Nadchodzącego z naprzeciwka człowieka zobaczyła zbyt późno, skupiona na stawianiu jednej stopy przed drugą i koncertowaniu na tym, aby nie skręcić kostki na którymś z licznych kamieni. Podniosła na niego spojrzenie, marszcząc czoło i mrużąc oczy, wydawał jej się bowiem dziwacznie ubrany i jakiś odmienny, chociaż nie potrafiłaby wskazać źródła tej odmienności. Kiedy się zbliżył przerwała marsz, stanęła rozstawiając stopy tak, by utrzymać równowagę, gdyby chciał ją zaatakować i wbiła w niego wzrok. Tak, był odmienny, niewysoki, o trochę kobiecej urodzie, z długimi czarnymi włosami i na Boga, wąsami jak u jakiegoś pieprzonego mruczusia! Trzymał w ręku najprawdziwszą włócznię z metalowym grotem tak długim, jak ostrze rzeźnickiego noża. Na szczęście nie celował w nią, ale samo to, że był uzbrojony, podczas gdy ona miała do obrony tylko własne ręce sprawiło, że schyliła się, i nie spuszczając oczu z przybysza podniosła spory odłamek skały i zacisnęła na nim palce. Mężczyzna uśmiechnął się, ruszając tymi dziwacznymi wąsami, wyraz jego twarzy był kpiący, jeśli nie szyderczy.
— Co cię tak bawi? — krzyknęła.
— Ty! — odpowiedział, a Ligia zdała sobie sprawę, że oboje mówią w jakimś dziwacznym języku. Szybko jednak odzyskała rezon i zawołała:
— Lepiej powiedz mi, gdzie, do cholery jestem?
— W Świecie — rzekł i znowu wyszczerzył wyjątkowo białe i ostre zęby w sztubackim uśmiechu — W moim Świecie, że pozwolę sobie dodać. I chyba wiem nawet, skąd przybyłaś, córko Juny.
— Jakiej znowu Juny?! Nie znam żadnej Juny, kretynie!
— Ju-sty-na. Dla mnie była Juną. Jesteś jej córką, prawda?
— Nie, nie jestem. Ale ponoć tak miała na imię moja babka.
Przyjrzała się mężczyźnie baczniej, coś bowiem wydało jej się w nim znajomego, jakby go już kiedyś widziała. Zmarszczyła brwi, starając się przypomnieć sobie, kogo jej przypomina i nagle już wiedziała — bardzo podobnie wyglądał w młodości jej ojciec. Jak była mała lubiła oglądać jego fotografie, które trzymał w staroświeckim albumie. Potem spaliła wszystkie, żeby zrobić mu na złość, przypomniała sobie teraz, że nawet jej wtedy nie skrzyczał, tylko spojrzał na nią z bólem i wyszedł.
— Ta twoja Juna mogła być matką mojego ojca — warknęła. — Był głupcem, wiesz? Też nim jesteś? Bo na takiego mi wyglądasz!
Nie zdążyła się nawet cofnąć, mężczyzna przyskoczył do niej w mgnieniu oka, pochwycił jedną ręką za gardło, drugą przystawiając do jej policzka ostrze włóczni.
— Bacz na słowa, bo odetnę ci język! — warknął, ruszając wąsami, co wcale nie wydawało jej się już śmieszne. — Chociaż jesteś z mojej krwi i poniekąd sam cię tu sprowadziłem, nie będę miał skrupułów, żeby pociąć na dokładkę również tę śliczną twarzyczkę!
Ligia nie próbowała się wyrywać, miała świadomość, że mężczyzna nie żartował, i naprawdę ją mógł ją skrzywdzić, a może nawet zabić. Rozluźniła mięśnie, dając mu do zrozumienia, że nie będzie walczyć. Przytrzymywał ją jeszcze chwilę, zaciskając rękę dość mocno, by utrudnić jej oddychanie, po czym rozwarł palce i kobieta runęła na ziemię.
— Leż! — warknął. — Jeśli zamierzysz się na mnie tym kamyczkiem, który ściskasz w ręku, gorzko pożałujesz. My tu nie mamy problemów z zabijaniem. I okaleczaniem też, nawet członków rodzin. Rozumiesz?
Skinęła na potwierdzenie i posłusznie leżała na twardej ziemi, gotując się w środku z wściekłości i upokorzenia. Najchętniej wydłubałaby mu te zielone ślipia! On tymczasem przyglądał jej się z uwagą, lustrując ją od stóp do głów, jak towar. Widocznie to, co zobaczył przypadło mu do uznania bo wyciągnął do niej drobną, silną rękę.
— Pomogę ci wstać! — powiedział. — Pójdziesz ze mną do pinaklu, doprowadzisz się do normalnego stanu, zjesz i porozmawiamy. I nie próbuj uciekać!
Z wahaniem ujęła wyciągniętą ręką, a mężczyzna jednym ruchem postawił ją na nogi. Chociaż niski, niższy nawet niż ona był niewiarygodnie silny, a także szybki, o czym już się przekonała. Poszła posłusznie za nim, obserwując jak stawia swoje nieproporcjonalnie duże stopy lekko, jakby tańczył, a nie szedł po kamieniach i żwirze.
Podążając za nim myślała o tym, co jej wyznał. Nie mógł być w żaden sposób jej dziadkiem, jej ojciec był stary już wtedy, gdy Ligia się urodziła, podczas, gdy prowadzący ją mężczyzna mógł mieć najwyżej czterdziestkę. W jego czarnych włosach dostrzegała zaledwie kilka siwych pasm, nie miał prawie zmarszczek… „Tylko czy to na pewno człowiek?” — zastanowiła się. Ten zaś, jakby czytając jej myśli odezwał się do niej przez ramię:
— Czas mego Ludu płynie wolniej, niż wasz. Naprawdę jestem ojcem twego ojca, lecz powinienem być twoim. Masz równie mroczne serce jak ja. Jestem o wiele starszy od twego ojca, mam ponad dwieście czterdzieści lat. Ty też wydajesz się młodsza, niż jesteś w rzeczywistości, mam rację? — kiedy potwierdziła, ciągnął — Sprowadziłem cię tu wykorzystując moce Wielkiego Pana, z jego pomocą. Obaj jesteśmy przekonani, że będziesz cennym nabytkiem tak dla niego, jak dla mnie. Będę cię nazywał Mora, takie imię lepiej do ciebie pasuje. Ja jestem Tonoki.
Pinakiel, wysoki i mroczny wydał jej się piękny, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. Był w jakiś sposób groźny, górował nad równiną niczym czarny sztylet, sięgający nieba, jakby pragnął je poranić. Pod szeroko otwartą bramą, wiodącą do wewnątrz, kręcili się jacyś ludzie, równie drobni, jak ten, który ją wiódł, lecz krępi i brzydcy, ich twarze były szare i guzowate. Niektórzy nie mieli włosów, większości z ust wystawały żółte zębiska, ubrani w jednakowe bure stroje, wyglądali jak koszmarni żołnierze szalonego króla. Jeden z nich podbiegł i skłonił się nisko przed Tonokim.
— Panie Tonoki, z kim przybywasz? Kazano mi…
Nie skończył, Tonoki warknął jak wściekły pies i wbił mu ostrze włóczni prosto w oko.
— Jeszcze któryś ma jakieś pytania?! — ryknął — I chce mi je zadać?
Zgrupowani stali ze spuszczonymi oczami, by nie sprowokować go do zadania śmiertelnego ciosu kolejnemu z nich.
— Możesz zabijać, kiedy chcesz… — wetchnęła Ligia cicho, on jednak usłyszał i odwrócił się do niej, szczerząc żeby, w końcu roześmiał się głośno:
— Oczywiście, że mogę! I ty też możesz, córko! Masz ochotę kogoś dźgnąć?
— Teraz?!
— A czemu by nie? — odpowiedział, wciąż radosny. Skinął na jednego ze ludzi, a kiedy ten wyciągając ręce w obronnym geście począł się cofać, kazał dwóm stojącym obok niego przywlec go do siebie. Rzucili go pod nogi Tonokiego i Ligii, on zaś leżał tam bez ruchu, drżąc i skowycząc ze strachu, jak zwierzę.
— Proszę bardzo — rzekł Tonoki, wręczając jej własną włócznię, której ostrze unurzane było we krwi — Tylko pospiesz się, zgłodniałem.
Ligia wzięła podaną broń. Jej drzewce było gładkie, ciepłe i doskonale leżało w jej dłoni. Nigdy dotąd nie zabiła człowieka, była też przekonana, że aby zabić konieczny jest jakiś motyw czy pretekst, tymczasem stała z włócznią w dłoni nad leżącym mężczyzną, którego nawet nie znała, nic do niego nie czuła, któremu nie mogła nic wydrzeć, ani zyskać niczego na jego śmierci.
— To nie tak! — odezwał się nagle Tonoki znów zaskakując ją własną przenikliwością. — Nie zabijaj w złości czy dla zysku. Zabij dla przyjemności! Skosztuj krwi ofiary!
Ligia wzięła zamach i wbiła ostrze w kark leżącego, a później, wyrwawszy je z wysiłkiem, uderzyła drugi raz, godząc w jego bok i trzeci, trafiając poniżej linii żeber, kiedy mężczyzna przestał już krzyczeć. Stała nad nim dysząc, bliska orgazmu, czując dreszcze i ciepło, rozchodzące się po jej ciele. Tonoki odebrał jej włócznię, wyciągnął zza pasa krótkie ostrze w kształcie maczety. Kopnął trupa, przewracając go na plecy i sprawnie otworzył jego klatkę piersiową. Kilkoma ruchami wyciął jego serce i podał je Ligii, ociekające posoką, gorące.
— Pokaż, żeś moją córką! — powiedział, patrząc na nią zimnym, przeszywającym wzrokiem. Ligia ujęła w obie dłonie serce zabitego i zatopiła w nim zęby.
Tonoki odrzucił do tyłu głowę, wydając przenikliwy, świergotliwy okrzyk.
— Oto Mora, moja córka! — zawołał. — Wasza nowa pani!
Nim weszli do pinaklu Mora zobaczyła jeszcze, jak zebrani rzucają się na zabitych, by pożreć ich ciała. Czuła na języku smak krwi, jej ręce lepiły się od niej, lecz nie ogarnął jej wstręt, a zachwyt. Zrównała się z Tonokim i krocząc ramię w ramię ze swoim ojcem przestąpiła progi dworu Wielkiego Pana Zu.
Tonoki powiódł ją do własnych komnat, gdzie nakarmiono ją i napojono. Dwie niewielkie, przerażone kobiety zaprowadziły ją do łaźni, by zmyła z siebie kurz, krew i pot, a potem przyniosły jej stój, na który składały się ciemne, wąskie spodnie, długa, sięgająca połowy ud tunika i kurtka z płowego, miękkiego futra. Z jej własnego ubrania pozostawiły jedynie jej wysłużone hikingowe buty, które jednak zostały starannie oczyszczone. Mora ubrała się szybko i wyszła z pomieszczenia lekkim krokiem, miała wrażenie, że wypadek oraz długa wędrówka przez pustkowie były jedynie snem. Czuła się wyśmienicie w mrocznych, wysokich komnatach pinaklu, zaś władza, jaką jej podarowano działała na nią jak narkotyk. Dla zabawy pchnęła jedną ze służek, a ta, upadając, boleśnie uderzyła się w głowę.
— Miałem rację co do ciebie — odezwał się Tonoki, wychodząc z cienia. Jego kocie wąsy poruszały się nieustannie, a kiedy uśmiechał się, tak jak teraz, unosiły do góry. — Jesteś okrutna i lubisz to. Czy jesteś równie sprytna i przebiegła?
— Możesz być tego pewien! — odparła. Nie czuła lęku przed nim, budził w niej szacunek, którego źródła sama nie pojmowała. — Jestem przebiegła i kłamliwa, potrafię również być urocza — dodała słodkim głosem.
— Pysznie! — Tonoki ujął ją za ramię i zaprowadził do bocznej komnaty, gdzie kobiety układały futra i poduszki na sporym łożu. Jej ojciec wkroczył tam, machnął niedbale dłonią, a służące ukłoniły się i chyłkiem wybiegły. Wskazał Morze wnętrze, mówiąc: — Tu śpisz. Masz wstęp do każdego pomieszczenia, które należy do mnie i do prawie wszystkich na dworze Zu, z wyjątkiem jego prywatnych pokoi. Pamiętaj o jednym — nie ufam ci. To, żeś mi córką, wale nie oznacza, że nie będę cię obserwował, a moje oczy są bardzo bystre. Nie uciekaj, bo zginiesz, nie znasz naszego Świata, nie knuj przeciwko mnie, albo poderżnę ci gardło szybciej, niż zdążysz powiedzieć „tatusiu” — to mówiąc schwycił ją mocno za podbródek i ścisnął. Pomimo bólu Mora stała, patrząc mu prosto w twarz.
— Tatusiu? — syknęła przez zaciśnięte zęby –Wolę Tonoki.
Tonoki znów wybuchł śmiechem i puścił ją, po czym skierował się ku drzwiom.
— Odpocznij! — rzekł. — Jutro poznasz Wielkiego Pana. Zbierz siły, będą ci potrzebne.
Obudziły ją krzyki, dochodzące zza ściany. Przez chwilę leżała, tuląc twarz do miękkiego przykrycia, po czym usiadła odrzucając je na podłogę. Krzyki ucichły, dobiegł ją głos jej nowego ojca, ostry, rozkazujący. Pobrzmiewała w nim wściekłość. Mora wstała, owinęła się miękkim futrem i skierowała się ku drzwiom, zaciekawiona, pragnęła zobaczyć kogo i jak skrzywdził Tonoki tym razem. Nie rozczarowała się, gdyż wchodząc do głównego pomieszczenia ujrzała go stojącego w rozkroku nad leżącym na ziemi mężczyzną w burym mundurze. Tonoki przytrzymywał jedną ręką jego włosy, drugą właśnie wymierzył mu w twarz cios tak silny, że rozciął skórę na jego policzku. Kiedy w końcu wypuścił włosy mężczyzny, ten szybko kląkł przed nim w pozie, wyrażającej całkowitą pokorę.
— Wynoś się! — warknął jej ojciec i znów uderzył, tym razem trafiając leżącego w bok głowy. — Nie waż się wracać bez gorącego age!
— Tak, panie! — mężczyzna wybiegł, a Tonoki, widząc Morę, uśmiechnął się przepraszająco i wyjaśnił:
— Zapomniał przynieść age. Pewnie cię obudziłem?
— Już wypoczęłam — odpowiedziała i również się uśmiechnęła. Podobał jej się taki ojciec o wiele bardziej od jej własnego. — Co to jest age?
— Zobaczysz, skosztujesz i sama ocenisz — odpowiedział. — Każda z ras robi je inaczej. Nasze pije się zawsze gorące, tak by parzyło język i spływało do gardła jak płynny ogień.
— Każda z ras? Jak to?
— W Świecie żyją różne rasy, jedne podobne nam, inne zupełnie odmienne, wszystkie rozumne. Ty znajdujesz się wśród Ludzi Zza Gór, ja jednak należę do innej rasy, jestem samotnikiem, wybrałem życie u boku Wielkiego Pana, bo nie stawiał mi granic, pozwolił mi być takim, jakim zawsze się czułem. Tam, skąd pochodzę, zwą mnie odszczepieńcem, potworem, wyrzutkiem. Własny ojciec wyrzekł się mnie, ja jednak zdołałem go zabić. Mój ojciec był Wojownikiem Równiny, miał wielką moc, lecz wolał sadzić kwiaty i zbierać korzonki w lesie, niż walczyć i mordować. Przez jego tchórzostwo zginęła moja matka.
Mora niewiele z tego rozumiała, lecz kiwała głową ze współczuciem, mając nadzieję, że czyniła to w odpowiednich momentach. Tonoki wskazał miejsce na wyściełanej, szerokiej ławie, a sam stanął przed nią, ciągnąc:
— Dziś przedstawię cię Wielkiemu Zu. On również przybył tu z innego świata, wiele stuleci temu. Twoja babka Juna miała urodzić mu syna, lecz jak sama wiesz, urodziła go mnie, a Zu o mało mnie nie zabił, kiedy się o tym dowiedział — to mówiąc Tonoki odchylił koszulę, prezentując Morze ogromną, postrzępioną, siną bliznę, biegnącą od lewego obojczyka, aż po mostek. — Jednak wybaczył mi, a nawet pomógł sprowadzić ciebie. Mamy względem twojej osoby pewne plany.
— Jakie plany, Tonoki? — zapytała podejrzliwie.
— Staniesz się naszym specjalnym atutem. Twoją rolą będzie zdobycie zaufania największego z Wojowników Równiny, jaki kiedykolwiek żył, nakłonienie go, by odebrał Oa coś, co należy do Zu i przywiedzenie go do naszej krainy. Jeśli to zrobisz, zyskasz nie tylko uznanie, ale także pozycję równą mojej. Kiedy zabiję Wojownika, tak, jak zabiłem ojca, Zu wyruszy przeciwko wszystkim ludom Oa. Gdy staniemy do walki, świat ulegnie przed naszą potęgą! Do nas należeć będą nie tylko ziemie, leżące po tej stronie Gór, ale także Równiny, Wzgórza i Morza! — Tonoki przechadzał się przed swoją córką, z jego oczu wyzierał mrok i szaleństwo, ona jednak słuchała go z uwagą. Uwielbiała, jak on przemoc, lecz jeszcze silniej kochała władzę.
Kiedy ponownie pojawił się pobity przez Tonokiego mężczyzna z dzbanem gorącego age, córka i ojciec usiedli obok siebie i pili je w milczeniu. Mora, oblizując wargi uznała, że age było następną rzeczą, która jej się w tym dziwnym świecie bardzo podobała. Zaraz po zabijaniu.
Wspinali się po stromych schodach niemalże na sam szczyt pinaklu do komnat Wielkiego Pana. Tonoki milczał, a Mora przyglądała mu się ukradkiem, obserwując jego profil. Niewiele dotąd powiedział jej o tym całym Zu, chciała wiedzieć więcej, niezadane pytania kłębiły jej się w pod czaszką. Tonoki, jak poprzednio zaskoczył ją, kiedy zapytał:
— Ciekawi cię Wielki Pan? Będziesz zdumiona, chociaż może wzbudzać lęk. Jest… dość wyjątkowy i to pod wieloma względami. Nie obawiaj się, nie tknie cię, wie, że wówczas mógłbym stać się groźny. On się ze mną liczy, Moro. Miej się jednak na baczności, uważaj na słowa, lecz nie waż się płaszczyć przed nim, jesteś moją córką!
Weszli do komnat Zu, Tonoki pierwszy, otwierając samodzielnie ogromne i ciężkie drzwi, Mora wsunęła się za nim. Pomieszczenie, w którym się znaleźli było bardzo wysokie i mroczne, bowiem nieliczne okna, jakie się w nim znajdowały były wąskie, jak szpary. Komnatę oświetlały pochodnie, tkwiące w uchwytach, przymocowanych do kamiennych ścian, bądź trzymane przez stojących pod nimi ludzi w burych mundurach. Na środku stał wielki tron, wyściełany barwnymi tkaninami i skórami.
— Wielki Pan zapewne przybędzie z opóźnieniem — powiedział Tonoki cichszym głosem. — Bardzo lubi przyglądać się, jak ludzie reagują, gdy wchodzi. Nie, nie siadaj! — powstrzymał ją, kiedy chciała spocząć na jednej z leżących u podnóża tronu poduszek. — Nie będziesz musiała wstawać, kiedy wejdzie.
Mora wyruszyła ramionami, ale posłusznie stanęła wyprostowana przy Tonokim, który najwyraźniej doskonale znał zwyczaje swego Wielkiego Pana, gdyż nagle drzwi po przeciwnej stronie komnaty otworzyły się z hukiem, przez nie wbiegli czterej mężczyźni w mundurach, którzy natychmiast ulokowali się po obu ich stronach. Potem wkroczył on, Zu — Wielki Pan Ludzi zza Gór, a Mora o mało nie wrzasnęła.
Czas nie potraktował go łaskawie. Kiedy wiele lat wstecz widziała go jej babka był dość odrażający, by budzić wstręt i dostatecznie groźny, aby się go bano. Przez ten czas roztył się do nieprawdopodobnych rozmiarów, jego brzuch zwisał niemalże do kolan, ogromne i masywne ongiś nogi były obrzmiałe i pofałdowane, sadło na jego ramionach podrygiwało, gdy się poruszał. Potworna, zdeformowana, pozbawiona nosa twarz Zu zyskała dwa podbródki, a mleczne oczy ginęły w fałdach tłuszczu. Jedynie krater, który pozostał po jego trzecim oku zionął nadal czernią. Z ust sterczał mu już tylko jeden żółty, ukruszony kieł. Skórę miał sinawą, miejscami naznaczoną czerwonymi plamami. Ogromy niczym góra, kroczył ciężko, dysząc chrapliwie, a Mora mogłaby przysiąc, iż czuła drgania kamiennej podłogi, wywoływane przez każdy jego krok.
Zbliżył się do Tonokiego, na nią ledwie zerkając, pochwycił jej ojca w objęcia i przycisnął do ogromnego brzuszyska, rechocząc przy tym i klepiąc go plecach z taką siłą, jakby miał zamiar zatłuc go na śmierć. Jego wielkie ręce o zakończonych pazurami palcach mogłyby zgnieść każdego. Mora poczuła bijący od Zu odór rozkładu oraz zepsucia i zrobiło jej się niedobrze. „Jeśli się porzygam, któryś z tych dwóch mnie zabije!” — przeszło jej przez głowę.
— Tonoki, przyjacielu! — ryknął i jeszcze raz poklepał Tonokiego z rozmachem, po czym wypuścił z objęć. Tonoki odstąpił tylko jeden krok i sam klepnął Zu w ramię, witając go, po czym ostentacyjnie wygładził ubranie i roześmiał się:
— Panie mój, byłem pewien, żeśmy widzieli się nie dalej jak dwa dni wstecz! — zawołał. — Skąd w tobie ta tęsknota za mą osobą?
Zu znowu wydał z siebie basowy rechot, a krople jego śliny opryskały twarz i włosy Mory. Musiała walczyć ze sobą, by nie otrzeć jej z obrzydzeniem.
— Każdy dzień bez ciebie bracie jest jak dziesięć! — zahuczał. — Widzę, że masz dla mnie prezent! — dodał wskazując paluchem na Morę. — Niezgorszy!
— To, panie mój jest moja córka, Mora! — odparł hardo Tonoki, wbijając wzrok w jego pozornie ślepe oczy i wyszczerzając zęby jak wściekły pies. — Tknij ją, a nasza przyjaźń skończy się szybciej, niż się zaczęła!
Zu znowu zarechotał i uniósł rękę, by klepnąć ponownie swego fumulusa, lecz ten uchylił się zwinnie i przysunął bliżej Mory, a Zu nadal zanosił się śmiechem. W końcu schwycił skraj swojej szaty, otarł nią twarz, prezentując przy okazji oczom kobiety zwały szarego sadła na własnym brzuchu i rzekł:
— Wiesz, jaką masz wadę, Tonoki? Absolutnie pozbawiony jesteś poczucia humoru! — Zwrócił się ku Morze, kierując ku niej grymas, mający uchodzić za przyjazny i dodał — Witaj, Moro. Twój ojciec to strasznie poważny człowiek. Może tobie uda się go rozruszać, ja próbuję od lat bez skutku. Pozwolisz, że usiądę, strasznie tu gorąco! Spocznij wraz z ojcem w pobliżu!
Mora odetchnęła z ulgą, gdy Zu odsunął się od nich, by umościć się na swoim tronie. Jego ogromny zad ledwo się na nim mieścił. „Ciekawa jestem, co by się stało, gdyby tron pękł, a ta ropucha wylądowała na ziemi?” — pomyślała z rozbawieniem. Tonoki stuknął ją łokciem w bok, zmarszczeniem brwi nakazując zachowanie powagi. „Skąd on wie, co myślę?” — zastanowiła się, a Tonoki uśmiechnął się tajemniczo, jakby rzeczywiście potrafił zajrzeć jej do głowy.
Kiedy wszyscy usiedli, Zu znów zwrócił się wprost do Mory, ignorując Tonokiego:
— Widzisz, dziecko, sprowadziłem cię tu na prośbę twego ojca, chociaż za to, żeś się narodziła, powinienem urwać mu łeb. Kiedy jednak wyczułem twoje serce, które przez czas i przestrzeń śpiewało w naszym języku najmroczniejszą z czarnych pieśni, wiedziałem, że musisz zamieszkać na mojej ziemi i stać się jednym z jej kwiatów. W twoich żyłach jest więcej krwi Ludu Równiny niż obcej, ale masz w sobie tę samą iskrę, co Tonoki. Ja, za jego pozwoleniem, sprawię, by rozjarzyła się silniej i pozwoliła ci na dokonanie wielkich czynów. Moro, czy ojciec opowiadał ci o Batesie, Wojowniku Równiny i o tym, co mi podstępem ukradł? Czy mówił ci o jego potomku Kreyu, który choć młody, pokonał kroczący piorun? Nie? Cóż za zaniedbanie! Zatem ja opowiem ci tę historię. Przysuń się do mnie, byś lepiej słyszała.
Mora uniosła się ze swego miejsca, pokonując obrzydzenie i strach, podeszła do samego tronu, po czym usiadła na poduszce, leżącej tuż przy jednej z monstrualnie rozdętych nóg Wielkiego Pana.
— Widzę, żeś odważna i dumna! — rzekł Zu, schylając się do niej tak, że owionął ją swym cuchnącym oddechem. Znowu poczuła mdłości, lecz zignorowała je. Uniosła twarz, patrząc hardo na to ohydne monstrum, przed którym drżeli jego poddani. Przybrała najbardziej słodką minę ze swojego bogatego repertuaru i odparła:
— Z chęcią wysłucham, panie, całej historii z twoich ust. Z pewnością będzie ciekawsza, niż gdyby opowiedział mi ją ojciec.
Zu znowu zarechotał i uderzył się dłonią w grube udo z uciechy.
— Podobasz mi się dziecko, bardzo mi się podobasz! — zaryczał. — A kiedy ojciec cię wyszkoli, będziesz mi się podobała jeszcze bardziej!
Rozparł się wygodnie, moszcząc cielsko między poręczami tronu.
— Wiele lat temu powiodłem armię daleko za Góry, by podbić Ludy Równiny i posiąść ich bogactwa. Moja armia była niezwyciężona, bowiem posiadałem coś, co przybyło ze mną do tego Świata — Oko Życia. Dzięki niemu mogłem widzieć daleko, ono dodawało sił memu ciału, ożywiało mnie, w nim zamknięte było moje istnienie. Jednak jeden z Wojowników Równiny zakradł się podstępem, i z pomocą jakiejś magii, w którą wyposażył go ich władca, Oa, wykradł mi je wprost z głowy, powodując ogromny ból, który czuję do dzisiaj. Ukrył Oko Życia tak głęboko, a ono przestało mnie wołać. Oa zagroził jego zniszczeniem, jeśli nie odstąpimy i nie powrócimy Za Góry, na nasze ziemie. Ten Wojownik, Bates był twym przodkiem, ojcem Tonokiego. Tonoki pojawił się tu wiele lat po wojnie i został mym poddanym, a potem przyjacielem. Zabił Batesa, gdy ten ośmielił się wkroczyć na nasze ziemie, aby porwać twoją matkę. Mieli pomocnika, jakiego nikt nie znał, który również przybył z twojego świata i był dość sprytny, by przywołać pega, z ich pomocą odlecieć za Góry, zabierając ze sobą Junę, mimo, iż broniła się i krzyczała. Ty urodziłaś się w świecie, do jakiego kazano jej powrócić, zaś na Równinach narodził się nowy Wojownik. On to, jeśli mu nie przeszkodzimy, stanie się najstraszniejszym z groźnych, bowiem jego moce, których na szczęście jeszcze nie poznał, są potężne.
Zu pochylił się ku Morze jeszcze bardziej i chrapliwym głosem ciągnął dalej:
— Ojciec nauczy cię wszystkiego i pomoże przedostać za góry. Tam nikt cię nie zna, nie będzie spodziewał się zdrady, ci głupcy pomyślą, że trafiłaś do Świata przypadkiem, jak wielu przed tobą. Odszukasz tego Wojownika, omamisz go podstępem, namówisz, by zaprowadził ci tam, gdzie Oa ukrył Oka Życia i poprosisz, by ci je pokazał. Będziesz musiała wykraść Oko i przynieść do mnie. Kiedy Wojownik podąży za tobą i przekroczy Góry, twój ojciec zabije go tak samo, jak zabił Batesa. A wtedy odzyskam moc, a tobie dam bogactwa i władzę, o jakiej marzysz! Zniszczę Ludy Równiny, posiądę naps, które ich ogrzewają, a potem zniszczę wszelkie domy oraz te przeklęte ogrody, tak im drogie!
— Dlaczego akurat ja muszę to zrobić? Czy nie mogłeś, panie, posłużyć się jednym ze swoich ludzi? — zapytała Mora, spoglądając na Zu bez lęku.
— Jesteś córką Tonokiego! — ryknął — Zarazem nie pochodzisz z naszego Świata. Jedynie ty możesz dotykać i nieść Oko Życia przez wiele dni bez cierpienia. Jest ono bowiem nie tylko źródłem mocy, a czymś więcej. Jeśli spoczęłoby w dłoni człowieka, zrodzonego w tym Świecie, przyprawiłoby go o niewyobrażalne boleści, a może nawet zabiło. Tobie nie uczyni żadnej krzywdy, ochronę bowiem stanowi dla ciebie krew twojej matki, Juny. To ona miała dać mi syna, który przebyłby dla mnie Góry i odzyskał to, czego pożądam. Ponieważ życie bywa pokrętne, o czym się z pewnością nieraz przekonałaś, Juna wybrała twojego ojca. Im dłużej patrzę na ciebie dziecko, tym silniej utwierdzam się w przekonaniu, że był to dobry wybór! Może nawet uda mi się w pełni wybaczyć Tonokiemu zdradę, jaką było uwiedzenie mojej wybranki?!
Tonoki parsknął, a Zu znowu zaryczał z wesołości. W końcu i Mora zaczęła się śmiać, chociaż wciąż nieprzekonana.
— A ten Krey? Jaki on jest? — zapytała.
— Młody. Niedoświadczony. Naiwny. W ludzkiej postaci pewnie niezdarny i słaby… — odparł Zu, a Tonoki dodał:
— Nie widzieliśmy go, lecz nasi zwiadowcy pokonują Góry i szpiegują dla nas. Wiemy, że dotychczas tylko raz dokonał Przemiany. Najpewniej przypadkiem.
— Dość pytań! — Zu machną ogromną dłonią — Teraz dziecko, ja i twój ojciec musimy omówić kilka ważnych kwestii… Nudnych, więc idź poszukać dla siebie jakiegoś zajęcia. Tonoki skinął w jej stronę ponaglająco, jednocześnie spoglądając na córkę z powagą.
„Tak, wiem, nie ufasz mi i obserwujesz każdy mój ruch” — pomyślała Mora, a jej ojciec mrugnął porozumiewawczo.
Drzwi za Morą zamknęły się, Zu rozparł się na swoim tronie i donośnie wypuścił gazy. Ostatnio nie czuł się najlepiej, miał problemy z trawieniem, czemu głośno dawał wyraz właśnie w taki sposób. Tonoki skrzywił się, nie zważając, że jego pan dostrzegał ogarniający go wstręt.
— Kiedy będziesz tak stary, jak ja twoje ciało nie będzie sprawniejsze — rzekł Zu i zapytał. — Ile ona wie, poza tym, cośmy jej powiedzieli?
— Nic! — Tonoki wyciągnął gibkie ciało na poduszkach u stóp Wielkiego Pana. — Natomiast kocha zabijać, pragnie władzy… Jest dobrym nabytkiem. Trzeba ją sporo nauczyć oraz sprawić, by nienawidziła Ludów Równiny tak samo, jak ty panie. I jak ja. Nie ma świadomości, że widzę jej myśli i nie dowie się tego, mam nad nią pełną kontrolę. Nim wyślemy ją na Równinę, powiem jej o tym i dam jej ardawę, której spożywanie doskonale osłania umysł przed obcym spojrzeniem. Problem może być jedynie z jej oczami, sam widziałeś, roztaczają mrok prawie tak ciemny jak mój własny. Nawet najgłupszy z tamtych widząc takie oczy, od razu będzie znał jej naturę.
— To się da rozwiązać! — prychnął Zu. — Po prostu pozbawimy ją ich.
— Panie, Mora znienawidzi nas za to równie mocno, jak ci, na których ją szczujemy!
— Nie, Tonoki. Odejmę jej oczy i powiem, że wrócę je, kiedy przyniesie mi moje Oko Życia. To ją tylko zmotywuje!
— Przecież to niemożliwe!
— Ale ona tego nie ma o tym pojęcia! Niech myśli, iż mogę wszystko, musi być przekonana, że drzemie we mnie moc, którą trudno ogarnąć rozumem. Oczywiście na razie nic jej nie zrobię, najpierw ją wyszkolisz, złamiesz i sprawisz, by mi ufała. A gdy powróci z Okiem Życia będzie należała do mnie. Nawet ślepa, nadal pozostanie piękna!
— Najpierw, panie, sam ją wezmę! — roześmiał się Tonoki — W końcu jest z mojej krwi!
Zu zarechotał, klepiąc się po kolanach z uciechy:
— Może nawet pozwolę ci ją później zabić, Tonoki!
Rozdział IV
Dwie drogi
„Każdy dokonuje własnych wyborów, by przetrwać.”
Alexandra Bracken, Nigdy nie gasną
Chata, w której kiedyś mieszkał Bates, a później Mateusz stała pusta, lecz Krey zaglądał do niej co kilka dni. Przede wszystkim po to, by stwierdzić jak miewa się Oucha, ale również, aby pomyśleć. Będąc wewnątrz, wśród znajomych sprzętów i rzeczy, należących do dwóch znaczących dla niego ludzi, młodzieniec zawsze nabierał odwagi, jakiej brak mu było nawet w domu jego rodziców.
Rok Deszczu był tym razem niespotykanie krótki, przestało bowiem padać już o poranku. Mieszkańcy zastanawiali się, czy stało się tak dzięki wygnaniu przez Kreya z lasu kroczącego pioruna, czy po prostu w chmurach skończyła się woda… Przeszli jednak nad tym zjawiskiem do porządku dziennego, z właściwym swojej rasie optymizmem spoglądali w pogodne niebo i cieszyli się słońcami.
Nazajutrz po pierwszej dla niego Przemianie Wojownika poszedł właśnie tam, zabierając ze sobą fajkę wiedzy. Miał pewne przypuszczenia, pragnął sprawdzić je możliwie szybko i w samotności. Nie powiedział dotąd Dunie o tym, jak przypadkiem skaleczył dłoń o pękniętą krawędź fajki, ani o własnej jaśniejącej krwi. Podobnie jak o tym, że kilka jej kropel wystarczyło, by naprawić uszkodzone urządzenie.
Wchodząc do wewnątrz tego starego i cichego domu rozejrzał się ponownie, zastanawiając się, gdzie Mati mógł ukryć jagody i zioła, służące do napełnienia komory fajki. Oczywiście, jak każdy z Ludu Równiny wielokrotnie palił fajkę wiedzy, najczęściej tę, która należała do jego ojca, ale także innych mieszkańców osady. Własnej nie posiadał, gdyż był przekonany, iż do niego należała wyłącznie ta, którą dzisiaj trzymał w dłoni. Jej ścianki, wygładzone upływem czasu stały się jedwabiste, a wzory, zdobiące je w przeszłości uległy zatarciu lata temu. Dotykały ich dłonie Batesa i Mateusza, z których w materię fajki przenikały ich emocje i myśli, a być może także jakaś część nich samych.
Krey skierował wzrok na jedną z wysoko zawieszonych półek, zastawioną mnóstwem pojemniczków, drewnianych szkatułek oraz wielością innych pokrytych pyłem przedmiotów. Część z nich stanowiła ongiś własność Mateusza, niektóre z pewnością należały też do Batesa. Krey odłożył fajkę wiedzy na stół i ignorując niechęć do odrywania nóg od ziemi uniósł się w powietrze, pragnąc dokładnie im się przyjrzeć. Dotykał delikatnie każdej z tych rzeczy, niektóre brał do ręki badając dokładnie, inne wąchał i odkładał na miejsce, aż wreszcie znalazł to czego poszukiwał — niewielką szkatułkę, wypełnioną w połowie fajowym suszem. Opadł na ziemię, trzymając cenne znalezisko.
Napełnił komorę fajki w ten sam sposób, jak wielokrotnie czynił to Mati, wyszedł przed dom i usiadł na ławeczce z wysokim oparciem, kierując twarz w stronę lasu. Przywołując moc słońc zapalił fajkę, chwycił ustnik między wargi i zaciągnął się aromatycznym dymem. Jego myśli wybiegły na spotkanie tego, co skrywało się nie tylko za ścianą drzew, lecz znacznie dalej.
Długo czekał, paląc i spoglądając przed siebie, otwierając umysł na to, czego oczekiwał i za czym tęsknił. Słońca zaczęły układać się do snu, gdy otrzymał odpowiedź. Jego umysł i serce napełniły się pewnością i spokojem, a miłość oraz siła, które poprzez czas i przestrzeń otrzymał sprawiły, iż oczy Kreya zajaśniały z niezwykłą siłą. Wiedział już, iż Bates żył w nim, jego serce stało się częścią serca młodzieńca, którego życie rozpoczęło się dopiero, gdy on sam został pogrzebany i trwał jedynie we wspomnieniach wielu kochających go ludzi. Lecz Krey czuł również coś więcej, co mogło być wyłącznie serdecznym przywiązaniem ich wspólnego przyjaciela — Mateusza.
Pogrążonego w transie, z tlącą się fajką w dłoniach zastał Kreya Duna. Zaniepokojony długą nieobecnością syna poszedł go szukać, kierując się od razu ku domowi swego ojca. Przeczucie go nie myliło, Krey siedział na tej samej ławeczce, na jakiej tak często wypoczywał Bates i, na której po raz ostatni zasnął Mati. Młodzieniec miał otwarte oczy, jednak nie widział Duny, jego spojrzenie sięgało znacznie dalej, w miejsca niedostępne dla zwykłych ludzi. Duna ulokował się na trawie naprzeciwko syna. Postanowił być mu strażnikiem, zanim nie powróci stamtąd, dokąd odpłynął.
Gwiazdy zdążyły już zajaśnieć w pełnej krasie, gdy Krey nabrał głęboko tchu i poruszył się. Na widok ojca, siedzącego, jak to miał w zwyczaju wprost na wilgotnej od rosy trawie i czuwającego nad jego bezpieczeństwem, poczuł wzruszenie i wyrzuty sumienia. Powinien był mu powiedzieć.
Duna, odbierając jego myśli uspokoił go łagodnym gestem.
„Nie wyrzucaj sobie niczego, synu” — przemówił wprost do jego umysłu. –„Jeśli byleś pewien, że tak powinieneś postąpić, postąpiłeś właściwie.” — po czym wstał energicznie i odezwał się w zwyczajny sposób:
— Wejdźmy do środka, teraz ja pragnę coś sprawdzić! Wykorzystamy do celu tego łaźnię Batesa!
Z dużego basenu spuszczono wodę dawno temu, lecz w powietrzu nadal unosił się kwietny zapach. Wniknął głęboko w ściany, zadomowił się w nich sprawiając, że tak w Dunie, jak w Kreyu ożywały wspomnienia. Przekroczyli jeden za drugim progi łaźni, a Duna starannie zamknął właz.
— Chcę byś spróbował przejść Przemianę Wojownika! — odezwał się Duna.
— Teraz? — nie krył zdziwienia Krey — Przecież nic ci nie zagraża, ojcze! Ani nikomu z naszych!
— Jeśli się nie mylę będziesz w stanie to zrobić jedynie siłą woli. Spróbuj!
— A jeśli cię skrzywdzę? Jeśli obudzi się we mnie dzikość Wojowników i nie będę w stanie jej powstrzymać, nie zapanuję nad kolcami?
— Nie skrzywdzisz mnie, Kreyu. Nie mógłbyś tego uczynić, choćbym cię poprosił. — Duna położył rękę na ramieniu syna i uścisnął je lekko. — Proszę, spróbuj! Jeśli nie dla siebie i dla mnie, zrób to dla Matiego. Bates ci pomoże!
I Krey posłuchał. Zrzucił buty, zdjął koszulę, by kolce nie porwały jej na strzępy. Jego grzywa już uniosła się w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić. Stanął nagi i piękny przed Duną, zamknął oczy, lecz jasność przebijała się nawet przez powieki, nadając jego twarzy wrażenie ciepła i mocy. Rozpoczął powoli, jakby z wahaniem, po czym Przemiana ożyła w nim, przekształcając w chrzęście kości oraz ścięgien jego ciało. Na samym końcu z grzywy wystrzeliły kolce, krzesząc jasne iskry, uniosły się wysoko nad głową Wojownika Równiny. Duna z szeroko otwartymi oczyma oglądał Przemianę po raz pierwszy w życiu i chociaż była przerażająca, nie odczuwał lęku. Zbliżył się do Kreya — Wojownika, dotknął palcami jego zmienionej twarzy, musnął ostre kły, tak samo, jak dawno temu Mateusz dotykał oblicza Batesa.
— Kreyu, Wojowniku Równiny! — rzekł cicho. Po czym skłonił nisko czoło przed swoim synem. Z gardła Kreya dobył się niski pomruk, kolce poruszyły się, otoczyły postać Duny, tworząc wokół ojca i jego syna skrzącą się, metaliczną klatkę. Delikatnie muskały głowę Duny, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Krey znów zamruczał gardłowo, kolce jęły skrywać się w gęstej, czarnej grzywie, Przemiana Wojownika następowała w odwrotnym kierunku, przywracając młodzieńcowi jego zwyczajną postać.
Krey był oszołomiony, ale szczęśliwy. Duna podał mu zrzuconą odzież po czym znowu ramię w ramię wyszli z domu Batesa w mrok nocy. Podążali powoli, jeden by ochłonąć i dojść do siebie po dokonaniu kolejnej Przemiany, drugi pragnąc uspokoić galopujące w piersi serce i zapanować nad emocjami.
— Posłuchaj mnie teraz uważnie — odezwał się Duna, zwalniając. — Musisz bardzo uważać i nie przemieniać się nigdy tam, gdzie ktokolwiek mógłby cię zobaczyć. Szpiedzy Zu mogliby cię dostrzec, a lepiej, by twoja zdolność pozostała dla tego potwora tajemnicą. Także mieszkańcy osady, a nawet twoja matka nie powinni o tym wiedzieć, tak dla twojego, jak własnego bezpieczeństwa. Specjalnie zaprowadziłem cię dziś do łaźni Batesa, bowiem w niej ukryty byłeś przed wzrokiem wszystkich. Jednak — ciągnął Duna, spoglądając na syna z czułością. — Odwiedzaj to miejsce i ćwicz! Naucz się panować nad Przemianą Wojownika tak, byś był pewien swego ciała! Twoja moc jest wyjątkowa, gdyż nawet mój ojciec mógł się przemienić jedynie wówczas, gdy wzbudził w sobie dzikość. Był, jak wiesz bardzo skutecznym Wojownikiem, potrafił w pełni panować nad ciałem, jednak potrzebował zagrożenia, by zmienić własną postać. Przemieniał się jedynie, aby bronić innych, ranić i zabijać, a także uzdrawiać, chociaż tej zdolności nigdy w pełni nie opanował. Ty dokonałeś Przemiany wyłącznie siłą własnej woli. Panowałeś nad sobą i nie odczuwałeś dzikości, prawda?
— Nie ojcze — odpowiedział Krey — Czułem spokój. I moc, tak czułem moc, ale nie pragnąłem uczynić nikomu nic złego. To piękne i czyste uczucie. Pomijając ból…
— Bates mówił, że ukochał to cierpienie na równi z samą walką.
— Jest niewyobrażalne! — zawołał Krey tak głośno, że Duna uciszył go syknięciem. — To tak, jakbym rozrywał się na części, by powstać od nowa. Lecz zarazem ten ból jest wspaniały, dzięki niemu odczuwam życie najsilniej, jak potrafię! Tak, Bates miał rację, kiedy mówił o swojej miłości do tego cierpienia. Ja też nią je darzę!
— Sądzę, że Bates w jakiś sposób pomógł ci w Przemianie i pomagać ci będzie zawsze. Oa sprawił, iż stał się Tym, Który Poszedł Dalej, a część jego żyje w tobie, synu. Ale swoją łagodność zawdzięczasz Matiemu! Jesteś wyjątkowy również dlatego, że po narodzinach nawiązałeś z nim więź, taką, jak każde dziecko nawiązuje z matką oraz z ojcem. Nigdy wcześniej żadne małe z naszej rasy, nawet urodzone z grzywą na plecach tego nie uczyniło. Nie miało to miejsca także później. Jesteś nie tylko jedynym żyjącym Wojownikiem Równiny w Świecie, ale także jedynym z naszego Ludu, który miał dodatkowego opiekuna. W dodatku opiekun ten nie urodził się w naszych krainach… Skomplikowane to wszystko, nawet jak dla mnie, chociaż uchodzę za mądrego człowieka. Musi być w tym jakiś cel, nikt jednak, nawet Oa nie potrafił go poznać. Najpewniej ty sam go odszukasz.
— Chciałbym… — szepnął Krey, bardziej do siebie, niż do ojca.
Kiedy wrócili Kaga przyjrzała się swoim mężczyznom z uwagą, instynkt bowiem podpowiadał jej, że wydarzyło się coś istotnego, dostrzegała w obydwu zmianę, lecz nie potrafiła określić, na czym ona polegała. Będąc jednak od wielu lat żoną najmędrszego człowieka w społeczności, którego ojcem był słynny Bates, a także matką tak nietuzinkowego syna nauczyła się już, iż zadawanie pytań było bezcelowe. Przytuliła Kreya mocno, później podała obydwu wyjątkowo późną kolację. Obserwowała jak jedli, ciesząc się chwilą, coś podpowiadało jej bowiem, że spokój jej domu, a być może również całej osady i Świata zostanie niedługo zaburzony.
Krey urządził sobie w łaźni Batesa miejsce do ćwiczeń. Nie chodził tam oczywiście codziennie, by nie wzbudzać w nikim zbytniego zainteresowania. Pod osłoną nocy przyniósł w to miejsce kilka snopków siana oraz przytaszczył suche kłody z pobliskiego lasu, by wykorzystać je do rozwijania swoich umiejętność władania kolcami. Umieścił wydrążone skorupy orzechów na obrzeżu pustego basenu i napełnił je wodą, kilka z nich zawiesił także pod sufitem w towarzystwie kiści kolorowych jagód. Nie wiedział, czy to, co przygotował jest odpowiednie, ale nie mógł liczyć na żadną radę od nikogo.
Wieczorem udał się na swoją zwyczajną przechadzkę, lecz tym razem nie powędrował do lasu ani na Równinę, a podążył wprost do chaty Batesa i Matiego. Wszedł do wewnątrz, starannie zamykając za sobą skrzypiące drzwi, otworzył wykorzystując energię słońc wejście do łaźni i tym samym sposobem zamknął je za sobą. W pustym basenie poustawiane obok siebie snopki siana i oparte o podest na jego środku drewniane kłody wydały mu się śmieszne i zupełnie nie na miejscu, mimo wszystko postanowił spróbować własnych sił.
Zdjął ubranie, starannie składając je na podłodze i zeskoczył na dno zbiornika, stawiając bose stopy na zimnych kamieniach. Tym razem Przemiana przyszła doń, ledwie o niej pomyślał i dokonała się w mgnieniu oka, przeszywając go przejmującym, rozkosznym bólem. Kolce wysunęły się z grzywy, uniosły nad głową Kreya, wydawały przy tym metaliczny dźwięk, który jemu samemu przypominał śpiew. Krey uniósł jedno z kolczastych ramion i delikatnie uderzył nim w najbliższą kłodę. Nie spodziewał się, że tak lekki cios spowoduje większe zniszczenia, patrzył więc zaskoczony na efekty, ponieważ z grubego drewnianego pnia pozostały wyłącznie drzazgi. Skoncentrował się jeszcze raz, kolce tym razem trafiły w siano, które rozsypało się na wszystkie strony. W dodatku większość źdźbeł zapaliła się. Krey wyskoczył wysoko i strącił trzy wypełnione wodą orzechowe skorupy, gasząc płomienie. Nie miał pojęcia, że uderzenie kolcami może wywołać ogień, lecz zaskoczyła go również własna sprawność w jego zduszeniu. Spróbował jeszcze raz, tym razem za cel obierając kolejny z grubych pni, starał się ledwie musnąć go kolcami. Lśniące ostrza przecięły pień na pół, a młody Wojownik Równiny, zadowolony z efektu zawarczał i uderzył jeszcze raz.
Do domu rodziców Krey wracał niezbyt kontent z siebie, był ponadto tak głodny, że aż bolał go brzuch. To, że do Przemiana wykorzystuje mnóstwo energii było następną rzeczą, o jakiej nikt mu nie powiedział. Duna, który swoim zwyczajem siedział na trawie przed domem z księgą w dłoni, spojrzał na syna pytająco. W odpowiedzi Krey skrzywił się tylko wymownie, co miało oznaczać, iż nie wszystko poszło po jego myśli. Należał do osób, stawiających sobie wysokie wymagania, zaś jego młodość sprawiała, iż był niecierpliwy i oczekiwał szybkich efektów. Postanowił jednak, że nie zawiedzie ojca, ale także Matiego i Batesa. Czuł się związany z tymi dwoma nieżyjącymi od dawna wielkimi ludźmi, a wieczór spędzony z cudownie naprawioną fajką wiedzy jeszcze tę więź umocnił.
Młody Wojownik Równiny udawał się do chaty Batesa prawie codziennie, wybierając różne pory dnia i nocy. Jego przemienione ciało było coraz sprawniejsze, a on sam odkrywał jego tajemnice. Przekonał się na przykład, że dokonywanie pełnej Przemiany Wojownika wcale nie jest potrzebne, by wysuwać z grzywy dowolną liczbę kolców i skutecznie się nimi posługiwać. Stwierdził z zadowoleniem, że w przemienionej postaci bez lęku mógł unosić się w powietrze i wisieć wysoko pod sufitem łaźni niczym monstrualny latający. Rzecz jasna, miejsce w którym się szkolił stawiało mu wiele ograniczeń, jak choćby niewielka przestrzeń, którą dysponował, czy brak wody, mimo tego Krey w ciągu kilku dni nauczył się dużo, nie mając zarazem świadomości, iż innym Wojownikom, żyjącym przed nim, osiągnięcie podobnej sprawności zajęłoby lata.
W tym samym czasie Duna kończył przygotowania do podróży syna do Mądrego Lasu. Oa obiecał osobiście przysłać pega w pobliże osady, co samo w sobie stanowiło sytuację, jaka nigdy wcześniej się nie wydarzyła, jednak i tak należało zorganizować dla młodzieńca odpowiednią odzież, czy zebrać zioła i grzyby, które będzie mógł spożywać, lecąc wysoko pod chmurami. Duna zaplanował również ucztę, jaka miała odbyć się w wigilię dnia, w którym Krey miał ruszyć do odleglej krainy Oa w poszukiwaniu własnego przeznaczenia. Wszystkie te czynności oraz jego zwyczajne obowiązki pochłaniały Dunie mnóstwo czasu, wracał wieczorami tak zmęczony, że najczęściej nie miał sił na rozmowę z synem.To Krey zwrócił się do niego z prośbą, by udał się z nim wieczorem do łaźni i sam ocenił efekty ćwiczeń.
Duna nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdy Krey, zrzuciwszy samą koszulę, nadal pozostając w pierwotnej postaci wysunął z grzywy jedno z kolczastych ramion. Poruszał nim tak szybko, iż Duna mógł dostrzec jednie srebrzysty, rozmazany błysk. Kiedy kolce znieruchomiały tuż przed jego twarzą przekonał się, iż na ich ostrych czubkach powbijane jedna obok drugiej tkwią kolorowe jagody. Nie cofając pierwszego ramienia Krey wysunął kolejne, tym razem poruszając nim powoli. Kolce przebiły ostrożnie jedną z napełnionych wodą orzechowych skorup, uniosły ją, po czym wylały jej zawartość u stóp Duny, przy okazji mocząc jego buty. Krey roześmiał się przy tym tak, jak dawniej, kiedy Przemiana Wojownika była dla niego wyłącznie samym pojęciem, a jego oczy jaśniały, rzucając złote refleksy w półmroku. Nadal nie wchodząc w nią w pełni podpalił jednym smagnięciem kolców wiązkę siana, by drugim kolczastym ramieniem bez wysiłku ugasić ogień. Następnie zdjął resztę odzieży i dokonał pełnej Przemiany Wojownika szybciej, niż wydawało się to możliwe, uniósł się w górę i zawisł pod sufitem. Zdumiony Duna patrzył, jak jego postać staje się coraz mniej wyraźna, aż w końcu Krey znikł, wykorzystując do tego sztukę kamuflażu, z której tak dumny był kiedyś Bates. Gdy bez ostrzeżenia Wojownik Równiny pojawił się tuż przed nim, kładąc śmiercionośne kolce na ramionach swego ojca i dotykając nimi jego twarzy, Duna omalże nie krzyknął z zaskoczenia. I po trosze także ze strachu.
Wojownik Równiny znów dokonał Przemiany i milcząc poszedł po porzuconą odzież. Dopiero gdy miał ją na sobie, spojrzał na Dunę, a w spojrzeniu tym malowała się niepewność. Duna objął go mocno i przycisnął do piersi, wprost do umysłu i serca swego syna śląc myśl, zawierającą całą dumę oraz podziw, jakie odczuwał.
— Ojcze… Jak wiele nauki jeszcze przede mną? — zapytał Krey nie zdając sobie sprawy z własnych zdolności.
— Doścignąłeś już Batesa — odparł po prostu Duna. — Nie wiem, czy nie jesteś sprawniejszy niż on kiedykolwiek był. Szkoda, że nie ostał się chociaż jeden z Wojowników Równiny, mógłby powiedzieć ci znacznie więcej, niż ja. Wiem, że będziesz dalej doskonalił własne zdolności i żałuję, iż nie mogę służyć ci radą. Wsłuchaj się w siebie, synu. Jeśli Oa miał rację, Bates ci odpowie. Opuszczę cię teraz, byś mógł uczynić to w spokoju.
Kiedy Krey został sam, usiadł wprost na kamiennym dnie. Pomyślał o Matim, przywołał wszystkie opowieści o wielkim Wojowniku Równiny Batesie, które słyszał od niego będąc dzieckiem. Trwał w całkowitym bezruchu, spowalniając własny oddech, a nawet bicie serca bez udziału świadomości. Mimo zamkniętych powiek jasność, która w nim żyła opromieniła jego twarz, a po chwili z całej powierzchni jego skóry zaczął unosić się blask, podobny do jaśniejącego oparu. Spowił on postać młodzieńca, owinął się wokół jego spoczywających na udach dłoni, wplótł w długie włosy. Gdyby w tej chwili mógł widzieć go jego ojciec, rzekłby, że syn wyglądał jak Oa.
Krey nie był już sam, obok niego pojawiła się istność, pozbawiona materii, a jednak rzeczywista. Młodzieniec wyczuwał ją, wiedząc, że była silna, mężna i dobra, chociaż zarazem groźna i nieco próżna. Zdało mu się, że przemówiła doń, choć nie odbierał żadnych słów, ani obrazów. Otworzył oczy i napotkał we własnej jasności drugą, potężną, przyjazną, wpierającą. Zatopił się w niej, a ona otoczyła go bezpiecznym kokonem miłości.
Pożegnalna wieczerza, odbywająca się w Radosnym Czasie nie trwała długo. Mieszkańcy osady jeden po drugim podchodzili do zmieszanego Kreya i jego ojca. Ściskali młodzieńca, wręczali mu różne drobiazgi, które ich zdaniem, mogły mu się przydać, a śliczna, krucha Mju podbiegła i ucałowała go w same usta. Krey zarumienił się aż po uszy, zaś Duna posłał mu przyjaznego kuksańca. Po uczcie i powrocie do domu Duna, po raz nie wiedzieć który przypomniał synowi, jak winien zachowywać się wobec pega i zniknął w swojej izbie, oznajmiając, iż przygotował dla Kreya jeszcze jeden podarunek. Kiedy powrócił wręczając mu odzież, wzorowaną na tej, którą nosił sam Bates, zapewniającą przemienionemu Wojownikowi odpowiednią swobodę, Krey ujął ją w dłonie wzruszony. Obejrzał dokładnie szerokie spodnie i wysokie buty, które mógł zrzucić jednym ruchem, a także koszulę z obfitymi rękawami oraz długą, wyposażoną w liczne kieszenie kamizelkę, obie z rozcięciami na plecach, przez jakie bez problemu mogły wysuwać się kolce. Wyszedł na chwilę, a kiedy pojawił się na powrót w nowym stroju Duna zobaczył w nim młodszą wersję Batesa, z jego nieco kpiącym uśmiechem oraz wąsami, jakie zdawały bezustannie poruszać. Odwrócił twarz, by ukryć wzruszenie.
Później w zapadającym zmierzchu ojciec i syn powędrowali ramię przy ramieniu na ostatnią wieczorną przechadzkę przed planowaną podróżą, pragnąc nacieszyć się własną obecnością oraz bliskością, która ich łączyła. Tym razem nie zbliżali się nawet do chaty Batesa, a ruszyli ku zielonemu lasowi, z którym od zawsze związane było życie Ludu Równiny.
— Musisz wyruszyć jutro wcześnie, kiedy ledwie wzejdą słońca — zakomunikował Kreyowi Duna zanim ten poszedł do swojej komnaty, by spędzić w niej ostatnią noc przed podróżą. — Postaraj się odpocząć, przed tobą daleka droga, pega nie przybędą w pobliże osady, a oczekiwać będą ciebie najpewniej w sercu Równiny. Część drogi pragnę przejść wraz z tobą.
Krey zdziwił się, bowiem zwyczaj nakazywał, aby córki i synowie Ludu Równiny, wyruszający w poszukiwaniu przeznaczenia, partnera bądź po prostu miejsca na budowę domu, opuszczali rodzinną osadę samotnie, zaś Duna zadecydował o jego złamaniu. Lecz sytuacja, w której znalazł się jego syn nie była zwyczajna, a sam Duna także nie był zwykłym członkiem społeczności. Uznał najwyraźniej, że winien towarzyszyć synowi, który być może opuszczał rodzinny dom na bardzo długo. Widząc pełną uporu minę ojca, Krey nie sprzeciwił się jego woli, a skinął głową potwierdzając, iż godził się z nią, po czym rzekł:
— Kiedy powrócę, chcę przenieść się do domu Batesa. Myślę, że tam właśnie powinien mieszkać Wojownik Równiny. Już dawno winienem to uczynić.
— Dom Batesa zawsze należał do ciebie — odparł Duna. — Teraz zaś należy nawet bardziej, bowiem jesteś także nim, czyż nie?
— Tak ojcze, odnalazłem go w sobie. On nadal żyje i jest szczęśliwy.
— Przez większość życia w Świecie był szczęśliwy… Był taki, gdy musiał walczyć w obronie naszej osady i żyjących w niej ludzi, czy całego naszego Świata, a nawet, gdy toczył bój sam ze sobą o pozostanie po właściwej stronie. Każde zwycięstwo napawało go szczęściem. Nie był ideałem, miał wady, nawet całkiem sporo, lecz nie sposób było go nie kochać.
— Czy we mnie też znajdujesz wady swego ojca?
— Nie! — bez wahania odparł Duna, po czym z udawaną powagą dodał — Masz dość własnych!
Krey był zmęczony, lecz sen nie nadchodził, leżał na swoim posłaniu wpatrując się w mrok i rozmyślał o nadchodzącej przyszłości. Pierwszy raz miał ujrzeć pega i wnieść się na grzbiecie jednego z nich ponad chmury, poznać drzewa Mądrego Lasu i samego Oa. Wiedział, że Wojownicy Równiny rzadko dostępowali tego zaszczytu, ostatnim z nich, który odwiedził Mądry Las był Bates. Był tam nawet dwukrotnie — raz, by powierzyć Oa przedziwne oko Zu, zdobyte w trakcie stoczonej z tym potworem krwawej walki, drugi raz, aby umrzeć.
„Kroczę twoją ścieżką Bates, a jednak idę własną” — pomyślał Krey — „Nasze losy są niczym dwie drogi, biegnące obok siebie w tę samą stronę, a odmienne. Twoja była niebezpieczna, kręta i wyboista, lecz odnalazłeś w niej cel. Jaka będzie ta, którą przemierzam?”
Duna i Krey wyruszyli w drogę, zanim pierwsze ze słońc wyłoniło się zza horyzontu. Krey dźwigał na plecach pokaźnie wypchaną sakwę, w której poza ubraniem na zmianę, cienką derką i niewielką ilością jedzenia oraz wody spoczywała jego fajka mądrości, zawinięta w miękką tkaninę, jaka miała uchronić ją przed uszkodzeniem. Duna idąc wspierał się na drewnianej lasce, jednak dłonie Kreya były puste. Młodzieniec czuł podniecenie i radość z powodu czekającego go lotu, szedł szybko, z łatwością pokonując nierówności terenu. Duna, pozostawał nieco z tyłu, obserwując jego zwinne ruchy z wyraźną przyjemnością.
Gdy zielona ściana Lasu jęła kryć się za horyzontem przystanęli obaj. Dalej Krey miał iść sam tak długo, aż zobaczy bądź posłyszy nadlatujące pega. Jego ojciec ujął go za ramiona, Krey wiedział, iż gest ten miał podwójne znaczenie, bowiem Duna pragnął nie tylko pożegnać nim syna, ale również dodać otuchy sobie. Stali naprzeciw siebie, jeden starszy, krępy, ze splecionymi siwiejącymi włosami, odziany w białe szaty mędrca, oraz drugi, który dopiero wkraczał w dorosłość, smukły, silny i piękny w swojej młodości.
— Idź! — rzekł Duna. — I wracaj szczęśliwie!
— Wrócę! — zapewnił go Krey, po czym uścisnął ojca i bez dalszej zwłoki ruszył przed siebie.