E-book
11.03
drukowana A5
64.68
Równia pochyła

Bezpłatny fragment - Równia pochyła


Objętość:
409 str.
ISBN:
978-83-8245-049-1
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 64.68

Od autora

Wszelkie zjawiska postrzegamy na podstawie tego, jaką o nich mamy wiedzę.

Październik. 2012 rok.

Na biurku leży zapisana kartka papieru. Wpatrując się w nią, siłą woli staram się wyłuskać z zakamarków pamięci i przywrócić do życia dawno zapomniane obrazy, które pod wpływem mijającej chwili gdzieś tam rozpływają się bezpowrotnie, ustępując miejsca nowej i bardziej nowoczesnej architekturze, pozostawiając jedynie po sobie inkaust i kilka gęsich piór. Nie wiem, czy zdążę wskrzesić i przelać na papier odwiecznie mijający czas, gdyż według kalendarza starożytnych Majów, dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwunastego roku ma być koniec świata, który zgodnie z przepowiednią tejże antycznej cywilizacji ma spowodować na Ziemi wprost niewyobrażalne kataklizmy. Wiążąc powyższe proroctwo z występującymi obecnie na naszej planecie zjawiskami klimatycznymi o dużej skali, to wszystko wskazuje niestety na zagładę świata, zwaną sądem ostatecznym. To jest w gruncie rzeczy naturalne, że owo przerażające widmo sądu ostatecznego napawa ludzi lękiem, bowiem człowiek w swej naturze ma zakodowaną wiarę w rzeczy nadprzyrodzone i jeżeli coś będzie zagrażało jego egzystencji, obojętnie, czy to będzie prawda, czy też jakiś niedorzeczny wymysł, w to zaczyna wierzyć. Powiadają, że wiara czyni cuda, choć w kontekście końca świata nie brzmi to już tak entuzjastycznie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Proszę mnie źle nie zrozumieć, że do napisania własnej autobiografii skłoniło mnie właśnie to bezprecedensowe wydarzenie, która ma rzekomo nastąpić. Stanowczo temu zaprzeczam. Prawdę mówiąc, jestem trzeźwo myślącym człowiekiem, który wszelakie przepowiednie o końcach świata szufladkuje w przegrodzie fantastyki literackiej. Pomyślałem tylko, że jeżeli tylu zwyczajnych ludzi potrafiło napisać o swoim życiu, mniej czy bardziej interesująco, to dlaczego ja miałbym tego nie uczynić, tym bardziej, że wiek emerytalny w jakim teraz jestem, skłania mnie do refleksji nad dawnym postępowaniem i obliguje do sumiennego rozliczenia się z własnego życia, chociażby przed sobą samym. Mając to wszystko na względzie, postanowiłem częściowo utożsamić się z książkowym bohaterem i zasilić jego życiowe konto fragmentami własnego życia, ubarwiając fabułę niewielką dawką literackiej fikcji. Powiem szczerze, starość w tym wszystkim ma jedną dobrą stronę, która wprost w cudowny sposób puszcza w niepamięć złe postępowanie i to tak głęboko je tam ukrywa, iż z perspektywy czasu patrzymy na własne życie bardziej obiektywnie, próbując usprawiedliwić dawne i niekoniecznie rozsądne jego prowadzenie. Jestem pewien, że gdyby było inaczej, to w każdym curriculum wite jakie by ono nie było, dominowałyby tylko dobre uczynki autora. Niezależnie od tego, czy moja autobiografia ugrzęźnie gdzieś w archiwach historii, zbierając na okładce wielowiekowy kurz bibliotecznych półek, czy też będzie rozchwytywane przez czytelników, jako literacki bestseller, to jednak postanowiłem ją napisać i umieścić w niej bardziej interesujące przypadki moich burzliwych i młodzieńczych przygód. Jeżeli zdecydujecie się państwo sięgnąć po tę książkę i ją przeczytać, a zdarzy się wam napotkać w opisie jakieś niedociągnięcia, to bądźcie wyrozumiali dla skromnego autora, który starał się wszystko poukładać w odpowiednim i należytym porządku literacko chronologicznym. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że w moim przypadku talent pisarski ujawnił się równorzędnie z wiekiem, a że wiek jest już lekko sędziwy, to zapewne i talent nie jest tak doskonały, jak być powinien, bowiem człowiek potrzebuje całego życia, by poznać samego siebie. Równia pochyła, skierowana jest do szerokiej rzeszy czytelników, zarówno tych młodych, dla których czas, w którym toczy się akcja książki, jest tylko historią wykreowaną przez nową rzeczywistość, jak i dla tych starszych, którzy pamiętają tamte szalone lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku i wracają do nich z nostalgią w poszukiwaniu tego, co wraz z młodością bezpowrotnie przeminęło.

Rozdział I

Tylko łuza wzruszeń starego człowieka spadając, sprawia, że w magiczny sposób powraca dawno zapomniany i zaczarowany świat dziecięcych bajek.


Gdzie podziały się tamte lata

Dokąd odeszły tamte dni

Przeminęły, jakby strzelił z bata

Pozostały po nich tylko sny

— Popatrz no pani na tego cholernego gagatka!

Że gagatka, to i owszem, lecz spytałbym uprzejmie, czemu zaraz, cholernego?

Jak tylko zacząłem dreptać i pewnie poczułem się na własnych nogach, właziłem do ciotczynego i wiklinowego koszyka, który pierwotnie służył komuś za pojemnik na ziemniaki zbierane na polu w czasie wykopów, natomiast ciotka, siostra mojej babki ze strony ojca, idąc do tej, czy też innej sąsiadki w odwiedziny, zabierała ów koszyk wraz ze mną i wieszała go sobie na zgiętej w łokciu ręce. Ja zaś, siedziałem z zadowoleniem w środku tegoż koszyka niczym mandaryn na perskim dywanie, rzucając ciotce od czasu do czasu złośliwe uwagi — prosto, ksebie, ojcip, co zresztą do mandaryna zupełnie nie pasowały owe prostackie komendy. Skąd znałem takie nietuzinkowe określenia? Z ręką na sercu, nie wiem! Ot, taki to już był ze mnie cholerny gagatek.

— A to ladaco jedno. Łobuz do kwadratu — mawiano po kątach w sąsiedzkich kręgach, sądząc zapewne, że ladaco jedno, to określenie aż nadto dosadne, jeżeli chodzi o niebywale psotne dzieciaki, a kwadrat jest czymś więcej, aniżeli prostokątem o równych bokach.

Cóż ja wówczas robiłem? Ano wcale nie wyprowadzałem ich, to znaczy owych wścibskich sąsiadów, z błędu. Broń Boże! Na złość im wszystkim wychodziłem z siebie i stawałem obok, czyniąc tym samym podwójne ladaco, jak i podwójny kłopot sobie i najbliższym. Czyżbym miał od urodzenia wypisane na twarzy łobuzerstwo, a sąsiedzi byli aż takimi ekspertami z dziedziny pediatrii? Nic dodać, nic ująć, można tylko wzruszyć ramionami w geście niewiedzy.

— Ci to mają z tym gagatkiem urwanie głowy — mawiano także i wskazywano palcem moich rodziców, jakby oni byli czemuś winni — pilnowaliby lepiej tego urwipołcia.

No cóż, trudno jest mi dzisiaj powiedzieć, co oni wówczas o tym wszystkim myśleli. Pozostaje mi tylko niewielki domysł, choć faktem jest niezbitym, iż nie byłem grzecznym i potulnym dzieckiem, jak niektórzy z moich rówieśników, lecz nieposłuszeństwem nie przewyższałem tych najgorszych, no może do pewnego czasu i tu bym się uderzył z całej siły we własną pierś, bowiem owe piętno cholernego gagatka niestety dłuższy czas ciągnęło się za mną, uczepiwszy się mnie jak rzep psiego ogona, ale to już jest inna historia i może zacznę ją od początku.

Panuje twierdzenie, iż ktoś musi umrzeć, by ktoś się narodził. Ponoć niekoniecznie, choć niektórzy reprezentują pogląd, że jest to niepisany system zwany osobowym porządkiem, który ma za zadanie nie dopuścić do przeludnienia naszej planety. Może i niegłupia teza! Ja zawsze sądziłem, oczywiście odnośnie do tych zgonów, że to zwyczajna złośliwość ze strony natury i kogoś, kto ją nawiasem mówiąc, reprezentuje, zwąc się szumnie Wszechmogącym. Zapewne i moje narodziny odbyły się z zachowaniem tychże niezachwianych reguł i za ich cichym przyzwoleniem. W związku z tym, jako pełnoprawny noworodek przyszedłem na świat nieomalże dziedzicznie obciążony i z grzechem pierworodnym, mając już na sumieniu czyjeś istnienie, oczywiście wziąwszy pod uwagę powyższą tezę. Zalążek mojego jestestwa rozpoczął swoje bytowanie w połowie dwudziestego wieku w głębokim socjalizmie, kiedy w Związku Radzieckim panował niepodzielnie generalissimus Józef Stalin, a w Polsce prezydent Bolesław Bierut i Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, jako socjalistyczny organ sprawujący władzę w Polsce Ludowej od 1948 roku. Jak na tamte i zdawać by się mogło szare czasy moje dzieciństwo było dość barwne i w miarę szczęśliwe. Można rzec, przewidujący los przypisał mnie do niewielkiej i dość ruchliwej miejscowości potocznie zwanej osadą robotniczą, której zasadniczym symbolem była fabryka produkująca cukier. Słodkość ponad miarę. Tak mówili, a że Cukrownia Gosławice miała wówczas status wyśmienicie prosperującego zakładu produkcyjnego, trzeba szczerze przyznać i z ręką na sercu, iż ową renomę zawdzięczała w całej rozciągłości swoim pracownikom. Oczywiście byli to fachowcy na miarę prawdziwych cukrowników, którzy wyśmienicie znali się na swoim rzemiośle, chociaż nie powiem, mieli oni także jakieś tam swoje ludzkie słabostki i coś tam za kołnierzem, zresztą jak każdy z nas. No powiedzmy, wypicie w pracy kieliszka mocnego alkoholu, ewentualnie dwóch kieliszków nie było wówczas aż tak wielką zbrodnią, a i kierownictwo fabryki patrzyło na owe zwyczaje przez palce i tak bardzo nie przywiązywało do tego wagi, będąc w niektórych i mniej skrajnych sytuacjach wyrozumiałym i w miarę pobłażliwym. Prawdę powiedziawszy wypicie kieliszka wódki w czasie godzin pracy było wtedy na porządku dziennym i nikogo to nie bulwersowało, jak to jest dzisiaj. No, może nieraz ktoś tam trochę przesadził w ilości i procentach, lecz to był już jego problem, zazwyczaj jednak zdarzały się bardziej wesołe sytuacje związane z alkoholem. Przykłady można by tu było mnożyć, lecz ich opis zająłby zbyt dużo miejsca, dlatego przytoczą tylko ten najbardziej wychodzący przed szereg i pobudzający do śmiechu. Tak więc, jeden z owych majstrów miał zwyczaj wlania w siebie kieliszeczka wódki na rozpoczęcie pracy. Pech chciał, że któregoś dnia i z samego rana, mając już co nieco we krwi, natknął się biedak na dyrektora zakładu. Ten zaś, dysponując niezmiernie wyczulonym nosem, od razu poczuł u majstra alkohol w wydychanym powietrzu, a kiedy na dodatek dobrze mu się przyjrzał, zauważył w jego oczach wesołe ogniki świadczące, że ten jest na niewielkim rauszu.

— Panie Teofilu kochany! — odezwał się do niego z wyrzutem w głosie i kiwając dobrodusznie głową — pił pan dzisiaj wódkę.

Stary majster przytaknął bez zażenowania.

— Nie może się pan nieco pohamować — zwrócił mu uwagę dyrektor.

— Panie dyrektorze! — żachnął się lekko Teofil. — Toż to mi się o dużo lepiej pracuje, jak sobie, co nieco golnę — odrzekł, odwracając twarz w drugą stronę, tak dla grzeczności, żeby przypadkiem nie ochuchać do reszty dyrektora.

— Ale nie może pan mniej sobie golnąć, no powiedzmy dwadzieścia pięć gram, góra pięćdziesiątkę, nie więcej.

— Panie dyrektorze! — obruszył się mocno majster — co tu dużo gadać i owijać w bawełnę. Pięćdziesiątka, panie dyrektorze, a nie daj Boże dwadzieścia pięć gram, to mi nie doleci nawet do żołądka.

Dyrektor bez słowa machną tylko z rezygnacją ręką i poszedł dalej.

Tak! Takie to były tamte czasy, aż z niedowierzaniem dzisiaj o nich pomyśleć, a co dopiero o nich mówić i pisać. Prawda?

Pozwólcie, że pochwalę się co nieco swoją miejscowością i opiszę ją w skrócie, tak, by nie zanudzić czytelnika. Jej najważniejszym i centralnym punktem była oczywiście fabryka. Strzelisty i fabryczny komin opasany stalowymi obręczami biegnącymi aż do wzorzystego i ceglanego czubka, górował dumnie nad zabudowaniami, głosząc wszem i wobec o ważności miejsca. W czasie kampanii cukrowniczej, kiedy fabryka pracowała pełną parą, z jego czeluści buchał dym i leciały czarne sadze. Te nad wyraz uciążliwe drobiny spopielałego węgla były sezonowym utrapieniem mieszkańców, ponieważ niejednokrotnie wpadały im w oczy, powodując tym ich przykrą i bolesną infekcję. Odgłos syreny fabrycznej wyznaczał rytm cukrowniczego życia. Dzień w dzień i z niesłychaną dokładnością oznajmiał pracownikom początek pracy, jej koniec, jak i przerwę śniadaniową, a dość często wzywał Ochotniczą Straż Pożarną do szalejącego gdzieś ognia. Syrena fabryczna, zwana przez wszystkich, buczką, była częścią cukrowniczej tradycji, głośną i przejmującą, jeżeli nawoływała do walki z żywiołem, natomiast niezmiernie miłą dla ucha, jeżeli obwieszczała pracownikom przerwę śniadaniową, lub koniec pracy. Tutaj zegar wskazówkami czasu nie odmierzał. Robiła to za niego syrena fabryczna. By potwierdzić wyjątkowość i powszechne uznanie syreny fabrycznej i fabrycznego komina przytoczę pewną anegdotę ściśle związaną z owymi dwoma obiektami. Miejscowa młodzież licznie uczęszczała na zabawy do okolicznych wiosek, lecz powrót z zabawy bywał różny, rzekłbym, raz był lepszy, innym razem gorszy, a nawet określiłbym wręcz fatalny, bowiem wszystko zależało od procentowej zawartości alkoholu w organizmie danego delikwenta i związanej z tym ostrości jego wzroku, jak i wyrazistości słuchu, nie pomijając niekontrolowanej zmienności kroku i utrzymania przez niego odpowiedniego pionu. Tak więc, kiedy dany osobnik trudy zabawy wytrzymywał jakimś cudem do rana, a w powrotnej drodze zawiódł go własny wzrok, mógł zawsze liczyć na własny słuch pozwalający mu złowić uchem buczkę, której zbawczy dźwięk kierował go w odpowiednią stronę. Wtedy to wspomniany osobnik instynktownie brał azymut na komin fabryczny, choć go tak po prawdzie nie dostrzegał. Nadmieniam, że bardzo rzadko zdarzały się wypadki utraty obu zmysłów na raz. Pozostawał jeszcze chwiejny krok i brak optymalnego wyprostu odróżniającego człowieka od małpy, ale i na tę przypadłość znalazła się dość praktyczna rada, można rzec, niewymagająca pomysłowości ni sprytu. Były nią szyny cukrowniczej kolejki wąskotorowej, które to pochylonemu i zataczającemu się jegomościowi służyły wyśmienicie za poręcze. Nieprawdaż! Chociaż nisko, ale dość stabilnie! Co nieliczni z młodzieży, ci bardziej rozsądni, albo nad wyraz płochliwi, a całą gębą tancerze i alkoholowi tradycjonaliści, bojąc się pobłądzenia, na zabawy uczęszczali tylko do tych miejscowości, skąd widać było jak na dłoni komin cukrowniczy, bądź też docierał do ich uszu wyraźny odgłos buczki fabrycznej.

Wracając do cukrowniczego osiedla, liczyło ono wówczas kilkanaście domów, które w większości zajmowali pracownicy fabryki, nie licząc obiektów użyteczności publicznej jak — spółdzielni, mleczarni, gospody, poczty, ośrodka zdrowia, kina, szkoły podstawowej, piekarni, oraz kościoła. Nadmieniam, iż wiele z tych budynków stoi do dzisiaj, a niektóre z nich to obiekty klasy zerowej objęte ochroną konserwatorską.

Z nostalgią wspominam niewielki domek, gdzie mieszkałem wraz z rodzicami i starszym bratem. Domek nosił niepozorną nazwę małego domku i składał się z trzech skromnych pomieszczeń, to jest, kuchni, jednego pokoju i niewielkiej sieni. W pomieszczeniu kuchennym stała duża i obudowana kaflami kuchnia, której palenisko przykryte było metalową płytą z dwoma otworami przykrytymi kilkoma okrągłymi fajerkami. Obok kuchni pyszniła się niska i drewniana wodniarka. Na jej blacie wyłożonym kraciastą ceratą stały wiadra z pitną wodą, stąd właśnie taka nazwa owego mebla, przynoszoną ze studni znajdującej się na szkolnym boisku, bowiem mały domek, jak zresztą większość osiedlowych mieszkań, nie posiadał wodociągu. Wystrój kuchni uzupełniał kredens pokryty białą farbą i niewielki kuchenny stół z kilkoma krzesłami. Natomiast pokój był pomieszczeniem zgoła uniwersalnym, ponieważ pełnił dwojaką funkcję, pokoju stołowego i jednocześnie sypialni. Mieściło się w nim podwójne i drewniane łóżko wyposażone w wypchane słomą sienniki, ówczesny standard wygodnego materaca, wysoki piec zbudowany z przepięknie wyprofilowanych kafli i solidna trzydrzwiowa szafa z dębowego drewna. W rogu pokoju, tuż przy łóżku, stała staroświecka i rzeźbiona komoda ze szlifowanym lustrem, które w sprytny sposób łączyło lustrzane odbicie pokoju z rzeczywistą przestrzenią pomieszczenia. To wszystko powodowało, że pokój stawał się przestronniejszy i bardziej kolorowy. Okna obu mieszkalnych izb wychodziły na ogródek otoczony niskim i drewnianym płotkiem. W okresie wiosenno-letnim na tejże małej działeczce kwitły przepiękne kwiaty, które były dumą mojej mamy. Domek posiadał też poddasze, gdzie mój ojciec hodował gołębie pocztowe.

Naprzeciwko małego domku stały dwa nieduże budynki, które swym wyglądem przypominały trochę szklarnię, ponieważ każdy z nich posiadał z frontu małą i obudowaną szybami, werandę. W pogodne dni te szklane przybudówki lśniły odbitym blaskiem słonecznych promieni, rażąc oczy potencjalnych obserwatorów.

Obok małego domku pyszniła się piętrowa kamienica z dwuspadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Kamienica, z jednej i drugiej strony, otoczona była ogrodowymi działkami. Jedna z nich należała do mojego dziadka, gdzie krzewy pachnącego bzu otwierały wąską alejkę udekorowaną po bokach przepięknymi daliami. Ten sam kwiatowy szpaler prowadził do następnej alejki, nieco szerszej i z gęstymi krzakami czerwonych i białych porzeczek. Po jednej stronie szerszej alejki znajdowała się pasieka z brzęczącymi wokół niej pszczołami, a po jej drugiej stronie stały klatki, w których dziadek hodował króliki. Tajemniczości ogrodu dodawała, sąsiadująca z pasieką, szopka na opał, w moim wyobrażeniu pełna mistycznego czaru i magicznych niespodzianek.

Wzdłuż ulicy prowadzącej do fabryki stały trzy niewielkie budynki zwane białymi domkami, bowiem pokryte były mocno wybladłym tynkiem, zaś po ich drugiej stronie ciągnął się wzdłuż osiedlowy park z krętym alejkami, nad którymi w szlachetnym ukłonie pochylały się stojące w szpalerze sędziwe drzewa. W okresie letnim szczyciły się one gęstą i zieloną kopułą, natomiast jesienią gubiły na potęgę swoje liście, tworząc z nich na parkowych alejkach różnokolorowy i liściasty dywan. Co niektórzy z mieszkańców osady, ci bardziej podatni na piękno, zachwycali się ich wspaniałością i nieprzeciętną barwą, inni natomiast, bardziej praktyczni i ze zrogowaciałą wrażliwością, zgarniali je obojętnie do worków, wykorzystując na podściółkę dla krów. Ustawione przy alejkach i pomalowane na zielono ławeczki dyskretnie wtapiały się w otoczenie parkowego drzewostanu, zapraszając przechodzących spacerowiczów do miłego odpoczynku. W centralnym punkcie parku znajdował się strażacki basen, w którym od biedy można było się wykąpać. Wygląd całej tej zielonej aglomeracji szpecił jedynie położony na jej skraju stary i nieotynkowany budynek gospodarczy ze śmierdzącymi ustępami w szczycie, z których w gorące i letnie dni wydobywała się bardzo nieprzyjemna woń, jak i dochodziło stamtąd złowrogie pobrzękiwanie gęstych rojów ogromnych much. Pomijając to wszystko, osiedlowy park, oczywiście z wyłączeniem budynku gospodarczego, był co ważniejsze wyśmienitym miejscem intymnych schadzek zakochanych w sobie par, które to w jego gęstym i nieomal leśnym kompleksie mogły do woli i ile dusza zapragnie oddawać się miłosnym igraszkom, nie będąc widocznym i narażonym na złośliwe docinki przypadkowych spacerowiczów, jak zarówno na późniejsze i nieprzychylne komentarze miejscowego proboszcza. Dla osiedlowych wyrostków park spełniał także, jakby funkcję ochronną, gdzie mieli możliwość się schować przed przypadkowym zagrożeniem, no powiedzmy cukrowniczą osadę często odwiedzał przedstawiciel prawa, taki ówczesny milicjant dzielnicowy. Za swoją butę, arogancję i niebywałą służbistość nie był on zbytnio lubiany ni szanowany, tak więc mając to wszystko na względzie, kiedy pewnego dnia jechał swoim motorem z przyczepką drogą biegnącą wzdłuż parku, niespodziewanie z krzaków wyleciało w jego stronę kilka niewielkich kamieni ciśniętych rękoma osiedlowych wyrostków. Kamienie nie zrobiły aż tak dużej szkody na ciele milicjanta, natomiast wywołały w nim samym, można rzec, całkiem uzasadnioną wściekłość, jednakowoż i najprawdopodobniej ze strachu nie zszedł z motocykla i nie pobiegł za sprawcami, by ich schwytać, co zresztą i tak mu się nie udało tego zrobić, tylko dając upust złości, wrzeszczał na nich z drogi, nakazując im natychmiast się ujawnić. Jak to mówią, gadaj zdrów człowieku, a my i tak mamy ciebie tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Przy głównej i asfaltowej drodze stała duża kamienica zwana Belwederem, gdyż swym wyglądem trochę przypominała centralną posiadłość warszawską, chociaż to porównanie, nie do końca mnie przekonywało. Przechodząc do budynku biura głównego mieszczącego się także przy głównej drodze, to miał on niezmiernie bogatą przeszłość, bowiem do 1939 roku był obiektem kultu religijnego, jako katolicka kaplica, którą po Drugiej Wojnie Światowej zamieniono z marszu na cukrownicze biuro. Sam budynek, oczywiście mając na względzie jego sakralną przeszłość, posiadał wiele niewyjaśnionych tajemnic związanych z pokutującym duchem. Z wypiekami na twarzy słuchałem opowieści starego i kulawego stróża dozorującego owy obiekt, jak to nocą duch schodził po drewnianych schodach z piętra, dając znać o sobie poprzez głośne szuranie, które milkło dopiero na ostatnim stopniu schodów. Jednocześnie słychać było otwieranie i zamykanie drzwi od pokoi biurowych, a także szelest przesuwanych akt na półkach. Muszę przyznać, iż wierzyłem wówczas w te aż nazbyt wiarygodne opowieści, tym bardziej, że były osoby, które według wszelkiego prawdopodobieństwa zetknęły się bezpośrednio z duchem.

Tuż obok fabryki znajdowała się piętrowa kamienica, której parter przeznaczony był na przedszkole, natomiast jej górną kondygnację stanowiły mieszkania służbowe, które zajmowali poszczególni dyrektorzy Cukrowni. Wokół kamienicy roztaczał się piękny park, gdzie oprócz zwykłych, liściastych i iglastych drzew rosły również kasztanowce i krzewy leszczyny pospolitej, które z początkiem września obsypane były orzechami laskowymi. Wejście do parku zagradzała żelazna i zabytkowa furta, która o ile pamiętam, zawsze była zamknięta na cztery spusty.

Piętrowy i wielorodzinny budynek sąsiadujący z miejscowością, Łężyn, nosił przydomek owczarni, gdyż przed 1939 rokiem w jego pomieszczeniach znajdowały się zagrody, w których hodowano owce. Ponoć stąd ten owczy przydomek.

Niedaleko szkolnego boiska mieścił się inwentarski budynek, zwany ogólnie oborą, gdyż w tamtym czasie prawie każdy pracownik fabryki posiadał krowę, a co niektórzy mieli ich nawet kilka. Samo wnętrze obory, podzielone kilkunastoma boksami, w których na ściółce ze słomy lub liści stały mlekodajne krasule, a w chlewikach pokwikiwały świnki z prosiętami, było miejscem krwawych polowań na panoszące się tam szczury, bowiem tak ogromnej ich populacji sprzyjało samo środowisko, a przede wszystkim ilość pożywienia. Szczury z wrodzoną inteligencją i sprytem zażarcie broniły swego terytorium. Jak szło zaobserwować, ich taktyka polegała na z góry przemyślanym lawirowaniu między swymi norkami. Kierowane odwiecznym instynktem zręcznie unikały razów polujących, wyprowadzając ich w przysłowiowe pole. Nie powiem, niekiedy bywały i takie nagonki, w których to szczurzy pogromcy musieli serwować się natychmiastową ucieczką przed rozsierdzonymi i zdesperowanymi stworzeniami.

Zaraz za budynkiem obory znajdował się gnojownik, czyli składowisko zwierzęcych odchodów, natomiast w szczycie budynku były piwniczki, w których mieszkańcy osady przechowywali warzywa i owoce, oraz wszelkiego rodzaju marynaty i weka. Swoistą rolę innych składzików pełniły tak zwane komórki, nie mylić z telefonem komórkowym, gdzie składowano węgiel. Nadmieniam, iż centralne ogrzewanie na cukrowniczym osiedlu było jeszcze w powijakach.

Co się tyczy kina, było ono dumą cukrowniczego osiedla i do pozazdroszczenia, bowiem w tamtych czasach nie każda miejscowość, nawet ta większa, mogła szczycić się posiadaniem własnej sali kinowej i nowoczesnej aparatury do wyświetlania filmów. Tradycyjnie pięć minut przed seansem z kinowego głośnika leciał marsz, który sygnalizował swym donośnym dźwiękiem poprzedzającą projekcję filmu, Polską Kronikę Filmową. Serwowane były filmy od jedenastu, czternastu, szesnastu i osiemnastu lat, oraz w każdą niedzielę o godzinie dziesiątej rano wyświetlano filmy dla dzieci określane mianem poranków. Oczywiście władze zarządzające dziesiątą muzą surowo i rygorystycznie przestrzegały relacji wiekowej przy wpuszczaniu na film. Kto nie miał wymaganych przepisem lat, ten na seans nie miał prawa wejść. Cukrowniczych wyrostków, do których się niewątpliwie zaliczałem, a którzy byli niezmiernie ciekawi wszelkiej innowacji, w większości interesowały filmy przeznaczone dla dorosłych widzów. Niestety, wysokim murem oddzielającym nas od kinowego ekranu był pan zwany popularnie bileterem, który od podejrzanych mu wiekowo młodych osobników kategorycznie żądał okazania, wraz z biletem, dowodu tożsamości. To nas gubiło, lecz nie odbierało nam pomysłowości, bowiem wtedy i nie mając innego wyjścia, musieliśmy działać sprytnie i podstępnie. W przemyślany wcześniej sposób, godzinę przed seansem i cichaczem przedostawaliśmy się na salę kinową, gdzie chowaliśmy się za dużą i pluszową kotarą, która przysłaniała drzwi ewakuacyjne. Nie powiem, niekiedy to stresujące poświęcenie z naszej strony przynosiło pozytywny rezultat i wówczas z wypiekami na twarzy, zza czerwonej kotary i pod strachem, oglądaliśmy film przeznaczony dla dorosłych widzów. Niestety, pewnego dnia stosowaną przez nas i z takim heroizmem sztuczkę zdekonspirowano, sprawiając nam wstyd na całej lini. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły, lecz powiem krótko, pan bileter z ogromną satysfakcją na twarzy wyciągnął nas zza kotary, niczym króliki z klatki i wyprowadził z sali kinowej, przy ogólnym akompaniamencie głośnych salw śmiechu dorosłych widzów. Mimo takich uchybień trzeba przyznać, iż w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach cukrownicze i wąsko ekranowe kino przeżywało wspaniałe czasy swojej świetności, popularności i niebywałego wprost rozkwitu.

Sport, a szczególnie piłka nożna była dyscypliną na wskroś popularną wśród miejscowej i pozamiejscowej młodzieży. Prężnie działał Cukrowniczy Klub Sportowy, który zrzeszał młodych i utalentowanych sportowców. Pełnowymiarowy i otoczony wysokimi drzewami stadion w każdą niedzielę stawał się areną potyczek drugoligowych i trzecioligowych drużyn. Zabawnych i mniej zabawnych epizodów związanych z meczami też było co niemiara. Zapalnym punktem był przeważnie sędzia prowadzący owe piłkarskie zmagania, dlatego niejednokrotnie po ich zakończeniu, gdzie szalę zwycięstwa cukrowniczego przeciwnika przeważyła decyzja sędziego i jaka by ona nie była, tenże sam sędzia ratować się musiał natychmiastową ucieczką i tylko bystrość jego umysłu i chyżość nóg, jaką zapewne otrzymał w rodowym spadku, pozwalała mu wyjść z opresji cało i w miarę bez szwanku.

Szkoła Podstawowa, nazywana Szkołą Powszechną, lub też potocznie Powszechniakiem, do 1956 roku nie miała własnego lokum, gdyż mieściła się w wielofunkcyjnym budynku, gdzie oprócz pomieszczeń z klasami szkolnymi, dodatkowo znajdowała się łaźnia osiedlowa, mały salonik fryzjerski i kilka mieszkań lokatorskich. Na całe szczęście w 1957 roku szkoła została przeniesiona do większego i bardziej przestronnego obiektu, a co istotne, bez dodatkowych lokatorów, co sprawiło, iż spełniał on w stu procentach szkolne wymogi, mając odpowiednią ilość klas i porządne zaplecze administracyjne, oraz z prawdziwego zdarzenia boisko szkolne, na którym uczniowie mogli, rzekłbym w miarę bezpiecznie spędzać przerwy lekcyjne. Owszem, budynek szkoły posiadał w swej zabudowie kilka lokatorskich mieszkań, lecz były one oddzielone od szkolnych pomieszczeń przylegającą do ich szczytów drewnianą stodołą, w której fabryczne gospodarstwo składowano słomę i siano. Stodoła miała też swoją historię, rzekłbym makabryczną. Tuż przy końcu wojny hitlerowscy okupanci spędzili wszystkich mieszkańców osiedla i zaryglowali ich w tejże stodole, z zamiarem jej podpalenia wraz z pojmanymi. Do zbrodni jednak nie doszło, gdyż uwięzieni w niej ludzie zdołali się jakimś cudem wydostać i uciec. Dzięki zebranym funduszom, w połowie lat sześćdziesiątych, stodoła została rozebrana przez mieszkańców w zwanym i popularnym wówczas czynie społecznym, a na jej miejscu powstało drugie skrzydło budynku szkoły.

Osiedlowa łaźnia, która mieściła się w dawnym budynku szkoły, była wysoko notowana wśród mieszkańców osady, co sprawiło, iż tłumnie korzystali z tegoż przybytku czystości, bowiem większość osiedlowych mieszkań jako takich łazienek nie posiadało. Te, nazwijmy retro termy składały się z kilku kabin wyposażonych w żeliwne wanny z natryskami. Jako podrastające chłopaki mieliśmy niezłą frajdę, podglądając co ładniejszą i zgrabniejszą panią, gdy ta szorowała swoje nagie ciało. Przez malutką dziurkę wydrapaną pieczołowicie w zamalowanej szybie, kilka par oczu żądnych kobiecego i gołego widoku, nie do końca po przyjacielsku, rozpychało się łokciami, walcząc zaciekle o dostęp do malutkiej dziurki podglądu. Jednak podziwianie niewieścich wdzięków, oprócz plusów miało niestety i swoje minusy. Wszystkiemu winien był pan kotłowy, który dozorował kotłownię podgrzewającą wodę do kąpieli, a który mając w swym fachu długoletnią praktykę, a także niemałe doświadczenie w kierunku psychologicznym doskonale wiedział o emocjonalnych skłonnościach osiedlowych wyrostków, co do tego rodzaju prawideł. Przewyższając złośliwością świętego Onufrego, czaił się za rogiem muru niczym gorliwy milicjant, czyniąc za wszelką cenę starania, by złapać nas na gorącym uczynku. Nie ma to tamto, sprytny fortel pana kotłowego niekiedy okazywał się całkiem wysokowydajny, podkreślając tym naszą porażką i wstyd. Pomimo takich mankamentów trzeba uczciwie przyznać, iż ówczesna łaźnia cieszyła się ogromną popularnością na osiedlu i dla korzystających z niej, jak i dla małoletnich podglądaczy.

Wielkim grzechem byłoby nie wspomnieć o osiedlowej gospodzie, która wchodziła wówczas w grupę spożywczego monopolisty P R L — u PSS Społem, bowiem krzewiła ona na osiedlu swego rodzaju kulturę, można rzec osobistą, choć niezbyt sławetną, ale zawsze. Krótko mówiąc, owo nad wyraz kontrowersyjne dziedzictwo obyczajowe wiązało się nierozerwalnie z podtrzymywaniem ogólnopolskiej tradycji w ilości spożywanego tam alkoholu różnej maści i mocy przez tutejszą, w większości męską społeczność, i nie tylko tutejszą. Budynek, w którym znajdowała się gospoda mieścił w sobie także sklep spożywczy i sklep zwany żelaznym. To, że ludowa gospoda sąsiadowała z kościołem, nie wspomnę szerzej, gdyż odrobina niedomówień w tym zakresie daje dużo do myślenia i wzbogaca wyobraźnię. Faktem jednak było, że w tejże ludowej gospodzie i pomiędzy jej klientami, bardzo często dochodziło do poważnych i osobistych nieporozumień wiążących się niekiedy z rękoczynami (nie mylić z rękodzielnictwem artystycznym.) W następstwie tego, któregoś dnia, ktoś się tam z kimś pokłócił, ktoś kogoś mocno obraził. Jak wiadomo, od słowa do słowa i awantura zawisła na włosku, by po chwili przeobrazić się w prawdziwą wojnę na pięści. Los sprawił, iż miedzy jej aktywnymi uczestnikami znajdował się pewien pan, nazwijmy go Janem, któremu złośliwa natura poskąpiła wzrostu, ale w zamian za to, wynagrodziła go niezmierną wprost walecznością. Jan mierzył może z metr czterdzieści z małym haczykiem, chyba nie więcej. W związku z tak niskim jak na Europejczyka wzrostem, w ferworze walki przypadkiem uderzył głową w klamkę od drzwi wejściowych i na chwilę strącił przytomność. Kiedy w miarę doszedł do siebie, cała awantura miała się już ku końcowi, natomiast jego samego podniesiono ostrożnie z podłogi i posadzono na krześle tuż obok bufetu.

— Panie Janie, co też się stało panu niedobrego, że pana tak powaliło? — spytała go litościwie pani bufetowa, serwując mu pięćdziesiątkę czystej zwykłej z czerwoną kartką dla regeneracji sił — a i guza masz pan, cholera, nietęgiego.

— A, bo widzi pani, pani Władziu — żachnął się Jan, opróżniając jednym haustem kieliszek i wytrząsając z niego resztki wódki na podłogę. — A, bo widzi pani, pani Władziu — powtórzył, krzywiąc się niemiłosiernie i obcierając kantem dłoni usta — ktoś mi nieźle sztangą przypierdolił w głowę.

Tak na koniec, dodatkową atrakcją, która dodawała splendoru cukrowniczej miejscowości, może nie w takim stopniu, jak pan Jan, było pobliskie jezioro, choć prowadząca do niego droga nie spełniała żadnych i nawet podstawowych standardów prawdziwej bitej drogi. Pokryta była grubą warstwą wapiennego kurzu, który wzbijał się przy każdym kroku i otulał przechodzącego białym puchem. Każdy, kto szedł na plażę zapyloną drogą, stawał się nieprzyzwoicie brudny i co gorsza, nieprzyzwoicie brudny z plaży wracał, natomiast w ramach rekompensaty ta niewielka i przytulna plaża w stu procentach spełniała wymogi i zachcianki wszelakiej maści turystów. Atrakcyjności i komfortowi miejsca nadawała naturalna i zielona osłona w postaci rosnących wokół wysokich drzew o rozłożystych i gęstych koronach. To autentyczne zwieńczenie w letnie i upalne dni dostarczało schronienia przed zabójczymi promieniami słonecznymi tym plażowiczom, co dość już mieli opalania. Z ulgą chowali czerwone od słońca plecy w zbawiennym i leczniczym cieniu. Otoczone wokół czerwonymi bojkami piaszczyste kąpielisko, nad którym górowała średniego rozmiaru wyczynowa trampolina, dozorowane było przez dwóch rosłych ratowników.

Rozdział II

Mijającego czasu rękami nie zatrzymasz

Jako osesek byłem dzieckiem niebywale ciekawskim, zważywszy na otaczającą mnie rzeczywistości, jak i pełen innowacyjnych myśli, by ową rzeczywistość formatować według własnych wyobrażeń. Poniekąd wyssałem to wszystko z matczynym mlekiem, które bogactwem naturalnych minerałów przedstawiało niekończące się źródło zdrowego pożywienia. Do piątego roku życia dreptałem ze stołeczkiem w ręku za mamą i prosiłem ją o podydanie cycuszka, tak wtedy określałem tę czynność. Niestety nadszedł czas, kiedy odwiecznym prawem natury w matczynej piersi zabrakło mleka, ja zaś nie miałem o tym zielonego pojęcia i nadal natarczywie nagabywałem o nie mamę. Gdy wyczerpałem wszystkie możliwości grzecznego przekonywania mamy, wtedy używałem bardziej dosadnego argumentu słownego, mówiąc do niej — cholelo jasno, dajesz dyda, czy nie — wszyscy wówczas zaśmiewali się ze mnie do rozpuku, lecz mnie nie było wcale do śmiechu. Tak w nawiasie, odkąd pamiętam, w domu nikt nigdy nie przeklinał, więc dlaczego posługiwałem się takim słownictwem? Tego nie wiem, chyba, że byłem takim cholernym gagatkiem, jak powiadali niektórzy, ale tutaj nie ma o co kruszyć kopii i wzruszać ramionami!

Do przedszkola chodzić nie chciałem, pomimo że Cukrownia posiadała swoją własną tego typu placówkę. Rzecz jasna działalność pedagogiczna była w gestii kuratorium oświaty, natomiast wszystkie inne sprawy, jak i wydatki związane z utrzymaniem owej placówki ponosiła Cukrownia. Niezbyt to obiecująco, co teraz powiem, ale tylko jeden raz zaszczyciłem swoją obecnością przedszkolne progi i to w dzień rozpoczęcia roku, gdzie z ociąganiem pozwoliłem się tam zaprowadzić. Mama ubrała mnie w piękny i granatowy mundurek ze śnieżnobiałym i szerokim kołnierzykiem, zaś na nogi założyła mi lśniące półbuciki ze sznurówkami wiązane przepisowo na piórko. To właśnie przez te nieszczęsne sznurówki popadłem w konflikt z szanownym ciałem pedagogicznym, w czego następstwie i ku rozpaczy całej rodziny, mój pobyt w dziecięcej instytucji wychowawczej trwał tylko jeden dzień. Uważam za stosowne, by w tym miejscu dogłębnie wyjaśnić i usprawiedliwić przyczynę mojej jednodniowej obecności w przedszkolu. Tak więc w godzinach popołudniowych i w trakcie intensywnej gonitwy za jakimś kolegą po przedszkolnym placu zabaw, samoczynnie rozwiązała się sznurówka przy moim prawym bucie w czego konsekwencji prawidłowo wylądowałem nosem w kałuży. To, że mój garniturek cały ociekał błotem, jak i to, że moje kolana były pozdzierane do krwi, zupełnie mnie nie zmartwiło. Swoje niezadowolenie skierowałem ku nieszczęsnej Bogu ducha winnej i rozsupłanej sznurówce przy moim prawym bucie. Pani wychowawczyni, widząc z daleka moje nieskuteczne zmagania z rozwiązanym butem, owszem, podeszła do mnie, lecz absolutnie nie kwapiła się, aby mi w czymkolwiek pomóc. Poruszony jej biernością bezzwłocznie zażądałem od niej, aby natychmiast, albo jeszcze szybciej, zawiązała mi sznurowadło, twierdząc przy tym obcesowo, że owa czynność należy do jej zasranych obowiązków służbowych, na co pani przedszkolanka zbulwersowana do głębi moją bezczelnością i chamstwem udzieliła mi kilku dosadnych rad na temat szacunku wobec przełożonych i kategorycznie odmówiła zawiązania sznurówek przy moim prawym bucie. Cóż na to ja? Ano poczułem się w tym momencie mocno pokrzywdzony i zlekceważony, a honor młodego mężczyzny zaprotestował, nie pozwalając, abym uczęszczał do cukrowniczego przedszkola. Po tak niefortunnym dla mnie konflikcie z panią przedszkolanką i moim aż nazbyt nagannym zachowaniu wobec niej, zadecydowano familijnie na pozostawienie mnie w domu, motywując jednocześnie tę decyzję tym, iż jeszcze nie dorosłem do życia w większej społeczności. To nie był koniec zmartwień, bowiem takich nieokrzesanych gagatków jak nie przymierzając ja i unikających jak ognia placówki wychowawczej, było więcej na osadzie, przez co wszyscy byliśmy dopołudniowym utrapieniem dla swoich rodziców. Wiadomo bowiem, że dziecku mającemu nadmiar wolnego czasu przychodzą do głowy różnorodne pomysły. Mówiąc szczerze, nam ich nigdy nie brakowało. Nadmieniam i nie, żeby się usprawiedliwić, że dziewczyny także zasilały nasze niezbyt skromne szeregi, tylko o ile one były niedoścignionym wzorem grzeczności i roztropności, o tyle my staraliśmy się tę ich grzeczność i roztropność zmyślnie przeinaczyć i dostosować do własnych wymogów i potrzeb. Bardzo modna była wówczas tak zwana zabawa w doktora i tutaj żeński odłam naszej paczki stanowił wprost idealny obiekt doświadczalnych badań przeprowadzanych wnikliwie przez utalentowanych i dociekliwych lekarzy, którymi się samozwańczo okrzyknęliśmy. Nie powiem, w niektórych i w miarę uzasadnionych przypadkach chorobowych dziewczyny chętnie przejmowały rolę pacjentek i ochoczo odsłaniały domniemane miejsca zapalne, pozwalając nam, czyli małym doktorom o specjalności ginekologa, na ich szczegółowe i rutynowe badania. Ma się rozumieć wcześniej, owe pacjentki musieliśmy w odpowiedni sposób przekonać i przygotować do stosowanej przez nas prewencji. W czasie naszej praktyki lekarskiej tylko raz mieliśmy do czynienia z innym niż zwykle przypadkiem chorobowym. Wystąpił on u nieco starszej i bardziej rozwiniętej fizycznie pacjentki. O ile młodsze pacjentki wręcz namawialiśmy do stosowania profilaktyki zdrowotnej, o tyle starsza zgłosiła się na diagnostykę sama i bez jakichkolwiek sugestii ze strony młodocianego personelu medycznego. Kiedy badana zdjęła z siebie bieliznę i odsłoniła swoją intymność, wtedy spostrzegliśmy, iż w miejscu, w którym u młodszych pacjentek znajdował się delikatny meszek, tutaj naszym zdziwionym oczom ukazała się pokaźnych rozmiarów kępa kręconych włosów. Wyglądało to tak, jakby ktoś złośliwie wysypał w to wiadome miejsce kupę czarnych sadzy. Dłuższy czas staliśmy zażenowani z wzrokiem wlepionym w jej krocze, patrząc, jak się nam wtedy zdawało, na niecodzienny wybryk natury. Pacjentka zaniepokojona naszym wahaniem, wręcz sama zaczęła nas zachęcać do dalszej kontynuacji ginekologicznego badania, no i ma się rozumieć, postawieniu odpowiedniej diagnozy. Kolega pierwszy dotknął dziwnego owłosienia i jak oparzony natychmiast cofnął rękę. Muszę przyznać, że ja już nie próbowałem. Jeszcze raz rzuciliśmy okiem na skąpane w czerni krocze rekonwalescentki, po czym, tłumacząc się konsultacją lekarską, najzupełniej w świecie daliśmy haniebnego drapaka. Patrząc z perspektywy czasu zabawa w doktora była dla nas, w pewnym sensie przydatna, gdyż pozwoliła nam, w jakimś tam stopniu poznać anatomię człowieka rodzaju żeńskiego, by w późniejszym czasie móc zrozumieć erotyczny mechanizm wzywający raczkującą naturę do działania.

W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku odbiornik radiowy był swego rodzaju luksusem, na który nie każdy obywatel Polski Ludowej mógł sobie ot tak pozwolić i kupić. Tylko bardziej zamożne rodziny mogły poszczycić się jego posiadaniem. W cukrowniczej osadzie i w poszczególnych domach zainstalowane były zwyczajne i proste w obsłudze głośniki, odpowiednik kołchoźników, które włączało się tylko i wyłączało, natomiast cała radiowa rozdzielna odpowiedzialna za wybór poszczególnych stacji znajdowała się w specjalnie przeznaczonym do tego pomieszczeniu fabrycznym. Siłą rzeczy, na wybór programu nikt z mieszkańców osady nie miał żadnego wpływu, przez co skazani oni byli na słuchanie tego, co serwowała główna centralka i humor obsługującego ją fachowca. Jakim luksusem było wówczas posiadanie radia niech świadczy fakt, iż z pośród wielu atrakcji, szczególnie zapamiętałem pierwsze radio w moim domu i jego magiczne oczko mieniące się gamą najwspanialszych kolorów.

Moi dziadkowie ze strony ojca mieszkali w Honoratce, miejscowości oddalonej od cukrowniczego osiedla około jednego kilometra. Była to typowo rolnicza wieś mająca w swej zabudowie kilkanaście glinianych chałup z dachami krytymi słomianą strzechą, pod którą skrywały się jaskółki. Spłoszone przypadkowo przez kogoś, jak czarne pociski wylatywały spod zadaszenia, głośno przy tym świergocąc, jakby mówiły w swoim języku i ostrzegały o swej terytorialnej niezależności i lokatorskiego prawa do strzechowego lokum. Posiadłość dziadków, oczywiście z przymrużeniem oka, usytuowana była niedaleko jeziora. Jej niewielkie podwórko, otoczone wokół zabudowaniami krytymi słomianą strzechą, można było przyrównać do małego oczko w wielkim pierścieniu i składało się z budynku mieszkalnego, obory stojącej po drugiej stronie podwórka, zaś duża stodoła i gospodarcze zabudowania zamykały podwórko z obu jego szczytów i tylko wąska droga prowadząca do posesji spełniała funkcję, jakby zwodzonego mostu. Natomiast poza zabudowaniami rozciągało się kilkuhektarowe i dziadkowe pole, które zimową porą mieniło się bielą, wiosną pokrywało zielenią, a latem kwitło modrakami, by pod jesień przepięknie wyzłocić się łanem zbóż. Stróżem całego obejścia był ogromny i rasowy wilczur, który wabił się Rams. Kiedy zdrowo nabroiłem, a jak wiadomo wciąż byłem cholernym gagatkiem, wtedy potajemnie wchodziłem do budy Ramsa, by w niej schować się przed nieuchronną karą i przez wąską szparę obserwowałem z niepokojem ojca biegającego tu i tam z paskiem w ręku po podwórku. Po chwili nieomal cała rodzina uskuteczniała poszukiwania. Oczywiście nikomu z nich na myśl nawet nie przyszło, żeby zajrzeć do budy poczciwego Ramsa, który zapewne nie do końca mógł pojąć swym psim rozumem, dlaczego panoszę się w jego mieszkaniu, ale wzorem porządnego psa i lojalnego wobec swego właściciela, wraz ze wszystkimi tropił winowajcę, przezornie a może i z rozmysłem omijając swoją budę. Kiedy poszukiwania przeniosły się na dalsze terytorium, wtedy cichaczem wyłaziłem z budy i z niewinną miną meldowałem się w domu. Bankowo kary i tak nie uniknąłem, ale była ona mniejsza i co najważniejsze, mniej bolesna, ponieważ wszyscy byli szczęśliwi, że się odnalazłem, natomiast Rams, po którym widać było wyraźnie, iż nie krył ulgi, cieszył się z odzyskanego miejsca w budzie. Nie powiem, dość długi czas korzystałem z uprzejmości Ramsa, aż kiedyś miarka się przebrała, a było to tak. Któregoś dnia bawiłem się z kurczętami, a że obie rączki miałem niecierpliwe i skore do psoty, kurczaki dość mocno ucierpiały przy zabawie. Kiedy wydzierająca się kwoka zaalarmowała domowników, gdakając przejmująco w swym języku, że dzieje się krzywda jej potomstwu, czmychnąłem jak zwykle do budy Ramsa, który tym razem uznał, iż zbyt często nadużywam jego przyjaźni, czego skutkiem było, iż najpierw łypnął na mnie nieprzychylnym, choć wyrozumiałym okiem, po czym delikatnie schwycił zębami za moje portki i bez żadnego szczeknięcia na oczach zebranych domowników nieomalże wyniósł mnie z budy. Ma się rozumieć, Rams, swoim nad wyraz odpowiedzialnym zachowaniem zdobył jeszcze większe poważanie, zaś ja, co tu dużo kryć, bezpowrotnie straciłem pewną i wypróbowaną kryjówkę. Muszę przyznać, iż z Ramsem nadal łączyła mnie bliska przyjaźń, lecz mój respekt przed nim urósł do wielkości respektu przed paskiem ojca, do którego i tak z biegiem czasu przywykłem. Powiem z przykrością, iż będąc cholernym gagatkiem, no bo jakby inaczej, to nie była tylko jedyna heca z moim udziałem. Mając to na względzie przychodzą mi na myśl imieniny dziadka, a dokładnie, jak z nich wracaliśmy. Nieco podchmielony ojciec niósł w ręku pękatą torbą pełną kurzych jaj, natomiast mama szła tuż obok niego, ma się rozumieć tak asekuracyjnie, by w razie jakiegokolwiek nieszczęścia w postaci zachwiania, czy tez potknięcia, pospieszyć mu z pomocą. To, że imieninowa impreza się udała, można było zaobserwować po wyśmienitym nastroju ojca. Co miał wspólnego humor mojego ojca z jajkami? Powiedzmy, że jest to podstawa ułamkowej i matematycznej tezy, gdyż te dwa na pozór odmienne przypadki szczyciły się jednym wspólnym mianownikiem w postaci mojej niezmiernie i w negatywnym znaczeniu, skromnej osoby. Taki niestabilny gagatek jak ja swoimi wymyślnymi wyskokami niejednokrotnie pozbawiał dobrego samopoczucia szanownych rodziców, używając do owych wyskoków wielorakiego rodzaju przedmioty pochodzące z różnych źródeł. Toteż nie ma w tym nic dziwnego, że w tym konkretnym przypadku odnośnikiem były bez dwóch zdań kurze jaja. Każde z nich owinięte w osobny papierek i pieczołowicie zabezpieczone wypełniały pękaty sakwojaż po same jego brzegi. Mama z pewną obawą powierzyła transport tegoż asortymentu z lekka podpitemu mężowi, ostrzegając go zarazem o jego kruchości i delikatności. Ten zaś machnął na to tylko ręką, jakby to było dla niego drobnostką. No i się narobiło, bowiem kiedy przechodziliśmy obok jakiejś chałupy, nagle moją uwagę zwrócił wylegujący się na parapecie okna, rudy kot. Tak dla hecy chwyciłem w rękę dość spory kamyk, wziąłem solidny zamach i z całych sił cisnąłem go w stronę zaspanego kocura. Rozległ się brzęk wybitej szyby, tym samym wypłoszony futrzak, z najeżoną sierścią, błyskawicznie czmychnął z parapetu. Zdziwiony takim obrotem sprawy zdążyłem zastanowić się jeszcze, jakaż to dobrotliwa ręka pokierowała kamieniem, który po mojej myśli zamiast trafić w wylegującego się zwierzaka, niefortunnie roztrzaskał szybę na tysiące kawałeczków. Jednocześnie usłyszałem ostrzegawczy krzyk mamy i w tym momencie nastąpiło nieszczęście, gdyż zdenerwowany ojciec, widząc całe zdarzenie, mało myśląc, wziął zamach i nagle na moich plecach wylądowała torba z kurzymi jajami. Heca hecą a finał żałosny, bowiem wcześniejsze i delikatne owijanie jaj, jak ich układanie w torbie, by się w niej pomieściły, wszystko to wzięło w łeb, gdyż solidna i skórzana torba nagle z pękatej zrobiła się płaska jak nie przymierzając morska flądra, a po moich plecach zaczęła spływać surowa i skorupkowa jajecznica w postaci zmieszanego białka i żółtka. Jak wcześniej wspomniałem, będąc takim cholernym gagatkiem, no bo jakby inaczej, nadal heca goniła hecę, czego brutalnym potwierdzeniem były pamiętne dla mnie imieniny babci. Jak to bywało i tradycyjnie w tym dniu cała rodzina, łącznie z wujkami i ciotkami, zebrała się u szczęśliwej solenizantki. Korzystając z tego, że dorośli zajęci byli imieninowym świętowaniem, cichaczem wymknęliśmy się z bratem na podwórko. Tam ciekawość naszą wzbudziło dość pokaźne urządzenie z dużym kołem napędzającym i mniejszymi kołami posiadającymi tryby. Moja uwaga skupiła się natychmiast na owych kołach z trybami, w czego konsekwencji włożyłem wskazujący palec prawej ręki między nie i z zapałem zacząłem skrobać tam paznokciem. Niespodziewanie brat zakręcił dużym kołem urządzenia, co prawem mechaniki spowodowało uruchomienie pozostałych kół zębatych i w tym momencie mój nieszczęsny palec zgniotły na amen dwa nachodzące na siebie tryby. Podwórko wraz z zabudowaniami zaczęło wokół mnie wirować jak oszalałe. Zdążyłem jeszcze usłyszeć rozdzierający krzyk mamy i w tym momencie straciłem przytomność. Moje omdlenie nie trwało zbyt długo, gdyż przeszywający ból zmiażdżonego palucha szybko przywrócił mi świadomość. Zdenerwowany ojciec chwycił mnie na ręce i nie zważając na larum rodziny i mój płacz, wraz z wujkiem i niosąc mnie na przemian, pobiegli w kierunku pobliskiej szosy, gdzie na szczęście akurat tamtędy przejeżdżał duży samochód ciężarowy, którym szybko dostarczono mnie do szpitala odległego o kilkanaście kilometrów. Finałem stół operacyjny, narkoza, a potem pół palca wskazującego diabli wzięli. Tyle z tego dobrego wynikło, gdyż przynajmniej przez kilka tygodni i ze względu na ucięty paluch, byłem niebywale grzeczny i jak to stwierdziła moja mama, niczym przyłóż do rany.

Miejscem spotkań cukrowniczej społeczności był przyzakładowy klub, który mieścił się w budynku przylegającym do fabryki tuż obok portierni. Placówkę wyposażono w niezbędne dla tego obiektu oddziały jak, świetlicę, bibliotekę i czytelnię. Zaopatrzona była także w różnorodne akcesoria, począwszy od gier planszowych, szachów, radia i w późniejszym czasie, telewizora. Jak wiadomo wstępny program Telewizji Polskiej wyemitowano w 1952 roku, natomiast Cukrownia na potrzeby świetlicy pierwszy telewizor nabyła w 1958 roku. Zakupiony telewizor o czysto zamkowej nazwie, Wawel, rozpakowano i umieszczono na scenicznym podwyższeniu, natomiast panowie fachowcy, na dachu budynku, zainstalowali antenę do odbioru telewizyjnego sygnału. Czternasto calowy ekran w wielkiej i pokrytej fornirem obudowie był w tamtym czasie dla większości mieszkańców cukrowniczego osiedla cudem techniki, toteż z tego względu i tegoż dnia ciekawość przygnała do świetlicy kupę ludzi chcących koniecznie obejrzeć zakupione cudo i zobaczyć na własne oczy, jak to jest możliwe, że duże drewniane pudło z wbudowaną w nie małą szybką spełniającą funkcję ekranu, może podważyć status tak poważnej instytucji, jakim było kino. Dziatwa, do której się zaliczałem, ignorowana przez dorosłych, skromnie usadowiła się na ławeczce z boku sali, wytrzeszczając z przejęciem oczy na jeszcze ciemny ekran telewizora. Po jakimś czasie cierpliwość zgromadzonych widzów zaczęła sięgać zenitu, lecz do jej spiętrzenia nie doszło, bowiem w tym momencie jeden z fachowców, jak na znawcę techniki przystało, majestatycznie przekręcił gałkę i włączył odbiornik. Z początku na ekranie pojawił się pulsujący i drobniutki śnieg, a potem ukazała się plansza z napisem, przerwa programu do godziny dwudziestej. Było nie było, lecz bite cztery godziny, no może z niewielkim hakiem, siedzieliśmy jak wmurowani przed ekranem telewizora, oglądając na nim tenże informacyjny nagłówek, jakby to był jakiś święty obraz mający uzdrawiającą moc. Większość z nas tak intensywnie wpatrywała się w widniejący na ekranie napis, bojąc się nawet odetchnąć, a nie daj Boże mrugnąć, by przypadkiem nie przeoczyć coś niezwykłego, że aż oczy zachodziły łuzami, zaś głód, który trawił nasze trzewia, dawał znać o sobie poprzez głośne burczenie w pustych brzuchach, no i pęcherz był pełen jak napompowana dętka, ale myśmy byli jak ci mityczni herosi, których nie ima się żaden ból. Mijała chyba czwarta, albo piąta godzina bolesnego oczekiwania, kiedy niespodziewanie coś tam w telewizorze zgrzytnęło i ku naszej niewypowiedzianej radości na ekranie pojawiła się głowa spikera i tylko tyle zdążyliśmy zobaczyć, ponieważ w tak ważnym dla nas momencie, pan sprawujący funkcję kierownika klubu, bezczelnie wygnał nas ze świetlicy, traktując, jak nie przymierzając, gówniarzy nieposiadających odpowiedniego wieku by móc obejrzeć dalszą część programu. Trudno się z tym zgodzić, lecz tak wyglądał mój pierwszy i niezapomniany kontakt z odbiornikiem telewizyjnym i Polską Telewizją Publiczną. W późniejszym czasie duże pomieszczenie, w którym pierwotnie umiejscowiona była cukrownicza świetlica, zostało podzielone na dwa mniejsze pomieszczenia, z czego jedno z nich przeznaczono na lokal, gdzie przeniesiono bibliotekę. Tam też, oprócz metalowych regałów, na których zajmowały miejsce równo poukładane książki znajdował się kącik zwany czytelniczym. Był on wyposażony w dwa wygodne fotele i ławę stół, gdzie w tym szczególnym miejscu, przy kawie lub herbacie, prawdziwy miłośnik wszelkiej literatury i sztuki mógł spokojnie poczytać wypożyczoną książkę, przejrzeć najnowszą prasę, a także posłuchać muzyki odtwarzanej z płyt gramofonowych (winylowych) za pomocą nowoczesnego i ze specjalną igłą gramofonu, który stał na ławie, zajmując na niej jedno z honorowych miejsc. Co więcej na panującą w bibliotece atmosferę, poza książkowymi bestsellerami spoczywającymi na regałach i muzycznymi szlagierami wydobywającymi się z głośnika gramofonu, zasadniczy wpływ miała osoba szanownej pani bibliotekarki. Dopuszczalny błąd w ocenie jej wiekowości wynosił okrągłe trzydzieści lat, oscylując w granicach od, do, w zależności od strony, którą to pani raczyła wystawić względem wnikliwego obserwatora, czyli, mówiąc brutalnie, pani bibliotekarka była w wieku, kiedy się o niej mówi, z tyłu liceum z przodu muzeum. Mimo zgryźliwego komentarza wytykającego niedostatki przedniej powierzchowności pani bibliotekarki, osobiście uważałem ją za bardzo miłą, inteligentną i sympatyczną osobę, którą, pomimo późno średniego wieku cechowała sztubacka nowoczesność w kontaktach z młodym pokoleniem. I właśnie dzięki tym szczególnym zaletom pani bibliotekarki kącik czytelniczy był zawsze oblegany przez miłośników kulturalnego spędzania wolnego czasu. Trudne pokolenie cukrowniczych nastolatków, którego byłem niekwestionowanym reprezentantem, przebywając w bibliotece, wiele razy przekraczało podstawowe normy grzeczności, reagując zbyt emocjonalnie w trakcie prowadzonych ze sobą rozmów. Kiedy dyskusja pomiędzy młodymi ludźmi kończyła się jakimś niecenzuralnym słowem, wtedy pani bibliotekarka, wykazując się niespotykaną wręcz tolerancją, ze zrozumieniem i drobną dyplomacją, grzecznie wkraczała do akcji, mówiąc z wrodzonym wdziękiem — oj chłopcy, moi chłopcy, to nie ładnie, tak przecież nie można mówić. — Wówczas ci zawstydzeni, przepraszali ją pełni szczerej skruchy i pokory, solennie obiecując poprawę i powrót na drogę cnoty i słownego udoskonalenia. To, że pani bibliotekarka popierała rewolucję seksualną, zapewne teoretycznie, choć mogę się w tej kwestii grubo mylić, dowiedzieliśmy się wtedy, kiedy prywatna płytoteka jednego z kolekcjonerów wzbogaciła się o wyjątkowy francuski bestseller o posmaku mocno erotycznym — Je t’aime… moi non plus. W tamtym czasie, pośród krytyków muzycznych, piosenka ta wzbudzała liczne kontrowersje ze względu na zawarte w niej podteksty seksualne, a także na specyficzny sposób wykonywania jej przez samych piosenkarzy. Tak więc, ów kolekcjoner, aby w pełni pochwalić się nowym zakupem, przyniósł płytę do biblioteki, aby ją wspólnie odsłuchać. Odkąd sięgnąć pamięcią osiedlowa skarbnica wiedzy i mądrości nigdy dotąd nie posiadała tak licznej frekwencji, jak w dniu przesłuchania tegoż utworu. Prawdę mówiąc, obawiano się o adapter, że nie podoła temu frywolnemu wyzwaniu, lecz niepotrzebnie, bowiem i on stanął na wysokości zadania, jak nie przymierzając prawdziwy mężczyzna z jajami. Wręcz tryskając nowoczesnością, a co ważniejsze tryskając mechanicznym testosteronem, okazał się być idealnym kontynuatorem wszelkiego rodzaju romantycznych podtekstów piosenki, wiernie przenosząc z płyty do głośnika jej muzyczne dźwięki, jak i erotyczne odgłosy wykonawców. W momencie, gdy piosenka osiągnęła punkt kulminacyjny, zagłuszając linię melodyczną zmysłowym trelem, który rzetelnie imitował artystyczny orgazm wykonawców, pani bibliotekarka złożyła dłonie jak w nabożnej modlitwie, szepcząc swoje — oj, oj chłopcy, oj, oj. — Coś to jednak zmieniło, bowiem od czasu premiery francuskiego szlagieru w pani bibliotekarce nastąpiła zasadnicza metamorfoza. Jej niezachwiany erotyczno-romantyczny pogląd na miłosny rytuał, dotąd tak dojrzały, aczkolwiek dziewczęco niewinny, uległ gruntownej i nieodwracalnej przemianie.

Pod koniec lat pięćdziesiątych moi rodzice zmienili mieszkanie na większe i trzy izbowe, mieszczące się w dużej kamienicy zwanej owczarnią. Poddasze kamienicy stanowiła pokaźna przestrzeń strychowa, która służyła lokatorom za suszarnię, natomiast innym i pospolicie zwanych gołębiarzami, za swego rodzaju stacjonarne gołębniki z przeznaczeniem do hobbistycznej hodowli gołębia pocztowego. Wspólna ubikacja przynależna trzem zajmującym piętro rodzinom, mieściła się na korytarzu, powodując niekiedy przykre, choć zabawne sytuacje związane z pierwszeństwem skorzystania z tegoż przybytku. Wyobraźcie sobie dwóch lokatorów, którzy zjawiają się jednocześnie przed ubikacją z nieprzewidzianym rozwolnieniem. W obu organizmach napierające resztki jedzenia wprost gwałtem chcą wydostać się na zewnątrz, a sedes jest tylko jeden. Skutek nagłej potrzeby owych nieszczęśników był zaprawdę opłakany i tylko umiejętność dyplomacji pozwoliła jednemu z nich, jako szczęściarzowi i wybrańcowi losu, na szybkie i swobodne wypróżnienie, zaś co do drugiego nieszczęśnika, nieposiadającego daru przekonywania, powikłań ubocznych sraczki nie trzeba opisywać w detalach. Na wprost ubikacji i na półpiętrze klatki schodowej znajdowało się małe okno z szerokim, drewnianym parapetem, gdzie cała jego długość była miejscem konspiracyjnych spotkań miejscowych latorośli. Z okien mojego mieszkania, usytuowanych od strony zachodniej, widać było w pierwszej kolejności wąski pas przydomowych działek, który ciągnął się przez całą długość budynku, dalej biegła gruntowa droga i szyny cukrowniczej kolejki wąskotorowej, za nimi zaczynało się, wykonane z zaostrzonych sztachet, ogrodzenie szkolnego boiska, które od północnej strony sąsiadowało z niskim budynkiem gospodarczym w kształcie podkowy. W tymże architektonicznie skomplikowanym obiekcie mieściły się małe pomieszczenia przeznaczone na opał i inne materiały codziennego użytku. Co niektórzy i bardziej zaradni gospodarczo, owe obórki przerabiali na typowe chlewiki. W tej samej zabudowie znajdował się szlachtuz, czyli pomieszczenie służące do uboju trzody chlewnej. To ponure i wręcz makabryczne miejsce symbolizowało jego wyposażone składające się z okrągłego kotła stojącego na palenisku i solidnego, drewnianego stołu, oraz przymocowanego do sufitu orczyka, coś w rodzaju urządzenia z trzema zakrzywionymi hakami służącymi do zawieszenia na nim zabitej zwierzyny. Podłoże ubojni pokrywał popękany betonem, na którym, pomimo dokładnego zmywania, i tak przebijała czerwień pochodząca z krwi uśmierconych tam zwierząt. Pomieszczenie i wszystkie elementy wystroju przypominały miejsce średniowiecznej kaźni, a sam kocioł co niektórym kojarzył się z ucztą ludożerców opisywaną w podróżniczych książkach. Ze względów humanitarnych w dniach uboju dzieci oraz dorastająca młodzież miała kategoryczny zakaz przebywania w pobliżu szlachtuza, czego z resztą i tak nie zdołano wyegzekwować.

Na początku lat sześćdziesiątych telewizja w Polsce nabierała rozpędu, choć jeszcze nie zawrotnego. Bazując na jej raczkującej popularności, coraz więcej odbiorników telewizyjnych zaczęło pojawiać się na cukrowniczym osiedlu. W budynku, gdzie mieszkałem, odbiornik telewizyjny i jako jeden z pierwszych nabył sąsiad z parteru. Zapewne cieszył się on z tego zakupu, lecz najbardziej zadowolona była blokowa dzieciarnia, ponieważ miała gdzie oglądać filmy, nawet te, przeznaczone dla bardziej dorosłych i całkiem dorosłych widzów, bowiem dobrotliwy i nad wyraz tolerancyjny sąsiad pozwalał im na to, a co ważniejsze, dowodów tożsamości nie sprawdzał. Dlatego też nadmierna frekwencja małoletnich amatorów dziesiątej muzy powodowała przekraczający miarę tłok w pokoju, a nade wszystko poważne i trwałe zabrudzenie podłogi przez ich niezbyt czyste obuwie. Z początku sąsiad kazał dziatwie zdejmować buty, ale z czasem zrezygnował z tego żądanie, gdyż niektórzy z nich buty mieli bardziej czyste aniżeli same nogi.

— Załóżcie dzieciaczki buciki, załóżcie na te brudne i śmierdzące girki — mawiał wtedy ze skwaszoną miną, z obawą zerkając na swoją żonę i na zabrudzoną podłogę.

Tak, więc, ku niezadowoleniu gościnnego sąsiada, często bez butów, a jeszcze częściej w butach, z brudnymi nogami i przeważnie siedząc na podłodze pod stołem, z przejęciem oglądaliśmy w prywatnym telewizorze filmy serwowane przez ówczesną Polską Telewizję.

Nie chwaląc się, z nauką nigdy nie miałem problemu. W przeciwieństwie do przedszkola, progi budynku powszechniaka, powiedzmy progi gmachu początkowej wiedzy, traktowałem z wręcz należytym szacunkiem, aczkolwiek bez uniżoności. Tak poważnie, lubiłem szkołę, lubiłem jej niepowtarzalną atmosferę i lubiłem się uczyć. Nie powiem, wakacje były radosne i piękne, lecz rok szkolny przynosił specyficzny zapach nowych podręczników wypełnionych po brzegi najnowszymi wiadomościami. Uwielbiałem także czytać. Wprost tomami pochłaniałem książki wielkich pisarzy jak — Karola Maya, Juliusza Verne, Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa. W wypełnionej literaturą wyobraźni przemierzałem na wspaniałym i rączym rumaku niezmierzone prerie dzikiego zachodu i wraz z Winnetou walczyłem bohatersko z bandami. Będąc bratem Indianina, chroniłem go przed nieprzyjaciółmi, jak czynił to niepokonany Old Shatterhand. Moja wyobraźnia tworzyła pełne chłopięcej fantazji sny, gdzie śniłem o bezludnej wyspie Robinsona Crusoe spowitej gęstą mgłą i bijącymi w jej skalisty brzeg wodnymi bałwanami, a gdzieś tam nad wzburzonym morzem unosił się postrzępiony balon z rozbitkami, którzy trzymali się kurczowo rwących się lin i podwodny okręt kapitana Nemo wynurzający się z głębiny. To na tyle mojej żywotności umysłu i obym się za daleko nie zapędził w tych marzeniach, lecz zawsze uważałem, że wyobraźnia jest wprost proporcjonalna do marzeń, jako jej niezaprzeczalny i nieodzowny wykładnik. Pomimo że byłem pełen powieściowych fantazji, naukę, jak już wcześniej wspomniałem, traktowałem poważnie, reprezentując pogląd, że jeżeli wyobraźnia jest wykładnikiem marzeń, to nauka jest wykładnikiem wiedzy. Opierając się na tym, że jedno i drugie twierdzenie jest zgodne z moim punktem postrzegania świata, kolejne klasy powszechniaka zaliczałem celująco. Tylko jedna dziedzina, można rzec, wiedzy, wzbudzała we mnie swego rodzaju daleko idące kontrowersje. Była nią religia. Nie, żebym nie znał tego zagadnienia, lecz to, co w niej jest zawarte, było sprzeczne z moim ówczesnym światopoglądem, choć starałem się owo zagadnienie dogłębnie analizować i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ba! Nawet mądrowałem się przed starszymi wiekiem, będąc przekonanym i twierdząc, że religie zbyt mocno zawładnęły pojęciem wiary, bowiem ta, moim zdaniem i w pełnym tego słowa znaczeniu, istniała zawsze. Mniemałem też, iż jej, to znaczy tej w pełnym tego słowa znaczeniu wiary, nikt nie wymyślił, ponieważ była niezależna od jakiegokolwiek bytu. Natomiast sama religia, jako dziedzina filozofii, została wyfilozofowana przez człowieka, bo cóż byłaby warta bez niego. To właśnie ta rozumna persona nadała temu nazwę i zespoliła ją z par excellence wiarą. Najprościej mówiąc, wierzymy w to, co głosi dana religia, lub wierzymy w to, że głosi tylko fikcję, z czego wynika niezbicie, że każdy zachowuje swoją wiarę, ponieważ jak rzekłem, wiara jest ponadczasowa, natomiast religia mieści się w przestrzeni określonej czasem, zmieniając przy tym swoją wewnętrzną strukturę i formę, a przede wszystkim nie dotyczy każdej istności. Nadmieniam skromnie, iż do takiego twierdzenia doszedłem pod koniec klasy szóstej. Sami więc rozumiecie, że w siódmej klasie już nie mogłem znaleźć wspólnego języka z księdzem prowadzącym lekcję religii, który i przy jakiejś okazji, powiedział mi tylko, że będzie się za mnie żarliwie modlił, na co ja odrzekłem, że i owszem wyrażam na to zgodę, lecz zaznaczyłem, iż nie musi aż z takim rozmachem i pietyzmem tego czynić. Biorąc to wszystko pod uwagę, na religię uczęszczałem tylko przez sześć lat szkoły podstawowej. Tak po prawdzie, to tyle dobrego z tego wyniosłem, że ksiądz, przychodząc po kolędzie, ani nie żądał, żebym pokazał mu zeszyt z religii, ani też nie egzaminował mnie z tej dziedziny, czego nie miałem mu za złe.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku osiedle Cukrownia Gosławice, oczywiście na tle okolicznych miejscowości i nie tylko tych małych, urosło do rangi miasteczka tętniącego życiem towarzyskim i kulturalnym, ma się rozumieć, w tym wszystkim nie omijając jednego i niezmiernie ważnego dla ówczesnego młodego pokolenia nurtu, jakim jest muzyka i piosenka, gdyż lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, to również bezprecedensowa Beatlemania, zjawisko, którego wcześniej nigdy nie zaobserwowano na świecie w zakresie sztuki muzycznej. W tym czasie bowiem, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać najrozmaitsze kapele rockowe utożsamiające się stylem muzycznym, jak i wyglądem zewnętrznym muzyków, z niezmiernie popularnym zespołem angielskim o nazwie, The Beatles. Owa Beatlemania nie ominęło także i naszej cukrowniczej aglomeracji, gdzie, stylizując się w całości na tymże światowym i fonograficznym trendzie, zawiązał się zespół rockowy o nazwie, Widma, którego założycielem i wokalistą był Ireneusz Ryś. Nadto w skład wyżej wymienionego zespołu rockowego i mający już niezłą renomę w zakresie sztuki instrumentalnej i wokalnej wchodzili następujący muzycy: Andrzej Szabelski, gitara prowadząca, Karol Waszkiewicz, gitara rytmiczna, Ireneusz Nowakowski, gitara basowa, Wojciech Gębski, instrumenty perkusyjne, oraz Bartłomiej Świątnicki, który przez krótki czas był członkiem zespołu w jego początkowym okresie działalności muzycznej. Podsumowując, zespół Widma, to prawdziwa historia mówiąca o tych, którzy ongiś sławili swym wirtuozerskim talentem miejscowość zwaną dawniej Cukrownia Gosławice.

Mając to wszystko na względzie, prawdą jest, że osada cukrownicza mogła wówczas szczycić się wieloma instytucjami związanymi z kulturą, jak wspomniana wcześniej biblioteka, świetlica zakładowa, kino, a także rockowa kapela, wszakże co do miejscowego baru, czyli ludowej gospody, w kwestii etyki i kulturalności tegoż przybytku, zdania były mocno podzielone i rozbieżne, szczególnie przez żeńską część osiedlowej społeczności. Na terenie cukrowniczego osiedla mieściła się także siedziba Gromadzkiej Rady Narodowej. Był to terenowy organ władzy PRL ustanowiony do kontroli urzędów administracji państwowej. Rada Narodowa spełniała też rolę placówki partyjnej i politycznej. Nadmienię, iż w tamtym czasie, owa instytucja nie wchodziła w zakres mojego zainteresowania. Dodam jeszcze, iż ogromną zaletą cukrowniczej miejscowości była jej wczesna elektryfikacja i to był jej atut i przewaga, bowiem pobliskie, a nawet te dalsze wsie prądu w domach nie posiadały. W tymże też niebywale kwitnącym czasie pojawiły się co najmniej niezdrowe zakusy, aby nazwę naszego osiedla zmienić na inną. Dlaczego i komu na tym zależało? Domyślam się tylko, że może dlatego, by uniknąć przypadkowych pomyłek administracyjnych, ponieważ miejscowość o podobnym mianie leżała kilka kilometrów od Cukrowni. Niezaprzeczalnym jednak faktem było, że zgodnie ze złożonym przez wyższą władzę administracyjną wnioskiem cukrownicza osada była zmuszona przyjąć nazwę pobliskiej i rolniczej wioski Łężyn. Postanowiono, iż powyższy wniosek powinien być przegłosowany demokratycznie przez mieszkańców obu miejscowości. Głosowanie, czyli czynne prawo wyborcze, odbyło się w miejscowej szkole podstawowej. Wśród starszych mieszkańców osady propozycja zmiany nazwy osiedla wzbudziła wyraźny sprzeciw, choć dość biernie podchodzili do tego całego przedsięwzięcia. Jednakowoż rozporządzenie najbardziej dotknęło, oburzyło i zbulwersowało nas wszystkich młodych i gniewnych, szkolnych wyrostków obu płci. Zawiedzeni biernością starszych, postanowiliśmy sprawę wziąć w swoje ręce i już wcześniej rozpocząć kampanię propagandową, ażeby w pozostałych i wahających się kręgach cukrowniczej społeczności zaszczepić osiedlowy patriotyzm w postaci wspólnego i czynnego oporu w jedynie słusznej sprawie. Owa kampania propagandowa polegała na ośmieszaniu niepopularnego rozporządzenia, oczywiście anonimowo, w postaci plakatów z naszą pisemną i ostrą krytyką. Plakaty, ma się rozumieć potajemnie, wieczorem i w przeddzień głosowania rozwiesiliśmy na terenie osiedla. Następnego dnia wczesnym rankiem wybuchła sensacja. Ludziska o niczym innym nie mówili, jak tylko o porozwieszanych tu i tam afiszach z mocno niecenzuralną, wręcz obraźliwą treścią na temat niektórych głosujących obywateli Łężyna. Cała sprawa przybrała stan podwyższonej gotowości. W te pędy sprowadzono milicję, a nawet samego grafologa. Przedstawiciele prawa skrupulatnie zebrali wszystkie dowody propagandowej działalności i przekazali je do miejsca głosowania, czyli do szkoły. Zebranie prowadził sam pan kierownik szkoły, pan, aczkolwiek groźny dla dziatwy w czasie godzin lekcyjnych, to jednak poza szkołą cechowała go wrodzona umiejętność towarzysko-dyplomatyczna i ogromne poczucie humoru. Dostarczone mu plakaty dość długo przeglądał i analizował ich treść. Raz po raz czerwienił się z emocji, to znów uśmiechał skrycie, czasami siłą powstrzymując się od głośnego śmiechu. Zebrani z niepokojem i dużą podejrzliwością obserwowali wnikliwie pana kierownika, zachodząc w głowę, co też powoduje u niego tak niebywale zmienny humor. W końcu pan kierownik postanowił rozwiać aurę tajemniczości. Wstał z krzesła i rozejrzał się po sali, po czym przybliżył jeden z plakatów do swoich oczu i powiedział — tu napisane jest tak. — Następnie chrząknął parę razy, jakby mu coś przeszkadzało w gardle i zaczął głośno czytać, śmiesznie przemielając co kilka słów językiem. — Proszę śpiewać na melodię czarny baranie — zaakcentował wstęp i brnął dalej — dokąd ty idziesz, łężyński baranie? Do miasta Cukrowni, mościwy panie! Co będziesz tam robił, łężyński baranie? Głosował za zmianą, mościwy panie! Za jaką zmianą, łężyński baranie? Z Cukrowni na Łężyn, mościwy panie! — Tu miała nastąpić dość niecenzuralna puenta i pan kierownik chwilę się nad nią zawahał, lecz atmosfera na sali była tak gorąca i napięta, że ten przełknął tylko głośno ślinę i dalszą sentencję wyrecytował jednym tchem — weź widły w łapę, zajmij się rolą, bo cię z Cukrowni i tak wypierdo……! — urwał końcówkę słowa, jakby mu tchu zabrakło. — Resztę możecie się państwo domyśleć — skwitował po chwili z widoczną ulgą, ocierając zroszone potem czoło.

Cóż ważnego można jeszcze dodać w tym całym incydencie. Chyba tylko to, że nazwę osiedla żeśmy na przekór wszystkiemu i wszystkim dzielnie obronili, niczym Jasną Górę przed szwedzką nawałnicą, ponieważ głosujące towarzystwo podzieliło się na dwa przeciwne sobie obozy, a, że cukrowniczy przewyższył łężyński liczebnością i motywacją za sprawą kontrowersyjnego wierszyka, do zmiany nazwy osiedla nie doszło. Honor został uratowany. Próbowano jeszcze znaleźć autorów cokolwiek obraźliwego wiersza, ale po kilku dniach sprawa nabrała wody w usta i przycichła. Przez jakiś czas, jako niewykryci przez wymiar sprawiedliwości autorzy całej tej awantury, staraliśmy się być uczniami o nieposzlakowanej wręcz opinii, co było dla zainteresowanych niezmiernie uciążliwe, natomiast dla niektórych, wielkim znakiem zapytania.

Patrząc z perspektywy czasu, szkolne lata, to najpiękniejszy okres życia każdego człowieka. Podkreślam, patrząc z odległej perspektywy, wszakże przeżywając tenże szkolny czas na bieżąco, w danej chwili, dochodzimy do wniosku, że wygląda on zupełnie inaczej. Jako gołowąs nie zastanawiałem się nad tą dziwną, aczkolwiek mądrą regułą. Nie chwaląc się, byłem zdolnym uczniem i zainteresowania poza szkolne, zresztą jak większość chłopaków w moim wieku, kierowałem raczej na dziedziny o charakterze prekursorskim i czysto odkrywczym, co do płci przeciwnej, gdyż nieubłaganie przychodzi czas, kiedy ciekawość młodego człowieka skupia się właśnie na niej. Muszę przyznać, iż osobiście posiadałem już jakieś tam teoretyczne doświadczenie w tejże dziedzinie, powiedzmy badawczej i nabytej ukradkiem w latach poprzednich, natomiast później i aby dojść do perfekcji, owo doświadczenie, wspólnie z kolegami teoretykami, chciałem bardziej pogłębić, żeby je móc potem i w odpowiednim czasie porównać ze sobą. Z tej właśnie przyczyny któregoś dnia mój kolega Wojtek, także sumienny teoretyk, cichaczem przemycił do szkoły zdjęcia, które przedstawiały gołe panie w dość frywolnych i śmiałych pozach. Przegląd zabronionej kolekcji odbywał się na lekcji geografii prowadzonej przez pana kierownika szkoły. Zainteresowanie zdjęciami ze strony męskiej części klasy było nad wyraz duże, rzekłbym, tytaniczne. Jeden przez drugiego wyrywaliśmy sobie erotyczne fotografie roznegliżowanych pań, próbując wypatrzyć jak najwięcej ich intymnych szczegółów. Pochłonięci oglądaniem kompletnie zapomnieliśmy o ostrożności i to się zemściło. W pewnym momencie w klasie nastąpiła cisza jak makiem zasiał i nagle, za swoimi plecami usłyszałem groźne chrząknięcie pana kierownika, po czym moje biedne ucho zapłonęło żywym ogniem, a tam gdzie miałem żołądek, znalazło się serce. Jedna z kolekcji, którą z takim przejęciem przeglądałem, niespodziewanie zagościła w ręku wychowawcy, który bardzo delikatnie, jakby to miało go oparzyć, uchwycił w dwa palce jedno ze zdjęć i przybliżył ostrożnie do swoich oczu, następnie szybkim ruchem odsunął je od siebie na całą długość ręki. Dotąd blada jak kreda twarz pedagoga pokryła się głębokim rumieńcem, który po chwili spłynął, pozostawiając na jego lekko zaczerwienionym licu grymas ogromnego zdziwienia, niesmaku, ale i niezauważalną odrobinę ukrytego zachwytu i podniecenia cechującego zdrowego mężczyznę. — Wszystkiego mogę się po was spodziewać, ale coś takiego przekracza wszelkie normy przyzwoitości — wykrztusił w końcu, połykając z emocji i oburzenia niektóre litery słów. Powiedziawszy to, podskoczył nagle do Wojtka próbującego w tym czasie wcisnąć w popłochu do swojej kieszeni inne zdjęcia i z nieukrywaną satysfakcją na twarzy, wpierw pozbywszy się z niej podniecenia, odebrał mu resztę nieszczęsnej kolekcji. — Marsz do pokoju nauczycielskiego! — krzyknął z oburzeniem, wskazując palcem na mnie, Wojtka i jeszcze dwóch kolegów zamieszanych w tę całą erotyczną aferę. No i się zaczęło. Na długiej przerwie i w gabinecie pana kierownika zebrało się szanowne gremium nauczycielskie, aby wnikliwie przeprowadzić śledztwo, natomiast my winowajcy, pełni skruchy i z opuszczonymi ze wstydu głowami, staliśmy przed obliczem sądu pedagogicznego, ale ani jednym słowem nie zdradziliśmy, skąd i od kogo mieliśmy kompromitujący nas materiał erotyczny. Nie mogąc wymusić na nas, abyśmy wskazali źródło pochodzenia zdjęć, pan kierownik, zapewne nie mając innego wyjścia, oświadczył wszem i wobec, że w tym wypadku musi odwołać się do doświadczenia, jakie posiada Milicja Obywatelska i wezwać jej przedstawiciela do szkoły w celu dalszego śledztwa. Po niespełna godzinie zjawił się ogromny dryblas. Ubrany był w milicyjny mundur z marynarką zapiętą pod samą szyję. Nogawki przebarwionych spodni prawie że na siłę chowały się w matowe i pomarszczone cholewki niedoczyszczonych oficerek. Czapka z ciasno zapiętą pod brodą opaską uzupełniała wystrój osobnika prawa. Wypisz wymaluj gestapowiec z filmów wojennych. Kiedy ujrzeliśmy to monstrum stojące przed nami w szerokim i władczym rozkroku, resztki dotąd zachowanej odwagi wyparowały momentalnie z naszych organizmów. Poczuliśmy się tak, jak terroryści podkładający bomby, a nie Bogu ducha winni amatorzy kobiecych wdzięków. Nastąpiła rewizja i na oczach całego pedagogicznego gremium z zakamarków naszych ubrań wysupłano resztę pechowej kolekcji zdjęć. Wyraźnie było widać, że milicjant nie był zwolennikiem kobiecej anatomii, ponieważ, kiedy wlepiał swoje wyłupiaste oczy w zdjęcia, na jego twarzy pojawiało się wprost nieukrywane obrzydzenie. Taka podstawa wobec płci pięknej, w mojej skromnej ocenie, stawiała tego człowieka w niższej hierarchii rodzaju męskiego. Moja pogarda wobec milicjanta urosła wprost proporcjonalnie do stopnia pogardy, jaką on kierował wobec pań na zdjęciach. Zerknąłem na Wojtka i wyszeptałem do niego, nie bacząc na strach — niech sobie chłopina trochę popatrzy. Być może, tego na co dzień nie ma, więc niech się nieco podszkoli.

Milicjant musiał mięć niezły słuch. Po jego minie wyraźnie było widać, że usłyszał moje szydercze słowa. — Masz całkiem niezły tupet, chłopaczku. Nie bądź za mądry, bo się nie uchowasz — powiedział, wlepiając we mnie wyłupiaste ślepia.

— Dobra, dobra — zamruczałem bezdźwięcznie, dla pewności unikając jego wzroku.

Proponowano obniżyć nam stopnie ze sprawowania, ale biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe osiągnięcia w nauce, poprzestano tylko na udzieleniu nam solidnej nagany. Nawet pan woźny, który patrzył na dziatwę szkolną dość nieprzychylnym okiem, stwierdził, że w tej kwestii pan kierownik mocno przesadził, angażując niepotrzebnie czynniki zewnętrzne w tak, jego zdaniem, błahą sprawę. Twierdzeniem tym zyskał odtąd nazwę erotomana i ogólną przychylność uczniów.

Do 1966 roku szkoła podstawowa była szkołą siedmioletnią. W roku szkolnym 1966/67, w którym przeprowadzono reformę oświaty, w całej Polsce utworzono klasy ósme, co odgórnie sprawiło, że nauka w zakresie ośmiu klas szkoły podstawowej była objęta obowiązkiem szkolnym. Co za tym idzie, tacy obywatele jak ja i urodzeni w 1952 roku byli pierwszymi absolwentami klasy ósmej. Mówiąc szczerze, zazdrościłem poprzedniemu rocznikowi krótszej nauki, gdyż uważałem, że siódmoklasista to poniekąd już osobnik całkiem dorosły, który teraz i prawem przymusu jeszcze przez rok musi uczęszczać do powszechniaka, jakby był jakimś smarkaczem. Nadmieniam, że zdanie to podzielali solidarnie wszyscy koledzy z mojego rocznika. Pomimo życiowego zawirowania spowodowanego wydłużeniem okresu początkowego kształcenia, szkołę podstawową ukończyłem prawidłowo i z wynikiem bardzo dobrym.

Po jakimś czasie mojemu ojcu przydzielono w nowo wybudowanym bloku nowoczesne jak na owe czasy, dwupokojowe mieszkanie, które ze względu na ową nowoczesność, miało już swoją ubikację, łazienkę, centralne ogrzewanie i balkon umieszczony od strony ulicy. Nowe i nowoczesne mieszkanie dla rodziny, zaś dla mnie pionierskie perspektywy związane z wyborem dalszej drogi kształcenia. Papiery złożyłem do Technikum Mechanicznego i egzamin wstępny uważałem za czystą formalność, choć kandydatów było sporo. Egzamin ustny i pisemny obejmował trzy przedmioty, język polski, matematykę i fizykę. Język polski i matematykę zaliczyłem celująco o czym bezapelacyjnie byłem pewien. Pozostała jeszcze fizyka. Pełen optymizmu przystąpiłem do egzaminu. Fakt, iż pisemny egzamin z tego przedmiotu stał się dla mnie formalnością, niestety ustny okazał się fizyczną zaporą. Moja pewność siebie zmieniła formalność w barykadę nie do przebycia, powodując, iż nie zdałem ustnego egzaminu z fizyki. Jak wspomniałem, kandydatów było co niemiara i komisja egzaminacyjna brała pod uwagą tylko tych, którzy zaliczyli wszystkie egzaminy. Ja niestety odpadłem i to była moja klęska życiowa. Aspiracje pękły jak mydlana bańka, powodując gorycz porażki. Żeby nie stracić roku, zdecydowano posłać mnie do dwuletniej Zasadniczej Szkoły o profilu budowlanym. Od samego początku byłem mocno sceptyczny co do nauki w tej szkole, lecz musiałem się z tym faktem pogodzić. Powiem szczerze, iż przez bite dwa lata w naukę nie wkładałem żadnego wysiłku, praktycznie sie nie uczyłem, pomimo to każdą klasę kończyłem z wyróżnieniem i nagrodą, przeważnie były to książki o tematyce budowlanej, które to od ręki sprzedawałem szkolnym kolegom. Kupujący wymazywał moje nazwisko z dedykacji w książce i w to miejsce wpisywał własne, by później chwalić się przed rodziną swoimi niby zdolnościami, które rzekomo zasługiwały na nagrodę, w rzeczywistości pozostając nadal tępym głąbem i bęcwałem. Co niektórym rodzicom, w tak bezczelny sposób oszukiwanym przez własne dzieci, trudno było dać wiarę w ich zadziwiające zdolności, gdyż w żaden sposób nie mogli pojąć, jak to się dzieje, iż ich pociecha, będąc bałwanem, na koniec roku okazuje się nieprzeciętnym geniuszem. Zawsze twierdziłem, że są na świecie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło. W taki oto sposób, zarabiając co nieco na ludzkiej głupocie, szkołę budowlaną ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym i z wyuczonym zawodem murarz-tynkarz, oraz z perspektywą pogłębiania nauki z dziedziny budownictwa w Technikum Budowlanym. W tym wypadku egzaminy rzeczywiście okazały się dla mnie czystą formalnością i po ich zaliczeniu, jako kandydat na technika budowlanego, rozpocząłem szkolne wakacje roku 1969. W tym też czasie moi dziadkowie wzorem nielicznych mieszkańców osady zdecydowali się na zakup telewizora. Asortyment na rynku w tej branży był już o wiele większy i bardziej nowoczesny. Któregoś dnia, była to chyba sobota, postanowiłem obejrzeć w nowo zakupionym telewizorze dziadków głośny amerykański bestseller. W tym czasie Polska Telewizja rzadko wyświetlała zachodnie produkcje, dlatego podwójnie byłem ciekaw tego filmu, a że był on emitowany w późnych godzinach wieczornych, nie spieszyłem sie tak bardzo, gdyż na tapecie miałem dobrą książkę. Tak mocno byłem nią zafascynowany, że przeoczyłem godzinę rozpoczęcia emisji filmu i nawet nie słyszałem grzmotów nadciągającej burzy. Tym się za bardzo nie zmartwiłem, ponieważ do mieszkania dziadków miałem zaledwie kilkanaście kroków. — Najwyżej spóźnię się kilka minut — powiedziałem do siebie, z żalem odkładając książkę na półkę. Z tą myślą, zarzuciwszy na ramię marynarkę, wyszedłem z domu. Na zewnątrz wszystko tonęło w ciemnościach. Oślepiające wzrok błyskawice, co jakiś czas wyłuskiwały z głębokiej czerni niewyraźne kontury budynków i drzew, zaś z ciężkich i ołowianych chmur zaczęły spadać pierwsze krople deszczu, jakby ostrzegały o zbliżającej się nawałnicy, co prawdą było, bowiem po kilku sekundach z nieba lunęły strugi wody. Porywy silnego wiatru potęgowały gwałtowność żywiołu. Oślepiony którąś z kolei błyskawicą zatrzymałem się na chwilę. Rozległ się ogłuszający huk pioruna i w tym momencie w blasku następnej błyskawicy, ujrzałem przed sobą niewyraźny zarys postaci. Zaciekawiony, zbliżyłem się do niej. W zagłębieniu muru zobaczyłem małą dziewczynkę. Ubrana była w długą i białą sukienkę, a na nóżkach miała białe buciki. Opadające na ramiona piękne loki jasnych włosów otulały jej pogodną i uśmiechniętą buzię. Z postaci dziecka emanowało ciepło i wręcz niesamowity spokój. Pomimo ulewnego deszczu dziewczynka nie była mokra, a i gwałtowne porywy wiatru nie zdołały zniszczyć jej pięknych loków.

— Dziecko, co ty tutaj robisz w taką pogodę? — zapytałem ją, wstrzymując z wrażenia oddech.

W tym momencie wszystko wokół zamarło, jakby rozszalały żywioł raptownie zawisł w powietrzu. Usta dziewczynki poruszyły się nieznacznie, lecz żadne słowo z nich nie padło. Wyciągnąłem rękę, aby pogłaskać ją po włosach, ale tego nie zrobiłem, bowiem coś mnie powstrzymało, może moja podświadomość, która ostrzegła, że jeżeli dotknę owo tajemnicze zjawisko, stanie się coś przerażającego, coś wykraczającego poza zwykłe rozumienie. Powoli, jak w transie, cofnąłem rękę. W szeroko otwartych oczach dziewczynki pojawiło się zdziwienie i jakby zapytanie — boisz się mnie? — dotarło do mej świadomości. Nie bacząc na jej hipnotyzujący wzrok, zacząłem cofać się krok po kroku, po czym oddaliłem się szybko. Zdążyłem jeszcze na końcówkę filmu, lecz mało pamiętałem z tego, co rozgrywało się na ekranie telewizora, gdyż cała moja uwaga skupiona była na dziwnym wydarzeniu, którego przed chwilą doświadczyłem. Kiedy po zakończeniu filmu wracałem do domu, dziewczynki już w tym miejscu nie było. Nie wiem, co o tym wszystkim sądzicie, bo ja przypuszczam, naturalnie w oparciu o badania naukowe, no i może trochę o filozofię religijną, w której zawarta jest ontologia, jak i przeżycia religijne, że był to ktoś pochodzący z równoległej rzeczywistości, z alternatywnego świata i z jakichś niewyjaśnionych względów zmaterializował się na pewien czas w naszym świecie, a tego przyczyną było przypadkowe zakrzywienie czasoprzestrzeni, biorąc pod uwagę badania naukowe, albo też miałem do czynienia z pokutującą zjawą w anielskiej postaci, biorąc pod uwagę filozofię religijną.

Rozdział III

Jak wszyscy podróżnicy widziałem więcej, niż pamiętam i pamiętam więcej, niż widziałem.

Benjamin Disraeli

Lata sześćdziesiąte i początek lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, to złota era darmowego podróżowania autostopem, zaś jego uczestników można było śmiało przyrównać do światowej grupy beatlemaniaków. Podstawowym warunkiem otrzymania książeczki uprawniającej do tego rodzaju podróży, było posiadanie dokumentu tożsamości, który potwierdzał w pełni dane osobowe przyszłego autostopowicza, natomiast dla kogoś innego z tego grona, kto nie posiadał jeszcze dowodu osobistego, konieczna była legitymacja szkolna i zgoda jego rodziców. Prócz tego wszystkiego wymagana była książeczka oszczędnościowa z udokumentowaną na niej kwotą pieniędzy w wysokości dwustu polskich złotych. Spełniający powyższe warunki młody człowiek stawał się wtedy posiadaczem wymarzonej książeczki autostopu wraz z pakietem blankietów dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu i stu kilometrowych. W zależności, jak daleką trasę przejechał autostopowicz danym samochodem, to kierowca tegoż pojazdu otrzymywał od niego któryś z owych blankietów o odpowiednim nominale kilometrów. Kierowcy, którzy uzbierali ich określoną ilość, drogą losowania wygrywali wartościowe nagrody ufundowane przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, jako organizatora autostopu. Dzisiaj, mało kto już pamięta o takiej formie bezpłatnej wycieczki po kraju, ale w tamtym czasie i wykorzystując w pełni przytoczony przywilej, młodzi ludzie ochoczo wyruszali w Polskę, aby poznać piękno ojczystej ziemi, zwiedzić zabytki, a przy okazji nieźle się przy tym zabawić. Nawet Karin Stanek, popularna polska bigbitowa wokalistka zespołu Czerwono Czarni, śpiewała — autostop, autostop, siadaj bracie dalej hop, rusza wóz będzie wiózł, będzie wiózł nas dziś ten wóz, jedziemy autostopem.. — i tak dalej. Drogi wprost roiły się od młodych ludzi żądnych przygód i poznawania świata. Ja, będąc wówczas siedemnastoletnim i postępowym młodzieńcem, można powiedzieć, z automatu zaliczyłem się do szacownego grona autostopowej braci. Z nowiutką książeczką autostopu, dwustuzłotowym wkładem w banku PKO potwierdzonym na druczku pieczątkom, kompletem kilometrowych kuponów, workiem pełnym przygód i zapasowych ubrań, oraz z duszą na ramieniu, wraz z kolegą Włodkiem, byliśmy z jednego rocznika, wybraliśmy się na pierwszą i samodzielną krajową wyprawę. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Pogoda była wyśmienita, powiedziałbym, jak na zawołanie. Zza linii horyzontu powoli wyłaniało się słońce, delikatnie muskając złocistymi promieniami budzącą się ze snu przyrodę. Niebo mieniło się przepięknym i wyrazistym błękitem i tylko gdzieniegdzie przesuwały się po nim białe obłoki, formatując przedziwne kształty nie z tego świata, jakby nie obowiązywały ich prawa fizyki. Wspaniały lipcowy dzień i piękna słoneczna pogoda. Cóż chcieć więcej od życia, gdy ma się te siedemnaście lat i przychylną sobie przyrodę! To wszystko nastawiło nas do optymistycznego spojrzenia na świat i niezbitą wiarę w powodzenie całej wyprawy. Aby nie rzucać się w oczy osiedlowej społeczności, początek podróży wyznaczyliśmy sobie kilka kilometrów dalej, aby tam bezpiecznie założyć pierwszą i autostopową bazę. Rozłożyliśmy się wygodnie w przydrożnym rowie na zielonej trawie i dzieląc się obowiązkiem w zatrzymywaniu przejeżdżających drogą pojazdów, rozkoszowaliśmy się świeżym powietrzem i swobodą. Minęła godzina, potem druga. Minęło południe, a my wciąż tkwiliśmy niewzruszenie w pierwszej bazie. Udowodnionym jest, iż młody człowiek ma to do siebie, że nawet najmniejsze niepowodzenie powoduje u niego widoczny spadek optymizmu, nieomal zniechęcając go do dalszej kontynuacji założonego wcześniej planu. I nas dotknęła owa reguła, dlatego przełykając gorycz nieprzewidzianej przeciwności losu i aby nie narażać się na docinki przechodzących osób, zebraliśmy skromne manatki i pieszo przemieściliśmy się kilka kilometrów dalej. Włodek usiadł z rezygnacją w rowie, a ja, widząc nadjeżdżający samochód, stanąłem na poboczu drogi i nie patrząc na niego, prawie że od niechcenia machnąłem książeczką. Zapiszczały hamulce i samochód przejechał jeszcze kilka metrów, po czym się zatrzymał. Niebywale tym zaskoczony ze zdziwieniem spojrzałem w jego stronę. Na pierwszy rzut oka i z daleka pojazd wyglądał mi dość solidnie, lecz kiedy w te pędy podbiegliśmy do niego, okazało się, że była to zwyczajna i odkryta ciężarówka, której wygląd zewnętrzny jak i stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia.

Z odrapanej szoferki wyjrzała nieogolona gęba kierowcy nieomal o takim samym stanie technicznym jak i jego samochód. — Dokąd to bogi prowadzą, królowie polskich szos? — zapytała nas z kwaśnym uśmiechem gęba, bezwstydnie odsłaniając poważne braki w górnym łuku zębowym.

— A, to coś, to daleko zajedzie? — wyrwało się Włodkowi, który niepewnie wskazał środkowym paluchem sfatygowane auto.

— No wiesz! Dalej niż się tobie zdaje, ty żałosny ekspercie — odpowiedziała mu kwaśno zarośnięta gęba — jadę do Łowicza. Jeżeli chcecie się ze mną zabrać, to przestańcie marudzić jak skostniałe baby i szybko siadajcie na pakę, bo mi się cholernie spieszy.

„No, to zaczynamy prawdziwy autostop” — pomyślałem, wskakując ochoczo na naczepę.

Włodek rzucił mi z rozmachem plecaki i z obawą podążył za mną. Samochód niemiłosiernie zarzęził niczym początkujący gruźlik, po czym fukając czarnym dymem z rury wydechowej i smoląc trawę na poboczu, ruszył z przyspieszeniem godnym wyścigowych bolidów, natomiast my, zupełnie nieprzygotowani na taki zryw walnęliśmy jak dłudzy na zbitą z nieheblowanych desek podłogę naczepy samochodu. Szczęśliwie dla mnie wylądowałem na podejrzanie miękkiej plandece, która w części zamortyzowała mój upadek.

— O Jezu miłosierny! Uważaj, kurwa, bo mi wszystkie kości połamiesz — zaskrzeczało coś nagle spod grubego płótna plandeki, po czym z jej fałdów wyłoniła się najpierw rozczochrana głowa, potem długie i chude ręce, aż w końcu pojawił się w całości lekko przygarbiony osobnik płci męskiej w nieokreślonym wieku.

„Dzięki Bogu najwyższemu na niebie, jak i tu na Ziemi” — pomyślałem ciut, ciut z religijną przesadą, uważnie lustrując wzrokiem rozczochranego osobnika, gdyż ta kurwa ni w ząb nie pasowała tutaj z Jezusem miłosiernym, lecz z całą pewnością posłużyła mi za materac i w pewnym stopniu złagodziła mój upadek.

Rozczochrany osobnik zmiął w ustach następne przekleństwo i z kolei on przeciągnął po mnie uważnym ale i podejrzanym spojrzeniem, po czym z taką samą intensywnością przeniósł je na Włodka. Widocznie oględziny naszych skromnych osób wypadły w jego oczach dosyć pomyślnie, bowiem po krótkim namyśle uśmiechnął się do nas jak mi się wydało nieufnie, ale za to szeroko, aż jego uszy, które odstawały mu od głowy grubo ponad przyjętą normę, cofnęły się niebywale do tyłu, zdawać bu się mogło, deformując jeszcze bardziej jego czaszkę. — Cześć wam! Jestem Tomek — zadudnił niepasującym do swojej postury i tubalnym głosem. — Dokąd to droga wiedzie? — zapytał nas i jak mi się wydało, wścibsko.

— Cześć! Cała przyjemność po mojej stronie! — walnąłem prosto z mostu, jak przed chwilą na dechy. — Alleluja i do przodu — dorzuciłem z rozmachu i jak odczułem, rozładowało to jego nieufność.

W taki oto nietypowy sposób poznaliśmy Tomka, dwudziestoletniego i już doświadczonego autostopowicza. Zanim dojechaliśmy w okolice Łowicza, byliśmy z Włodkiem tak mocno naszpikowani wiadomościami z dziedziny autostopu serwowanymi nam przez nowo poznanego kolegę, że poczuliśmy się nieomal starymi wygami polskich dróg i trawiastych poboczy.

— Nigdy nie ufaj obcemu, zanim go dobrze nie poznasz — mówi dobre polskie przysłowie.

Wówczas, jako siedemnastoletni mężczyźni, nie mieliśmy jeszcze wypracowanego spojrzenia na ludzką przebiegłość, zachowanie i na wszystko to, co składa się na psychikę człowieka i nie dziwota, gdyż nie byliśmy psychologami. Brak doświadczenia w tej dziedzinie sprawił, że poznany kolega wydał się nam sympatyczny i na wskroś uczciwy. Przyszłość pokazała, że było zupełnie inaczej. Ale o tym później.

Kawałek przed Łowiczem kierowca o zarośniętej facjacie zatrzymał niespodziewanie swój bolid, po czym wyjrzał przez uchylone okno szoferki i wykręcił w naszym kierunku głowę, ciągle mając ten sam kwaśny uśmiech na twarzy. — Wysiadajcie i dalej radźcie sobie sami. Ja muszę zjechać do bazy — wrzasnął do nas, krzywiąc niemiłosiernie gębę. — Ale najpierw, moi szanowni panowie, kuponiki kilometrowe proszę na rączkę — zażądał chytrze, bębniąc palcami po niedomkniętej szybie.

Zgodnie z procedurą przyszykowałem odpowiednie kupony, wygładziłem je z pietyzmem dłonią i zerknąłem z dystansem na szofera. Jego niemożebnie skrzywiona gęba musiała mięć cholernie zaraźliwy podtekst, bowiem na jej widok z kolei moja twarz, rzekłbym, instynktownie wykoślawiła się w podobny sposób jak u niego. I choć ten niekontrolowany objaw, jaki u mnie wystąpił, kierowca potraktował, jako kpinę z mojej strony na jego dolegliwość fizyczną, to jednak uśmiechnął się jeszcze szerzej i boleśniej, co mnie niezmiernie zdziwiło, specjalnie odsłaniając swoje stomatologiczne kłopoty.

— Kolego! Nie przedrzeźniaj się i nie życz drugiemu, co tobie samemu nie jest miłe — wycedził zgryźliwie przez resztę zaciśniętych zębów, gubiąc nagle swój kwaśny uśmiech. — Bo możesz mieć w przyszłości niemałe kłopoty — dorzucił ze złością, po czym strzyknął śliną przez braki w przednim uzębieniu i nieomal wydarł mi z ręki kupony, następnie dodał gazu i samochód rozpłynął się w zapadającym zmroku na kształt znikającej zjawy, pozostawiając po sobie duszący zapach spalin.

Mając za sobą pierwszy dzień wyprawy i do tego pełen wrażeń i emocji, teraz dopiero poczułem się głodny i zmęczony. Perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem, wcale nie napawała mnie optymizmem, lecz tę ewentualność miałem wkalkulowaną już wcześniej w koszty podróży. Na szczęście wieczór zapowiadał się bardzo ciepły i w miarę pogodny. Na nocleg pod dachem nie mogliśmy liczyć, ponieważ najbliższa okolica była prawie, że wyludniona. W zapadającym zmroku, tuż pod lasem, znajdowało się tylko jedno dość duże zabudowanie. W związku z tym, że pora na odwiedziny była zbyt późna, a tak po prawdzie, to nie chcąc narazić się na bezpośredni kontakt z pilnującym domostwa psem, którego głośne ujadanie dochodziło aż tutaj, z żalem zrezygnowaliśmy z pomysłu spędzenia tam nocy. Chcąc, nie chcąc, z niepokojem rozejrzałem się wokół, szukając wzrokiem jakiegoś zacisznego miejsca. Po drugiej stronie drogi wypatrzyłem mały pagórku, na którym rosło kilkanaście starych i liściastych drzew o imponujących wprost koronach. Widać było, że ktoś, kto sadził kiedyś te drzewa, robił to z rozmysłem i miał ku temu określony cel, ponieważ geometrycznie tworzyły one okręgi wokół i na pagórku, poczynając od największego i zewnętrznego na dole, do coraz to mniejszych, aż po samo wzniesienie.

— No cóż, to będzie nasza tymczasowa sypialnia i panaceum na może niezbyt solidny wypoczynek, no, ale zawsze coś — powiedziałem do kolegów z lekkim wahaniem w głosie, wskazując im palcem pagórek i tłumiąc przy tym ziewanie.

Nawet nie protestowali.

Walcząc z ogarniającą nas sennością, rozłożyliśmy skromny obóz przy samym środku owego pagórka na małej polance. W tym czasie zapadła noc, a na dodatek korony drzew, które tworzyły nad nami jakby naturalny i zielony dach, zasłaniały resztki dochodzącego z góry światła, potęgując tym ciemność. Zjedliśmy kilka produktów znalezionych prawie że po omacku w najgłębszych zakamarkach jednego z naszych plecaków, po czym niezbyt wygodnie, ułożyliśmy się do zasłużonego snu na gęstej w tym miejscu trawie, wykorzystując zbutwiałe pniaki za podgłówki. Pomimo twardego podłoża i szmeru poruszających się wokół owadów natychmiast zapadłem w głęboki sen. Nie wiem, jak długo spałem. Niespodziewanie zbudził mnie tępy ból zdrętwiałej ręki powodujący jej nieprzyjemne mrowienie. Instynktownie uruchomił się gdzieś tam we mnie jakby pierwotny mechanizm przetrwania, który dał mi do zrozumienia, że coś tutaj dzieje się niedobrego. Uniosłem głowę, wyostrzyłem do maksimum wzrok i nastawiłem ucha, lecz na razie nic nie dostrzegłem i nie doszedł do mnie żaden dźwięk, bowiem właśnie wszystko wokół zamarło jak w jakimś martwym krajobrazie. Ucichł nawet szelest owadów dość głośno żerujących jeszcze przed chwilą w trawie. Co więcej, wiatr przycichł, jak gdyby czymś przestraszony, bojąc się poruszyć choćby najmniejszą gałązką i nagle nastąpiła kompletna cisza, jak makiem zasiał. Bardziej intensywnie wlepiłem oczy w ciemność i w tym momencie zobaczyłem, jak kilka metrów dalej i z głębi ziemi zaczyna wydobywać się coś w rodzaju świecącej poświaty spowitej oparami czegoś w rodzaju mgły. Przetarłem dłonią oczy i zastygłem w przerażeniu, niczym wbity w ziemię słup, myśląc w popłochu, że to jakiś senny koszmar. — A kysz maro nieczysta, a kysz ty cholero jasna — wykrztusiłem z trudem przez ściśnięte gardło, ze strachu bez mała połykając końcówki słów. Jednak tak profesjonalnie wypowiedziane zaklęcie, zapewne godne licencjonowanego egzorcysty, na nic tu się zdało, ponieważ owa poświata dość, że nie zniknęła, jakbym sobie tego życzył, tylko zaczęła z wolna przybierać kształt potwornego kościotrupa. Kątem oka dostrzegłem, jak Włodek, wybudzony ze snu przez moje nieskuteczne egzorcyzmy, podniósł się leniwie z legowiska i z przymkniętymi oczyma odszedł na stronę celem załatwienia swojej zdrowotnej potrzeby. Nieświadomy zagrożenia, a będąc jeszcze w połowie czynności fizjologicznej, dopiero teraz uchylił szerzej powieki i zobaczył kościstego jegomościa, na którego widok oczy nieomal wyszły mu z orbit, a mocz zatrzymał się raptem w pęcherzu. Mało tego, z ciągle wyglądającym z rozporka spodni organem, na którego końcu bujała sie w świecącej poświacie dość spora kropla, z niesamowitą wprost chyżością, o którą go nigdy wcześniej nie podejrzewałem, czmychnął piorunem za pieniek. — Matko Boska Częstochowska, a cóż to takiego? — wykrzyknął, włażąc prawie że pod zwietrzały pniak. Widać było po nim, że strach sparaliżował go tak mocno, że całkowicie zapomniał o rozpiętym rozporku, jak i o tym, czego w pośpiechu do niego nie schował.

Tymczasem Tomek, wybudzony krzykiem Włodka, wychylił swoją rozczochraną głowę ze śpiwora i spojrzał gniewnie w naszym kierunku. — Co się urodziło, ludzie? — zapytał nas ze złością w głosie, ziewając przy tym szeroko — czemu, kurwa go mać, tak wrzeszczycie, jak nieboskie stworzenia?

— Sam zobacz, boski cwaniaczku — odszczeknął się rozeźlony Włodek i wskazał mu palcem zjawisko, nie opuszczając w miarę bezpiecznego miejsca za pniakiem.

— No właśnie, boski cwaniaczku — przytaknąłem Włodkowi.

— Ależ tam! — obruszył się Tomek. — Trzeba było uczyć się chemii, panowie, to byście wiedzieli, że to tylko fosfor tak świeci — orzekł spokojnie ku naszemu zdumieniu, patrząc obojętnie we wskazaną stronę. — Też mi coś! Najwyraźniej jesteśmy na starym cmentarzysku. Bez obawy. Śpijmy, kurwa, dalej — dodał, zaszywając się na powrót w śpiwór.

— Bez obawy. Śpijmy, kurwa, dalej! — żachnąłem sie lekko i nieco uspokojony ostrożnie podszedłem do z wolna zanikającego zjawiska, a nawet próbowałem włożyć rękę w jego resztki i pokazać, jaki to ze mnie jest bohater, ale poprzestałem tylko na próbie, po czym asekuracyjnie rozejrzałem się wokół siebie. — Tomek ma jednak rację. Cholera jasna by wzięła! — mruknąłem pod nosem. Rzeczywiście, wyglądało na to, iż byliśmy na starym i zapuszczonym cmentarzysku. Świadczyły o tym porozrzucane tu i ówdzie i pokryte trawą kopczyki z zatartymi napisami na powyginanych i postrzępionych tabliczkach, oraz mało już widoczne i zapadające się nagrobki.

„Dziwne, że tego wcześniej nie zauważyliśmy” — pomyślałem.

To aż nazbyt spokojne i rzeczowe wyjaśnienie Tomka, które w tak prosty sposób tłumaczyło owo cmentarne zjawiska, nie do końca mnie jednak przekonało. — Nie wiem jak wy, ale ja tutaj za cholerę jasną nie zostanę — zasugerowałem, kręcąc energicznie głową, aż mi zazgrzytało w szyjnych kręgach — ja stąd spieprzam w podskokach!

— I ja też tutaj nie zostaję — zawtórował mi Włodek.

Nie zważając na Tomka, zebraliśmy z Włodkiem swoje manatki, po czym popędzając się nawzajem i przezornie omijając zniszczone nagrobki, pospiesznie ruszyliśmy w dół, chcąc jak najszybciej oddalić się od starej nekropolii.

— Z wami, kurwa go mać, są same problemy! Jak baby! — usłyszeliśmy pod naszym adresem głośną reprymendę Tomka — Poczekajcie! — wrzasnął do nas jeszcze głośniej i zapewne nie mając innego wyjścia, rad nie rad podążył opieszale za nami.

Resztę nocy spędziliśmy pod lasem blisko tegoż jedynego w tej okolicy dość pokaźnego gospodarstwa, dyskutując zaciekle do rana o tym, czego byliśmy świadkami i przekonując się nawzajem o pochodzeniu widzianej osobliwości. W odróżnieniu od nas i jak żeśmy wywnioskowali z przyrody nowy dzień zbudził się wyspany i całkiem pogodny, zaś poranne słońce uśmiechało się szeroko i przyjaźnie, serwując nam życiodajne promienie, które przenikały na wskroś nasze niewyspane organizmy i dodawały tak potrzebnej nam energii.

Zaskrzypiała furta w ogrodzeniu otaczającym budynki i w niej ukazał się cherlawy osobnik w baretce na głowie. Na sobie miał przyniszczony strój roboczy i przyduże gumiaki osadzone na nieco pałąkowatych nogach. Widać było, że jest przyjaźnie nastawiony do drugiego człowieka, bowiem na nasz widok na jego gładko ogolonej twarzy zagościł pogodny i jakby zagadkowy uśmiech. — Hej tam! Moja Gabrielo! Mamy niespodziewanych gości — zawołał głośno w stronę domostwa, starając się przekrzyczeć ujadającego na podwórku psa, po czym zbliżył się i zlustrował nas przenikliwym wzrokiem, nie gubiąc przy tym uśmiechu. Mógłbym przysiąc, że patrzył na nas z pobłażaniem, jakby starał się wniknąć spojrzeniem w nasze umysły i znaleźć w nich resztki nocnego strachu. — Widzę, że próbowaliście wczorajszej nocy zamienić lasek na sypialnię, tam na wzgórzu? — spytał nas i poniekąd trochę od niechcenia, wskazując wykrzywionym palcem cmentarzysko.

Miałem nieodparte wrażenie, że gospodarz nie oczekuje od nas żadnych wyjaśnień, jakby znał już z góry odpowiedź.

— Może jesteście głodni, pielgrzymi, bo jeżeli tak, to zapraszam do siebie! — zmienił nagle temat i zachęcającym gestem ręki wskazał nam otwarte na oścież drzwi swojego domu. — Gość w dom, Bóg w dom — dodał jak prawdziwy katolik.

Trochę byłem zdziwiony jego przesadną uprzejmością, opiekuńczością i powoływaniem się na religijny cytat, który ktoś inny i bardziej złośliwy, jak nie przymierzając Tomek, zapewne zinterpretowałby go zupełnie inaczej, powiedzmy, gość w dom, żona w ciąży, ale niech tam, przecież nie byliśmy aż takimi niewdzięcznikami i coś takiego nam by do głowy nie przyszło.

Zamaszyście wycierając buty w grubą wycieraczkę, nieśmiało wkroczyliśmy do mieszkania. Już na samym progu, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to wiszące na biało pomalowanej ścianie stare ikony i to tak gwoli mojej spostrzegawczości nie znawcy, natomiast przy kaflowej kuchni zastawionej parującymi garnkami krzątała się kobieta w średnim wieku, zapewne gospodyni, w zapasce i kolorowej chuście na głowie. Aromatyczny zapach smażonej przez nią jajecznicy na boczku drażnił niesamowicie moje wyczulone nozdrza, przypominając mi o pustym brzuchu. Gospodarz skinieniem ręki zaprosił nas do drugiego pomieszczenia, gdzie po środku stał masywny stół z sześcioma wyściełanymi krzesłami. Stanęliśmy niezdecydowani, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń. Nasze niezdecydowanie nie trwało długo, bowiem do pokoju wkroczyła gospodyni, dźwigając przed sobą patelnię pełną skwierczącej jajecznicy. — Tamaro! — zawołała w stronę kuchni.

— Już idę mamusiu — doszedł nas stamtąd dziewczęcy głos, po czym w pokoju pojawiła się dziewczyna w wieku osiemnastu, może dziewiętnastu lat z opadającymi na ramiona długimi i ciemnymi włosami, niosąc pomalowane w przepiękne wzory talerze. Jej ciemne o niebywałym wyrazie oczy obiegły nas od stóp do głów, wywołując na jej twarzy jak gdyby zagadkowy uśmiech retro dodający jej romantyczności i mający w sobie urok sławnych bohaterek niemego kina z czasów Poli Negri. — Proszę, siadajcie do stołu — zwróciła się do nas miłym głosem.

Chociaż mój pusty żołądek domagał się natychmiastowego pożywienia, to jednak trudno mi było dokonać słusznego wyboru, gdzie i na kogo mam patrzeć. Czy na urodę i wdzięki dziewczyny, czy też na patelnię pełną pachnącej jajecznicy, którą dzierżyła w ręku gospodyni. Może i bym tak pozostał dłuższy czas z tym swoim nie do końca kulinarnym rozdarciem, gdyby nie to, że dziewczyna, rozstawiwszy talerze, skierowała się ku wyjściu z pokoju. Być może odgadła moją rozterkę i nie chciała mnie narazić na jakiś niepotrzebny kłopot, zaś ja odprowadziłem ją wzrokiem aż pod sam próg, natomiast gospodarz, widząc z jakim namaszczeniem to zrobiłem, z uśmiechem pokręcił głową. — Panie podróżniku! Piękno tkwi także i tutaj, na tej oto patelni — zwrócił się do mnie, wskazując na pełną patelnię jajecznicy. — Nakładać sobie i wcinać, panowie — dodał, przenosząc wzrok na resztę towarzystwa.

Będąc pozbawionym możliwości podzielnej uwagi skupiłem się wyłącznie na stojącym już na stole i pełnym aromatu pożywieniu. Włodek pierwszy skorzystał z propozycji naszego chlebodawcy. Hamując żądze głodomora, przy tym z trudem zachowując dobre wychowanie w kwestii ilości jedzenia, co odbiło się wyraźnie na jego rozżalonej twarzy, przetransportował z patelni na swój talerz tylko niewielką część jajecznicy. Następnie gospodarz, siedzący po tej samej stronie stołu, co Włodek, jak przystało na dobrze wychowanego pana domu, także umieścił na swoim talerzu niedużą część jajecznicy. Ja byłem w kolejce trzeci. Pozostała i jeszcze dość pokaźna porcja jajecznicy wyraźnie przywarła do dna patelni. Nie mogąc swobodnie nabrać ze spodu swojej racji, mocno przechyliłem patelnię, co sprawiło, że reszta jajecznicy spłynęła na mój talerz jak nie przymierzając, gęsta zupa, powodując u Tomka wprost nieopisane oburzenie, ponieważ jako czwartemu w kolejności, na patelni pozostała tylko śladowa porcyjka jajecznicy, zbyt mała, aby zaspokoić jego wilczy apetyt. — Świnia jedna! — rzucił do mnie półgębkiem cały rozeźlony i tylko spojrzeniem pożerając jajecznicę na moim talerzu.

— No, tak jakoś wyszło — próbowałem się tłumaczyć, wzruszając ramionami. — Chcesz, to ci połowę zwrócę — zaoferowałem mu wielkopańsko, choć z żalem w głosie.

— Obejdzie się! — żachnął się Tomek, piorunując mnie wzrokiem.

— Nie, to nie. Twoja strata! — rzuciłem obojętnie.

Tym niezbyt kulturalnym sposobem i uwłaczającym dodatkowo dobrym manierom, w przeciwieństwie do kolegów, ja głód całkowicie zaspokoiłem. Reasumując całe zdarzenie! Kultura jedzenia jest bezapelacyjnie podstawą dobrego wychowania, lecz w praktyce się nie sprawdza, ponieważ sumiennie ją stosując, od stołu wstajemy przeważnie głodni.

Po sutym dla mnie śniadaniu wszyscy wyszliśmy przed dom, mając w zasięgu wzroku cmentarne wzgórze, tylko Tomek gdzieś się zapodział, ale po kilku minutach się zjawił, tłumacząc nam trochę nerwowo, że był za naglącą potrzebą, co go w pełni usprawiedliwiało. Gospodarz wyjął z rzeźbionego w przeróżne wzory pudełka starą fajkę, napchał do jej środka pachnącego tytoniu i ją zapalił, po czym pykając z niej, usadowił się na pokaleczonym pieńku do rąbania drew i puszczając z fajki kłębuszki aromatycznego dymu, powiedział do nas zagadkowo — bardzo rzadko zaglądają do nas goście. Przypuszczam, że odstrasza ich okolica, która nie cieszy się zbyt dobra sławą. Wszystkie nieszczęścia, jakie spadały i zapewne nadal spadają na ludzi w naszej okolicy, pochodzą właśnie z cmentarnego wzgórza, gdzie jak sądzę, doświadczyliście niezłego strachu. — W tym momencie stłumił głos prawie że do szeptu — jeżeli chcecie i jesteście ciekawi, to opowiem wam tutejszą cmentarną legendę.

Skwapliwie potwierdziliśmy głowami, siadając obok niego na trawie. Przez moment trwała zupełna cisza. Pomyślałem, że gospodarz, będąc na pewno wyśmienitym bajarzem, specjalnie ściszył wcześniej głos, a teraz zamilkł, aby bardziej podgrzać i tak już napiętą atmosferę. Po chwili zaczął swoją opowieść, głaszcząc po kudłatym karku siedzącego przy nim psa.

* * *

Jeszcze przed powstaniem listopadowym wzgórze, które tak niefortunnie wybraliście na sypialnię wczorajszej nocy, było miejscem pochówku tutejszej mniejszości żydowskiej. Pomimo że mieszkańcy wioski byli różnej nacji i różnego wyznania, to nigdy nie dochodziło między nimi do żadnych konfliktów na tle narodowościowym bądź religijnym. Sąsiedzka życzliwość i zgoda trwała dopóki, dopóty do wioski nie wprowadziło się pewne starsze małżeństwo z dorosłym synem, Janem. Dokładnie nie wiadomo, co to byli za ludzie i skąd przybyli. Faktem było, że zajęli gospodarstwo położone po drugiej stronie cmentarza. Od samego początku przyjezdni byli wrogo nastawieni wobec Żydów. Szczególnie ojca rodziny cechował wprost obsesyjny antysemityzm. Nie stronił on także od alkoholu. W prowadzonej przez miejscowego Żyda karczmie topił w gorzałce swoje zmartwienia, buntując innych mieszkańców przeciwko właścicielowi karczmy i całej gminie żydowskiej. Jego argumenty mieszały w głowach pijanych chłopów, wskrzeszając w nich dawno już zapomnianą wrogość. Karczmarz miał córkę jedynaczkę, Esterę. Jak wieść niosła, była to piękna dziewczyna i przepięknie też śpiewała. W letnie wieczory jej aksamitny głos unosił się nad łąkami, pieszcząc uszy zakochanym w niej na zabój kawalerom. Stary Żyd kochał jedynaczkę ponad wszystko, lecz to ojcowskie uczucie nie wyeliminowało w nim obowiązku przestrzegania tradycji swoich przodków, bowiem małżeństwo córki z mężczyzną innego wyznania było dla ortodoksyjnego Żyda pogwałceniem jego religii. Jak to w życiu bywa, splot okoliczności sprawił, że drogi Estery i Jana zaszły się ze sobą i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Mówiąc szczerze, każda miłość rządzi się swoimi prawami, omija wszelakie zakazy, zawężając granice odpowiedzialności i rozsądku. Jakiś czas kochankowie spotykali się potajemnie, lecz to musiało się wydać, gdyż ktoś uczynny doniósł o tym fakcie ich ojcom. Karczmarz naturę miał łagodną, lecz ortodoksyjność wzięła górę nad ojcowskim uczuciem. Pod groźbą surowej kary zakazał Esterze jakichkolwiek kontaktów z Janem i na potwierdzenie swoich słów, zamknął nieszczęsną w ciemnej piwnicy, oznajmiając jej, iż uwolni ją dopiero wtedy, gdy sam znajdzie dla niej odpowiedniego kandydata na męża. Natomiast ojciec Jana był przebiegłym łotrem. Kiedy dowiedział się o całej sprawie, chciwość wzięła górę nad nienawiścią. W perfidny sposób postanowił wykorzystać uczucie swojego syna do Żydówki. Wiedząc o tym dobrze, że karczmarz jest zamożnym człowiekiem, udał się do niego i skłamał mu, że przyszedł w imieniu syna, by przekazać, że ten, w zamian za porzucenie dziewczyny, żąda dużą sumę pieniędzy. Żyd bez słowa sprzeciwu zapłacił haracz, informując córkę o niegodziwości jej ukochanego. Estera popadła w rozpacz, bowiem święcie wierzyła w uczciwość i dobre intencje Jana. Jej wiara w miłość, tak skrzętnie pielęgnowana, prysnęła z niej jak wypalająca się iskra, zaś serce nie wytrzymało upokorzenia. Kiedy rankiem skruszony karczmarz zszedł do piwnicy, aby złagodzić karę, zastał Esterę martwą. Targany wyrzutami sumienia darł włosy z głowy, nie mogąc sobie darować. Esterę pochowano na cmentarnym wzgórzu. Tej samej nocy w wiosce wybuchł pożar. Zaalarmowani ludzie ujrzeli palącą się karczmę a w jej drzwiach i wśród szalejących płomieni stał karczmarz. Palił się jak żywa pochodnia, lecz nikt nie zamierzał mu pomóc. Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego i jaka była przyczyna pożaru. Może karczmarz, gnany wyrzutami sumienia, sam spowodował pożar, chcąc w akcie zemsty spalić całą wieś, czego świadectwem mogło być tak dziwne zachowanie jej mieszkańców? Może ktoś inny to zrobił? Bez wątpienia stary Żyd tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Pogrzebano go na cmentarnym wzgórzu, tuż obok mogiły jego córki. Kilka dni po pogrzebie przechodzący obok cmentarza wieśniak natknął się na rozkopany grób Estery. Przezwyciężając strach, zajrzał ukradkiem do dołu. Mogiła była pusta. Przerażony, co sił w nogach popędził do wioski, obwieszczając ludziom profanację grobu Estery. Wszyscy zachodzili w głowę, kto mógł dopuścić się takiego świętokradztwa, lecz niebawem wszystko się wyjaśniło. Jakaś kobiecina zbierająca w lesie chrust przypadkiem natknęła się tam na niewielki szałas. W nim znalazła dwa trupy. Estery i Jana, któremu musiało pomieszać się w głowie, kiedy dowiedział się o niegodziwym postępku swego ojca. Faktem jednak było, że odkopał ciało dziewczyny i zabrał je z grobu. Zapewne myślał w szaleństwie, że jako Stwórca, posiada moc wskrzeszenia, by tym właśnie oczyścić się przed ukochaną z podłych kłamstw. A może chciał przekupić śmierć? Niestety, śmierć jest nieprzekupna. Powiadają, iż Jan, nie mogąc odpokutować swojej winy, wbił sobie nóż w serce i dołączył do ukochanej, aby tam w zaświatach zrzucić z siebie jarzmo hańby i uzyskać przebaczenie. Ponieważ nie wyrażono zgody na pochówek samobójcy w poświęconej ziemi, Esterę i Jana pogrzebano na obrzeżach cmentarnego wzgórza. Z biegiem czasu zaniedbany kopczyk nagrobny prawie całkowicie się rozsypał, zacierając miejsce spoczynku nieszczęśliwych kochanków.

* * *

Gospodarz pyknął z fajki, patrząc, jak tytoń się żarzy. — Cóż jeszcze można dodać, chyba tylko to, że po dziś dzień upiorny duch pokutującego Żyda nocami wychodzi z grobu, szukając swojej córki Estery, czego być może byliście świadkiem — powiedział do nas, wypukując resztkę tytoniu z fajki i pieczołowicie chowając ją na powrót do rzeźbionego pudełka — natomiast co do ojca Jana, sprawcy wszelkich nieszczęść, ten zniknął bez śladu jak kamfora, zabierając ze sobą przeklęty i żydowski haracz. Powiem wam, że zawiść ludzka nie zna granic.

Przytaknęliśmy mu z Włodkiem skwapliwie. Tylko Tomek spojrzał na niego tak jakoś sceptycznie i jakoś dziwnie się uśmiechnął, wykrzywiając przy tym usta. — Naprawdę? — rzucił powątpiewająco.

— Nie wierzysz w tę opowieść, synu? — odrzekł mu pytaniem na pytanie gospodarz.

Tomek pokiwał dwuznacznie głową, jakby do końca nie był pewny swojej racji.

Patrzyłem ukradkiem na cmentarne wzgórze i będąc pod wrażeniem opowieści, szumiący tam lasek wydawał mi się tajemniczy i groźny nawet teraz w pogodny i słoneczny dzień. Po południu pożegnaliśmy poczciwego gospodarza i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przezornie omijając cmentarne wzgórze, szybko dotarliśmy do trasy prowadzącej do Warszawy. Tym razem mieliśmy o wiele więcej szczęścia. Po niecałej godzinie intensywnego machania książeczką autostopu zatrzymał się przed nami duży fiat, którym wygodnie i z gracją dojechaliśmy do stolicy pod sam Pałac Kultury. Muszę przyznać, iż Warszawa dla takiego chłopaka z prowincji jak ja, to miasto tak duże, jak nie przymierzając, dla warszawiaka Nowy Jork. Strzeliste kolumny Pałacu Kultury i Nauki, najwyższego wówczas budynku w Polsce, przytłaczały swoim ogromem. Na jego wejściowych schodach zobaczyliśmy sporą grupę młodzieży.

— Mamy okazję, żeby trochę pozwiedzać — odezwałem się do Włodka, podchodząc do gromadki młodych ludzi, którzy z zainteresowaniem słuchali chudego jak szczapa przewodnika. Z jego informacji dotyczących historii i budowniczych Pałacu Kultury w pamięci zachowałem jeden szczególny fakt podważający wyłączność projektu radzieckiego architekta Lwa Władimirowicza Rudniewa. Okazało się bowiem, że już przed Drugą Wojną Światową znany polski architekt zaprezentował pełniącemu w tym czasie obowiązki Prezydenta Warszawy, Stefanowi Starzyńskiemu, projekt wieżowca o nazwie Wieża Niepodległości, tak łudząco podobny do powojennej budowli postawionej przez wschodnich towarzyszy. Pomyślałem, że przewodnik, przekazując nam tak mało znane i być może skrzętnie ukrywane przez rządzących fakty, nie był pozytywnie ustosunkowany do sowietów. W trakcie dalszego zwiedzania moją szczególną uwagę zwróciła rzeźba na fasadzie pałacu, która przedstawiała robotnika trzymającego pod pachą wielką księgę. Na niej wygrawerowane były nazwiska Marksa, Engelsa i Lenina, poniżej tych nazwisk widoczne było miejsce po innym skutym już nazwisku.

— To miano rodowe Stalina stąd wypieprzyli w diabły — poinformował mnie cicho przewodnik, widząc moje zainteresowanie.

Żeby nie zanudzać szczegółowymi opisami całej kubatury namacalnego daru radzieckich przyjaciół z przymrużeniem oka, gdyż nie o to tutaj chodzi, odsyłam zainteresowanych do wielu dostępnych publikacji dotyczących tej do dziś kontrowersyjnej zabudowy. Tymczasem szybkimi krokami zbliżał się wieczór, a nas, w naszym mniemaniu biednych autostopowiczów, nie stać było nawet na najgorszy hotel w stolicy. Nie mając alternatywnego wyboru i po burzliwej dyskusji, jakbyśmy omawiali jakieś strategiczne posunięcia, noc zaplanowaliśmy spędzić na dworcu kolejowym. Jednak od planowania, a wykonania planu jest zazwyczaj długa i zawiła droga usłana niekiedy piętrzącymi się trudnościami. Ażeby zanocować na dworcu, trzeba było mieć doskonale przeczyszczone uszy, szeroko otwarte oczy i chytrość lisa, gdyż pomieszczenia dworcowe były regularnie patrolowane przez pełniących tam służbę milicjantów, którzy bez pardonu wychwytywali amatorów bezpłatnego noclegu, nie mówiąc już o zatrzymaniu ich w areszcie do wyjaśnienia sprawy. Podobnych nam ancymonów, którzy korzystali z dworcowej poczekalni, było znacznie więcej i każdy musiał sobie jakoś radzić, zaś co do nas, prawie całą noc, bawiąc się z milicjantami w kotka i myszkę, lawirowaliśmy między dworcem zachodnim, centralnym i wschodnim, zręcznie unikając patrolu. Mówiąc szczerze, spanie w biegu i do tego z otwartymi oczami, zupełnie nie wchodziło tutaj w rachubę. Dopiero nad ranem, kiedy gorliwi funkcjonariusze skończyli służbę, mogliśmy bez obawy odpocząć i w pewnym stopniu odreagować całonocny stres na jakiejś tam dworcowej i twardej ławeczce. Niewyspani a do tego w kiepskich humorach bez żalu opuściliśmy stolicę. Kiedy znaleźliśmy się na obrzeżach miasta spostrzegłem, że Tomek zrobił się jakiś nie swój. Unikał naszego wzroku, jakby miał coś na sumieniu i w końcu zebrał się w sobie. — Tu się pożegnamy — poinformował nas niespodziewanie — przykro mi, lecz ja w innym kierunku.

— Twój wybór — odrzekłem.

Włodek wzruszył ramionami. Było wyraźnie widać, że Tomek nie przypadł mu do gustu. — Mnie tam nie jest wcale przykro — powiedział od niechcenia.

Tomek, widząc obojętność Włodka, rzucił tylko krótkie — cześć — po czym odwrócił się na pięcie i pomaszerował poboczem drogi, machając co jakiś czas książeczką na przejeżdżające auta.

— Baba z wozu, koniom lżej — skwitował Włodek, odprowadzając go wzrokiem.

Pomimo wczesnej pory na wylotowej trasie z Warszawy w kierunku wybrzeża panował już wzmożony ruch. Stanęliśmy z Włodkiem za kilkuosobową grupką podobnych nam autostopowiczów i cierpliwie czekaliśmy na swoją kolej. Tu chciałbym nadmienić, iż między uczestnikami autostopu obowiązywał niepisany kodeks, coś jak kodeks piracki, którego żelazna zasada mówiła, kto pierwszy zjawi się w danym miejscu na trasie, pierwszy powinien z niego odjechać. Tak więc, mając na uwadze honorowanie autostopowego kodeksu, spokojnie czekaliśmy, aż wcześniej przybyli autostopowicze złapią okazję i odjadą. Dla zbicia czasu przyglądałem im się z ciekawością, bowiem zainteresowała mnie ich metoda, jaką stosowali przy zatrzymywaniu pojazdów. Kiedy nadjeżdżał samochód, jeden z nich próbował go zatrzymać, natomiast reszta grupy siedziała cicho ukryta w rowie.

— Znana metoda na wabika — odezwałem się do Włodka.

— Zakładając, że wabikiem jest dziewczyna — sprostował.

Zaintrygowani podeszliśmy bliżej i szczegółowo zlustrowaliśmy wzrokiem podejrzanego nam płciowo autostopowicza.

— Masz rację, Włodek — potwierdziłem, zwilżając językiem usta i mrużąc oczy.

Przez dłuższy czas i z nieukrywaną przyjemnością obserwowaliśmy z Włodkiem autostopowiczkę. A było na co patrzeć, oj było i nie wiem jak Włodkowi, ale mnie aż dech zapierało w piersiach na jej widok. Dziewczyna ubrana była w mocno obcisłe spodnie podkreślające tu i ówdzie jej aż nadto seksowne krągłości. Jasne włosy spięte w koński ogon wspaniale harmonizowały z ciemną bluzeczką, która dzięki niezapiętym do końca guziczkom, w miły dla oka sposób uwydatniała bogactwo górnej części jej ciała. Z nadmiaru wizualnych wrażeń przełknąłem ślinę i doszedłem do wniosku, że z tak atrakcyjnym wabikiem, każda i nawet najgorsza podróż, to czysta przyjemność zarówno w dzień jak i w nocy. — Ta ciężarowa na pewno się zatrzyma! — zawyrokowałem z góry, widząc, jak dziewczyna z wrodzonym wdziękiem macha książeczką autostopu w stronę nadjeżdżającego samochodu. Pomyślałem, że musi być diabelnie odważna, albo całkowicie pewna swego uroku, gdyż nawet na krok nie cofnęła się przed zatrzymującym się tuż przed nią pojazdem. Kierowca, zapewne zafascynowany i zaślepiony jej wdziękami, nie zauważył reszty czającej się w rowie grupy, która korzystając z jego nieuwagi, szybko i cichaczem usadowiła się na tylnej naczepie samochodu, przez co dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna nie podróżuje sama. Zawiedziony takim obrotem sprawy pogroził pięścią nieproszonym gościom, na co dziewczyna posłała mu przemiły uśmiech i zgrabnie wskoczyła na naczepę. — A wy, na co czekacie! Nie jedziecie z nami! — krzyknęła niespodziewanie do mnie i do Włodka.

Nie wiem dlaczego, lecz w jej głosie przepojonym przyjemnym dla ucha mezzosopranem wyczułem obawę, która w niewielkim, aczkolwiek wyczuwalnym stopniu zakłócała ową tonację. „Z tobą, piękna kobieto, chociażby na sam koniec świata i nawet w niewygodnych butach pojechałbym” — przemknęło mi przez głowę z rozmarzeniem. — Jedziemy, oczywiście, że jedziemy! — wrzasnąłem do niej jak najgłośniej tylko mogłem. Piorunem wskoczyliśmy z Włodkiem na naczepę samochodu, gdzie miast dobrego słowa, na które liczyliśmy, przywitały nas nieprzychylne, wręcz groźne spojrzenia pozostałej grupy autostopowiczów. Nie bacząc na to, a właściwie mając to w nosie, usiadłem obok dziewczyny, która nad wyraz chętnie zrobiła mi obok siebie miejsce. — Jestem Anna — przedstawiła się pierwsza z trochę wymuszonym, choć szczerym uśmiechem. — A ty jak masz na imię? — spytała mnie zalotnie, tak to odebrałem z pozostałości rozmarzenia, wyciągając do mnie rękę.

Z bliska wydawała się o wiele ładniejsza i żebym nie powiedział, piękna, choć muszę przyznać, iż nie byłem jeszcze aż takim znawcą kobiecej urody, zaś co do ich wdzięków i owszem. — Kacper — odrzekłem, rumieniąc się na twarzy jak nieopierzony sztubak, po czym zażenowany przywitałem się niezgrabnie. Z jej wypielęgnowanej dłoni emanowało podniecające ciepło, a na długich, jak u pianistki palcach, pyszniły się wymanikiurowane paznokcie pomalowane na z lekka stonowany odcień różu. Do tego stopnia byłem pod urokiem dziewczyny, że zapomniałem o całym bożym świecie, nie mówiąc już o Włodku, który dawał mi oczyma rozpaczliwe znaki, próbując chociażby tym zwrócić na siebie uwagę.

— A, aaa — zająknąłem się. — Przepraszam! Pozwól Anno. To mój kolega — powiedziałem, zerkając na Włodka przepraszającym spojrzeniem.

Ten zaś spiorunował mnie wzrokiem, po czym zwrócił się do Anny. — Na imię mam Włodek — przedstawił się sam, siadając obok nas i rozprostowując ścierpnięte nogi, czym dał wyraz westchnieniem ulgi. — Nie wiesz przypadkiem, czemu reszta towarzystwa tak groźnie na nas patrzy? — zagadał do mnie ściszonym głosem.

— Cóż ja? — odrzekłem, wzruszając ramionami i kierując swój wzrok na dziewczynę, chcąc od niej otrzymać konkretną odpowiedź.

Anna przemilczała moją sugestię, co do jej odpowiedzi na Włodka pytanie, jakby miała w tym jakiś swój ukryty cel, jednocześnie obserwując uważnie resztę swojego towarzystwa. Jej mina zastraszonego dziecka mówiła mi aż nadto wyraźnie, że czegoś się jednak mocno obawia. Widocznie przemogła się w sobie, gdyż po chwili dyskretnie położyła palec na swoich ustach i nieznacznym ruchem głowy wskazała na kudłatego osiłka, który podejrzliwie zerkał spode łba w naszą stronę i wyszeptała z widocznym lękiem w głosie — ten tam zabrał mi moje dokumenty, a także dowód osobisty i książeczkę PKO.

— Jak to ci zabrał? — żachnąłem się zdziwiony.

— Po prostu zabrał i zaznaczył przy tym, że mi je zwróci dopiero wtedy, jak dojedziemy nad — urwała nagle, bowiem w tym momencie rozległ się głośny huk, zaś samochodem zabujało okrutnie i tracąc przyczepność, obrócił się nieomal o dziewięćdziesiąt stopni, po czym przechylił się niebezpiecznie na jedną stronę i wylądował w przydrożnym rowie, zaś większość naszych bagaży pospadały z naczepy. Zapanowała cisza, przerywana jedynie naszymi urywanymi oddechami i przekleństwami pozostałych autostopowiczów. Po jakimś czasie z szoferki wygramolił się kierowca i ogarnął wszystkich mocno wystraszonym spojrzeniem. Widząc, że nikt z jego pasażerów zbytnio nie ucierpiał, odetchną z widoczną ulgą. — Hej tam na naczepie, wszyscy cali? — krzyknął w naszym kierunku i chyba dla pewności, przenosząc wzrok na samochód. — Cholera jasna by wzięła! — żachnął się mocno, kopiąc ze złością sflaczałą oponę. — Złośliwość rzeczy martwych. Dętka wystrzeliła i to przy dwóch kołach na raz, to znaczy koniec podróży, autostopowicze! — oznajmił nam, po czym zostawił nas samym sobie, a sam zajął się szczegółowymi oględzinami samochodu. — A to co! — zamruczał pod nosem, po czym schylił się i podniósł z ziemi plecak z grubego materiału i leżące obok niego dokumenty. Zaciekawiony otworzył jeden z nich i zerknął do środka. — To chyba jest twój dowód osobisty? — zwrócił się do Anny.

— Owszem, mój — przytaknęła ta, spoglądając i jak mi się wydało, z satysfakcją na kudłacza.

Rozcierając bolące miejsce na kolanie, zeskoczyłem z mocno przechylonej naczepy i pozbierałem z ziemi swoje bagaże. Kątem oka dostrzegłem, jak kudłacz sprężył się w sobie, obejrzał się na swoich towarzyszy, jakby chciał się czegoś upewnić i wolnym krokiem podszedł do kierowcy.

— Zaraz! Ten plecak jest mój — powiedział do niego z groźną miną, przybierając przy tym podstawę zabijaki.

— To wytłumacz mi, co robiły w nim dokumenty tej dziewczyny? — spytał go kierowca, wskazując na Annę. — I to w twoim osobistym plecaku — powtórzył dociekliwie i z podejrzliwością w głosie.

Kudłacz, wyglądem przypominający tępego osiłka i zapewne wierząc w swą siłę fizyczną, jak i mając za sobą liczną obstawę, widocznie nie zamierzał się tłumaczyć, bowiem pochylił się raptownie do przodu i z zaskoczenia zamierzał wyrwać swój plecak z rąk kierowcy, lecz tu się zwodniczo nadział, jak nie przymierzając, ryba na hak, ponieważ kierowca, choć nie dorównywał posturą kudłaczowi, okazał się nie byle jakim przeciwnikiem posiadającym umiejętność samoobrony. Rozległ się rozdzierający krzyk i kudłacz, niczym rozjechana żaba, leżał rozciągnięty na ziemi. Reszta jego grupy będąc tak zszokowana niespodziewanym obrotem sprawy, stała w bezruchu z rozdziawionymi szeroko gębami, przypominając do złudzenia pustynne surykatki wypatrujące wroga. Zresztą, to całe szemrane towarzystwo musiało być nieźle tchórzem podszyte, jak i owe płochliwe zwierzaki, gdyż nikt z nich nie ruszył się nawet, aby pomóc w naglącej potrzebie swojemu kudłatemu hersztowi. Wprost przeciwnie, aż dziw jak szybko pozbierali swoje manatki i oglądając się co chwila za siebie, jakby sprawdzając, czy ktoś ich przypadkiem nie goni, pospiesznie oddalili się bez jednego słowa, nie troszcząc się wcale o swego przywódcę. Natomiast ten, obserwując sromotną ucieczkę swoich ludzi, zgubił dotychczasową pewność siebie i dopiero teraz z wysiłkiem podniósł się z ziemi. Widać po nim było wyraźnie, iż spokorniał i jakby zmalał w sobie. Wyglądał teraz jak ogromne i skrzywdzone dziecko, któremu za karę wlepiono solidnego klapsa i zabrano wszystkie zabawki. — Anka! An.. — zająknął się. — Anka sama dała mi swoje dokumenty — kontynuował nieporadnie a jego głos zabrzmiał niepewnością. — Prosiła, żebym je przechował, bo jak stwierdziła, jest roztargniona i wszystko gubi — dodał z fałszywą nutą i spuścił wzrok na ziemię jak złodziej, zapewne z obawy że kłamstwo wyjdzie na jaw poprzez jego własne oczy.

Twarz Anny nagle poczerwieniała, a jej biust zafalował pod bluzeczkę, jak nie przymierzając, morski przypływ. Teraz już wprost kipiała gniewem. Nawet nie przypuszczałem, że drzemie w niej aż tyle energii, ale w mojej ocenie, było jej z nią nawet do twarzy. — Nieprawda! Ten oszust kłamie jak z nut! — wrzasnęła, tupiąc nogą i dając tym upust złości. — Ci pseudo autostopowicze przypadkiem zobaczyli moją książeczkę PKO na której mam większą sumę pieniędzy, a ten tutaj włochaty jegomość, którego pan pokarał i słusznie — zwróciła się do kierowcy — a który teraz trzęsie się ze strachu jak osika, skradł mi wszystkie dokumenty, proponując perfidnie, abym je wykupiła za sumę wyznaczoną przez niego. — Na potwierdzenie swoich słów otworzyła trzymaną w reku książeczkę PKO, ujawniając nam wpisaną tam wielkość wkładu oszczędnościowego.

A niech tam, musiałem kilka razy przetrzeć ze zdziwienia oczy, aby przeczytać tak horrendalną dla mnie sumę widniejących tam środków finansowych. — To rzeczywiście kupa szmalu — mruknąłem do siebie.

Nie mniej zaskoczony kierowca zrobił to samo, co ja i dodatkowo pokręcił z niedowierzaniem głową. — To rzeczywiście kupa szmalu — powtórzył za mną, po czym odwrócił się do kudłacza i zmierzył go wzrokiem od stóp do głów — wiesz co, przyjacielu, nie ma na świecie takiego łajdaka, który nie chciałby się zmienić w anioła. Tobie radzę, to jak najszybciej zrobić, a teraz spadaj stąd i na przyszłość, będąc już aniołem, nie plam dobrego imienia autostopowicza — powiedział do niego z humorem.

Kudłacz, mamrocąc coś pod nosem o niewdzięczności i o czymś, czego nie zrozumieliśmy, otrzepał ubranie z piachu, po czym zarzucił plecak na ramię i oddalił się szybko w kierunku, gdzie zniknęli jego strachliwi koledzy. Pomyślałem, że człowiek jego pokroju musi jednak dostać niezły wycisk, aby wziąć sobie do serca jakiekolwiek dobre rady.

W tym czasie kierowca jeszcze raz szczegółowo sprawdził samochód. Jego mina nie wróżyła nic dobrego, bowiem okazało się, że pojazd w ogóle nie nadaje się do dalszej jazdy. Dwie przebite opony i urwane zawieszenie niestety wymagało warsztatowej naprawy. — Pech, to pech! — żachnął się. — Muszę teraz drałować na pieszo do pobliskiej miejscowości, żeby zadzwonić i załatwić pomoc — powiedział do nas już nieco spokojniej. — A tak po prawdzie. — Spojrzał na Annę. — To szczerze ci radzę, dziewczyno, abyś na przyszłość wystrzegała się niepewnego i szemranego towarzystwa — powiedział do niej ojcowskim głosem. Zamknął kabinę i kierując się w stronę ledwo widocznych w oddali zabudowań, ruszył z kamasza, klnąc głośno po drodze jak szewc, tak, że jeszcze przez jakiś czas dochodziły do nas jego nie całkiem cenzuralne słowa.

Mijał trzeci dzień autostopowej wędrówki, a zaplanowane Mazury, pierwszy cel naszej podróży, były jeszcze od nas bardzo daleko. Na całe dla nas szczęście Anna zdecydowała się nam pomóc, widocznie nie wyglądaliśmy dla niej na szemrane towarzystwo, jak podkreślił to wcześniej kierowca, i wspaniałomyślnie zaproponowała nam, abyśmy wspólnie kontynuowali dalszą drogę. Pomyślałem, że jej propozycja jest dla mnie aż nadto kusząca i starałem się całą siłą woli, oczywiście tylko przez skromność, nie wybiegać zanadto myślami do przodu, lecz miało to dla mnie i Włodka ogromne znaczenie, gdyż do Ostrudy, oczywiście dzięki jej uprzejmości, byliśmy w stanie dojechać szybciej, aniżeli to wcześniej planowaliśmy. Niektórzy i przesądni powiadają, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przyznam szczerze, iż mają świętą rację, bowiem już po niespełna piętnastu minutach mknęliśmy w stronę Orzysza przestronnym i wygodnym Mercedesem ze skórzaną tapicerką. Właścicielami owej limuzyny było małżeństwo z zachodnich Niemiec. Jako sympatycy żeglarstwa zamierzali spędzić tegoroczne wakacje na mazurskich jeziorach. Mężczyzna, około pięćdziesiątki, słabo mówił po polsku, natomiast jego żona świetnie sobie z tym radziła i gdyby nie jej twardy akcent cechujący Niemców, można byłoby wziąć ją za Polkę. Chociaż nie! Powiem z przykrością, iż nie grzeszyła zbytnią urodą, choć jako takiej atrakcyjności nie można było jej odmówić. Co do jej męża, zapewne musiał być niezłym kolekcjonerem luksusowych samochodów. Widząc z naszej strony zainteresowanie jego wycackanym pojazdem, poprosił żonę, aby pełniła funkcję tłumacza i z satysfakcją opisał nam w szczegółach zalety swego samochodu. Trzeba przyznać, że facet był dobrym kierowcą, bowiem prowadził auto bezpiecznie, natomiast tam, gdzie pozwalały na to przepisy, do dechy dociskał pedał gazu. O ile z Włodkiem byliśmy nieco skrępowani, podróżując w tak luksusowych warunkach, o tyle Anna czuła się tutaj jak u siebie w domu, co widać było po jej nietuzinkowym zachowaniu. Przejechawszy kilkadziesiąt kilometrów zatrzymaliśmy się w okolicach Orzysza, gdzie nasza chlebodawczyni wyjaśniła nam usprawiedliwiającym tonem głosu, iż nie jadą do samego miasta, gdyż jest im nie po drodze i dała nam do zrozumienia, że tutaj powinniśmy wysiąść i się pożegnać.

Nie powiem, że nie bez żalu opuściłem wygodny środek lokomocji. Zagraniczni turyści nie zbierali autostopowych kuponów. Aby to nadrobić i gruntownie zrekompensować naszą wdzięczność pełen galanterii głośno cmoknąłem panią w jej wychuchaną dłoń, jak na dżentelmena przystało i w imieniu swoim, Włodka i Anny, uprzejmie podziękowałem za miłą podróż, życząc małżeństwu pomyślnych wiatrów i stopy wody pod kilem.

— Właściwie, to bardzo dobrze się stało — odezwałem się do Włodka i Anny, kiedy samochód Niemców zniknął za zakrętem drogi — nie uważacie, że w samym miasteczku trudno by nam było załatwić nocleg, natomiast tutaj możemy poszukać jakiegoś gospodarstwa i przekimać do rana, chociażby w stodole na sianie.

— Może i mówisz z sensem — wtrącił Włodek, ziewając szeroko.

Zerknąłem na niego z uwagą. — Wielki czas, bo jeszcze nam tu za chwilę uśniesz, jak nie przymierzając suseł moręgowany — przygadałem mu nieco złośliwie, sugerując się tym jego zaraźliwym ziewaniem, które i mnie dotknęło. Jednak moja uszczypliwość nie wzbudziła w nim żadnej reakcji, ani nie wydusiła z niego żadnej riposty z czego wywnioskowałem, że naprawdę był niesamowicie śpiący. Mając to wszystko na względzie, jak i z czystej troski, rozejrzałem się zaciekawiony po okolicy, chcąc wypatrzyć odpowiednie miejsce na nocleg. — Spójrz, może tam nas przenocują! — powiedziałem do niego i trochę z nadzieją w głosie, wskazując palcem na pobliskie zabudowania.

— Nie zaszkodzi się zapytać! — przytaknął mi Włodek, ale to był tylko taki podświadomy odruch z jego strony, bowiem widać było po nim, że jest mu wszystko jedno, a że i Anna nie miała wypracowanego zdania w tym temacie, ruszyliśmy w trójkę w kierunku zabudowania.

Na podwórku dość dużego gospodarstwa przywitał nas mały kundel, alarmując piskliwym szczekaniem naszą obecność. Na odgłos ujadania, ze stodoły znajdującej się po drugiej stronie podwórka, wyszła jakaś kobieta. Podniszczony i gospodarczy ubiór, spięte w staroświecki kok włosy i mocno zabłocone buty czyniły z niej osobę o wiele starszą, aniżeli mogła być w rzeczywistości. Przekonałem się o tym, gdy kobieta podeszła do nas bliżej.

Miałem już na ustach, dobra kobiecino, ale na całe szczęście Anna mnie w porę uprzedziła. — Bardzo panią przepraszamy! Czy moglibyśmy u pani przenocować? — zwróciła się grzecznie i z miłym uśmiechem do kobiety, jednocześnie pociągając mnie rękaw, bym był cicho i zanadto się nie wymądrzał.

Groźny mars na czole kobiety, dotąd widoczny, jakby złagodniał i zelżał. — Dzieciuki razym rejzujeta, dziewcak z absztyfikantami razym chceta ajwoj śpik, ile mota lat? — powiedziała chyba kilka zdań w jednym zdaniu, i to w niezrozumiałym języku. Przy tym zlustrowała nas przenikliwym wzrokiem, zaś powracający mars na jej czoło, nie wróżył dla nas nic dobrego.

Staliśmy w trójką oniemieli, intensywnie wpatrując się w usta kobiety i próbując domyślić się znaczenia wypowiedzianych przez nią słów. Może i byśmy stali tak do samego wieczora, jak te słupy soli, gdyby nie miły dla uszu i łagodny sopran, który niespodziewanie dobiegł do nas od strony mieszkalnego budynku. — Mama! Mów że do ludzi po ludzku!

Słysząc czystą polszczyznę odwróciliśmy się wszyscy troje jak na komendę. Od strony budynku mieszkalnego w naszym kierunku podążała młoda dziewczyna w uczesanych w kok blond włosach. — Przepraszam! — krzyknęła do nas z daleka. — Mama zbyt często używa gwary prusko-mazurskiej. Zaraz przetłumaczę tę jej gadaninę — powiedziała, podchodząc do nas bliżej i jednocześnie zerkając na nasze plecaki. — Zapewne jesteście autostopowiczami!? — spytała twierdząco, spoglądając na nas przychylniej.

Włodek przytaknął głową, zaś ja zacząłem jej się przyglądać z uwagą i może zbyt natarczywie, skupiając uwagę na jej niebieskich niczym lazur nieba oczach upiększonych czarnymi i długimi rzęsami.

— No, tak… — dziewczyna urwała nagle trochę zakłopotana, widząc, w jaki sposób na nią patrzę, co dla niej mogło być krepujące, lecz szybko pozbyła się chwilowego onieśmielenia i kontynuowała dalej, jakby się nic nie stało, zwracając się do Anny — moja mama pytała, czy podróżujecie razem i czy to jest przyzwoite, aby tak młoda dziewczyna jak ty, spała razem z chłopakami.

Nieomal zaniemówiliśmy z Włodkiem, jak wcześniej nam się to już przydarzyło, nie wiedząc jak tym razem wybrnąć z kłopotu, lecz Anna, w przeciwieństwie do nas laików na całej linii w tej dziedzinie, musiała posiadać niezły talent w wychodzeniu obronną ręką z tego rodzaju niezręcznych sytuacji. Dygnęła zgrabnie, po czym kłamiąc jak z nut i bez najmniejszego zająknięcia powiedziała — jestem Anna Wąsowska, a to są moi bracia — wskazała na mnie i Włodka.

Kobieta, mając na uwadze dość wiarygodne dla niej wyjaśnienie Anny, raz jeszcze i bardziej szczegółowo omiotła naszą trójkę spojrzeniem z góry na dół. Widocznie teraz jej wnikliwa selekcja wypadła dość pomyślnie, bowiem uśmiechnęła się i powiedziała do nas ciepło, choć w jej głosie można było jeszcze wychwycić odrobinę chłodu — oczywiście! Przespać się tutaj możecie, lecz ty, moja droga — tu zwróciła się do Anny — prześpisz się w izbetce, natomiast oni! — Wymierzyła we mnie i Włodka palec, jakby chciała tym gestem potwierdzić swą decyzję, by nikt nie miał wątpliwości, o kogo jej chodzi. — Na sianie! — zaakcentowała dobitnie, wskazując otwarte na oścież wrota stodoły.

— No, to formalności noclegowe macie załatwione — skwitowała ze śmiechem niebieskooka jak ją nazwałem w myśli.

Szybko zbliżał się wieczór. Od niewielkiego stawu położonego niedaleko gospodarczych zabudowań powiało przyjemnym chłodem, studząc gorączkę upalnego dnia. Na muzycznych skrzydłach delikatnego podmuchu wiatru nadleciał kumkający dźwięk koncertujących w szuwarach żab. Mając za sobą podróż, jak i stresujące negocjacje, siedliśmy wszyscy przed domem na szerokiej ławie, która oparta była na masywnych nogach zrobionych z surowych pieńków sosnowego drewna i rozkoszowaliśmy się subtelnym zefirkiem. Tylko Anna nie mogła jakoś usiedzieć dłużej na miejscu. Wstawała z ławki, po czym na powrót na niej siadała, wiercąc się przy tym, jakby miała w tyłku owsiki. Ta jej nerwowość świadczyła o tym, że coś ją gryzie na sumieniu i ma chęć się tym z kimś podzielić, tylko nie wie jeszcze, jak ma zacząć. — Słuchajcie! — odezwała się w końcu do mnie i Włodka, chcąc widocznie zrzucić z siebie ten psychiczny ciężar — winna wam jestem wyjaśnienie, bo może myślicie sobie o mnie, Bóg wie co.

Jako dobry obserwator od razu wyczułem w jej słowach ton usprawiedliwienia. — Zaraz tam Bóg! — rzuciłem przytyk i mrugnąłem dyskretnie do Włodka. — Nie musisz się przed nami spowiadać, kobieto. My nie duchowni.

Anna zbyła moją uwagę. — Mieszkam z mamą w Krakowie — zaczęła opowiadać — mój ojciec nazywa się — wymieniła znane mi nazwisko rządowego i partyjnego kacyka, choć od polityki stroniłem — ojciec prawie cały rok przebywa w Warszawie, przez co widzimy się z nim, to znaczy ja i moja mama, bardzo rzadko. Byłam wychowana w cieplarnianych warunkach, no wiecie, niania, bona, renomowana szkoła, wczasy w Bułgarii, wakacje w egzotycznych krajach, natomiast pieniądze praktycznie u mnie się nie liczyły, po prostu je miałam. Sami zresztą widzieliście moją książeczkę oszczędnościową.

Przytaknęliśmy z Włodkiem głowami, bo i była to szczera prawda, dając jej tym samym znak, że słuchamy ją z należytą uwagą. — No, opowiadaj dalej, kobieto — zachęciłem ją dodatkowo.

— Nie poganiaj — prychnęła do mnie Anna, unosząc z udanym oburzeniem brwi i grożąc mi palcem. — Któregoś dnia przeczytałam w gazecie artykuł na temat autostopu — ciągnęła dalej — w tajemnicy przed rodzicami, a byłam już pełnoletnia…

— Byłaś Anno pełnoletnia? — wszedł jej w słowo Włodek — no, a teraz, to niby nie jesteś pełnoletnią? Odmłodniałaś, czy jak?

— Jesteście obaj wprost nieznośni! — żachnęła się. — Nie przeszkadzajcie i słuchajcie mnie!

— Już dobrze, Anno, nie musisz się tak denerwować — powiedziałem do niej ugodowo.

— A więc załatwiłam wszystkie formalności związane z uzyskaniem potrzebnego dokumentu — mówiła niezrażona naszymi docinkami — i czekałam tylko na okazję, aby wypróbować, jak to sie podróżuje autostopem. No i nadarzyła się okazja. Kilka dni temu zadzwonił z Warszawy ojciec, mówiąc mi przez telefon, że bardzo stęsknił się za mną i jeżeli mam ochotę, to mogę do niego przyjechać, ponieważ ze względu na nadmiar obowiązków państwowych, nie może wysłać po mnie służbowego samochodu, dlatego poprosił, abym do Warszawy przyjechała pociągiem. Zapakowałam plecak i zamiast, tak jak prosił ojciec, udać się na dworzec kolejowy i wsiąść do pociągu, wyruszyłam na trasę, by osobiście sie przekonać, jak to jest z tym autostopem. Niestety tam natknęłam się na grupę pseudo autostopowiczów, którzy wykorzystali moją nieuwagę i splądrowali mój plecak, kradnąc mi dokumenty. Jak sami widzicie, mój niefortunny wybryk i związane z nim konsekwencje doprowadziły do tego, że zamiast w Warszawie u ojca, znajduję się teraz z wami pod Orzyszem. Przyznaję, że cała sytuacja, w jakiej się znalazłam, przerosła mnie do głębi i nie ukrywam, że wobec rodziców mam ogromne wyrzuty sumienia. Wyobrażam sobie, jak się o mnie martwią. Jutro mam zamiar zadzwonić do ojca i przeprosić go, jak i poprosić, żeby zabrał mnie do domu.

Nie! To już nie była ta sama i pewna siebie Anna Wąsowska. Przypominała teraz małą i skrzywdzoną dziewczynkę z zapałkami występującą w baśni Andersena. Biedną, markotną, pełną pokory i nieszczęśliwą córeczkę swojego tatusia, Anię. Nie mogąc zasnąć, długo w noc zastanawiałem się, czy opowieść dziewczyny była prawdą, czy też może czystą efekciarską grą. Skądinąd jej dotychczasowe postępowanie i radzenie sobie w trudnych i skomplikowanych sytuacjach, wskazywało niezbicie, że oprócz wrodzonej inteligencji i obycia towarzyskiego posiadała także niezły talent aktorski. Jeszcze przez chwilę snułem przeróżne domysły na jej temat, po czym zmęczenie wzięło górę. Ukołysany przez cykające świerszcze i odurzony zapachem siana zapadłem w głęboki sen. Podobnież badania naukowe wykazują wiarygodnie, że jeśli zdarza się zapamiętać sen, jest on raczej koszmarem, niż snem przyjemnym. Sądzę, iż powyższe twierdzenie dotyczące sennych marzeń zawiera rąbek prawdy. Kiedy bowiem rankiem zbudziło mnie słońce, które zaglądało do stodoły przez szczeliny w deskach, żadnego snu nie pamiętałem. Widocznie śniły mi się same przyjemne rzeczy. Oślepiony kującymi i słonecznymi promykami przetarłem na wpół przymknięte oczy. Z głębi podwórka, wśród przeraźliwie gdaczących kur i innych ptasich odgłosów, słychać było wyraziście poranne pianie koguta potwierdzające nieuchronną pobudkę. — Ot i wspaniałe uroki polskiej wsi — mruknąłem i przeciągnąłem się potężnie, aż moje trzeszczące po nocnym zastoju kości zbudziły kolegę.

— Ubiję ptaszysko jak amen w pacierzu — wymamrotał ten z wściekłością, jakby nagle odezwała się w nim co najmniej rzeźnicza skłonność do uboju, spotęgowana dodatkowo przez rozwrzeszczany drób.

— Wstawać śpiochy, ale już! Ciepłe mleko na was czeka! — niespodziewanie gdzieś z dołu dobiegł do mnie dźwięczny mezzosopran Anny, którego nie do końca zagłuszył gdakający i piejący drób, jak i pochrząkujący i porykujący inwentarz. — Pospieszcie się! — przynagliła nas, przekrzykując owe odgłosy.

Wygrzebaliśmy się z Włodkiem z siana i cali nim pokryci, spojrzeliśmy jak na komendę w dół. Anna stała przy drabinie z zadartą do góry głową. — Czekam za wami, panowie — rzuciła do nas zachęcająco, aż mi się zrobiło ciepło na duszy.

— Dalej leniwcze! Zrywaj się w te pędy! — wrzasnąłem do Włodka, prawie że wyszarpując mu rękaw — Ania będzie nas piersią karmić! Którą wybierasz? Prawą, czy lewą?

Anna widocznie musiała usłyszeć mój pełen nadziei komentarz dotyczący jej piersi, bowiem z jej oczu posypały się w moim kierunku błyskawice i żeby dodatkowo uwiarygodnić swoje oburzenie i moją bezczelność, popukała się palcem w czoło.

Mając we włosach poutykane resztki siana, nieomal zjechaliśmy z Włodkiem po drabinie jeden po drugim, lądując tuż przy jej nogach. Chwyciłem ręką szczebel i unosząc się przy jego pomocy, bezwolnie zlustrowałem jej dolne kończyny i nieco zakłopotany wzrok przeniosłem wyżej, wcale nie pod jej spódniczkę, jakby ktoś nieskromnie myślał, lecz na jej aparycję.

— Czego się tak na mnie gapisz, niegodziwcze? — żachnęła się Anna.

— Gapię! I owszem, bowiem zachodzę w głowę, co się z tobą stało niedobrego — odrzekłem jej, otwierając usta ze zdziwienia. — Coś ty ze sobą zrobiła, dziewczyno? — spytałem.

O ile wczoraj moja i Włodka koleżanka, a chwilowo siostra okazała przed nami moralną skruchę, wyznając nam swe winy, tak dzisiaj wprost czytelnie widać było w jej osobie fizyczną skruchę, jakby coś w rodzaju osobowego przepoczwarzenie. I to całkowicie na niekorzyść. Nie powiem, aż mną zatrzęsło i to nie z zimna, bowiem po tak kontrowersyjnej metamorfozie Anna była kimś zgoła innym. Miała teraz włosy spięte w dwa długie warkocze i ani śladu makijażu na twarzy, zaś spod kloszowej sukni sięgającej za kolana, wyglądała biała bluzka z szerokim i granatowym kołnierzykiem aż nieprzyzwoicie zapięta pod samą szyję. Całość jej nietypowego ubioru dopełniały kolanówki koloru bluzki i buty na delikatnym obcasie. Pomyślałem, że nie ma to tamto! Wypisz wymaluj skromna pensjonarka z przedwojennego gimnazjum.

Anna dziecinnym dygnięciem ukłoniła się przed nami, gubiąc gdzieś złość. — Teraz jestem grzeczną córeczką tatusia — oznajmiła nam, stawiając przed nami kubki ze świeżym mlekiem, po czym zwróciła się do mnie — wiem, wiem, że nie tego się spodziewałeś, Kacperku?

— Spodziewałem się mleka z piersi, a nie kubka z mlekiem — odrzekłem jej i nie mając alternatywy, sięgnąłem po kubek, markując niechęć i robiąc mocno zawiedzioną minę.

— Żartowniś z ciebie — fuknęła na mnie Anna i nastroszyła się, a w jej oczach na powrót pojawiły się iskierki złości. — Nie podoba ci się mój wygląd?

— Prawdę powiedziawszy, to nie! — Byłem szczery aż do bólu.

— Mnie tam on w niczym nie przeszkadza, bowiem…

— Jak to w niczym nie przeszkadza? — wszedłem jej w słowo — ktoś postronny pomyśli, że podróżujemy z przedszkolakiem i jeszcze nas oskarży o uwodzenie nieletniej.

— Nie bądź taki do przodu, mój panie i nie przerywaj, jak kobieta mówi — poinstruowała mnie, wypinając pierś do przodu i uroczo wydymając usta, jakby tym chciała mi zaprezentować, że nie jest jakimś tam przedszkolakiem, jak to sobie ubzdurałem, lecz żeńską osobą z walorami prawdziwej kobiecości. — Zresztą, ja już jestem gotowa do drogi, a wy się pospieszcie, bo za chwilę odchodzi autobus do Orzysza — powiedziała do nas dobitnie i rozkazująco. — O ile mi wiadomo, Orzysz jest wam po drodze, a ja nie chcę już podróżować autostopem — dodała, a przy słowie, autostopem, jeszcze bardziej wydęła usta, jakby się nim teraz brzydziła.

Przełknąłem to wszystko jako namiastkę jedzenia i choć głód nadal skręcał mi kiszki, machnąłem ręką z rezygnacją i przystałem na jej propozycję, pocieszając się, że Anna o takiej aparycji, rzeczywiście nie nadaje się na autostopowego wabika.

— Jak cię widzą, tak cię piszą, no ale jak trzeba, to trzeba, Kacper! — skwitował kwaśno Włodek, zapewne mając zdolność czytania cudzych myśli.

Autobusem dojechaliśmy do Orzysza w niecałe pół godziny. Anna z niepewną miną, a może mi się tylko zdawało, że taka wykwitła jej na twarzy, udała się do urzędu pocztowego, by telefonicznie powiadomić ojca o swojej decyzji, natomiast ja i Włodek, czekając za nią, siedliśmy na schodach budynku poczty i zanurzyliśmy nosy w przewodniku turystycznym, ażeby co nieco liznąć historii miasta. Z biuletynu wynikało, że pierwsza wzmianka o Orzyszu sięga piętnastego wieku. W 1725 roku z rąk króla Fryderyka Wilhelma I Pruskiego miejscowość uzyskała prawa miejskie. Od 1753 roku miasto było ściśle związane z wojskiem. Na jego obrzeżach powstał poligon wojskowy. Od 1895 roku Orzysz posiadał już status miasta garnizonowego. W czasie Pierwszej Wojny Światowej okupowali go Rosjanie. W 1945 roku miasto zostało włączone do Polski. Po 1945 roku stacjonują tutaj jednostki Wojska Polskiego. W tym miejscu dalsze studiowanie przewodnika niespodziewanie przerwał mi naturalny mezzosopran Anny — to miło, że za mną czekacie.

— Cała przyjemność po naszej, to znaczy mojej i Kacpra, stronie, Anno — odrzekł jej szarmancko Włodek. — Nie chciałbym być za bardzo wścibski, lecz załatwiłaś to, co zamierzałaś załatwić? — zapytał ją.

— No cóż, jestem po rodzicielskiej spowiedzi — odpowiedziała mu dwuznacznie Anna z niezbyt radosnym obliczem.

Włodek popatrzył na nią tak jakoś współczująco. — A dostałaś chociaż, panna, rozgrzeszenie? — ponownie ją zapytał.

— O co ci chodzi, jakie rozgrzeszenie! — żachnęła się, zapewne nie znajdując odpowiedniej riposty. — Ojciec przyśle po mnie samochód. Za jakieś trzy godziny powinien się tu zjawić. Chcę, abyście poczekali wraz ze mną, dopóki nie przyjedzie — zasugerowała nam dobitnie, bez jakiejkolwiek sfery uczuciowej w głosie, jakby to ona rozdawała tutaj karty.

Powiadają, iż piękna kobieta powinna mieć wyłącznie przywileje, bowiem jej uśmiech przynosi ludziom szczęście, jak i powiadają, iż pięknej kobiecie potrzebny jest zachwyt nad nią, lecz tym razem moje zdziwienie wzięło górę nad zachwytem. — Patrzcie państwo! Już nie proszą, a chcę. Cóż znaczy dawna arystokracja z jej korzeniami sięgającymi przywilejów szlacheckich, wobec umiejętności artystycznych i oratorskich obecnego i bezklasowego społeczeństwa w naśladowaniu praw minionych epok, co bez wątpienia reprezentuje swoją osobą Anna — pomyślałem cierpko — wszędzie można spotkać osoby z wrodzoną nieskazitelnością i osoby z nieskazitelnością nabytą, tak jak i można spotkać osoby z wrodzoną inteligencją, jak i osoby z inteligencją nabytą. Jak śpiewał Niemen, dziwny jest świat. Ja bym dodał więcej, zawikłany jak labirynt i nieprzewidywalny jak kapryśna kobieta. Na przemian radosny i okrutny, a do tego w swej naturze tajemniczy. — Dobrze Anno — przytaknąłem jej, powracając z zamyślenia i mówiąc ugodowo — jeżeli chcesz koniecznie, to zostaniemy, bo w końcu postawiłaś nas pod niezmiernie wysoką ścianą tak, iż nie mamy możliwości jej przeskoczenia. Miej jednak na względzie, że pod tą ścianą człowiek nie żyje tylko samym powietrzem. Od czasu do czasu musi coś przekąsić, gdyż głód jest jednym z czynników, które kształtują charakter i w pewnym stopniu kierują postępowaniem żywej istoty, w tym wypadku dotyczy to ludzi, czyli nas wszystkich tu obecnych. Zapewne znasz takie powiedzenie, jak Polak głodny to…

— Owszem, lecz jak się naje do syta, to staje się leniwy — przerwała mi Anna, po czym machnęła z rezygnacją ręką, jakby tym chciała zakończyć spór. — Dobrze już, dobrze, chodźmy coś zjeść — powiedziała do mnie — niech będzie na twoje! Jak wracałam z poczty z daleka widziałam gospodę, czy coś takiego. Może w niej napchacie swoje żołądki, a ja w ramach wdzięczności za wasze poświęcenie to sfinansuje, a tak na marginesie, Kacperku, jak Polak głodny, to nie tylko jest zły. Jest także skory do wygłaszania różnych mądrości, jak w twoim przypadku.

— Uczucie wdzięczności jest ciężarem, który mogą znieść tylko silne charaktery — zacytowałem klasyka.

— Mogę być bardzo wściekła na to, czego nie mam, albo bardzo wdzięczna za to, co mam — przytoczyła inny cytat klasyka, nie będąc mi dłużna.

— Dajcie już spokój z tymi mądrościami — wtrącił się Włodek. — Jeżeli mamy iść na ten obiad, więc chodźmy go zjeść, a tak na marginesie, Anno, nie trzeba nam datków. Najrozsądniej będzie i bez żadnych zobowiązań, jeżeli każdy zapłaci za siebie.

Wspomnianą przez Annę gospodę nie trudno było znaleźć. Jej lokalizację ujawniały w całej rozciągłości głośne i pijackie krzyki amatorów mocnych trunków świadczące o tym, że dochodziło tam między nimi do awantur. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że pomimo tak wczesnej pory owy przybytek zepsucia, jakby to określił proboszcz, nieomal pękał w szwach. Przepychając się łokciami między zapijaczonymi osobnikami, weszliśmy niepewnie do środka. Już od samego progu uderzyła we mnie fala kwaśnego zapachu taniego piwa połączona z odorem domowego samogonu. Dodatkowo i tak już niezdrową atmosferę zagęszczał kurz unoszący się aż pod żółtawy sufit i przesiąknięte smołą kłęby smrodliwego dymu wydmuchiwanego przez namiętnych palaczy. Przy mocno rozklekotanych stolikach przykrytych brudnymi obrusami, na których stały butelki z czystą zwykłą reklamowaną czerwoną kartką, a także musztardówki i kufle z piwem, siedzieli mocno podchmieleni klienci, zażarcie między sobą dyskutując. Co niektórzy z nich, nie mogąc znaleźć kompromisu, wprowadzali w ruch ręczne argumenty w postaci owych szklanych akcesoriów.

Anna widząc to całe towarzystwo, wzdrygnęła się z obrzydzeniem. — Ja dziękuję za posiłek w takim miejscu — rzuciła w naszym kierunku, wycofując się szybko z pomieszczenia. — Poczekam na was na zewnątrz! — krzyknęła jeszcze do nas ponad głowami klientów.

Włodek odprowadził ją zdziwionym wzrokiem, aż do samych drzwi, po czym przeniósł go na wejście do drugiego pomieszczenia. — Przypatrz się Kacper tamtemu napisowi — powiedział do mnie, wskazując na wiszący nad wejściem szyld — jeżeli wierzyć projektantowi tego wnętrza, tam zapewne umieścił salę bezalkoholową.

— Być może! — przytaknąłem. — Ale wiesz co, najpierw złóżmy zamówienie w bufecie, a potem skonsumujemy je bez tłoku w sali bezalkoholowej — zaproponowałem, wskazując palcem na coś w rodzaju szynkwasu.

Lawirując między stolikami, z trudem dotarliśmy do dębowego bufetu, za którym stał gruby jegomość z pucołowatą twarzą pokrytą kropelkami potu. Oceniając jego poczynania, można było śmiało o nim powiedzieć, że był on wyśmienitym fachowcem w swojej branży. Wzorem szynkarza obsługującego saloon na dzikim zachodzie błyskawicznie napełniał kufle piwem i puszczał je ślizgiem po blacie szynku prosto do rąk stojących na jego końcu klientów. Jedni z nich, ci mniej naszpikowani procentami, zręcznie wyłapywali owe kufle. Co niektórym udawało się nawet przechwycić kufel z jego początkową zawartością, natomiast inni, z mocno zachwianą równowagą, opóźnionym refleksem i brakiem odpowiedniej synchronizacji, mieli ogromne trudności z przejęciem pędzącego po szynku kufla, przez co, aczkolwiek nieświadomie, tracili całą jego pojemność, bowiem ten siłą karabinowego pocisku rozbijał się z hukiem na przeciwległej ścianie, powodując tym głośne przekleństwa poszkodowanych. Tuż obok baru i przybita gwoździem do boazerii wisiała tablica ze spisem potraw serwowanych przez kuchnię. Menu na tablicy było dość różnorodne, lecz poza jedną pozycją, mielony kotlet specjalność kuchni, wypisaną kredą, wszystkie inne z jej długiej listy były przekreślone grubą krechą.

Kierując się intuicyjnie wiarygodnością ściennego jadłospisu zawołałem gromko w kierunku lady — barman! Trzy razy specjalność kuchni i dwie wypieczone bułki!

— A, a, może, mle, mleczka ze smoczkiem — doszedł do mnie nagle tuż zza moich pleców męski głos, a raczej pijacki bełkot poprzedzony czkawką i poczułem na swoim ramieniu czyjąś ciężką rękę — ty, ty chyba jesteś nie, nie, nie tutejszy chło, chłopaczku, w dupę kopany — jąkał się za mną ten ktoś.

Odwróciłem się szybko w jego kierunku. Zobaczyłem przed sobą młodego mężczyznę stojącego w chwiejnym rozkroku i wysokiego prawie że na dwa metry. Jego zarośnięta i krościata twarz wprost kipiała gniewem, a nieudolna podstawa boksera, jaką próbował na siłę przyjąć, nie wróżyła dla mnie nic dobrego. Ponadto odbijająca się czkawka zniekształcała jego dalsze wywody, całkowicie zrywając między nami nić porozumienia. — O co panu chodzi? — spytałem go grzecznie, próbując strącić ze swojego ramienia jego rękę.

Mężczyzna musiał potraktować mój gest za próbę ataku na jego osobę, bowiem, pomimo odurzenia alkoholowego, niespodziewanie i sprawnie wyprowadził cios, trafiając mnie prosto w szczękę. W moich oczach zabłysnął snop jonizujących cząsteczek, niczym supernowa na obrzeżach wszechświata, przekraczając tym zjawiskiem najśmielsze prawa fizyki jądrowej. Na całe szczęście i po kilku sekundach snop jonizujących cząsteczek uleciał gdzieś w niebyt z moich oczu skutkiem czego zobaczyłem niewyraźny komtur przeciwnika szykującego się do zadania powtórnego uderzenia.

— Uważaj, Kacper! — wrzasnął ostrzegawczo Włodek, widząc moje kłopoty ze wzrokiem.

Na jakiś impuls związany z instynktem przetrwania i aby zejść z linii ciosu, odchyliłem się błyskawicznie na bok, kopiąc jednocześnie przeciwnika prosto w jego krocze. Ten zaś zawył donośnie i próbując za wszelką cenę złapać oddech, wyprostował się na całej swej długości i zatrząsł się w sobie niczym drgająca struna wiolonczeli, po czym jęcząc cieniutkim głosem jak eunuch w haremie, wolno osunął się na oba kolana. Jednak nie był to koniec moich kłopotów, bowiem kątem oka, już poprawił mi się wzrok, spostrzegłem jakiegoś mężczyznę, który z daleka wygrażał mi pięścią z czego wywnioskowałem, że zamierza pomóc mojemu przeciwnikowi, widząc jego sromotną porażkę. Zanim jednak dotarł do mnie, po drodze popadł niespodziewanie w konflikt z kilkoma żołnierzami, na co jeden z nich i w ramach odwetu walnął go pięścią w podbródek, czego skutkiem tamten, wygiął się do tyłu jak pałąk i ślizgowym lotem poszybował w powietrzu niczym kufel po blacie szynku, by po chwili miękko wylądować na moim przeciwniku ciągle leżącym na podłodze. W tym momencie w knajpie zawrzało jak w ulu. Cała uwaga miejscowych zabijaków skoncentrowała się teraz na żołnierzach, a że i ci z natury posiadali predyspozycje i talent do walki, czego nie można było im odmówić, bitwa rozgorzała na dobre, obejmując swoim zasięgiem całe pomieszczenie gospody łącznie z salą bezalkoholową. W ferworze walki słychać było głośne wrzaski poszkodowanych i świst przelatujących kufli i butelek tuż nad naszymi głowami.

— Zjeżdżamy stąd — krzyknął do mnie Włodek, waląc na odlew w twarz jakiegoś gościa zagradzającego mu drogę, po czym zapobiegawczo przeszedł błyskawicznie z pozycji pionowej do kucznej, by uchronić się od latających w powietrzu twardych przedmiotów sprawnie wprawionych w ruch przez obie strony walczących.

Widząc Włodka przemieszczającego się na klęczkach w stronę wyjścia z gospody, baz namysłu poszedłem w jego ślady. Jakimś niepojętym dla mnie cudem i bez dodatkowego uszczerbku na ciele obaj dotarliśmy szczęśliwie do drzwi wyjściowych. — No i kurwa mać po kotlecikach — zakląłem pod nosem, masując zawzięcie zdrową dłonią rozbitą szczękę.

— Ty się nad sobą tu nie rozczulaj, tylko chodu ile sił w nogach, bo za chwilę będziemy mieli do czynienia z milicją! — rzucił do mnie Włodek, wskazując na milicyjny gazik wyjeżdżający zza rogu uliczki.

— No, widzę przecież! — przytaknąłem, sądząc, iż przewidujący barman wcześniej powiadomił o całym zajściu stróżów prawa. Zważywszy na tę niedogodność, szybko oddaliliśmy się od gospody i czując się w miarę bezpieczni, zaczęliśmy rozglądać się za Anną. — Dokąd ona poszła? — zachodziłem w głowę, nie widząc jej w pobliżu.

— Jestem pewien, że Annę znajdziemy przy poczcie — odezwał się do mnie Włodek, jakby czytał w moich myślach — bez dwóch zdań czeka tam grzecznie na swojego ojca.

Mając to na uwadze ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku poczty. W moim brzuchu słychać było donośny raban kiszek, który z każdym podskokiem i nierównością drogi, sygnalizował coraz to bardziej narastający we mnie głód. Co gorsza, identyczne odgłosy burczenia dochodziły także z brzucha Włodka, co świadczyło o jego podobnej wrażliwości na bodźce smakowe i brak pożywienia. Po jakimś czasie liczonym uczuciem głodu, naszym oczom ukazał się budynek poczty.

— Widzisz, miałem rację — rzucił do mnie Włodek.

Rzeczywiście, Anna z iście zadowoloną miną okupowała ławeczkę na pocztowym skwerku. — Jak tam obiadek, panowie? — spytała nas z przekąsem, przyglądając się z zainteresowaniem mojej twarzy. — Ojej, Kacper! — zatrwożyła się nagle jej widokiem, wstając z ławki i podchodząc do mnie bliżej. — No! No! Nieźle cię ktoś urządził! Przydałby się opatrunek, a może nawet i porządne szycie, bo rana jest dosyć głęboka. Na całe szczęście mam przy sobie plaster i wodę utlenioną. Niestety nici chirurgicznych tutaj nie posiadam — mówiąc to, skrupulatnie badała moją rozciętą wargę, po czym wyciągnęła z plecaka potrzebne medykamenty. — Połóż głowę na moich kolanach i tylko sobie nic nie wyobrażaj! — zarządziła, a zarazem ostrzegła, przystępując do zabiegu.

Kim jest ta dziewczyna? — zadałem sobie w duchu pytanie, kładąc posłusznie głowę na jej kolanach i nie powiem, że nie bez przyjemności to zrobiłem, bowiem będąc w tak dogodnej pozycji nie mogłem sobie nic nie wyobrazić, jak to sobie Anna życzyła, nawet gdybym chciał. — Ładna, inteligentna, bardzo bogata, wrażliwa na ludzką krzywdę, czego przed chwilą dowiodła, wykształcona i zadziwiająco czuła — dedukowałem — ojciec, partyjny i wysoko postawiony w rządzie towarzysz. Tak po prawdzie mówiąc, to bardzo rzadko można spotkać dziewczynę z tak imponującą ilością zalet zarówno wewnętrznych jak i zewnętrznych, choć powiem szczerze, że te drugie bardziej radowały moje oko, jak i z tak ustawionymi rodzicami. Nie przeczę! Być może Anna posiada wady, no powiedzmy jedną cechującą się lekkomyślnym i niebezpiecznym jak na dziewczynę kontaktem z ludźmi. Nie! Nie miałem na myśli nas samych. Jednak tę jej niefrasobliwą przywarę można zawsze kontrolować i na czas jej zapobiec. Gdybym był nieco starszy i skory do żeniaczki, rzekłbym, idealna kandydatka na żonę. Anna Wąsowska w charakterze panny młodej w przepięknej sukni i ja, Kacper Romanowicz, pan młody w starannie skrojonym garniturze jedziemy do ślubu nowiutkim białym Mercedesem podarowanym nam w prezencie ślubnym. Natomiast po weselu upojna noc i oczywiście dużo seksu, potem gorący i miodowy miesiąc w zamorskich krajach, a w przyszłości gromadka dzieci i żyli w dostatku długo i szczęśliwie aż do śmierci. — Zasnąłeś człowieku! — Z błogiego zamyślenia wyrwał mnie nagle zwyczajny mezzosopran Anny. — Już po wszystkim. Możesz wstać i muszę przyznać, że byłeś niezmiernie grzecznym pacjentem — pochwaliła mnie.

Niechętnie zabrałem głowę z jej kolan. — Jestem pełen wdzięczności szanowna pani doktor i cała przyjemność po mojej stronie — odparłem szarmanckim tonem, dotykając opatrunku na swojej twarzy.

— Cóż za rozbrajająca uprzejmość przez ciebie przemawia — zwrócił mi uwagę Włodek i wskazał na zbliżający się w naszą stronę samochód. — Skupmy się lepiej na tym, bo to chyba po ciebie tutaj jedzie to auto — powiedział do Anny.

W tym czasie przed budynek poczty zajechała czarna Wołga. Kiedy przyglądałem się jej z uwagą, nagle przyszła mi na myśl pewna legenda, taki tam postrach niegrzecznych dzieci. Mottem opowiastki była właśnie czarna Wołga, którą jakoby przemieszczali się z miejsca na miejsce jacyś źli ludzie, powiedzmy, kidnaperzy. Jedni ze zwolenników legendy twierdzili, że samochód posiadał białe firankami w oknach i białe opony na kołach, natomiast nie miał tablic rejestracyjnych, inni zaś mówili, że czarną Wołgą jeździły wampiry i sataniści. Jak wieść niosła, samochód na drogach pojawiał się zawsze wieczorem, a ktoś, kto nim kierował, podobno porywał małe dzieci i rzekomo spuszczał im krew. Byli także tacy bajarze, co żywili przekonanie, że porwane dzieci były pozbawiane wewnętrznych organów, które potem wykorzystywano do przeszczepu. Przyznam, że to dość makabryczna legenda, która tak po prawdzie, nie miała odzwierciedlenia w rzeczywistości. Pomijając to wszystko, samochód podjeżdżający na pocztowy parking nie posiadał białych firanek w oknach, ani białych opon na kołach, natomiast na jego zderzaku widniała jak byk warszawska tablica rejestracyjna. Także kierowca, który w tym momencie wysiadł z limuzyny, nie sprawiał wrażenia satanisty, a tym bardziej jakiegoś groźnego wampira. Wprost przeciwnie, swym wyglądem przypominał raczej przedwojennego szofera z filmu z Adolfem Dymszą. Jegomość ten ubrany był w służbowy garnitur z dwurzędową marynarką zapiętą na wszystkie guziki i nieskazitelnie białą koszulę. Pod jego szyją widniała gustowna muszka, a na głowie czapka ze sztywnym daszkiem. Oprócz wyniosłości, jaką wokół siebie roztaczał, w jego obyciu i zachowaniu wyraźnie można było zauważyć wrodzone maniery kamerdynera, ale i kogoś z włażącego w wazelinę swemu panu.

Tymczasem szofer zupełnie zignorował naszą obecność, traktują nas jak powietrze, za to odezwał się usłużnym głosem do Anny — Dzień dobry panienko. Ojciec czeka w Warszawie. Proszę się pospieszyć!

Z Włodkiem otworzyliśmy usta ze zdziwienia, słysząc tak szarmanckie zachowanie szofera i taką, rzekłbym, pomnikową formę jego wypowiedzi. Natomiast Anna, widocznie przyzwyczajona od dziecka do wielkopańskich zwrotów grzecznościowych, uznała konduitę szofera za rzecz całkiem dla niej normalną i powiedziała do niego wyniośle, wskazując palcem swój pękaty plecak — niech Antoni zabierze moje rzeczy do samochodu. Ja za chwilkę wsiądę. — Następnie spojrzała na mnie i na Włodka. — I cóż, moi panowie! Przyszło się nam pożegnać. Zapewniam was, że tej przygody z autostopem chyba nie zapomnę do końca życia, lecz cieszę się, że kończę tę podróż — powiedziała do nas, a jej głos zabrzmiał jak muzyczna gama o zróżnicowanym dźwięku, wyrażał bowiem smutek, obawę i radość.

— I cóż, szanowna pani. Niezmiernie miło nam było cię poznać — odpowiedział jej Włodek, nie będąc dłużnym. Wnioskując po jego smutnej minie, zapewne nie cieszył się z pożegnania z Anną.

Zniecierpliwiony szofer chrząknął dwa razy, dając tym znać Annie, żeby się pospieszyła i z gracją otworzył przed nią drzwi limuzyny. — Proszę wsiadać, panienko — wyartykułował uprzejmie, po czym zatrzasnął za nią drzwi i usiadł za kierownicą. Po chwili samochód zniknął nam z oczu i tylko pozostawiony przez Annę zapach jej perfum, świadczył o tym, że była tu jeszcze z nami przed chwilą.

Jakiś czas patrzyłem w milczeniu na pusty zaułek, mając ciągle w oczach obraz Anny.

— Dokąd teraz? — odezwał się do mnie Włodek, przerywając ciszę i rozwiewając moje widzenie, a że milczałem nadal, pociągnął nosem, jakby chciał zachować w nozdrzach ulotny zapach dziewczyny, lecz skrzywił się zaraz, czując jedynie swąd spalin, po czym pod jakimś niepokojącym uwagę impulsem, spojrzał nagle na przeciwległy uliczny chodnik. — Tutaj zostać nie możemy. Spójrz tam! — powiedział do mnie cicho, wskazując mi dyskretnie głową, gdzie mam patrzeć.

Zaniepokojony, poszedłem wzrokiem za jego wskazaniem. Po drugiej stronie ulicy zauważyłem dość liczną grupkę słusznej postury osobników. W jednym z nich rozpoznałem mojego przeciwnika z gospody. Widać było po nim wyraźnie, że ból stłuczonych jąder nadal mu dokuczał, gdyż stąpał rozkraczony niczym rozpórka do procy. Widocznie obawiał się, że uszkodzone genitalia mogą mu odpaść przy normalnym stawianiu kroków.

Włodek jeszcze raz omiótł uważnym spojrzeniem mężczyzn. — Nie mamy żadnych z nimi szans! Spadamy! — rzucił do mnie.

Schylając się po plecak, dostrzegłem, że kilku z mężczyzn niepostrzeżenie próbuje odciąć nam drogę, natomiast reszta z nich, wraz z osobnikiem ze stłuczonymi jądrami, wolno szła w naszym kierunku. — Chodu! — wrzasnąłem, nie dbając o to, że tamci mnie usłyszą.

W te pędy obaj z Włodkiem dopadliśmy do parkanu, który otaczał budynek poczty i niczym australijskie kangury przeskoczyliśmy go ze sporą nawiązką wysokości, po czym wąską uliczką wydostaliśmy się z okrążenia. Następnie, lawirując pomiędzy blokami, by do reszty zgubić trop, żwawo ruszyliśmy w kierunku szosy. Włodek co jakiś czas oglądał się za siebie, najwidoczniej sprawdzając, czy całkowicie zgubiliśmy pogoń.

— Nie oglądaj się za siebie, bo ci z przodu ktoś, przyje… — zwróciłem mu uwagę, urywając dla przyzwoitości końcówkę ostatniego słowa. — Chyba nie masz chorych jaj jak tamten — przyciąłem mu.

— Nie bądź taki do przodu, jak to mówiła Anna i uważaj, bo z twoich zrobię zaraz jajecznicę na skwarkach — żachnął się lekko i nieco żartobliwie.

— Wiesz co? — zmieniłem temat na bardziej filozoficzny, lecz ciągle związany z jedzeniem — mam takie dziwnie odczucie. Kiedy się czegoś mocno obawiam, gubię łaknienie, natomiast, kiedy ta obawa ustępuje, łaknienie powraca we mnie jak bumerang i to ze zdwojoną siłą. Wniosek z tego, że jeżeli nie przekroczy się ustalonych granic, strach staje się zaletą.

— Włodek machnął ręką. — Wiem, że filozofia jest twoją mocną stroną i temu nie zaprzeczam, lecz miast tego wyczaruj lepiej coś do jedzenia, bo kiszki marsza mi grają i niemożebnie czka mi się z pustego żołądka. Przypomnij sobie, kiedy ostatnio jedliśmy i może nie jesteś zły z powodu strachu, ale z głodu chyba straciłeś pomięć i dlatego powinienem ci przypomnieć, że ostatni i wartościowy kalorycznie posiłek spożywaliśmy wczoraj wieczorem. Dotarło do ciebie filozofie od siedmiu boleści — powiedział kąśliwie, wpatrując się w nadjeżdżający samochód. — Mamy okazję, Kacper! — wrzasnął nagle, wyskakując na szosę i machając książeczką autostopu.

Ku naszemu zaskoczeniu samochód zapiszczał hamulcami i się zatrzymał.

— Panie, z nieba nam pan spadł! — zagadałem do kierowcy.

— Z nieba, to tylko może spaść manna, albo jakaś niewielka część ruskiego sputnika — odrzekł mi ten — widzisz, przyjacielu, ja nie zamierzam się jeszcze do tego nieba wybierać, a przynajmniej nie w najbliższym czasie, za to jadę do Giżycka i jeżeli tobie i twojemu koledze nie przeszkadza trzoda chlewna, to ładujcie się na przyczepkę, tylko szybko, bo mi się spieszy.

— Było, nie było, knura by się zabiło i zjadło ze smakiem — wtrącił Włodek, wskakując za mną na przyczepkę, gdzie między dorodnymi świniami i w sposób mocno uwłaczający warunkom higienicznym, do Giżycka dojechaliśmy w niespełna godzinę. Na rogatkach miasteczka zerknąłem do swojego nieśmiertelnego przewodnika. — Giżycko, dawna nazwa Łuczany, położone jest na Pojezierzu Mazurskim pomiędzy jeziorami Kisajno i Niegocin. Miasto jest jednym z polskich ośrodków wypoczynkowych na Mazurach, a także jednym z głównych portów na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Obecną nazwę miejscowości ustalono w 1946 roku na cześć polskiego działacza społecznego, narodowego i politycznego na Mazurach, duchownego ewangelickiego, ks. Marcina Gizewiusza-Giżyckiego. — Tylko tyle dowiedziałem się z lektury. Dalsze czytanie przerwało mi nagłe szarpnięcie i ostre hamowanie. Przewodnik turystyczny wyleciał mi z ręki, zaś ja wylądowałem nosem w okolicach sutków pokaźnej maciory. W tym czasie samochód zajechał przed długi barak i zatrzymał się tuż obok dużych wrót, nad którymi widniał napis, Miejska Rzeźnia.

Mając tak bliski kontakt z maciorą musiałem wyglądać niespecjalnie świeżo, zaś Włodek, widząc mnie w tak opłakanej pozycji i nie mniej opłakanym stanie, parsknął głośnym śmiechem. — I co, Kacper, napiłeś się mleka? — powiedział, przypatrując się wnikliwie mnie i świni — przeciętnemu obserwatorowi trudno byłoby teraz rozróżnić, który z was jest który, albo która z was jest która. Nic, tylko zrobić wam obojgu zdjęcie i wysłać ciupasem do Wicherka, żeby was zareklamował w pogodynce, jako człowieczo-świński ewenement.

— Ty nie bądź za mądry, bo się nie uchowasz — obruszyłem się i choć wszystko się we mnie trzęsło i kipiało, starałem pohamować w sobie złość. — Ja przynajmniej się napiłem — odrzekłem z przymuszonym żartem i odrobiną przechwałki.

Zbliżał się wieczór, a my musieliśmy znaleźć jakieś chociażby skromne lokum do spania, a przede wszystkim coś zjeść, aby choć na chwilę oszukać głód, który niemiłosiernie trawił nasze żołądki i zalewał nas żółcią, powodując tym nieporozumienia między nami.

— Może by tak udać się nad jezioro, tam są ośrodki wczasowe — zaproponowałem nieśmiało — może znajdziemy tam jakiś kąt do spania, a przy okazji zażyjemy wieczornej kąpieli, bo zdaje mi się, że zaczynam śmierdzieć.

— Może być! — przytaknął mi Włodek. — Tylko najpierw musimy kupić coś do żarcia — powiedział, po czym zajrzał do schowka w plecaku i skrupulatnie przeliczył pieniądze. — Zważywszy na limit dziennego wydatku, to na bułki i po kawałku wędliny powinno starczyć — poinformował mnie i na potwierdzenie wiarygodności, na jakie to szczytne cele przeliczył pieniądze, oblizał się ze smakiem, markując przełykanie jedzenia, a ponieważ takowych w zgłodniałej gębie tymczasem nie posiadał, zadowolił się tylko przełknięciem własnej śliny i głośnym mlaśnięciem.

Mając to wszystko na względzie w pobliskim sklepiku kupiliśmy to co trzeba i po drodze, rwąc zębami żylastą kiełbasę i przegryzając czerstwą bułką, skierowaliśmy kroki w stronę jeziora. W zachodzącym słońcu rozległa tafla jeziora Niegocin mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, zaś wieczorny zefirek tworzył na niej lekką bryzę, która marszcząc z lekka powierzchnię wody, wtapiała swą różnorodność barw w toń jeziora, powodując w tych miejscach złudną głębię lub płyciznę.

Zaintrygowany miejscem i ku niezadowoleniu Włodka zerknąłem do przewodnika turystycznego. — Jezioro Niegocin to jezioro wytopiskowe typu morenowego o zróżnicowanym dnie pełnym niespodziewanych zagłębień i płycizn — zacząłem głośno czytać — na jego północnej części brzegowej leży miasto Giżycko. Przez jezioro prowadzi znany szlak żeglowny z Giżycka do Mikołajek, Rucianego-Nidy, aż do Pisza. Wiele przystani wodnych jest punktem zainteresowanie żeglarzy, ponieważ ogromna tafla wody jest wyśmienitym terenem dla osób uprawiających latem regaty, zaś zimą bojery.

— Ty, profesor, daj już spokój z tym czytaniem? — przerwał mi lekturę Włodek, pociągając niepewnie nosem — powinieneś się jednak wykąpać, bo albo puściłeś śmierdzącego bąka, albo rzeczywiście sam śmierdzisz, jak nie przymierzając, tchórz.

Jego aż nadto dosadna uwaga dopiero teraz przypomniała mi o naglącej potrzebie higieny. — Powiadasz, że śmierdzę i może masz rację! — przytaknąłem mu, przyglądając się widocznej stąd plaży — wygląda mi na dziką i tak sobie myślę, że to powinno być świetne miejsce na kąpiel, bowiem w pobliżu takiego drugiego i odludnego chyba nie znajdziemy.

— Myśl, myśl! Myślenie ma przyszłość, lecz jeżeli masz głupio myśleć, to nie rób tego.

— Myśliciel się znalazł — mruknąłem.

Pomijając złośliwe uwagi, a bardziej zachęceni dogodnym miejscem do kąpieli, puściliśmy się pędem w tamtą stronę i po chwili byliśmy na miejscu. Włodek rzucił plecak na ziemię i w biegu zdjął z siebie ubranie, wbiegając na pomost. — No, to nura — wrzasnął i skoczył, waląc głową w wodę.

Ja także zrzuciłem z siebie przepocone ciuchy i nucąc popularną piosenkę Szczepanika nawiązującą do dzikiej plaży tyle że nad morzem, poszedłem w ślady Włodka. Po czterech dniach przymusowego bez mycia woda w jeziorze wydała mi się cudowna, jak i skuteczna na kilkudniowy bród zalegający różne części mojego ciała, gdyż sprawiła swą wilgocią, iż zrogowaciały balans na mojej skórze w zetknięciu z nią i mydłem, natychmiast poniósł sromotną klęskę. Po którymś z kolei zanurzeniu wytrząsnąłem wodę z ucha i rozejrzałem się z ciekawością wokół siebie. Kilkadziesiąt metrów od kąpieliska zauważyłem niedużą barkę przycumowaną do wbitego w dno zmurszałego pala, jednego z elementów rozpadającego się pomostu. Zauważyłem, że dojście suchą nogą do łodzi od strony lądu nie wchodziło w rachubę, ponieważ deski tworzące kładkę, były tak przegniłe, że zapewne każdy, nawet najmniejszy nacisk, mógł spowodować ich całkowitą rozsypkę. Przeniosłem wzrok na Włodka szorującego gorliwie swoje uzębienie. — Spójrz! — krzyknąłem do niego, wskazując mu palcem barkę — może nam ona posłużyć za niezły hotel. Kącik ciasny ale własny!

Włodek coś zaburczał niezrozumiale, plując do wody, po czym pozbywszy się resztki pasty z ust, wrzasnął do mnie — Dawaj, Kacper! Sprawdzimy, czy masz rację! Kto pierwszy ten lepszy!

Ścigając się zawzięcie, szybko dopłynęliśmy do łodzi. Oceniając ją i na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że to rzeczywiście była barka rzeczna, inaczej mówiąc, pewien rodzaj jednostki pływającej o płaskim dnie. Prawdopodobnie łódź służyła kiedyś do przewozu towarów w żegludze śródlądowej. — Nie trzeba fachowca, by ocenić, że to coś, co tutaj jest zacumowane, okres świetności ma już dawno poza sobą — powiedziałem do Włodka, wskazując ręką na powyginane i pokryte czerwoną rdzą blaszane boki rozlatującej się łodzi.

— Bez wątpienia, wrak — zabulgotał Włodek, wynurzając się z wody po drugiej stronie blaszanej burty — jest i drabinka. Dawaj, wchodzimy! — zasapał, wspinając się po jej metalowych szczeblach.

Pokład barki wykonany był z drewna i nie miał nic wspólnego z wodoszczelnym pokryciem zamykającym od góry kadłub, ponieważ większość pokładowych desek była dość mocno nadgniła i gdzieniegdzie dziurawa. Na samej rufie znajdowała się podniszczona i drewniana nadbudówka.

— Dobre miejsce na przekimanie — stwierdziłem, otwierając jej prowizoryczne drzwiczki.

— Mamy i zejściówkę — zauważył kolega.

Popatrzyłem na niego z wyraźną dezaprobatą. — Mów że do mnie po ludzku, człowieku, a nie jak tamta kobieta spod Orzysza — żachnąłem się lekko.

— Przecież mówię. W tym miejscu jest zejście, które wiedzie do pomieszczeń pod pokładem. Na niektórych jednostkach pływających zejściówka prowadzi bezpośrednio do kokpitu zamkniętego. Musisz się podszkolić z dziedziny szkutniczej.

— Dobra, już dobra, nie popisuj się szkutnictwem, a lepiej spójrz, co my tutaj mamy — powiedziałem i otworzyłem drzwiczki jednej z dwóch znajdujących się tam kajut, po czym wszedłem do środka i obrzuciłem ciekawskim wzrokiem wnętrze pomieszczenia. — Nieźle się ktoś tutaj urządził — pomyślałem — jest nawet i niezłe łóżeczko.

W porównaniu z ogólnym stanem łodzi kajuta była całkiem przytulna. Ktoś zaradny w nadbudówce połatał większość dziur, a na zmurszałych dechach podłogi, widocznie w celach cieplnych, a może i estetycznych, położył starą, aczkolwiek całą ceratę. Był tam nawet mały okrągły stolik i koślawe krzesełko, zaś w rogu znajdowało się posłanie, coś w rodzaju materaca przykrytego cienkim i postrzępionym kocem.

Włodek, na widok posłania mieniącego się łóżkiem, ziewnął potężnie i głaszcząc z lubością postrzępiony koc, wyciągnął się na nim jak długi i złożył ręce na piersiach, próbując naśladować umarlaka. Nagle zmełł w ustach przekleństwo, podskoczył i skrzywił się boleśnie, ostrożnie wkładając rękę pod koc. — Do diabła, coś tutaj mnie ugniata — syknął, grzebiąc zapamiętale pod sobą. — Mam juchę! — krzyknął uradowany i wyjął spod siebie jakieś owinięte w szmaty twarde zawiniątko, po czym drżącymi z niecierpliwości rękami uwolnił ze szmacianego opakowania coś płaskiego. — Kurwa go mać! Kacper! A cóż to takiego jest? — spytał mnie ściszonym głosem, wybałuszając oczy na trzymaną w ręku starocerkiewną ikonę.

— Co się kurwa mnie pytasz, przecież widzisz, że to jest starocerkiewna ikona! — lekko się zirytowałem — czekaj, czekaj, gdzieś już taką ikonę widziałem, tylko gdzie? — zastanowiłem się, pocierając dłonią czoło. Szukałem w myśli miejsca i czasu, gdzie mógłbym natknąć się na identyczny obraz i nagle mnie oświeciło — wiem, teraz sobie przypominam! — powiedziałem do Włodka cały podekscytowany — pamiętasz gospodarza mieszkającego niedaleko cmentarnego wzgórza? — spytałem go — w jego domu wisiała na ścianie podobna ikona, a może to…

Wytrzeszczyliśmy na siebie oczy, jakbyśmy się pierwszy raz widzieli. — Tomek! — krzyknęliśmy jak na komendę.

— I po co tak głośno się wydzierać! Trochę ciszej, panowie, bo popłoszycie ryby! — dobiegł do mnie nagle dobrze mi znany i tubalny głos.

Odwróciliśmy się z Włodkiem jak na komendę i spojrzeliśmy za siebie. W otwartych drzwiach kajuty ujrzałem autostopowego kolegę, Tomasza. Nie był sam. Tuż za jego plecami stał jakiś lekko przygarbiony osobnik, który z trudem taszczył na plecach duży i szmaciany worek. — Chłopaczki są wścibscy — wycedził ten przez zęby, rzucając swój majdan na podłogę, a jego przekrwione oczy patrzyły na nas jakby groźnie.

— Właśnie! Niepotrzebnie spotkaliśmy się ze sobą, a co gorsza, niepotrzebnie grzebaliście w moich rzeczach — zwrócił nam uwagę Tomek, jednocześnie spoglądając z obawą na ikonę w ręku Włodka.

— Skąd masz ten obraz? — spytałem Tomka, z trudem powstrzymując w sobie gniew. — Podpierdoliłeś go, tłumacząc się, że byłeś za potrzebą! — zakląłem z emocji, nie licząc się ze słowami i mając jeszcze w pamięci życzliwego nam gospodarza i jego córkę.

— Powiem ci coś Kacper, po pierwsze, to najrozsądniej będzie, jak dasz sobie spokój z przesłuchaniem. Nie jesteś glina więc nie wnikaj w szczegóły. Zresztą sam dobrze wiesz, skąd to mam, i kiedy to zwinąłem, a więc po co dogłębnie to wyjaśniać. Obaj jesteście w końcu ludźmi inteligentnymi, a po drugie, zapomnijcie, co tutaj żeście widzieli, bo inaczej!

— Grozisz nam!! — uniósł się Włodek, zaciskając pięści.

— He, he! Rybom na pożarcie rzucimy wścibskich kolesi — zarechotał kompan Tomka, mrużył swoje przekrwione oczy.

Tomek odwrócił się w jego stronę i spojrzał na niego przeciągle. — Posłuchaj mnie, Rysiu — powiedział do niego niecierpiącym sprzeciwu głosem. — Umówiliśmy się, że nie będziesz się wpierdalał do moich spraw, a tym bardziej, nie życzę sobie, abyś w mojej obecności wprowadzał swoje rzeźnicze skłonności. Masz robić, co ci kurwa każe i basta! — przypieczętował reprymendę, po czym spojrzał w naszym kierunku. — Rysiu, jest ciut nieokrzesany — odezwał się do nas, zjeżdżając nieco z tonu — nie to, żebym go usprawiedliwiał, ale miał trudne dzieciństwo. Niestety, musicie mu to wybaczyć, a tak między nami, wbijcie sobie do głowy, że nie mam zamiaru tłumaczyć się przed wami, zaś na pocieszenie wam powiem, że nie zamierzam was do czegokolwiek namawiać.

Mając na względzie wyjaśnienie Tomka, zerknąłem na Rysia i stwierdziłem w duchu, że Tomek co do niego ma świętą rację. W gasnącym dniu, którego resztki światła wpadały pod pokład przez dziury w nadbudówce, Rysio rzeczywiście wyglądał na brakujące ogniwo w teorii Darwina. Przypominał raczej neandertalczyka, a nie współczesnego homo sapiens. Łaskawa natura dość hojnie obdarzyła go słuszną posturą, lecz nie zachowała naturalnej proporcji jego ciała. Duża głowa o grubym wale nadoczodołowym, krótki tułów i długie ręce, a do tego pałąkowate nogi, ogólnie rzecz biorąc, brak jakiejkolwiek symetryczności. Zachodziłem w głowę, dlaczego Tomek, bądź, co bądź kipiący intelektem, zadawał się z tak upośledzonym umysłowo typem. Może dlatego, że byli siebie warci.

Ze szczegółowej analizy anatomicznej osoby Rysia wyrwał mnie nagle tubalny głos Tomka. — Jeżeli nie macie noclegu, to tym razem i zastrzegam, tylko jedną noc, oczywiście ze względu na starą znajomość, możecie przespać się tu, na tej łajbie — zaproponował nam łaskawie i chyba niezbyt szczerze, gdyż wyczułem w jego głosie potężną nutę fałszu. — Ale pod jednym warunkiem — zastrzegł zaraz.

— Jakim warunkiem? — wtrącił się Włodek.

Tomek przeciągnął po nim spojrzeniem i przeniósł wzrok na ikonę w jego ręku. — Jak mi ją zwrócisz po dobroci — powiedział do niego.

Włodek zawahał się, po czym rzucił okiem w moją stronę, jakby szukał u mnie rady.

Kiwnąłem bez słowa głową.

— Masz! — Włodek podał Tomkowi ikonę.

W przymrużonych oczach Tomka dostrzegłem jakby błysk niedowierzania, ale i widocznego szyderstwa — Bez dwóch zdań! Miło z wami robić interesy — skwitował. — To co, umowa stoi! Według niej lokum macie na jedną noc!

— Powiedziałbym w porządku, ale tylko do noclegu! Mając to na względzie, musimy jeszcze skoczyć po nasze manele. — Okiem wytrawnego antropologa spojrzałem podejrzliwie na nieokrzesanego Rysia blokującego swoją osobą wyjście z kajuty i kiwnąłem na Włodka. — Pospieszmy się, bo jeszcze ktoś je zwinie — przynagliłem go, zarazem kombinując w myśli, jak by tu wyjść na zewnątrz, nie narażając się na kontakt z Rysiem, jak i na cielesny uraz z nim związany. — Przepraszam pana — zwróciłem się grzecznie do niego trochę ryzykanckim tonem głosu.

Rysiu ani drgnął, jakby był głuchy jak pień, albo wmurowany w podłogę.

— Spierdalaj z drogi, Rysiu! — wrzasnął do niego Włodek, aż mnie w uszach zaległo.

Mój szarmancki zwrot, a potem ten drugi donośny i mniej salonowy Włodka, musiał pozytywnie wpłynąć na niezbyt liczne i szare komórki Rysia, zapewne rozjaśniając je do tego stopnie, że rozdziawił szeroko gębę i bez najmniejszego słowa sprzeciwu usunął się na bok, robiąc nam wygodne przejście.

— Widzisz! I jemu strach dupę ścisnął — odezwałem się do Włodka, kiedy wyszliśmy spokojnie na zewnątrz.

— To prawda, że strach dupę mu ścisnął, tylko zastanawiam się które określenie do niego mogło dotrzeć, moje czy twoje? — zadał mi pytanie Włodek.

Machnąłem ręką i dałem spokój nie mającym sensownej odpowiedzi zapytaniom, spoglądając na jezioro i na ciemną już linię widnokręgu. Wydawać się mogło, iż wieczorny mrok narzucił na resztkę gasnącego dnia czarną pelerynę, jakby utkaną z grubego materiału nieprzepuszczającego ni krzty światła, czyniąc z niego noc. Z czarnej toni jeziora wystrzeliły ponad wodę tajemnicze szmery i cmokania, które ożywiały moją wyobraźnię, skrywając tym teraźniejszość i przenosząc ją w krainę fantazji i czarów.

Mając w uszach odgłosy natury, wskoczyliśmy z Włodkiem do wody i kierując się na widoczne z dala światła ośrodka, szybko dopłynęliśmy do plaży.

— Popatrz no, wszystko jest na swoim miejscu, jak być powinno — powiedziałem uradowany do Włodka, wychodząc z wody — jutro ładnie byśmy wyglądali w samych tylko majtkach.

— Ładnie, to mało powiedziane. Ja myślę, że bardziej atrakcyjnie, seksownie i uwodzicielsko dla płci przeciwnej.

— No, no. A już cię o coś podejrzewałem.

— No wiesz! — żachnął się i popukał palcem w czoło, wskazując tym charakterystycznym gestem, że mam nie po kolei w głowie.

— Jak myślisz? Wracamy na barkę, czy szukamy innego miejsca na resztę nocy? — spytałem, ignorując jego dwuznaczny odruch.

Włodek nerwowo podrapał się po mokrej i rozczochranej głowie, zapewne szukając mądrego rozwiązania. — No cóż, praktycznie rzecz biorąc, jeżeli zrezygnujemy z pewnego lokum na łajbie, przyjdzie nam spać pod drzewem, natomiast, jeżeli tam wrócimy, Tomek może nas władować w niezłą kabałę. Z dwojga złego, chyba dobro lepsze, gdyż nie wiadomo, co przytaskał ten małpolud, ale zdaje mi się, że rzeczy w jego majdanie pochodziły z jakiegoś włamu — odrzekł. — A jeżeli ktoś już ich namierzył? — zapytał głośno sam siebie i przez jakiś czas wpatrywał się w ledwo widoczne z tej odległości i chyboczące światełko świecy na barce, po czym przeniósł wzrok na mnie. — Lepiej zwijajmy się stąd — zdecydował nagle.

— Mądry wybór! — przytaknąłem.

Trzymając się peryferii miasteczka, wyszliśmy na szosę prowadzącą do Kętrzyna. Kilka kilometrów marszu po ciemnej drodze porządnie dało nam się we znaki.

— Chyba usnę na stojąco, a nogi włażą mi już nieomal w dupę — odezwałem się w pewnej chwili, czując się ociężały i zmęczony.

— Jeszcze kawałek wytrzymaj — próbował podtrzymać mnie na duchu Włodek — zresztą spójrz! Tam na łące stoi stóg siana. Nie powiem, że jest to hotel pierwszej kategorii, ale lepsze to, niż nocka w jakimś podrzędnym areszcie, zaś powiem tak, kupka siana i dla chłopa i dla pana.

Utwierdzeni przekonaniem niezbyt mądrego porzekadła i pomimo zmęczenia przyspieszyliśmy kroku. Po chwili byliśmy na miejscu.

— Miałeś rację Włodzimierzu, to dobre miejsce na przekimanie — stwierdziłem z zadowoleniem, sadowiąc się wygodnie w pachnącym sianie. — Powiem ci, że i tak jesteśmy szczęściarzami. Od początku naszej wędrówki pogodę mamy jak na zawołanie. Grzechem byłoby narzekać, czyż nie, kolego!

Odpowiedziało mi tylko głośne chrapanie Włodka, który zdążył się już zaszyć w słomianą pierzynę po samą nieomal szyję. Z przyjemnością poszedłem w jego ślady. Ze snu wyrwał mnie głośny warkot przejeżdżających szosą samochodów. Obudziłem Włodka i zaciekawiony wystawiłem z siana rozczochraną głowę, po czym czując na niej wilgoć, spojrzałem do góry. Niestety ranek zapowiadał się dużo mniej optymistyczny, jak bym sobie tego życzył. — Wczoraj nieco przedobrzyłem z prognozą i to się zemściło a do tego zimno, mokro i do domu daleko — mruknąłem do siebie niepocieszony, patrząc z niechęcią na zaciągnięte chmurami niebo. Zrobiło się chłodniej. Na domiar złego zaczęło mocniej kropić. — Zostało coś z wczorajszej kolacji? — spytałem Włodka, strząsając z głowy krople deszczu.

Ten wsadził nos w plecak. — Mamy jeszcze dwie bułki i pętko kiełbasy — odrzekł, po czym wyciągnął prowiant i sprawiedliwie podzielił go na dwie równe części. — Masz, jedz i niech ci wyjdzie na zdrowie! — rzucił, podając mi moją rację.

Skąpe porcje okazały się niewystarczające, żeby zaspokoić dwie zgłodniałe gęby.

— Dokąd teraz? — zastanowił się głośno Włodek, wyłażąc ze swego legowiska.

Wyjąłem z kieszeni plecaka mapę i rozłożyłem ją na mokrym sianie. — Tu przypuszczalnie jesteśmy — wskazałem palcem miejsce.

— Przypuszczalnie?

— Na mapie nie ma kupki siana!

— Też prawda — przytaknął z rezygnacją Włodek.

— Co powiesz na trasę Kętrzyn, Lidzbark Warmiński, Elbląg i Gdańsk — zaproponowałem.

Włodek wykonał ręką jakby bezradny gest przyzwolenia. — Może być! — odrzekł niezbyt entuzjastycznie, naciągając na głowę mokry kaptur.

Dzięki uprzejmości jakiegoś kierowcy, który najwidoczniej zlitował się nad nami i przemokniętymi do suchej nitki, samochodem meblowym w niespełna godzinę dojechaliśmy do samego Kętrzyna. Zerknąłem tradycyjnie do turystycznego przewodnika.

Historia miasta sięgała czasów krzyżackich. Około 1329 roku zakon krzyżacki pobudował w mieście strażnicę, którą po szesnastu latach zniszczyły wojska litewskie dowodzone przez księcia Kiejstuta. Prawa miejskie Kętrzyn uzyskał w 1357 roku. W tym czasie wybudowano tu warowny zamek i kościół św. Jerzego. Po wojnie trzynastoletniej miasto pozostało w granicach Prus Zakonnych. W 1525 roku utworzono Prusy Książęce. Był to wyśmienity okres dla rozwoju samego miasta. To tutaj w 1807 roku stacjonował gen. Henryk Dąbrowski. Nieopodal miasta, w czasie Drugiej Wojny Światowej, zbudowano kwaterę Hitlera, Wilczy Szaniec. Wojenna zawierucha doprowadziła do zniszczenia zamku i staromiejskiej zabudowy. W 1946 roku miasto zostało włączone do nowo powstałego województwa olsztyńskiego. W tymże roku aglomeracji nadano nazwę Kętrzyn od nazwiska Wojciecha Kętrzyńskiego, historyka walczącego z germanizacją Mazur.

Tyle o Kętrzynie mówił przewodnik turystyczny. Na szczęście przestało padać, a zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce. Z lubością usiedliśmy z Włodkiem na ławce przy skwerku i w mocno przypiekającym słoneczku, które na dobre zagościło nad miastem, suszyliśmy na sobie przemoczone ubrania.

— Przydałoby się rzucić coś dobrego na ruszt, gdyż poranną przekąskę już dawno strawiłem — odezwałem się, przeciągając się leniwie.

Włodek mocno podejrzanym wzrokiem, zlustrował mnie od stóp do głów, aż poczułem się nieswojo. — Gdzie się to wszystko w tobie mieści, toż to ciebie lepiej ubierać, aniżeli żywić — zganił mnie.

— Powiadasz, że lepiej mnie ubierać, aniżeli żywić. W tym coś jest, bowiem sklepu z ciuchami to tutaj tymczasem nie widziałam, ale za to i owszem, niedaleko widziałem obiecującą jadłodajnie i tak sobie myślę, że zjemy tam tanio i dobrze — powiedziałem niezrażony jego uwagą.

— Myśl, myśl! Myślenie ma przyszłość!

Z nadzieją, iż potwierdzą się moje żywieniowe prognozy, wkroczyliśmy do jadłodajni. Już od progu uderzyły w moje wyczulone nozdrza intensywne zapachy kuchenne unoszące się w sali konsumpcyjnej. Widocznie wentylacja była tutaj do kitu, poza tym nie napawały mnie optymizmem pokryte spękanym laminatem blaty stolików i stalowe krzesła z widocznymi i surowymi spawami. W małym i przykuchennym okienku urzędowała kasjerka, która przyjmowała zamówienia, jednocześnie kasując za nie zapłatę, zaś obok okienka wisiała słusznych rozmiarów drewniana tablica skonstruowana z trzech zaszklonych części, w których był umieszczony jadłospis. Ponadto nad tablicą i na cienkiej sklejce, widniała informacja wypisana dużymi literami — dania i ceny obowiązujące dzisiaj.

Z uwagą przestudiowałem owo bogate menu, po czym rozejrzałem się po zatłoczonej sali, wypatrując wolny stolik. — Tanio i dobrze, to my tutaj może i zjemy, ale czy wygodnie — powątpiewałem głośno — a same stoliki sprawiają wrażenie, jakby mówiły, drogi kliencie nie stawiaj na nas jedzenia, bo za chwilę będzie ono wyglądać jak my. — O dziwo, pomimo braku jakiejkolwiek wystawności i estetyki wnętrza, wszystkie miejsca były zajęte. Bez mała przyszłoby nam obiad spożywać na stojąco, gdyby nie pani kasjerka, która widząc nasze kłopoty z tym związane, wystawiła z okienka swoją wyondulowaną głowę i wskazując nam przykryty obrusem stolik, powiedziała do nas głosem, który w moim odczuciu zawierał uprzejmość, ale i litość — siądźcie chłopcy przy naszej służbówce.

— Tak to rozumiem, chociaż nie do końca, a właściwie to wcale nie rozumiem — mruknąłem pod nosem niezmiernie zdziwiony jej tak miłym gestem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 64.68