E-book
15.75
drukowana A5
50.78
drukowana A5
Kolorowa
73.61
Romeo i Julia

Bezpłatny fragment - Romeo i Julia


Objętość:
220 str.
ISBN:
978-83-8273-184-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 50.78
drukowana A5
Kolorowa
za 73.61

Biografia i tło historyczne

William Shakespeare (ok. 1564–1616) to najsłynniejszy angielski dramaturg, uważany za jednego z największych pisarzy, mających wpływ na literaturę angielską. Urodził się w 1564 roku w Stratford. Jego wykształcenie nie było zbyt imponujące, ponieważ uczęszczał do szkoły podstawowej, a brak dowodów sugeruje, że nigdy nie studiował na uniwersytecie. Jego małżeństwo ze starszą o 8 lat Anne Hathaway w 1582 roku w wieku 18 lat i wczesne ojcostwo było pierwszym ważnym epizodem w jego życiu. Z nieznanych przyczyn porzucił swoją rodzinę w 1588 roku i przeniósł się do Londynu, gdzie mieszkał przez 25 lat i gdzie rozpoczął karierę jako aktor w teatrze. Należał do Trupy Lorda Szambelana — grupy aktorskiej, która wystawiała sztuki w teatrach. Po śmierci królowej Elżbiety nazwa firmy została zmieniona na King’s Men z powodu sukcesji króla Jakuba. W tym czasie William napisał większość swoich dzieł, zwłaszcza tragedie: Makbet, Otello, Król Lear. W połowie jego kariery jego prace były publikowane i sprzedawane, co przysporzyło mu ogromnej popularności. Jego sukces pozwolił mu na zakup New Place jako rodzinnego domu w Stratford. W latach wielkich sukcesów spotkała go także śmierć syna w 1596 r., ale jego kariera trwała nadal i w 1599 r. wraz z wspólnikami zbudował teatr Globe. Jego 154 sonety zostały opublikowane w 1609 roku, a w 1610 powrócił na stałe do Stratford. William Shakespeare zmarł 23 kwietnia 1616 w Stratford i został pochowany w prezbiterium kościoła Świętej Trójcy. Po jego śmierci pojawiły się różne wątpliwości co do jego autorstwa.

Pojawiły się sugestie, że wiele przypisywanych mu dzieł zostało napisanych przez Francisa Bacona lub Christophera Marlowe’a. Ale brak dowodów potwierdzających hipotezę ich autorstwa oznacza, że Shakespeare jest autorem tak wielkich dzieł jak Romeo i Julia czy Sen nocy letniej.

Shakespeare miał świadomość nowej ery renesansu i przyczynił się również do rozwoju języka angielskiego. Większość jego dzieł została wyprodukowana i wystawiona w teatrze elżbietańskim za panowania królowej Elżbiety w Anglii, w latach 1558—1603. Oznacza to, że sukces literacki Shakespeare’a jest w dużej mierze związany z dramatem elżbietańskim. Przedstawienia elżbietańskie były różnego rodzaju, ale najczęściej wystawiano sztuki historyczne, dramaty zemsty i komedie. Główne cechy teatru elżbietańskiego to akcja rozgrywająca się w wielu miejscach, istnienie sił nadprzyrodzonych, ponad 3 osoby na scenie — sceny tłumu i sceny humorystyczne. Dramaty szekspirowskie były nowatorskie, ponieważ wprowadził do swoich prac kilka krwawych scen; przedstawił też stan psychiczny swoich bohaterów.

Do największych tragedii Szekspira należą: Hamlet, Otello, Król Lear, Makbet oraz Romeo i JULIA. Tragedia to dramat o poważnym charakterze, który zwykle dotyczy rozwoju konfliktu między protagonistą a siłą nadrzędną, którą może być przeznaczenie lub społeczeństwo. Najczęściej prowadzi do nieszczęścia lub katastrofy. Ten konflikt jest doskonale przedstawiony z dwóch powodów w Romeo i Julii. To los rządzi młodymi kochankami, a starcie ich rodzin nie pozwala im być razem. Główni bohaterowie ostatecznie giną, co uważane jest za typowe zakończenie każdej tragedii.

Komedie w czasach elżbietańskich prowadziły do szczęśliwego zakończenia, często związanego z małżeństwem między bohaterami. Atmosfera, jaka panowała w komediach, była raczej beztroska. Komedie szekspirowskie to także separacja i walka kochanków, wiele przeplatających się wątków, a czasem także figury blokujące, które utrudniają życie bohaterom.

William Shakespeare

OSOBY:

ESKALUS, książę panujący w Weronie.

PARYS, młody Weroneńczyk, szlachetnego rodu, krewny księcia.

MONTEKI, KAPULET, naczelnicy dwóch domów nieprzyjaznych sobie.

STARZEC, stryjeczny brat Kapuleta.

ROMEO, syn Montekiego.

MERKUCJO, krewny księcia,

BENWOLIO, synowiec Montekiego,

TYBALT, krewny Pani KAPULET.

LAURENTY, Ojciec Franciszkanin.

JAN, brat z tegoż zgromadzenia.

BALTAZAR, służący Romea.

SAMSON, GRZEGORZ, słudzy Kapuleta.

ABRAHAM, służący Montekiego.

APTEKARZ.

TRZECH MUZYKANTÓW.

PAŹ PARYSA.

PIOTR.

DOWÓDCA WARTY.

PANI MONTEKI, małżonka Montekiego.

PANI KAPULET, małżonka Kapuleta.

JULIA, córka Kapuletów.

MARTA, mamka Julii.

Obywatele weroneńscy, różne osoby płci obojej, liczące się do przyjaciół obu domów, maski, straż wojskowa i inne osoby.


SCENA. Akcja odbywa się przez większą część sztuki w Weronie, przez część piątego aktu w Mantui.

Prolog

CHÓR.

Dwa rody, jasne jednako i sławne,

Tam, gdzie się rzecz ta rozgrywa, w Weronie,

Do nowej zbrodni pchają złości dawne,

Pamiąc szlachetną krwią szlachetne dłonie.

Z łez tych dwu wrogów wzięło bowiem życie,

Pod najstraszliwszą z gwiazd, kochanków dwoje;

Po pełnym przygód nieszczęśliwych bycie,

Śmierć ich stłumiła rodzicielskie boje.

Tej ich miłości przebieg zbyt bolesny,

I jak się ojców nienawiść nie zmienia,

Aż jązakończy dzieci zgon przedwczesny,

Dwugodzinnego treścią przedstawienia,

Które otoczcie cierpliwymi względy,

Jest w nim co złego, my usuniem błędy…

Akt I

Scena I

Plac publiczny.

(Wchodzą: Samson i Grzegorz, uzbrojeni w tarcze i miecze).


SAMSON.

Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza.


GRZEGORZ.

Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami.


SAMSON.

Ale będziemy darli koty, jak z nami zadrą.


GRZEGORZ.

Kto zechce zadrzeć z nami, będzie musiał zadrżeć.


SAMSON.

Mam zwyczaj drapać zaraz, jak mię kto rozrucha.


GRZEGORZ.

Tak, ale nie zaraz zwykłeś się dać rozruchać.


SAMSON.

Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą

bardzo łatwo.


GRZEGORZ.

Rozruchać się tyle znaczy, co ruszyć się z miejsca;

być walecznym, jest to stać nieporuszenie: pojmuję

więc, że skutkiem rozruchania się twego będzie —

drapnięcie.


SAMSON.

Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą

tylko do stania na miejscu. Będę jak mur dla każdego

mężczyzny i dla każdej kobiety z tego domu.


GRZEGORZ.

To właśnie pokazuje twoją słabą stronę: mur

dla nikogo niestraszny i tylko słabi go się trzymają.


SAMSON.

Prawda, dlatego to kobiety, jako najsłabsze, tulą

się zawsze do muru. Ja też odtrącę od muru ludzi

Montekich, a kobiety Montekich przyprę do muru.


GRZEGORZ.

Spór jest tylko między naszymi panami i między

nami, ich ludźmi.


SAMSON.

Mniejsza mi o to: będę nieubłagany. Pobiwszy

ludzi, wywrę wściekłość na kobiety: rzeź między nimi

sprawię.


GRZEGORZ.

Rzeź kobiet chcesz przedsiębrać?


SAMSON.

Nieinaczej: wtłoczę miecz w każdą po kolei.

Wiadomo, że się do lwów liczę.


GRZEGORZ.

Tem lepiej, że się liczysz do zwierząt; bo gdybyś

się liczył do ryb, to byłbyś pewnie sztokfiszem.

Weźno się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch

domowników Montekiego.


(Wchodzą: Abraham i Baltazar).


SAMSON.

Mój giwer już dobyty: zaczep ich, ja stanę z tyłu.


GRZEGORZ.

Gwoli drapania?


SAMSON.

Nie bój się.


GRZEGORZ.

Jabym się miał bać z twojej przyczyny?


SAMSON.

Miejmy prawo za sobą, niech oni zaczną.


GRZEGORZ.

Marsa im nastawię, przechodząc; niech go sobie,

jak chcą, tłumaczą.


SAMSON.

Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gębę wykrzywię;

hańba im, jeśli to ścierpią.


ABRAHAM.

Skrzywiłeś się na nas, mości panie?


SAMSON.

Nieinaczej, skrzywiłem się.


ABRAHAM.

Czy na nas się skrzywiłeś, mości panie?


SAMSON (do Grzegorza).

Będziemyż mieli prawo za sobą,

jak powiem: tak jest?


GRZEGORZ.

Nie.


SAMSON (do Abrahama).

Nie, mości panie; nie skrzywiłem

się na was, tyłko skrzywiłem się tak sobie.


GRZEGORZ (do Abrahama).

Zaczepki waść szukasz?


ABRAHAM.

Zaczepki? nie.


SAMSON.

Jeżeli jej szukasz, to jestem na waścine usługi.

Mój pan tak dobry, jak i wasz.


ABRAHAM.

Nie lepszy.


SAMSON.

Niech i tak będzie.


(Benwolio ukazuje się w głębi).


GRZEGORZ (na stronie do Samsona).

Powiedz: lepszy. Oto

nadchodzi jeden z krewnych mego pana.


SAMSON.

Nieinaczej; powiedz: lepszy.


ABRAHAM.

Kłamiesz.


SAMSON.

Dobądźcie mieczów, jeśli macie serca. Grzegorzu,

pamiętaj o swoim pchnięciu. (Biją się).


BENWOLIO.

Odstąpcie, głupcy; schowajcie miecze do pochew!

Sami nie wiecie, co robicie.


(Rozdziela ich swoim mieczem).

(Wchodzi Tybalt).


TYBALT.

Cóż to? krzyżujesz oręż z parobkami?

Do mnie, Benwolio! pilnuj swego życia.


BENWOLIO.

Przywracam tylko pokój. Włóż miecz nazad

Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi.


TYBALT.

Z gołym orężem pokój? Nienawidzę

Tego wyrazu, tak jak nienawidzę

Szatana, wszystkich Montekich i ciebie.

Broń się, nikczemny tchórzu.


(Walczą).

(Nadchodzi kilku przyjaciół obu partyi i mieszają się do

zwady; wkrótce potem wchodzą mieszczanie z pałkami).


PIERWSZY OBYWATEL.

Hola! berdyszów! pałek! Dalej po nich!

Precz z Montekimi, precz z Kapuletami!


(Wchodzą: Kapulet i pani Kapulet).


KAPULET.

Co to za hałas? Podajcie mi długi

Mój miecz! hej!


PANI KAPULET.

Raczej kulę: co ci z miecza?


KAPULET.

Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi

I szydnie swoją klingą mi urąga.


(Wchodzą: Monteki i pani Monteki).


MONTEKI.

Ha! nędzny Kapulecie! (Do żony). Puść mię, pani.


PANI MONTEKI.

Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą.


(Wchodzi Książę z orszakiem).


KSIĄŻĘ.

Zapamiętali, niesforni poddani,

Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to,

Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta,

Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie

W własnych żył swoich źródle purpurowym:

Pod karą tortur, wypuśćcie natychmiast

Z zawziętych dłoni tę broń buntowniczą

I posłuchajcie tego, co niniejszym

Wasz rozjątrzony książę postanawia.

Domowe starcia, z marnych słów zrodzone

Przez was, Monteki oraz Kapulecie,

Trzykroć już spokój miasta zakłóciły,

Tak, że poważni wiekiem i zasługą

Obywatele werońscy musieli

Porzucić swoje wygodne przybory,

I w stare dłonie stare ująć miecze,

By zardzewiałym ostrzem zardzewiałe

Niechęci wasze przecinać. Jeżeli

Wzniecicie jeszcze kiedyś waśń podobną,

Zamęt pokoju opłacicie życiem.

A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie.

Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem;

Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu

Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie

Dalsza ma wola oznajmiona będzie.

Jeszcze raz, wzywam wszystkich tu obecnych

Pod karą śmierci, aby się rozeszli.


(Książę z orszakiem wychodzi; podobnież Kapulet, pani Kapulet,

Tybalt, obywatele i słudzy).


MONTEKI.

Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze,

Byłżeś tu wtedy, gdy się to zaczęło?


BENWOLIO.

Nieprzyjaciela naszego pachołcy

I wasi już się bili, kiedym nadszedł;

Dobyłem broni, aby ich rozdzielić:

Wtem wpadł szalony Tybalt z gołym mieczem,

I harde zionąc mi w uszy wyzwanie,

Jął się wywijać nim i siec powietrze,

Które świszczało tylko, szydząc z marnych

Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą

Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się

Większy tłum ludzi, z obu stron walczono,

Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich.


PANI MONTEKI.

Lecz gdzież Romeo? Widziałżeś go dzisiaj?

Jakże się cieszę, że nie był w tem starciu.


BENWOLIO.

Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce

W złotych się oknach wschodu ukazało,

Troski wygnały mię z dala od domu

W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie

Ku południowi od naszego miasta.

Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał.

Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu;

Lecz on, spostrzegłszy mię, skręcił natychmiast,

I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie.

Pociąg ten jego do odosobnienia

Mierząc mym własnym, (serce nasze bowiem

Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni)

Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach

I w inną stronę się udałem, chętnie

Stroniąc od tego, co rad mnie unikał.


MONTEKI.

Nieraz o świcie już go tam widziano

Łzami poranną mnożącego rosę,

A chmury swego oblicza chmurami.

Aliści, ledwo na najdalszym wschodzie

Wesołe słońce z przed łoża Aurory

Zaczęło ściągać cienistą kotarę,

On, uciekając od widoku światła,

Co tchu zamykał się w swoim pokoju,

Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem

I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał.

W czarne bezdroże dusza jego zajdzie,

Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie.


BENWOLIO.

Szanowny stryju, znaszże powód tego?


MONTEKI.

Nie znam i z niego wydobyć nie mogę.


BENWOLIO.

Wybadywałżeś go jakim sposobem?


MONTEKI.

Wybadywałem i sam, i przez drugich:

Lecz on, jedyny powiernik swych smutków,

Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie,

Od otwartości wszelkiej tak daleki,

Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie,

Nim światu wonny swój kielich roztoczył

I pełność swoją rozwinął przed słońcem.

Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka,

Nie zbrakłoby nam zaradczego środka.


(Romeo ukazuje się w głębi).


BENWOLIO.

Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę:

Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone.


MONTEKI.

Obyś w tej sprawie, co nam serce rani,

Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani.


(Wychodzą: Monteki i pani Monteki).


BENWOLIO.

Dzień dobry, bracie.


ROMEO.

Jeszczeż nie południe?


BENWOLIO.

Dziewiąta biła dopiero.


ROMEO.

Jak nudnie

Wloką się chwile! Moiż-to rodzice

Tak spiesznie w tamtą zboczyli ulicę?


BENWOLIO.

Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży?


ROMEO.

Nieposiadanie tego, co je skraca.


BENWOLIO.

Miłość więc?


ROMEO.

Brak jej.


BENWOLIO.

Jak to? brak miłości?


ROMEO.

Brak jej tam, skądbym pragnął wzajemności.


BENWOLIO.

Niestety! Czemuż, zdając się niebianką,

Miłość jest w gruncie tak srogą tyranką?


ROMEO.

Niestety! Czemuż z zasłoną na skroni,

Miłość na oślep zawsze cel swój goni!

Gdzież dziś jeść będziem? Ach! Był tu podobno

Jakiś spór? Nie mów mi o nim, wiem wszystko.

W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.

O! wy sprzeczności niepojęte dziwa:

Szorstka miłości! nienawiści tkliwa!

Coś narodzone z niczego! Pieszczoto

Odpychająca! Poważna pustoto!

Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu!

Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu!

Śnie bez snu! Taką-to w sobie zawiłość,

Taką niełączność łączy moja miłość.

Czy się nie śmiejesz?


BENWOLIO.

Nie, płakałbym raczej.


ROMEO.

Nad czem, poczciwa duszo?


BENWOLIO.

Nad uciskiem

Poczciwej duszy twojej.


ROMEO.

A więc strzała

Miłości nawet przez odbitkę działa?

Dość mi już ciężył mój smutek, ty jego

Brzemię powiększasz przewyżką twojego;

Współczucie twoje nad mojem cierpieniem

Nie ulgą, ale nowym jest kamieniem

Dla mego serca. Miłość, przyjacielu,

To dym, co z parą westchnień się unosi;

To żar, co w oku szczęśliwego płonie;

Morze łez, w którym nieszczęśliwy tonie.

Czemże jest więcej? Istnym amalgamem:

Żółcią trawiącą i zbawczym balsamem.

Bądź zdrów. (Chce odejść).


BENWOLIO.

Zaczekaj! krzywdębyś mi sprawił,

Gdybyś mą przyjaźń z kwitkiem tak zostawił.


ROMEO.

Ach! ja nie jestem tu, nie jestem sobą;

To nie Romeo, co rozmawia z tobą.


BENWOLIO.

Kogóż to kochasz? mów.


ROMEO.

Przestań mię dręczyć

Mamże wraz jęczyć i mówić?


BENWOLIO.

Nie jęczyć,

Tylko mi klucz dać do tego problemu.

Kogóż to kochasz? powiedz!


ROMEO.

Każ choremu

Pisać testament: będzież to wezwanie

Dobre dla tego, co jest w tak złym stanie?

A więc kobietę kocham.


BENWOLIO.

Celniem mierzył,

Gdym to pomyślał, nimeś mi powierzył.


ROMEO.

Biegle celujesz. I ta, którą kocham,

Jest piękna.


BENWOLIO.

W piękny cel trafić najłatwiej.


ROMEO.

A właśnieś chybił. Niczem tu kołczany

Kupida; ona ma naturę Dyany:

Pod twardą zbroją wstydliwości swojéj

Grotów miłości wcale się nie boi;

Szydzi z nawału zaklęć oblężniczych;

Odpiera szturmy spojrzeń napastniczych;

Nawet jej złota wszechwładztwo nie zjedna.

Bogata w wdzięki, w tem jedynie biedna,

Że, kiedy umrze, do grobu z nią zstąpi

Całe bogactwo, którego tak skąpi.


BENWOLIO.

Wiecznież chce sama zostać z swem bogactwem?


ROMEO.

Tak jest; i skąpstwo to jest marnotrawstwem,

Bo piękność, którą własna srogość strawia,

Całą potomność piękności pozbawia.

Zbyt ona piękna, zbyt mądra zarazem;

Zbyt mądrze piękna: stąd istnym jest głazem.

Przysięgła nigdy nie kochać, i dzięki

Temu, skazany-m wiecznie cierpieć męki.


BENWOLIO.

Jest na to rada: przestań myśleć o niej.


ROMEO.

Doradźże także, jakimbym sposobem

Mógł przestać myśleć.


BENWOLIO.

Dając oczom wolność

Rozpatrywania się w innych pięknościach.


ROMEO.

To byłby tylko sposób przywołania

Jej cudnych wdzięków tem żywiej na pamięć.

Maska, kryjąca lica pięknej damy,

Choć czarna, nęci nas, bo przeczuwamy

Pod nią zbiór ponęt; ten, co wzrok postradał,

Zapomniż kiedy, jaki skarb posiadał?

Pokaż mi jaki ideał dziewczęcy,

Będzież on dla mnie w istocie czem więcéj,

Jak przypomnieniem, że jest piękność inna,

Przed którą ta-by uklęknąć powinna.

Bądź zdrów: niewczesną podajesz mi radę.


BENWOLIO.

Najpraktyczniejszą, życie w zastaw kładę.


(Wychodzą.)

Scena II

Ulica.

(Wchodzą: Kapulet i Parys, za nimi służący).


KAPULET.

Podobną, jak mnie, karą zagrożono

I Montekiemu; ależ w wieku naszym

Spokojnie siedzieć rzecz nie trudna.


PARYS.

Oba szanownych szczepów jesteście odrośle;

Tem-ci żałośniej, że od tyła czasu,

Żyjecie w takiem rozdwojeniu z sobą.

Co mówisz, panie, na moje zabiegi?


KAPULET.

To samo, co już dawniej powiedziałem:

Mojemu dziecku świat jest jeszcze obcy,

Ledwie czternastu lat wysnuła przędzę;

Parę jej wiosen jeszcze przeżyć trzeba,

Nim małżeńskiego zakosztuje chleba.


PARYS.

Z młodszych bywały nieraz szczęsne matki.


KAPULET.

Lecz prędko więdną przedwczesne mężatki.

Ziemia schłonęła wszystkie me nadzieje,

Oprócz tej jednej; ona jest, Parysie,

Przyszłą, jedyną moich ziem dziedziczką.

Staraj się jednak, skarb sobie jej serce,

Chęć ma z jej chęcią nie będzie w rozterce;

Jeśli cię przyjmie, głos ojca w tym względzie

Jej pozwolenia echem tylko będzie.

Daję dziś wieczór, na który niemało

Gości sprosiłem; gdyby ci się dało

Być jednym więcej, w nader miły sposób

Zwiększyłbyś przez to zbiór miłych mi osób.

W biednym mym domu, jednocześnie z nocą,

Takie dziś gwiazdy ziemskie zamigocą,

Że od ich blasku blask niebieskich zblednie.

Uciechy, młodym ludziom odpowiednie,

Podobne do tych, jakie kwiecień sprawia,

Gdy w starym progu zimy się pojawia;

Takie uciechy, w całej swojej mocy,

Wśród hożych dziewic staną się tej nocy

Udziałem twoim w domu Kapuletów.

Przyjdź, przejrz i wybierz sobie z tych bukietów

Kwiat najpiękniejszy. I mój tam kwiat luby

Wejdzie do liczby, choć nie do rachuby.

Idźmy. (Do sługi). A wasze obejdź w krąg Weronę,

Wynajdź osoby tu wyszczególnione

(oddaje mu papier).

I powiedz każdej, że mój dom otworem

Na ich usługi stanie dziś wieczorem.


(Wychodzą: Kapulet i Parys).


SŁUŻĄCY.

Mam wynaleźć osoby tu wyszczególnione: to się

znaczy, według tego, co tu napisano… A cóż tu napisano?

Oto: że szewc ma pilnować łokcia, a krawiec

kopyta; rybak pędzla, a malarz więcierza. Jakże wynajdę

osoby tu wyszczególnione, kiedy nie mogę wynaleźć

środka na wyczytanie tego, co osoba pisząca tu wyszczególniła?

Kazano mi jednak; muszę się udać do

uczonych. Oto jacyś ichmoście; może mi poradzą.


(Wchodzi Romeo i Benwolio).


BENWOLIO.

Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,

Ból dawny nowym leczy się cierpieniem;

Kręć się na odwrót, gdy masz zawrót głowy;

Klin wyrugujesz, klin wbijając nowy;

Zaczerpnij nowej zarazy do łona,

A jad dawniejszej niewątpliwie skona.


ROMEO.

Liść pokrzywiany wyborny jest na to.


BENWOLIO.

Na cóż to, proszę?


ROMEO.

Na oparzeliznę;

Spróbujno tylko.


BENWOLIO

Powiedz mi, Romeo,

Czyś ty oszalał?


ROMEO.

Nie, nie oszalałem,

Lecz wpadłem w gorszy stan niż szalonego.

W loch się dostałem, jestem pastwą głodu,

Chłost i mąk. — Dobry wieczór, przyjacielu.


SŁUŻĄCY.

Nawzajem, panie. Czy umiesz pan czytać?


ROMEO.

Niestety! umiem w moim przeznaczeniu

Czytać niedolę.


SŁUŻĄCY.

Tego się bez książki

Można nauczyć; ale ja się pytam,

Czy pan pisane rzeczy umie czytać?


ROMEO.

Małej mi rzeczy do tego potrzeba,

To jest znać tylko język i litery.


SŁUŻĄCY.

Słusznie pan mówisz, bądźże zdrów i wesół.

(Chce odejść).


ROMEO.

Czekajno wasze, umiem czytać. (Czyta).

»Sinior Martino, jego małżonka i córki. Hrabia Anzelm

ze swemi pięknymi siostrami. Siniora wdowa po Witruwiuszu.

Sinior Placentio i jego miłe siostrzenice. Merkucyusz

i jego brat Walenty. Mój brat Kapulet z małżonką

i córkami. Moja śliczna siostrzenica Rozalina.

Liwia, sinior Valentio i nasz kuzyn Tybalt. Lucjusz

i nadobna Helena.«

Wspaniałe grono! (Oddaje kartę). Gdzież oni przyjść mają?


SŁUŻĄCY.

Owdzie.


ROMEO.

Gdzie?


SŁUŻĄCY.

Do naszego pałacu, na wieczerzę.


ROMEO.

Do czyjego pałacu?


SŁUŻĄCY.

Mojego pana.


ROMEO.

W istocie, powinienem się był przedewszystkim

spytać, kto nim jest.


SŁUŻĄCY.

Oznajmię to panu bez pytania: moim panem

jest możny, bogaty Kapulet; jeżeli panowie nie jesteście

z domu Montekich, to was zapraszam do niego

na kubek wina. Bądźcie weseli.


(Wychodzi).


BENWOLIO.

Na tym wieczorze Kapuleta będzie

Bożyszcze twoje, piękna Rozalina,

Obok najpierwszych piękności werońskich.

Pójdź tam i okiem bezstronnem porównaj

Jej twarz z obliczem tych, które ci wskażę:

Wnet nowe bóstwo ślad dawnego zmaże.


ROMEO.

Gdyby rzetelny mój wzrok tak fałszywe

Miał dać świadectwo, łzy stańcie się żarem!

Wy, zalewane wciąż, a jeszcze żywe

Przezrocza, spłońcie pod kłamstwa nadmiarem!

Zatrzeć jej wdzięki! Nigdy wszechwidzące

Równej piękności nie widziało słońce.


BENWOLIO.

Wielbisz ją, boś ją jedną na oboich

Ważył dotychczas szalach oczu swoich;

Lecz umieść na tej wadze kryształowéj

Obok niej inną, którą ci gotowy

Będę dziś wskazać, a ręczę, że owa

Nieporównana w kąt się przed tą schowa.


ROMEO.

Pójdę tam, ale z obojętnem okiem,

Jednej wyłącznie poić się widokiem.


(Wychodzą).

Scena III

Pokój w domu Kapuletów.

(Wchodzi pani Kapulet i Marta).


PANI KAPULET.

Gdzie moja córka? Idź ją tu przywołać.


MARTA.

Na moją cnotę! jużem ją wołała.

Julciu! pieszczotko moja! moje złotko!

Boże, zmiłuj się! Gdzież ona jest? Julciu!


(Wchodzi Julia).


JULIA.

Czy mnie kto wołał?


MARTA.

Mama.


JULIA.

Jestem, pani.

Co mi rozkażesz?


PANI KAPULET.

Słuchaj. Odejdź, Marto;

Mam z nią sam na sam coś do pomówienia.

Marto, pozostań: przychodzi mi na myśl,

Że twa obecność może być potrzebna.

Julka ma piękny już wiek, wszakże prawda?


MARTA.

Ba, mogę wiek jej policzyć na palcach.


PANI KAPULET.

Czternaście ma już lat, jak mi się zdaje.


MARTA.

Czternaście moich zębów w zakład stawię,

(Chociaż właściwie mam ich tylko cztery)

Że jeszcze nie ma. Rychłoż będzie święto

Piotra i Pawła?


PANI KAPULET.

Za parę tygodni,

Mniej więcej.


MARTA.

Mniej czy więcej, czy okrągło,

Ale dopiero w wieczór na świętego

Piotra i Pawła skończy lat czternaście.

Ona z Zuzanką — Boże zbaw nas grzesznych! —

Były rówieśne. Zuzanka u Boga —

Byłże to anioł! — ale, jak mówiłam,

Julcia dopiero na świętego Piotra

I Pawła skończy spełna lat czternaście,

Tak, tak; pamiętam dobrze. Mija teraz

Rok jedenasty od trzęsienia ziemi;

Właśnie od piersi była odsadzona.

Z pomiędzy wszystkich dni bożego roku

Tego jednego nigdy nie zapomnę.

Piołunem sobie wtedy pierś potarłam,

Siedząc na słońcu tuż pod gołębnikiem.

Państwo byliście tego dnia w Mantui.

A co? mam pamięć? Ale, jak mówiłam,

Skoro pieszczotka moja na brodawce

Poczuła gorycz, trzeba było widzieć,

Jak się skrzywiła, szarpnęła od piersi;

Gołębnik za mną: skrzyp! a ja co żywo

Na równe nogi: hyc! nie myśląc czekać,

Aż mi kto każe. Upłynęło odtąd

Lat jedenaście. Umiała już wtedy

O własnej sile stać, co mówię, biegać,

Dyrdać. Dniem pierwej zbiła sobie czoło.

Mój mąż — świeć Panie, jego duszy! — podniósł

Z ziemi niebogę; był to wielki figlarz.

»Plackiem«, rzekł, »padasz teraz, a jak przyjdzie

Większy rozumek, to na wznak upadniesz,

Nieprawdaż, Julciu?« A ten mały łotrzyk,

Jak mi Bóg miły! przestał zaraz krzyczeć

I odpowiedział: »tak«. Chociażbym żyła

Tysiąc lat, nigdy tego nie zapomnę.

»Nieprawdaż, Julciu« rzekł, »że padniesz wznak?«

A mały urwis odpowiedział »tak«.


PANI KAPULET.

Dość tego, Marto, skończ już tę historyę,

Proszę cię.


MARTA.

Dobrze, miłościwa pani.

Ale nie mogę wstrzymać się od śmiechu,

Kiedy przypomnę sobie, jak to ona

Przestała krzyczeć i odpowiedziała:

»Tak«. Miała jednak guz jak kurze jaje,

Siniec porządny i płakała gorzko;

Ale gdy mąż mój rzekł: »plackiem dziś padasz,

A jak dorośniesz, to na wznak upadniesz,

Nieprawdaż, Julciu?« tak i niebożątko

Zaraz ucichło i odrzekło: »tak«.


JULIA.

Ucichnij też i ty, proszę cię, nianiu.


MARTA.

Jużem ucichła przecie. Pan Bóg z tobą!

Ty jesteś perłą ze wszystkich niemowląt,

Jakie karmiłam. Gdybym jeszcze mogła

Patrzeć na twoje zamęście!…


PANI KAPULET.

Zamęście!

To jest punkt właśnie, o którym chcę mówić.

Powiedz mi, Julio, co myślisz i jakie

Są chęci twoje we względzie małżeństwa?


JULIA.

O tym zaszczycie jeszcze nie myślałam.


MARTA.

O tym zaszczycie! Gdybym nie ja była

Twą karmicielką, rzekłabym, żeś mądrość

Wyssała z mlekiem.


PANI KAPULET.

Myślże o tem teraz.

Młodsze od ciebie dziewczęta z szlachetnych

Domów w Weronie wcześnie stan zmieniają;

Ja sama byłam już matką w tym wieku,

W którym tyś jeszcze panną. Krótko mówiąc,

Waleczny Parys stara się o ciebie.


MARTA.

To mi kawaler! panniuniu, to brylant

Taki kawaler: chłopiec gdyby z wosku!


PANI KAPULET.

Nie ma w Weronie równego mu kwiatu.


MARTA.

Co to, to prawda: kwiat to, kwiat prawdziwy.


PANI KAPULET.

Cóż, Julio? Będzieszże mogła go kochać?

Dziś w wieczór ujrzysz go wśród naszych gości.

Wczytaj się w księgę jego lic, na których

Pióro piękności wypisało miłość;

Przypatrz się jego rysom, jak uroczo,

Zgodnie się schodzą z sobą i jednoczą;

A co w tej księdze wyda ci się mrocznem,

To w jego oczach stanie-ć się widocznem.

Do upięknienia tej zaprawdę rzadkiej

Edycyi męża brak tylko okładki.

Roślina w ziemi, ryba w wodzie żyje;

Miło, gdy piękną treść piękny wierzch kryje;

I tem wspanialsza, tem więcej jest warta

Złota myśl w złotej oprawie zawarta.

Tak więc z nim wszystką jego właść posiędziesz

I w niczem sama ujmy mieć nie będziesz.


MARTA.

Ujmy? Ba, owszem przyrost, boć to przecie

Zawżdy z mężczyzną przybywa kobiecie.


PANI KAPULET.

Chceszże go? powiedz krótko, węzłowato.


JULIA.

Zobaczę, jeśli patrzenia dość na to;

Nie głębiej jednak myślę w tę rzecz wglądać,

Jak tobie, pani, podoba się żądać.


(Wchodzi Służący).


SŁUŻĄCY.

Pani, goście już przybyli; wieczerza zastawiona,

czekają na panią, pytają o pannę Julię, przeklinają

w kuchni panią Martę — słowem, niecierpliwość powszechna.

Niech panie raczą pośpieszyć. (Wychodzi).


PANI KAPULET.

Pójdź, Julio; w hrabi serce tam dygoce.


MARTA.

Idź i po błogich dniach błogie znajdź noce.

(Wychodzą).

Werona, Dom Kapuletów

Scena IV

Ulica.

(Wchodzą: Romeo, Merkucjo i Benwolio w towarzystwie pięciu czy sześciu masek. Ludzie z pochodniami i inne osoby).


ROMEO.

Mamyż przy wejściu z przemową wystąpić,

Czy też poprostu wejść?


BENWOLIO.

Wyszły już z mody

Te ceremonie: nie będziemy z sobą

Wiedli Kupida z bindą wkoło skroni,

Łuk malowany z gontu niosącego

I straszącego dziewczęta jak ptaki;

Ani też owych prawili oracyi,

Mdło za suflerem cedzonych na wstępie.

Niech sobie o nas pomyślą, co zechcą;

Wejdziem, pokręcim się i znikniem potem.


ROMEO.

Kręćcie się, kiedy chcecie, jam do tego

Dziś niesposobny.


MERKUCJO.

Kochany Romeo,

Musisz potańczyć także.


ROMEO.

Nie, doprawdy.

Wy macie lekkie trzewiki, to tańczcie;

Mnie ołów serce tłoczy, ledwie mogę

Ruszyć się z miejsca.


MERKUCJO.

Zakochany jesteś;

Pożycz strzelistych od Kupida skrzydeł

I wznieś się niemi nad poziomą sferę.


ROMEO.

Nie mnie, tkniętemu srodze jego strzałą,

Strzeliście wzbijać się na jego skrzydłach;

Nie mnie się wznosić nad poziom, co, nosząc

Brzemię milości, na poziom upadam.


MERKUCJO.

A gdybyś upadł z nią, ją-byś obrzemił,

Tak delikatną rzecz przygniótłbyś srodze.


ROMEO.

Nazywasz miłość rzeczą delikatną?

Zbyt owszem twarda, szorstka i koląca.

MERKUCJO.

Twarda li dla cię, bądź i dla niej twardy;

Kol ją, gdy kole, a zwalisz ją łatwo.

Hola, podajcie mi na twarz pokrowiec!

Maskę na maskę!

(wkłada maskę).

Niechaj sobie teraz

Ciekawe oko nicuje mą szpetność!

Ta larwa za mnie będzie się rumienić.


BENWOLIO.

Idźmy, panowie; zadzwońmy, a potem

Ostro już tylko polećmy się nogom.


ROMEO.

Niech trzpioty łechcą nieczułą posadzkę!

Pochodni dla mnie! bom ja dziś skazany,

Jak ów pachołek, co świeci swej pani,

Stać nieruchomie i martwym być widzem.


MERKUCJO.

Stój, jak chcesz, byłeś tylko nie stał o to,

Co cię tak martwi, a w czem (z całym winnym

Uszanowaniem dla twojej miłości)

Jak w błocie, widzę, po uszy zagrzązłeś.

Nuże, nie palmy świec w dzień.


ROMEO.

Palmyż teraz,

Bo noc jest.


MERKUCJO.

Mniemam, panie, że, czas tracąc,

Zarówno psujem świece bez potrzeby,

Jak w dzień je paląc. Przyjmij tę uwagę,

Bo w niej pięć razy więcej jest logiki,

Niż w naszych pięciu zmysłach.


ROMEO.

Uważamy za rzecz stosowną pójść tam na ten festyn,

Chociaż logiki w tem niema.


MERKUCJO.

Dlaczego?


ROMEO.

Miałem tej nocy marzenie.


MERKUCJO.

Ja także.


ROMEO.

Cóż ci się śniło?


MERKUCJO.

To, że marzyciele

Najczęściej zwykli kłamać.


ROMEO.

Przez sen, w łóżku,

Gdy w gruncie marzą o rzeczach prawdziwych.


MERKUCJO.

Snadź się królowa Mab widziała z tobą:

Ta, co to babi wieszczkom i w postaci

Kobietki, mało co większej niż agat

Na wskazującym palcu aldermana,

Ciągniona cugiem drobniuchnym atomów,

Tuż, tuż śpiącemu przeciąga pod nosem.

Szprychy jej wozu z długich nóg pajęczych;

Osłona z lśniących skrzydełek szarańczy;

Sprzężaj z plecionych nitek pajęczyny;

Lejce z wilgotnych księżyca promyków;

Bicz z cienkiej żyłki na świerszcza szkielecie;

A jej forszpanem mała, szara muszka,

Przez pół tak wielka, jak ów krągły owad,

Co siedzi w palcu leniwej dziewczyny;

Wozem zaś próżny laskowy orzeszek,

Dzieło wiewiórki lub majstra robaka,

Tych z dawien dawna akredytowanych

Stelmachów wieszczek. W takich to przyborach

Co noc harcuje po głowach kochanków,

Którzy natenczas marzą o miłości;

Albo po giętkich kolanach dworaków,

Którzy natenczas o ukłonach marzą;

Albo po chudych palcach adwokatów,

Którym się wtedy roją honorarya;

Albo po ustach romansowych damul,

Którym się wtedy marzą pocałunki;

Często atoli Mab na te ostatnie

Zsyła przedwczesne zmarszczki, gdy ich oddech

Za bardzo znajdzie cukrem przesycony.

Czasem też wjeżdża na nos dworakowi:

Wtedy śnią mu się nowe łaski pańskie;

Czasem i księdza plebana odwiedzi,

Gdy ten spokojnie drzemie i ogonem

Dziesięcinnego wieprza w nos go łechce:

Wtedy mu nowe śnią się beneficya.

Czasem wkłusuje na kark żołnierzowi:

Ten wtedy marzy o cięciach i pchnięciach,

O szturmach, breszach, o hiszpańskich klingach,

O czynach wielkich na paręset sążni;

Wtem mu zatrąbi w ucho: nasz bohater

Truchleje, zrywa się, klnąc zmawia pacierz

I znów zasypia. Taka jest Mab: ona,

Ona-to w nocy zlepia grzywy koniom

I włos ich gładki w szpetne kudły zbija,

Które rozczesać niebezpiecznie; ona

Jest ową zmorą, co na wznak leżące

Dziewczęta dusi i wcześnie je uczy

Dźwigać ciężary, by się z czasem mogły

Zawołanemi stać gospodyniami.

Ona-to, ona…


ROMEO.

Skończ już, skończ, Merkucjo!

Prawisz o niczem.


MERKUCJO.

Prawię o marzeniach,

Które w istocie niczem innem nie są,

Jak wylęgłymi w chorobliwym mózgu

Dziećmi fantazyi; ta zaś jest pierwiastku

Tak subtelnego właśnie, jak powietrze,

Bardziej niestała, niż wiatr, który jużto

Mroźną całuje północ, jużto z wstrętem

Rzuca ją, dążąc w objęcia południa.


BENWOLIO.

Coś ten wiatr zawiał, zdaje się, i na nas.

Wieczerza stoi, spóźnimy się na nią.


ROMEO.

Boję się, czyli nie przyjdziem zawcześnie:

Bo moja dusza przeczuwa, że jakieś

Nieszczęście, jeszcze wpośród gwiazd wiszące,

Złowrogi bieg swój rozpocznie od daty

Uciech tej nocy, i kres zamkniętego

W mej piersi, zbyt już nieznośnego życia

Przyśpieszy jakimś strasznym śmierci ciosem.

Lecz niech ten, który ma ster mój w swym ręku,

Kieruje moim żaglem! Dalej! Idźmy! (Wychodzą).

Scena V

Sala w domu Kapuletów.

(Wchodzą: muzykanci i słudzy).


PIERWSZY SŁUGA.

Gdzie Potpan? Czemu nie pomaga sprzątać?

Gęsi mu paść, nie służyć.


DRUGI SŁUGA.

Tak to, kiedy ważne obowiązki lokaja powierzają

ludziom złej maniery; na dyabła się to zdało.


PIERWSZY SŁUGA.

Powynoście stołki! usuńcie na bok bufet!

Pozbierajcie srebra! Schowajno tam dla mnie, braciszku,

kawałek marcepana i szepnij na ucho odźwiernemu,

żeby wpuścił Zuzannę Grindston i Nelly; jak

mię kochasz. — Antoni! Potpan!


(Wchodzą dwaj inni słudzy).


TRZECI SŁUGA.

Czegoż tam? Co za gwałt?


PIERWSZY SŁUGA.

Wołają was, pytają o was, czekają na

was, niecierpliwią się na was w wielkiej sali.


CZWARTY SŁUGA.

Nie możemy być tu i tam razem. Dalej,

chłopcy! pohulajmyż dzisiaj! Kto umie czekać, wszystkiego

się doczeka. (Oddalają się).


(Kapulet i inny wchodzą z gośćmi i maskami).


KAPULET.

Witaj, cna młodzi! Wolne od nagniotków

Damy rachują na waszą ruchawość.

Śliczne panienki, któraż z was odmówi

Stanąć do tańca? O, takiej wręcz powiem

Że ma nagniotki. A co? tom was zażył!

Dalej, panowie! I ja kiedyś także

Maskę nosiłem i umiałem szeptać

W ucho pięknościom jedwabne powieści,

Co szły do serca; przeszło to już, przeszło.

Nuże, panowie! Grajki, zaczynajcie!

Miejsca! rozstąpmy się! dalej, dziewczęta!

(Muzyka gra. Młodzież tańczy.)

Hej! więcej światła! wynieście te stoły!

I zgaście ogień, bo zbyt już gorąco.

Siadajże, siadaj, bracie Kapulecie!

Dla nas dwóch czasy pląsów już minęły.

Jakże to dawno byliśmy obydwaj

Po raz ostatni w maskach?


DRUGI KAPULET.

Będzie temu

Lat ze trzydzieści.


KAPULET.

Co? co! nie tak dawno.

Było to, pomnę, na godach Lucencia;

Na te Zielone Świątki, da Bóg dożyć,

Będzie dwadzieścia pięć lat.


DRUGI KAPULET.

Dawniej, dawniej,

Wszak już syn jego jest trzydziestoletni.


KAPULET.

Co mi waść prawisz? Przede dwoma laty

Syn jego nie był jeszcze pełnoletnim.


ROMEO (do jednego ze sług).

Co to za dama, co w tej chwili tańczy

Z tym kawalerem?


SŁUGA.

Nie wiem, jaśnie panie.


ROMEO.

Ona zawstydza świec jarzących blaski!

Piękność jej wisi u nocnej opaski,

Jak drogi klejnot u uszu Etyopa.

Nie tknęła ziemi wytworniejsza stopa.

Jak śnieżny gołąb wśród kawek, tak ona

Świeci wśród swoich towarzyszek grona.

Zaraz po tańcu przybliżę się do niéj

I dłoń mą uczczę dotknięciem jej dłoni.

Kochałżem dotąd? O! zaprzecz, mój wzroku!

Boś jeszcze nie znał równego uroku.


TYBALT.

Sądząc po głosie, z Montekich to któryś.

Dajno mi rapir, chłopcze. Jak się waży

Ten łotr tu wchodzić i kłamaną larwą

Szyderczo naszej urągać zabawie?

Na krew szlachetną, co mi wzdyma serce,

Nie będzie grzechu, jeśli go uśmiercę.


KAPULET.

Tybalcie, co ci to? Czego się zżymasz?


TYBALT.

Ujmy tej, stryju, pewno nie wytrzymasz:

Jeden z Montekich, twych śmiertelnych wrogów,

Śmie tu znieważać gościnność twych progów.


KAPULET.

Czy to Romeo?


TYBALT.

Tak, ten-to nikczemnik.


KAPULET.

Daj mu waść pokój; nie wychodzi przecie

Z granic wytkniętych dobrym wychowaniem;

I prawdę mówiąc, cała go Werona

Ma za młodzieńca pełnego przymiotów:

Nie chciałbym za nic w świecie w moim domu

Czynić mu krzywdy. Uspokój się zatem,

Miły synowcze, nie zważaj na niego;

Taka ma wola; jeśli ją szanujesz,

Okaż uprzejmość i spędź precz z oblicza

Ten mars niezgodny z weselem tej doby.


TYBALT.

Taki gość w domu nabawia choroby;

Nie ścierpię go tu.


KAPULET.

Chcę go mieć cierpianym.

Cóż to, zuchwalcze? Mówię, że chcę! Cóż to?

Czy ja tu jestem, czy waść jesteś panem?

Waść go tu nie chcesz ścierpieć! Boże odpuść!

Waść mi chcesz gości porozpędzać? kołki

Na łbie mi strugać? przewodzić w mym domu?


TYBALT.

Stryju, to zakał.


KAPULET.

Cicho! burdą jesteś.

Z tą porywczością doigrasz się waszmość.

Zawsze mi musisz się sprzeciwiać! — Brawo,

Kochana młodzi! — Urwipołeć z waści!

Siedź cicho, albo… — Hola! więcej światła! —

Ja cię uciszę. Patrz go! — Żwawo, chłopcy!


TYBALT.

Gniew dobrowolny z flegmą przymuszoną,

Na krzyż się schodząc, wstrząsają mi łono.

Muszę ustąpić; wkrótce się atoli

W gorzką żółć zmieni ta słodycz wbrew woli.

(Oddala się).


ROMEO (do Julii).

Jeśli dłoń moja, co tę świętość trzyma,

Bluźni dotknięciem: zuchwalstwo takowe

Odpokutować usta me gotowe

Pocałowaniem pobożnem pielgrzyma.


JULIA (do Romea).

Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni,

Która nie grzeszy zdrożnym dotykaniem;

Jestli ujęcie rąk pocałowaniem,

Nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni.


ROMEO (jak pierwej).

Nie mająż święci ust, tak jak pielgrzymi?


JULIA (jak pierwej).

Mają ku modłom lub kornej podzięce.


ROMEO.

Niechże ich usta czynią to, co ręce;

Moje się modlą, przyjm modły ich, przyjmij.


JULIA.

Niewzruszonymi pozostają święci,

Choć gwoli modłom niewzbronne ich chęci.


ROMEO.

Ziść więc cel moich, stojąc niewzruszenie,

I z ust swych moim daj wziąć rozgrzeszenie.

(Całuje ją).


JULIA.

Moje więc teraz obciąża grzech zdjęty.


ROMEO.

Z mych ust? O! grzechu, zbyt pełen ponęty!

Niechże go nazad rozgrzeszony zdejmie!

Pozwól. (Całuje ją znowu).


JULIA.

Jak z książki całujesz, pielgrzymie.


MARTA.

Panienko, jejmość pani matka prosi.


ROMEO.

Któż jest jej matką?


MARTA.

Jej matką? Bajbardzo!

Nikt inny, jeno pani tego domu;

I dobra pani, mądra a cnotliwa.

Ja byłam mamką tej, coś z nią pan mówił.

Smaczny by kąsek miał, ktoby ją złowił.


ROMEO.

Julia Kapulet! O, dolo zbyt sroga!

Życie me jest więc w ręku mego wroga.


BENWOLIO.

Wychodźmy, wieczór dobiega już końca.


ROMEO.

Niestety! z wschodem dla mnie zachód słońca.


KAPULET (do rozchodzących się gości).

Ejże, panowie, pozostańcie jeszcze;

Mają nam wkrótce dać małą przekąskę.

Chcecie koniecznie? Muszę więc ustąpić.

Dzięki wam, mili panowie i panie.

Dobranoc. Światła! Idźmyż spać.

(Do drugiego Kapuleta).

Braciszku,

Zapóźniliśmy się; idę wypocząć.


(Wychodzą wszyscy, prócz Julii i Marty).


JULIA.

Czy nie wiesz, nianiu, kto jest ten pan?


MARTA.

Ten, tu?

To syn starego Tyberya.


JULIA.

A tamten,

Co właśnie ku drzwiom zmierza.


MARTA

To podobno

Młody Petrycy.


JULIA.

A ów, tam na prawo,

Co nie chciał tańczyć?


MARTA.

Nie wiem.


JULIA.

Spytaj, proszę,

Jak się nazywa. Jeżeli żonaty,

Całun mię czeka zamiast ślubnej szaty.


MARTA.

Zwie się Romeo, jest z rodu Montekich,

Synem waszego największego wroga.


JULIA.

Jako obcego zawcześnie ujrzałam!

Jako lubego za późno poznałam!

Dziwny miłości traf się na mnie iści,

Że muszę kochać przedmiot nienawiści.


MARTA.

Co to jest? co to takiego?


JULIA.

To wiersze,

Których mię jeden tancerz dziś nauczył.


MARTA.

Pójdź spać, waćpanna.


GŁOS (za sceną).

Julio!


MARTA.

Dalej! dalej!

Wołają panny i pusto już w sali.


(Wychodzą).


CHÓR

Dawna namiętność już w całunach leży,

W jej miejscu władnie siła żądzy nowéj;

Piękną przestała być przy Julii świeżéj

Piękność, dla której umrzeć był gotowy.

Dziś jest Romeo kochany i kocha,

W oczach obojga żar jednaki płonie;

Lecz on, w niej wroga przypuszczając, szlocha,

A ona miłość z wędki grozy chłonie.

On się nie zbliży i przed nią nie złoży

Przysiąg serdecznych, uważan za wroga;

I jej, choć w łonie namiętność się sroży,

Zejścia się z lubym zamkniętą jest droga.

Lecz w żądzy siła: po wielkich katuszach

Wielką im radość czas zgotuje w duszach.

Werona, Dom Julii


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 50.78
drukowana A5
Kolorowa
za 73.61