E-book
3.94
drukowana A5
40.37
Romans według Hanki Koc

Bezpłatny fragment - Romans według Hanki Koc


5
Objętość:
226 str.
ISBN:
978-83-8324-404-4
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 40.37

Dedykuję inspirującemu P.

Prolog

Banał nad banałami,

kiedy żonaty pan

zakocha się w niezamężnej pani.

Jej podpis na wewnętrznej stronie okładki książki był wyraźnie niepewny. Złożony z nadmierną starannością i lękiem. Albo wstydem. Drobne litery o niezbyt wyrobionym kształcie nie trzymały się żadnego wzorca, przez co trudno było rozpoznać w ich szczegółach jakąkolwiek powtarzalność. Dla przypadkowego obserwatora jej podpisy musiały wyglądać za każdym razem inaczej. Czasem były po prostu brzydkie, niechlujne, mało czytelne. Innym razem mogły być eleganckie i przejrzyste, wręcz ozdobne, przypominające swym charakterem rękopisy poetów epoki romantyzmu. Wszystko zależało od dnia. Od jej humoru. Od czasu, jakim akurat dysponowała. Od rodzaju papieru i długopisu, który w danej chwili trzymała w dłoniach. Możliwe, że znaczenie miała również sama treść podpisywanego tekstu. Książka ulubionego autora zasługiwała zapewne na bardziej kunsztowne zwieńczenie niż kupiony przypadkiem debiut.

Ten pierwszy podpis, który zobaczyłam lata temu, był bardzo zwyczajny. Gdybym sama nie pisała w podobny sposób, pomyślałabym że jego autorka pozbawiona jest charakteru. Niepozorne literki, nie zapisane ani zbyt szeroko, ani zbyt wąsko układały się w nudną linijkę, która przekazywała wyłącznie chłodną treść na temat danych osobowych. Nie kryły się w niej żadne podteksty, żadne podprogowe informacje, nic co niosłoby dodatkową treść. Po prostu inicjał imienia zakończony kropką, po której ciągnął się szereg liter nazwiska. Pierwsza z nich była lekko poprawiona. Kolejne zapisane zostały już na tyle ostrożnie i wyraźnie, że nie wymagały powtórnej ingerencji.

Podpis, jak wiele. Pospolity aż do bólu. Mimo to, patrzyłam na te kilka liter jak zahipnotyzowana. Tak, jakbym mogła wyczytać w nich jakieś ukryte wiadomości, symbole lub ostrzeżenia. Nie odnalazłszy żadnego z powyższych, dostrzegałam jedynie pewną charakterystyczną cechę wspólną, która łączyła mnie z autorką tego podpisu. Nie chodzi tu o sam kształt liter, co raczej o ich motorykę. O ich niestałość i ulotność, o brak ustalonego szablonu i określonego rytmu znaków. Jakbyśmy przy okazji składania każdego podpisu rodziły się na nowo.

Był listopad 1994 roku. Trzymałam w rękach stare wydanie „Życia przed sobą” Émilie Ajara. Pierwszą książkę, którą za pośrednictwem jej męża pożyczyłam z ich prywatnej biblioteczki. Zapewne, kiedy ją podpisywała, nie wiedziała jeszcze, że pod tajemniczym pseudonimem debiutującego pisarza ukrył się, dobrze już znany, Romain Gary.

Czytając tę powieść wielokrotnie wracałam wzrokiem do wnętrza tylnej okładki, gdzie w pożółkłej ze starości bieli, na samym dole czerniał ślad atramentu. Swoisty ekslibris. Namacalne świadectwo jej istnienia. Kolejny pomost, który łączył nas pomimo znacznej odległości i wielu różnic. Czytając tę, jak i pozostałe książki, które do niej należały, czułam się czasem wręcz zażenowana swoją zuchwałością. Jakbym przekręcając kolejne strony, profanowała jakąś świętość. Jakbym otwierając kolejne okładki, wkraczała na cudzy teren. Na jej teren.

Dostrzegając śmieszność tych rozterek, za każdym razem wracałam jednak do tekstów utworów, próbując zapomnieć nie tylko o wspomnianych podpisach, ale także o ich właścicielce.

Ona po prostu była sobie. Gdzieś daleko, na krańcu Polski. Miała zwyczaj podpisywania zakupionych przez siebie książek i zupełnie nie zdawała sobie sprawy z mojego istnienia. Wydawała się tak odległa, że niemal nierealna. Nie przypuszczałam nawet, że w przyszłości stanę się do niej w pewnym sensie podobna.

W tamtym czasie dzieliło nas wiele. 25 lat życia, 484 kilometry drogi, 13 centymetrów wzrostu, jakieś 15 kilogramów wagi, poglądy polityczne, status cywilny i życie prywatne. Była ciepłą, niską i pulchną blondynką po pięćdziesiątce. Tradycjonalistką, oddaną matką i żoną. Rodowitą mieszkanką Szczecina. Uznaną tłumaczką języka włoskiego w jednym z większych wydawnictw w kraju. Normalną kobietą, na której można było polegać i która od lat była oparciem dla swoich najbliższych — trojga dorosłych już dzieci oraz męża, któremu zawsze bezgranicznie ufała. Pewnie nawet nigdy nie pomyślała, że jej ukochany mógłby ją zdradzić. Może gdyby przewidziała taką okoliczność, podobnie jak swoje książki, podpisałaby i jego ciało. Swoje imię mogłaby na przykład wytatuować na jego podbrzuszu lub plecach. Może powstrzymałoby go to przed bliższą znajomością z inną.

Może. A może i nie.

Psychoterapia

— Zatem Marek odszedł — moja psychoterapeutka, Marta Modlińska powtarza matowym głosem nowinę dnia, którą objawiłam jej chwilę po tym jak tylko rozsiadłam się w miękkim fioletowym fotelu.

Oparłszy się plecami o ciepły plusz, czekam na to, co powie dalej. Może będzie mnie pocieszać? Przez chwilę czuję na sobie jej świdrujące spojrzenie, rzucane zza okularów w prostokątnych oprawkach. Wygląda tak, jakby chciała odczytać wszystkie moje myśli. Nie osiągnąwszy jednak celu, z fałszywie radosną ekscytacją, nieoczekiwanie oznajmia:

— To absolutnie cudownie! Spójrz na tę sytuację jak na szansę, jak na obietnicę wszystkiego, co dopiero przyjdzie. Być może otwiera się przed tobą nowy etap, nowy lepszy rozdział…

Dla Modlińskiej wszystko, co tylko może się wydarzyć, jest absolutnie cudowne. Kiedy rok temu wyznałam jej, że mój mąż ma romans, swój wywód także rozpoczęła podobnymi słowami. Znajomość Marka z dwudziestosiedmioletnią Iwoną, miała jej zdaniem, rozwiać nudę w naszym związku, a także przypomnieć nam obojgu, jak bardzo wartościowe jest nasze małżeństwo.

— Paradoksalnie, zdrada wychodzi czasem małżeństwu na dobre — przekonywała.

Jak się okazało, nie miała racji. Zdrada Marka wyszła naszemu małżeństwu bokiem.

Mimo to, nie zamierzam rezygnować z sesji z Modlińską. Teraz, kiedy nie wiem, co ze sobą zrobić, potrzebuję kogoś takiego, jak ona.

Psychoterapia jest dla mnie zjawiskiem zupełnie nowym. Fanaberią wieku dojrzałego. Luksusem, do którego zachęcił mnie pewien artykuł z czasopisma dla kobiet.

Rok temu, kiedy odkryłam, że mój mąż spotyka się z młodszą od niego o połowę dziewczyną, postanowiłam przemilczeć ten fakt i poczekać na dalszy rozwój wydarzeń.

— Może to tylko przypadkowy skok w bok… — tłumaczyłam sobie, obserwując jak Marek szykuje się na randki z inną.

Mężowską zdradę postanowiłam przetrwać z godnością i bez zbędnych histerii. W końcu, w życiu zdarzają się przecież większe dramaty, czyż nie?

To kontrolowanie własnych emocji, w pewnym momencie odbiło się jednak na mojej psychice. Tłumione w sobie uczucie zawodu i żalu, negatywnie wpłynęło na moje nastawienie do życia. Zapadłam się w sobie i przygasłam. Niby nic wielkiego. Żadne załamanie, czy depresja. Ot, dojrzała babka po pięćdziesiątce nie potrafi poradzić sobie z porażką w wyścigu o prym i rolę w przedstawieniu. Nic ponadto.

Potrzebowałam rozmowy z kimś z zewnątrz. Z kimś, kto nie będzie emocjonalnie zaangażowany w moje życie i kto nie zna prywatnie ani mnie, ani Marka. Przede wszystkim z kimś, kto na chłodno wysłucha mojej historii, a potem również na chłodno poda mi gotową radę.

Tak oto, na początku roku, trafiłam do gabinetu cenionego doktora psychiatrii, Roberta Bugajskiego. Po długiej selekcji i dokładnym czytaniu internetowych opinii uznałam, że to właśnie ten psychoterapeuta będzie dla mnie najlepszy. Niestety bardzo szybko okazało się, że nie był to dobry kierunek.

Doktor Bugajski odstręczał mnie już samym powitaniem. Do dzisiaj pamiętam jego irytujący tembr głosu oraz gardłowe „r”, którym okraszał każde swoje dzień dobhhhrrrry. Zniechęcał mnie tym zarówno do słuchania, jak i mówienia, a jedyne słowa, jakie wypowiadałam w jego kierunku z własnej woli to pożegnalne do widzenia. Chcąc jak najszybciej zakończyć wizyty w gabinecie tego specjalisty, recytowałam wszystko to, co chciał usłyszeć. W taki sposób, po 4 sesjach rozmów, Bugajski oświadczył, że psychoterapia przyniosła ekspresowe skutki, a ja jestem najzupełniej zdrowa. On wyglądał na dumnego z siebie, ja natomiast nadal chodziłam smutna.

Moje drugie podejście z psychoterapią to gabinet magister Łucji Krysiak. Wychwalana w internecie za rzeczowe podejście do pacjenta i brak sentymentalizmu, obiecywała fachową diagnozę i jasną współpracę. Wysoka, ciemnowłosa czterdziestka o żelaznym uścisku dłoni i masywnych jak kolumny Partenonu, udach w opiętych spodniach koloru khaki, wzbudziła mój niepokój już samą swoją fizjonomią. Ton jej głosu przypominał żołnierskie komendy, których niewykonanie, mogło grozić wyłącznie egzekucją. Przestraszona pierwszą rozmową z mgr Krysiak, musiałam zdezerterować.

Postanowiwszy dać sobie jeszcze trzecią szansę, tym razem już bez przeczesywania internetowych forów, umówiłam się na wizytę w pierwszym lepszym gabinecie, który znajdował się w pobliżu mojego miejsca pracy. W taki sposób trafiłam na terapię do mgr Marty Modlińskiej, która nieoczekiwanie okazała się strzałem w dziesiątkę. Wątpię, żeby moja psychoterapeutka była w stanie wyleczyć mnie z mojej melancholii, ale przynajmniej potrafi słuchać i ma przyjemny dla ucha, głos.

Teraz, kiedy Marek odszedł z mojego życia na zawsze, a ja niebezpiecznie zbliżam się do bieguna własnego smutku, zdecydowanie potrzebuję dodatkowej stymulacji w postaci rozmów z kimś, kto mnie wysłucha i na koniec stwierdzi, że cokolwiek by się nie działo, będzie absolutnie cudownie. Wiem, że rozmowa z Modlińską w niczym mi nie pomoże, ani niczego nie zmieni. Dzisiaj jednak z zupełnie szczerą bezradnością przyznaję przed nią, że:

— Nie radzę sobie z tym rozstaniem, pani Marto. Kompletnie nie radzę.

Modlińska szykując się chyba na dłuższą opowieść, rozpina swoją szarą garsonkę i siada wygodnie w swoim żółtym fotelu. Nie widzę jej stóp. Jestem jednak niemal pewna, że zsunęła z nich swoje przyciasne szpilki i oddycha z ulgą. Modlińska różni się od reszty psychoterapeutów. Przede wszystkim tym, że sprawia wrażenie, jakby to ona sama korzystała z terapii. To spostrzeżenie zawsze mnie rozbawia i rozluźnia. Teraz jednak, kiedy z przymkniętymi powiekami ponagla mnie, bym przerwała przedłużającą się ciszę, czuję dezorientację.

— Ja nawet nie wiem od czego zacząć — waham się.

— Co do niego teraz czujesz? — pyta, wyglądając jakby zatapiała się w świecie własnych myśli.

— Mieszaninę różnych emocji — mówię szczerze.

— Jakich? Nazwij je — mając nadal zamknięte powieki, ciągnie mnie za język.

Zapada długa cisza. Zastanawiam się nad tym co czuję na tyle długo, że wyraźnie zniecierpliwiona pani psycholog otwiera oczy i decyduje się zadać mi pomocnicze pytanie:

— Skup się i powiedz, co czujesz w tej chwili. Wybierz trzy elementy, które jako pierwsze przychodzą ci do głowy.

Tęsknota? Nienawiść? Żal? Te trzy uczucia przychodzą mi właśnie na myśl.

— Tęsknię za nim, nienawidzę go i mam do niego żal — wypowiadam w końcu na głos to, co czuję.

Zastanawiam się, czy przypadkiem nie mówię od rzeczy. Modlińska jednak nie dziwi się temu zestawowi uczuć. Pyta tylko dlaczego go nienawidzę.

W odpowiedzi kręcę głową. Chyba jednak to nie to.

— Nie. Nie nienawidzę. To chyba zbyt mocne uczucie — próbuję się wykręcić, po czym dodaję: — Chyba bardziej czuję do niego złość.

— Co cię najbardziej złości w tej sytuacji? — pyta ona.

— To, że mnie zostawił i potraktował tak instrumentalnie, tak lekceważąco — odpowiadam.

— To normalne. Złość po porzuceniu jest naturalna — tłumaczy. — Masz do niej prawo. Tak samo do żalu i smutku.

— Nie mogę zrozumieć, że mógł tak po prostu odejść…

— Cóż… — wzdycha ona. — Każdy człowiek jest autonomiczną jednostką, która może podjąć decyzję o rozstaniu. Marek również. Im szybciej to uszanujesz, tym łatwiej powrócisz do równowagi.

— Przykro mi, że zrobił to w taki sztampowy sposób. Dziecko z kochanką! To przecież taki banał! Nie tak sobie wyobrażałam nasz koniec.

— A jak sobie wyobrażałaś?

— Sama już nie wiem… Myślałam chyba, że to ja poproszę o rozwód — przyznaję.

— Ale nie poprosiłaś… Dlaczego?

— Może myślałam, że ta cała sprawa rozejdzie się po kościach? Albo czekałam na lepszy moment? Nie byłam jeszcze gotowa na to rozstanie.

— Myślisz, że później byłoby łatwiej? — pyta pocieszającym tonem Modlińska.

Oczy ma już szeroko otwarte i patrzy na mnie trochę, jak na małą naiwniarę.

— Wiem, że wcale by nie było, ale uważam, że to nie był odpowiedni czas — mamroczę.

— Widocznie to właśnie był odpowiedni czas — podkreśla moja terapeutka. — Nic nie dzieje się ani za wcześnie, ani za późno. Marek najwidoczniej wykonał już swoje zadanie w twoim życiu. Być może musiał odejść, by zrobić miejsce dla kogoś lub czegoś innego.

Ta wypowiedź pachnie mi tekstem z książki „Jedz, módl się, kochaj” E. Gilbert.

— Czytałaś „Jedz, módl się, kochaj”? A może oglądałaś film? Grała tam chyba Julia Roberts… — pyta Modlińska.

Jasne. Inny terapeuta posiłkowałby się jakąś fachową literaturą, układał jakieś okrągłe zdania i prezentowałby swoje własne teorie. A Modlińska odsyła mnie do popkulturowego bestsellera. Jest kompletnie nieprofesjonalna, a jej metody wydają się nieco podejrzane. Ma beznadziejne opinie w internecie i wygląda na zbyt zrelaksowaną. Ale właśnie za to ją lubię. W końcu tylko ona potrafi powiedzieć mi, że wszystko, co robię jest absolutnie cudowne.

Siedem etapów porozstaniowego żalu

Zgodnie z rozrysowanym przez Modlińską schematem, porozstaniowy żal podzielić można na kilka etapów.

Na początku jest szok. W głowie panuje chaos myśli, panika, smutek, złość, niedowierzanie i poczucie pustki. Na domiar złego, wszystkie te psychiczne aspekty spotykają się najczęściej z autentycznym fizycznym bólem.

Tak, tego już doświadczyłam. Przyspieszone bicie serca, kłucie w klatce, mdłości, bóle mięśni i ogólne zmęczenie organizmu zazwyczaj nie trwają jednak długo.

Na pomoc skołatanym nerwom przychodzi bowiem nadzieja. Taka bezpodstawna i wręcz upokarzająca. Organizm w tym czasie przyzwyczaja się do nowej sytuacji i wycisza buzujące hormony.

To chyba też już przeszłam.

Gdy nadzieja okazuje się, jak to prawie zawsze bywa, matką głupich, mózg osoby porzuconej wchodzi w etap wyparcia.

— Czyli co? Będę wmawiać sobie, że nic się nie stało? Że moje małżeństwo w ogóle nie istniało? — pytam Modlińską.

— Chodzi bardziej o wyparcie faktu, że rozstanie cię zabolało — wyjaśnia, podnosząc wzrok znad kartki.

Okulary ześlizgnęły się jej prawie na sam koniec spiczastego nosa. Patrzę prosto w jej ciepłe brązowo-zielone oczy i bezgłośnie pytam, czy to właśnie na tym etapie jestem? Modlińska, nie dając jednak jednoznacznej odpowiedzi na moje nieme pytanie, palcem wskazującym popycha swoje okulary w górę, a na kartce zielonym cienkopisem stawia numer cztery.

— Etap czwarty to złość — mówi. — Trzeba z nią uważać, bo czasem przeradza się w pragnienie zemsty.

Nigdy nie byłam mściwa, a Markowi życzę… Czego ja mu mogę życzyć? Powiedzmy, że wszystkiego dobrego. Będę wspaniałomyślna. Pomimo wszystko. Gdyby jednak złość zawładnęła moim umysłem, jej następstwem może być obniżenie mojego poczucia samoakceptacji.

Po problemach z oceną własnego ego, przychodzi natomiast najdłuższy i najbardziej mozolny etap przyjęcia nowej sytuacji oraz odbudowy nadwątlonej równowagi. W tym przypadku największą robotę wykonuje za nas czas. Miesiące mijają, przychodzi zobojętnienie, a w końcu i ulga zapomnienia.

Gdy to się uda, nadchodzi moment na poszukiwanie nowych celów w życiu. Przychodzi zrozumienie przeszłości i ostateczne rozstanie z ciążącym balastem przebrzmiałych uczuć. Człowiek wchodzi wtedy na ogół w fazę gotowości do wejścia w nowe relacje.

— Może z wyjątkiem osób przewrażliwionych, szalonych i żądnych zemsty — dodaje moja psychoterapeutka.

Posyłając mi przy tym badawcze spojrzenie, zastanawia się pewnie, czy przypadkiem nie należę do którejś z tych grup. Kiedy na końcu kartki jednym wprawnym ruchem kreśli cienką, zieloną kreskę, oddycham z małą ulgą.

Najwyraźniej jestem normalna, a wszystkie reakcje mojego organizmu, które towarzyszą mi od kilkunastu tygodni są powtarzającą się regułą. Świadomość tego faktu w niczym jednak nie zmienia mojego samopoczucia. Czuję się źle. Koszmarnie źle.

Marek

Marka poznałam w wieku 35 lat. Ja byłam starzejącą się panną. Zamkniętą w sobie emerytowaną baletnicą. Pół Polką, pół Japonką ze sztywnymi jak drut, kruczoczarnymi włosami do ramion i filigranową sylwetką. On natomiast był podstarzałym kawalerem. Niebieskookim szatynem z zakolami nad czołem i tendencją do tycia w okolicach brzucha. Oboje byliśmy samotni, znudzeni i skwaszeni uczuciowymi niepowodzeniami. Marek miał ich na swoim koncie kilka. Ja tylko jedno, ale za to silnie zakorzenione w pamięci.

Kiedy zaczęliśmy umawiać się na randki, wszystkie znaki na niebie i ziemi, krzyczały do nas, że to właśnie TO. Obietnica poważnego związku na całe życie. Szansa na odmianę losu. Niepowtarzalny dar. Furtka do niedostępnego dotąd świata. Nic innego, tylko miłość.

Z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że czego jak czego, ale miłości pomiędzy nami było akurat najmniej. Owszem, wielka sympatia, dobre porozumienie, podobne poglądy i podejście do życia. Wszystko, ale nie miłość.

Wtedy jednak, byliśmy tak bardzo spragnieni bliskości drugiego człowieka oraz stabilizacji, jaką gwarantuje założenie rodziny, że patrzyliśmy na naszą relację zupełnie inaczej. Czując, że to nasza ostatnia szansa na normalność, wmówiliśmy sobie nawzajem uczucie, którego nigdy pomiędzy nami nie było. W tym błędnym przekonaniu, utwierdzali nas na dodatek nasi bliscy, przyjaciele oraz znajomi, którzy z wielkim entuzjazmem kibicowali naszemu związkowi.

Gdybyśmy spotkali się 10 lat wcześniej, cała ta znajomość rozpadłaby się pewnie po kilku miesiącach. Zbliżająca się wielkimi krokami i nieco przerażająca czterdziestka, przekonała nas jednak do nieco pochopnego kroku, jakim był ślub.

— Dobrze robicie. Jak nie teraz, to kiedy? I tak już młodzi nie jesteście — mówili nasi rodzice.

— Nie ma co się zastanawiać w takim wieku — komentowali znajomi.

— Marek to dobry chłopak. Hanka to dobra dziewczyna. Będziecie szczęśliwi — przekonywali wszyscy.

Uwierzyliśmy. A potem, bez większego przekonania, powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak, włożyliśmy na palce obrączki i zaczęliśmy żyć, tak jak inni. Za 9 miesięcy urodził się Bruno. Z dzieckiem przecież też nie było na co czekać. A potem? Potem wszystko toczyło się jak u wszystkich. Proza życia. Kłótnie, zgody, budowa domu, praca, obiady, jakieś wakacje. Dzień za dniem. A każdy we mgle jakiegoś uczuciowego niedostatku, o którym nikt nie mówił jednak na głos. Nie było co narzekać. Mieliśmy rodzinę, fajnego syna, przytulny dom i szczekającego radośnie psa. 20 lat wspólnych wspomnień to przecież coś. Czego można jeszcze chcieć?

Marek w pewnym momencie, do tej układanki postanowił jednak dołożyć dodatkowy element. I wtedy wszystko się zmieniło.

Ona

Chyba już od początku naszego małżeństwa wiedziałam, że ten moment kiedyś nadejdzie. Tak, jakby była to nieuchronna kolej rzeczy. Byłam pewna, że prędzej czy później, ona zjawi się w naszym życiu i w mniejszym lub większym stopniu zmieni je. Nie wiedziałam tylko, kiedy przyjdzie i jaka będzie. Słuchając słów małżeńskiej przysięgi, które 20 lat temu składał mi przed ołtarzem Marek, oczami wyobraźni widziałam już jego przyszłą zdradę. Po prostu wiedziałam, że to się kiedyś wydarzy. Po latach okazało się, że miałam rację.

— Samospełniająca się przepowiednia — wyrokuje Modlińska. — Oczekując jego zdrady, być może podświadomie zachęcałaś go do tego kroku własnym zachowaniem.

Jasne. Wepchnęłam go w ramiona młodszej, bez jego zgody! On biedny, dobry mąż wcale tego nie chciał. To ja, zła żona, zmusiłam go do bzykania się z inną. Modlińska słysząc moje ironiczne słowa, uśmiecha się dobrodusznie, po czym mówi:

— Czasem wysyłamy takie podprogowe sygnały, o których sami nie zdajemy sobie sprawy.

Zastanawiam się, jakie sygnały wysyłałam w ostatnich latach w stronę Marka. Po dłuższej chwili, dochodzę do wniosku, że nasza komunikacja nie miała żadnych ukrytych treści. W naszej relacji wszystko było z góry jasne. Byliśmy dwójką przyjaciół, którzy zdecydowali się na wspólne życie. Powołaliśmy na świat dziecko, tworząc wokół niego rodzinną otoczkę różnych złudzeń. Złudnej bliskości, złudnej miłości, złudnego przywiązania. Od początku żyliśmy jakoś obok siebie. Nawet seks był w naszym związku formą obowiązku. Zwyczajem, który przez jakiś czas należało przestrzegać i który, w pewnym momencie, z racji wieku, można było wreszcie porzucić. Im bardziej byliśmy przyzwyczajeni do tego naszego wspólnie wykreowanego światka, tym bardziej oddalaliśmy się od siebie, tworząc własne, prywatne bańki.

To, że Marek ma kogoś na boku, poczułam od razu. Tak mi się wydaje. Coś się zmieniło w jego wyglądzie i zachowaniu. Jakieś niuanse, których postronny obserwator pewnie by nie zauważył, a które ja wyłapałam bez problemów. W końcu był moim przyjacielem, a prawdziwych przyjaciół czyta się jak książkę. Pozornie wszystko wyglądało tak, jak zawsze. Marek niezmiennie spokojny i poważny, ale z tłumioną iskierką, która błyskała czasem w jego oczach w zupełnie niekontrolowany sposób. Widać było, że był szczęśliwy. Był zakochany. Był taki lekki. Aż żal byłoby to zakłócać.

— Ale mimo wszystko, zdrada cię bolała… — wtrąca Modlińska.

Oczywiście, że bolała. Czułam się zraniona, oszukana, upokorzona, odstawiona na boczny tor. Ale powiedzmy sobie szczerze, od 4 lat spaliśmy w osobnych łóżkach, a nasze rozmowy skupiały się głównie na komentowaniu pogody za oknem lub narzekaniu na wysokość rachunków za prąd i gaz. Totalne znudzenie, wypalenie i brak wspólnego mianownika, którym dotychczas był dla nas nasz syn. Kiedy Bruno, tuż po maturze wyprowadził się z domu i zaczął żyć swoim życiem, staliśmy się na nowo, dwiema odrębnymi jednostkami, które przed laty z zimnym wyrachowaniem, połączyły swoje siły w walce z samotnością. Kiedy zjawiła się Iwona, nawet ta samotność przestała być naszym, wspólnym wrogiem.

— Chcesz powiedzieć, że połączyła was tylko samotność? — pyta z zaciekawieniem Modlińska.

Wstyd przyznać, ale chyba tak.


Po dwudziestu latach małżeństwa, Marek pewnego dnia oznajmił:

— Musimy porozmawiać… Poznałem kogoś i będę miał z tą kobietą dziecko.

Kompletnie oniemiała tą nowiną, przez dłuższą chwilę nie wiedziałam co powiedzieć. Dziecko? Jak to dziecko? Przecież Marek miał tylko przez jakiś czas zabawić się z tą małą, a potem skończyć tę znajomość. Przecież miał spędzić ze mną starość. Miał być obok mnie aż do końca. Nieprzygotowana na taki obrót spraw, przez kolejne kilkadziesiąt sekund, mierzyłam swojego męża zaskoczonym wzrokiem.

— Dziecko… — mruknęłam w końcu, po czym przybrawszy na twarz lodowaty wyraz twarzy, dodałam: — Cóż… W takiej sytuacji musimy się rozstać.

To chyba o czymś świadczy.

— Na pewno świadczy o wypaleniu uczuciowym. Ale to zupełnie powszechna sprawa. Wiele par z takim stażem przeżywa podobne problemy. Namiętność, która na początku rozpala związek, po pewnym czasie znika. Jeśli się jej nie zastąpi czymś innym i nie podeprze czymś głębszym, relacja może zupełnie zgasnąć — tłumaczy psychoterapeutka.

— Problem w tym, że w naszym związku nigdy nie było namiętności. Nawet na początku — wyznaję.

Kochanka

Moja psychoterapeutka na kolejnym spotkaniu, pyta z czym kojarzy mi się słowo kochanka. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to moje panieńskie nazwisko i imię.

Przed ślubem nazywałam się Hanka Koc. Przyjmując stosowaną w Japonii zasadę odwrotnej kolejności — Koc Hanka. Jeśli usunie się odstęp pomiędzy imieniem i nazwiskiem wychodzi kochanka. Zabawna gra słów, nieprawdaż? Przez jakiś czas miałam nawet taki adres mailowy — kochanka@… Rozśmieszałam tym wszystkich do łez. Nawet Marka.

— Ale kim według ciebie jest kochanka? — Modlińska zbywając te pierwsze skojarzenia uśmiechem, zmusza mnie do głębszej analizy.

Kim jest kochanka? Ale która? Chodzi o kochankę Marka, Iwonę? Czy może o jakąś inną, niesprecyzowaną panią?

— Jaki obraz widzisz, kiedy słyszysz to słowo? Jaki ładunek emocjonalny dla ciebie niesie? — doprecyzowuje swoje pytanie Modlińska.

Kochanka w ujęciu semantycznym? To słowo budzi we mnie dosyć skrajne uczucia.

Kochanka. Ta trzecia. Ta zła. Niszczycielka rodzinnego szczęścia. Kim ona może być? Czym różni się od reszty uczciwych kobiet? A w czym je przypomina? Większość ludzi powie pewnie, że to bezczelna dziwka/kurwa/szmata/zdzira/suka. Stereotypowa kochanica to wyuzdana, sztuczna, młoda lala. Z dużym biustem, jędrnym tyłkiem, talią osy i nogami do nieba. Rzecz jasna ubrana w obcisłą miniówkę i ordynarną bluzkę z dekoltem. Pozbawiona zahamowań, zawsze chętna do seksu i otwarta na łóżkowe eksperymenty. Taka, co pieprzy się z nieznajomym w toalecie i robi loda, gdy tylko ktoś ją o to poprosi. Oczywiście trzeba jeszcze dodać, że jest to lecąca na kasę materialistka i wyrachowana intrygantka. Ostatecznie może to być niezbyt inteligentna, ale ładna w pospolity sposób, naiwniara. Po prostu łatwa panienka. Ale czy zawsze?

— Kochanka to czasem, w gruncie rzeczy, bardzo nieszczęśliwa kobieta — mówię, starannie dobierając słowa.

Modlińska spogląda na mnie nieco zdziwiona. Chyba nie tego się spodziewała. Oczekiwała pewnie raczej obelg, wyzwisk albo przynajmniej zdecydowanego potępienia.

Gdyby nie pewien epizod z mojej własnej przeszłości, być może tak właśnie bym zareagowała. Jedno wspomnienie sprzed 25 lat, rozkazuje mi jednak spojrzeć na wszystko z nieco innej perspektywy.

Modlińska patrzy na mnie pytająco.

Ja jednak zwlekam z reakcją. Nigdy nikomu o tym nie opowiadałam. Ale może to właśnie najlepszy czas na rozliczenie się z nie do końca zamkniętą przeszłością?

Przeszłość

Skończyłam właśnie 30 lat i zaliczałam się do grona tych smutnych, nijakich dziewczyn, które pomimo że wykształcone i inteligentne, nie były ani wystarczająco atrakcyjne, ani na tyle przebojowe, by kiedykolwiek korzystać w pełni z uroków życia. Po zakończeniu wieloletniej przygody z tańcem klasycznym oraz uzyskaniu w międzyczasie tytułu magistra filologii japońskiej, osiadłam na stałe w rodzinnej Łodzi i zatopiwszy się w szarzyźnie zwykłych dni, popadłam w marazm.

W tamtym czasie wszystko wokół mnie wydawało się szare. Począwszy od włosów babci, z którą mieszkałam w szarym mieszkanku na 4 piętrze szarego bloku, po jakże szarą ulicę szarego Widzewa, który stanowił idealnie zlewające się tło pod kolorystykę moich ówczesnych szarych strojów oraz szarych myśli.

Kończąc karierę tancerki baletowej i nie bardzo wiedząc, co ze sobą dalej począć, zatrudniłam się na ćwierć etatu w jednym z nowo otwartych biur tłumaczeń w okolicy. Marząc o zleceniach dużych literackich przekładów, w rzeczywistości musiałam zadowolić się formalnymi i nudnymi tłumaczeniami tekstów urzędowych oraz sporadycznymi lekcjami z poważnymi biznesmenami, którzy rozpoczynali właśnie współpracę z japońskim rynkiem. Od czasu do czasu wyjeżdzałam gdzieś w Polskę, by wymieniając z gośćmi z Japonii przyjazne ukłony, świadczyć także tłumaczenia ustne. Przeważającą część swojego ówczesnego życia, spędzałam jednak ślęcząc przy starym biurku babci nad siermiężnymi umowami oraz dołączanymi do nich aneksami.

Moje życie było względnie ustabilizowane i zdecydowanie nudne. Pozbawione jakichkolwiek szaleństw i uciech. Poukładane w aż nazbyt pedantyczny sposób. Prowadząc tę swoją szarą egzystencję, czułam jakbym znajdowała się w jakimś letargu. Nie byłam szczęśliwa, ale też nie byłam na tyle nieszczęśliwa, by próbować coś zmienić. Nie miałam żadnych konkretnych planów na swoją przyszłość, ani żadnych oczekiwań wobec tego, co mogłoby mi się jeszcze przydarzyć. Szczerze mówiąc, nie przewidywałam żadnych większych przełomów, czy przygód, a swoje życie prywatne traktowałam jako dawno zapomnianą pustynię, przez którą nie wędrują już nawet karawany.

Ta skończona trzydziestka to był kryzysowy moment. Jakaś mało wyraźna granica pomiędzy młodością, a starością. Człowiek w tym wieku wygląda jeszcze dosyć świeżo, ma mnóstwo energii, rozwija się, podejmuje ważne decyzje, widzi przed sobą jeszcze przyszłość. Ale tej przyszłości jest już mniej niż gdy miało się lat 18.

Wchodząc do klubu 30+, miałam na koncie wiele mało znaczących występów w baletowych przedstawieniach, dyplom niewiele znanej w Polsce japonistyki, iluzoryczne szanse na zmiany oraz przeogromnie doskwierające poczucie pustki wokół siebie. W związku z mężczyzną nie byłam nigdy. Może to nieprawdopodobne, ale mając 30 lat, nadal pozostawałam nienaruszoną dziewicą. Nie chodziłam na randki, nie szukałam miłości, a spotykanych przypadkiem facetów w ogóle nie interesowałam.

Dla tych wszystkich wolnych i poszukujących swojej drugiej połówki, młodych mężczyzn byłam zawsze zbyt jakaś. Zbyt wyniosła, zbyt poważna, zbyt sztywna, zbyt chuda, zbyt płaska, zbyt nieśmiała, zbyt śmiała, zbyt mądra, zbyt głupia. Zbyt taka. Zbyt nie taka. Po prostu zawsze inna, niż tego by oczekiwano. Dla żadnego nie byłam w sam raz. Oni dla mnie zresztą też.

— Bo ty ich wszystkich odpychasz. Patrzysz jakoś z góry. Jesteś nieprzystępna i nie potrafisz z nimi rozmawiać — tłumaczyła mi czasem moja przyjaciółka, Kryśka.

Faktycznie, rozmowy z większością facetów kończyły się w martwym punkcie, zaraz po przywitaniu.

— Onieśmielasz ich — powtarzała druga z moich przyjaciółek, Natalia, która przy każdej okazji wypominała mi zadurzonego ponoć we mnie przed laty Krzysia Ceglarskiego.

Krzyś, który mieszkał na tej samej ulicy, co ja i moje koleżanki, od 4 lat był już mężem rudowłosej Agaty oraz ojcem dwuletniego Kornela, ale Natalia ciągle potrafiła wspominać jego nieśmiałość i nieporadność w zalotach.

— Facet nie zna wstydu, kiedy chce zdobyć kobietę — powtarzałam, wierząc w rację swoich słów.

Miałam dość niezdecydowanych i niepewnych jutra chłopców, którzy jednego dnia wypatrywali niskiej brutneki, by przy kolejnej okazji zwrócić się jednak w stronę długonogiej blondynki. Miałam powyżej uszu tych wszystkich domysłów, podchodów i niepewności uczuć. W pewnym momencie odpuściłam.

— Będzie co ma być — powiedziałam, pozostawiając swoje życie uczuciowe na łaskę przypadku.

Skupiwszy się na pracy, zapomniałam jednak, że aby kogoś poznać, nawet przypadkowo, trzeba czasem gdzieś wyjść. Na imprezy, nie licząc zawodowych spotkań, nie chodziłam od czasów studenckich. Nie miałam na to chęci. Po pracy stawiałam na rozwój intelektualny i osobisty, coraz bardziej zapominając o wymykającym się gdzieś życiu uczuciowym. Przy takim stylu życia, jedyne znajomości, na jakie mogłam liczyć to wyłącznie takie zaczynające się od gwizdów i krzyków w stylu: Eeee lala!, czy: Te cukiereczek…, które padały pod moim adresem z ust żuli lub więźniów, wykonujących czasem prace socjalne na miejskich skwerkach.

— Znajdź sobie kogoś! — radziły koleżanki i rodzina.

Ale to nie było takie łatwe. Większość moich rówieśników od dawna miała pozakładane rodziny, płodziła dzieci, albo od lat tkwiła w wygodnych i dających względne poczucie bezpieczeństwa, nieformalnych związkach. Wolnych facetów wokół można było policzyć na palcach jednej ręki. Spośród nich większość w kontaktach z kobietami zachowywała się niczym agenci nieruchomości albo łowcy posagów. Bez apartamentu w centrum, dobrego wozu i wysokiej pensji po prostu dla nich nie istniałaś. Reszta albo piła na umór, albo kradła, zapuszczając korzenie w przestępczym światku. Zresztą, nawet tacy w przeważającej liczbie posiadali jakieś partnerki. Przyglądając się im, zastanawiałam się czasem, czy w tym kraju są jeszcze jacyś wolni mężczyźni przed pięćdziesiątką. Widząc błysk ślubnych obrączek na palcach nawet największych szumowin z okolicy, zaczynałam szczerze w to wątpić.

— Facetów w Polsce jest po prostu mniej niż kobiet. Statystycznie któreś muszą zostać starymi pannami — mówiłam z lekkim śmiechem, nie rozpaczając zbytnio nad swoim potencjalnym losem.

Może nawet byłam z nim pogodzona. Potrzeba bliskości, akceptacji, czy też zwykłej próżnej kobiecej chęci bycia pożądaną czasem jednak przypominała o sobie. Po tej magicznej trzydziestce poczułam się nagle koszmarnie wyobcowana. Właśnie wtedy samotność zaczęła doskwierać mi jakoś mocniej. Nagle oplotła mnie swoją siecią jakoś silniej i w bardziej zdecydowany sposób przypomniała o swojej obecności.

Kiedy na kolejnych z rzędu, spędzonych w pojedynkę wakacjach w Ustce, całym romantyzmem na jaki mogłam liczyć okazało się wymijanie spacerujących po plaży roześmianych i zakochanych ludzi, poczułam że dłużej tego nie zniosę. Że jeśli wkrótce w moim życiu osobistym nic się nie wydarzy, to chyba zamienię się w kamień. Marzyłam, żeby spotkać kogoś, kto pokochałby mnie taką, jaka jestem i kogo ja pokochałabym równie mocno w podobny sposób. Chciałam takiego uczucia na 100 %. Żadnych domysłów, niepewności, niedopowiedzeń, wstydliwych spojrzeń i wyczekiwania na pierwszy krok. Chciałam porywu namiętności, uniesienia, szaleństwa. Miłości przez duże M. Niezależnie z jakiej strony by przyszło i jak długo miałoby trwać.

Tak sobie tęskniłam, wzdychałam, marzyłam i nawet nie spodziewałam się, że moje życzenie może się wkrótce spełnić. Ale jak to z życzeniami bywa, jeśli już się spełniają, to zazwyczaj nie tak, jakbyśmy tego oczekiwali.

Adam

Pierwszy raz spotkaliśmy się latem, tuż po moim powrocie ze wspomnianych wakacji. On był dyrektorem łódzkiego oddziału pewnej dużej firmy farmaceutycznej ze Szczecina, która od kilku lat współpracowała z rynkiem japońskim. Łódzkie biuro tłumaczeń, do którego udał się pewnego dnia po wsparcie, skontaktowało go ze mną. I tak zaczęła się nasza znajomość.

— Adam Kuntz — przedstawił się na wstępie, wysuwając w moją stronę nieoczekiwanie lewą dłoń.

— Hanna Koc — odpowiedziałam, uśmiechając się na widok tego niecodziennego powitania.

— Przepraszam! Ta leworęczność… — spostrzegłszy swój błąd, szybko podmienił lęwą rękę na prawą.

— Nic nie szkodzi — roześmiałam się, odwzajemniając jego delikatny uścisk.

Stał przede mną wesoły, siwiejący pan w okularach. Wysoki i proporcjonalnie zbudowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Sympatyczny człowiek o miłym obyciu, interesującym wnętrzu i szerokich horyzontach. Może to dziwne, ale jakoś naturalnie i szybko nasze biznesowe konwersacje zaczęły przenosić się na prywatny grunt.

Pamiętam jak pod koniec tego pierwszego spotkania, przyglądając mi się z dyskretnym zaciekawieniem, Adam spytał w pewnym momencie o moje pochodzenie.

— Jeśli można spytać… Ma pani jakieś azjatyckie korzenie?

— Tak, mój ojciec jest Japończykiem — odpowiedziałam.

— Ach… To stąd ten japoński — pokiwał głową, po czym dodał: — To i obywatelstwo ma pani pewnie podwójne?

— Nie. Tylko polskie. Nawet nie znam swojego biologicznego ojca — wytłumaczyłam z rozbrajającą szczerością, z jaką rzadko komu objaśniałam swoje rodzinne powiązania.

Na ogół tego typu pytania zbywałam wymijającymi odpowiedziami. Tym razem jednak nie wiedząc nawet dlaczego, poczułam do tego obcego mężczyzny jakieś nieuzasadnione zaufanie. Adam lekko zaskoczony moją otwartością, przeprosił za swoją ciekawość.

— Nie powinienem pytać. Wścibski stary dziad ze mnie — uśmiechnął się nieco zmieszany.

— To żaden problem. Ludzie często o to pytają. No i nie jest pan znowu taki stary… — dodałam, sprawiając mu chyba tym komentarzem wyraźną przyjemność.

Kończąc tę pierwszą rozmowę, pomyślałam, że fajny z niego facet. Po drugiej, coś z tyłu głowy szeptało mi, że intrygujący. Po trzeciej, zaczęłam dostrzegać w nim jakiś dojrzały urok i magnetyzujący błysk w oku. Choć wiedziałam, że miał żonę, przez myśl przemknęło mi wówczas, że miło byłoby się do kogoś takiego przytulić.

Od tamtego momentu zaczęłam z pewną małą premedytacją przykładać większą uwagę do swojego wyglądu. Nie wiem, po co. Może chciałam podbudować tym swoją kobiecą próżność? Może sprawdzić własną siłę rażenia? Nie miałam w planach niczego zdrożnego, ale z jakąś większą starannością nakładałam delikatny makijaż i bardziej precyzyjnie prasowałam koszule, które jakby na przekór moim skrytym pragnieniom, zapinałam jednak pod samą szyję. Nie stroiłam się, nie odstawiałam na uwodzicielskiego wampa, który z wywalonym na wierzch dekoltem epatuje wybudzonym po jakiejś zimowej przerwie, seksapilem. To moje podkreślenie swojego kobiecego uroku miało być delikatne i nieoczywiste. Nierzucające się przy pierwszym spojrzeniu i niewymuszone. Gdy na którymś spotkaniu zobaczyłam w jego oczach taki typowy męski zachwyt, zrobiło mi się ciepło na sercu. Rozmawiało się nam tamtego dnia wyjątkowo miło. Tak bardzo, że w którymś momencie on wyszedł z propozycją przejścia na ty. Zachęcając, by mówić do niego po prostu Adam, sprawiał wrażenie jakby liczył na coś więcej. Wtedy jeszcze nie rozpatrywałam tej możliwości na poważnie. Nasze ocierające się czasem o delikatny flirt rozmowy, miały przecież pozostać tylko flirtem.

Od tamtego dnia, kiedy porzuciliśmy oficjalne formy, odbyliśmy jeszcze wiele zupełnie niewinnych spotkań, podczas których tłumaczyliśmy sterty dokumentów oraz omawialiśmy dziesiątki potencjalnych rozmów, na które on chciał się przygotować. W międzyczasie zdradzaliśmy sobie nawzajem coraz więcej osobistych szczegółów i wdawaliśmy się w coraz to bardziej prywatne rozmowy. Pomostem, który nas wówczas połączył była oczywiście Japonia. Choć to we mnie płynęła japońska krew i to ja biegle władałam językiem japońskim, to Adam bywał w kraju samurajów i o wiele lepiej znał mentalność jego współczesnych mieszkańców. Nasze rozmowy w nieoczywisty sposób stawały się dla mnie interesującym i pouczającym źródłem wiedzy. Z drugiej jednak strony, może Kraj Kwitnącej Wiśni był tylko przykrywką dla rodzącej się w obojgu nas wzajemnej fascynacji?

Polubiłam go i to chyba najbardziej zaważyło na mojej późniejszej decyzji, co do kontynuowania naszej znajomości na gruncie pozabiznesowym. Rzadko zdarzało mi się czuć sympatię do kogoś ot tak. Niewielu osobom udawało się zbliżyć do mnie na tyle blisko, bym mogła powiedzieć, że ich lubię lub nie. Większość ludzi pozostawało dla mnie w jakiejś wiecznej poczekalni. Zimnej przestrzeni, która utrzymywała bezpieczny dystans wobec każdego gościa. Nigdy nie lubiłam spoufalać się z przypadkowymi ludźmi. I ludzie również nigdy nie zabiegali o zacieśnianie więzi ze mną. W kontaktach z innymi na wstępie znajomości zawsze przybieram lekko chłodną, pełną rezerwy pozę. Od rozmówcy zależało, czy ten zewnętrzny chłód został ocieplony bardziej przystępną wersją mojej osoby, czy też nie. Mało kto wykazywał jednak chęć poznawania mojego wnętrza. Większość osób pozostawała obojętna na to, co myślę, robię i jak żyję, zadowalając się w relacjach ze mną jedynie formalnymi rozmowami.

Adam był jednym z niewielu, którzy zdecydowali się przedzierać przez zimne woale, za którymi skrywałam samą siebie. I robił to na tyle umiejętnie, że pod jego wpływem, w pewnym momencie sama zaczęłam zrzucać kolejne warstwy ochronnych masek. Potrafił ze mną rozmawiać i kłamać w inteligentny sposób. Na tyle gładko i nieszkodliwie, że choć wiedziałam, kiedy ubarwiał rzeczywistość, lubiłam go słuchać. Nie był banalnym komplemenciarzem. Nie odbiegał w swych wypowiedziach zbyt daleko od prawdy i nie składał obietnic bez pokrycia. Jego kłamstewka najzwyczajniej umilały czas, tworzyły miłą atmosferę i otulały moje ego ciepłą kołderką ułudy.

Pojawił się w moim życiu w odpowiednim momencie. Ani wcześniej, ani później nasza znajomość nie mogłaby rozwinąć się w takim stopniu, w jakim rozwinęła się właśnie wtedy. Tuż po tej nieszczęsnej trzydziestce, zamknięta w jądrze samotności i dopiero co wyzwolona z młodzieńczych zahamowań, poczułam się na tyle frywolna, by móc się zabawić. Porzucając więc na chwilę całą swoją śmieszną powagę, stałam się czyjąś zabaweczką. Fanaberią starszego, znudzonego pana, który nie musiał nawet specjalnie wysilać się, by mnie zdobyć. Nie był zmuszony snuć perspektywicznych obietnic ani udawać kogoś, kim nie był. Pewnego dnia, z lekką obawą i nieśmiałością zapytał po prostu, czy nie poszlibyśmy do teatru na premierę sztuki.

— Mam dwa bilety. Główną gwiazdą ma być Szapołowska — powiedział.

W tej propozycji, po raz pierwszy wyartykułował na głos zainteresowanie mną jako osobą, jako kobietą, a na pewno kimś więcej niż tłumaczką japońskiego. To zaproszenie było dla mnie potwierdzeniem wcześniejszych podejrzeń wobec jego osoby. Nie wiedziałam jeszcze, do czego może nas to zaprowadzić, ale z lekkim rozbawieniem i ciekawością, zgodziłam się mu potowarzyszyć.

Umówiliśmy się na 18 przed budynkiem teatru. Zmierzając na miejsce, już z odległości kilkuset metrów, dostrzegłam jego sylwetkę. Czekając przed wejściem, przyglądał się wywieszonym na witrynach afiszom. Wtedy po raz ostatni spojrzałam na niego poprzez pryzmat bezpiecznej relacji dwojga obcych ludzi. Już wkrótce wszystko miało się zmienić.

Nie wiem, o czym była sztuka, którą oglądaliśmy i nie wiem, kto prócz Szapołowskiej w niej wystąpił. Poszczególne sceny i wypowiadane przez aktorów słowa, nie układały się w godną do zapamiętania całość. Cała moja uwaga skupiona była bowiem na bliskości mojego towarzysza, który wykorzystując kameralną aurę widowni, przez całe przedstawienie delikatnie gładził moją dłoń.

Po zakończonym spektaklu, siedząc w przytulnej kawierence i przyglądając się sobie nawzajem z coraz większą śmiałością, oboje zdawaliśmy już sobie sprawę, że chcemy tego samego. Kierowały nami inne pobudki, ale wychodząc z odległych punktów startowych, znaleźliśmy się równo w połowie tej samej drogi.

— Co ty właściwie o mnie myślisz? — zapytałam go w pewnym momencie.

— Po prostu czuję się bardzo dobrze w twoim towarzystwie. Spodobałaś mi się od samego początku, choć podczas pierwszego spotkania trochę się wystraszyłem — wyznał.

Na moje podniesione ze zdziwienia brwi i pytający uśmiech, wyjaśnił:

— Otworzyła mi taka surowa pani Japonka w czarnej koszuli zapiętej pod szyję. Nawet mankiety miałaś pozapinane szczelnie przy nadgarstkach. Pomyślałem sobie: z taką nie pogadasz!

— Pół Japonka — wtrąciłam ze śmiechem, pozwalając jednak, by mówił dalej.

— Szybko zauważyłem, że dobrze mi się z tobą rozmawia. I tak gdzieś od 3 spotkania zacząłem rozmyślać, jak by tu się do ciebie nieco zbliżyć…

— Czyli te konwersacje po japońsku to był tylko pretekst, nie konieczność? — zapytałam.

— Na początku przychodziłem na poważnie, w celu nauki. A potem… — uśmiechnął się lekko zawstydzony. — … A potem, nie ukrywam, łączyłem przyjemne z pożytecznym.

Tamtego wieczora poszliśmy jeszcze na spacer. Długo kluczyliśmy pomiędzy cichnącymi uliczkami, których poczciwi mieszkańcy dawno już poszli spać. Zaprowadziwszy mnie w jakiś ciemny zaułek, Adam niczym napalony nastolatek objął mnie nagle w pasie i zachłannie pocałował.

— Dawno się nie całowałem — stwierdził przepraszająco chwilę później.

— Ten pierwszy pocałunek wyraźnie nam nie wyszedł.

— Nie tylko ty… — dodałam, mając na uwadze swój kompletny brak doświadczeń w tej dziedzinie.

Gdybym mu wtedy powiedziała, że mając 30 lat, jeszcze nigdy się nie całowałam, chyba by nie uwierzył. A jeśli już, to pewnie ze strachu przed moim dziewictwem, wycofałby się i szybko uciekł. Tego jednak nie chciałam. Przemilczawszy swój sekret, pozwoliłam więc, by ponownie mnie objął i pocałował po raz drugi.

Idąc potem w jego objęciach i rozmawiając z nim o wszystkich tych typowych dla pierwszych randek bzdurach, czułam się najzwyczajniej zadowolona i dziwnie lekka. Umawiając się z nim na kolejne spotkanie miałam świadomość, że wkraczam na jakąś ciemną, zakazaną dla grzecznych dziewczynek, ścieżkę. Znajdowało się na niej jednak coś na tyle pociągającego, że dając sobie chwilowe rozgrzeszenie, wchodziłam na nią praktycznie bez zastanowienia i jakiegokolwiek poczucia winy.

Na drugiej randce, na którą wybraliśmy się do pustego, ciemnego parku, porzucając na chwilę własne zasady i sztywny gorset, w którym od zawsze tkwiłam, pozwoliłam mu na zbyt śmiałe obmacywanie. Siedząc na ławce wśród zeschłych jesiennych liści, wtuleni w siebie całowaliśmy się jak para małolatów. Odarta z całej powagi i sensu, sytuacja śmieszyła mnie i dziwiła zarazem.

— Porządny, poważny pan dyrektor na wilgotnej ławce w miejskim parku wyprawia takie rzeczy… — śmiałam się w głos, patrząc w jego błyszczące w świetle latarni oczy.

— Z poważną, surową lektorką japońskiego — dodawał on, wkładając swoje ręce pod mój płaszcz.

Kiedy po kilkunastu minutach namiętnych pocałunków i pieszczot, zatrzymaliśmy się w melancholijnym bezruchu, szepnęłam:

— To takie irracjonalne, że aż trudno uwierzyć, że prawdziwe.

— Bez przyszłości. Bez sensu. Ale może właśnie dlatego takie piękne — dodał, po czym spojrzał

na rozgwieżdżone niebo.

Zaczął mówić o gwiazdach, konstelacjach, planetach oraz uroku jesiennych wieczorów. Tanie banały, pomyślałabym w normalnych okolicznościach. Wtedy jednak bezwiednie uległam tej romantycznej aurze, którą wokół mnie roztaczał. Nie wierzyłam w to, co mówił. A jednak z przyjemnością chłonęłam, płynące tamtego wieczora w moim kierunku, słowa. Grzejąc się w ich cieple, postanowiłam po prostu dać się oczarować ich magii.


Starałam się do niego nie przyzwyczajać, trzymać na możliwie bezpieczny dystans, wmawiać sobie, że nie jest kimś ważnym w moim życiu. Bo przecież nie był. Nie mógł być. A przynajmniej nie powinien. Stanowił jakiś interesujący i może dla niektórych szokujący punkcik w moim nudnym życiorysie. Był jak ozdobny, kolorowy inicjał umieszczony pośrodku strony, zadrukowanej standardową, czarną czcionką. Był jak intrygujący, ale w ogólnym rozrachunku niewiele znaczący epizod, którego usunięcie nie zmieniłoby przebiego całego filmu, aczkolwiek zubożyłoby jego ostateczną wersję o kilka minut śmiechu i wzruszeń.

Śmiech. To chyba kluczowy czynnik, który zbliżał mnie do Adama i w jakiś sposób przywiązywał do niego. W jego obecności śmiałam się zdecydowanie więcej niż zwykle. Ten facet rozśmieszał mnie i wprawiał w dobry nastrój. Czasem robił to w sposób zamierzony, czasem zupełnie przypadkiem. Nigdy nie byłam wesolutką i bezstroską śmieszką. Wręcz przeciwnie, zawsze poważna, może nawet wręcz ponura. Przy nim jednak stawałam się w jakiś niezrozumiały sposób, weselsza.

— Czy ty wiesz, że tak naprawdę to w ogóle mnie nie znasz? Zupełnie nie znasz mojej prawdziwej natury. Jestem osobą melancholijną i smutną. Zupełnie inną niż gdy jestem z tobą — wyznałam mu pewnego razu.

— To chyba musisz się strasznie męczyć, grając tak w moim towarzystwie — stwierdził.

— Właśnie najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie gram. To dzieje się bezwiednie, bez mojej woli. Śmieszysz mnie, rozchmurzasz… — tłumaczyłam.

— To chyba nie najlepiej o mnie świadczy jako o kochanku… Powinienem być twardy, zimny facet. A ja cię śmieszę! — skomentował pół żartem, pół serio.

— Ale ja nie chcę żadnych twardych i zimnych. Potrzebuję ciepłego, miękkiego i rozweselającego misia — zapewniłam szczerze, choć wcale nie byłam pewna, czy akurat on jest właśnie kimś takim.

Na tamtym etapie naszej znajomości, często zastanawiałam się ile było kłamstw, a ile prawdy w tym, co do mnie mówił. Jaki był naprawdę? Czy taki, jakim się przedstawiał? A może tak, jak ja w jego towarzystwie, także i on w moim stawał się kimś zupełnie innym? W tamtym czasie nie byłam w stanie oszacować autentyczności ani jego słów ani zachowań. Zresztą nie było to wówczas najważniejsze.

Blisko, coraz bliżej

Na seks zdecydowaliśmy się szybko. Pragmatycznie rzecz ujmując, potrzebowaliśmy fizycznej bliskości, a skoro chcieliśmy tego oboje i to w tym samym czasie, nie było sensu zwlekać. Uznałam, że w takiej relacji jak nasza, nie ma sensu zgrywać mniszki. Jeśli miałam zostać jego kochanką, to czy miało wielkie znaczenie na której randce do tego dojdzie? W naszym przypadku stało się to w tydzień po pierwszej.

Ten pierwszy raz był bardzo onieśmielający. Głównie z mojej przyczyny. W końcu dla 30-letniej dziewicy, seks to niemal czarna magia. Moje onieśmielenie i niepewność tamtego wieczora musiały udzielić się także Adamowi. Momentami jego zachowanie przypominało bowiem ostrożne badanie nieznanego lądu. Każdy dotyk był jak niepewne stawianie stopy na niestabilnym gruncie. Każde spojrzenie, zdradzało niewypowiedziane na głos, ale wiszące gdzieś pomiędzy nami, pytanie. On był wyraźnie podekscytowany i nieco zestresowany bliskością znacznie młodszej kobiety. Ja natomiast, czułam się wyraźnie zażenowana swoją nagością oraz oczywistym brakiem doświadczenia. Obawiałam się, że Adam będzie oczekiwać ode mnie czegoś, czego nie będę umiała mu dać. Że może spodziewa się z mojej strony zupełnej rozwiązłości i zachowań rodem z filmów porno. Nawet jeśli właśnie tego się spodziewał, nie dał mi odczuć, że jest zawiedziony. Tuż po, kiedy leżeliśmy jeszcze wtuleni w siebie, wyraził jedynie zdziwienie moją delikatnością i zawstydzeniem. Do dzisiaj nie wiem, czy nie zauważył, że był moim pierwszym facetem, czy też po prostu nie skomentował tego faktu. Tak czy inaczej, byłam mu wdzięczna zarówno za to dyskretne przemilczenie mojego wstydliwego sekretu, jak i za cierpliwe dostosowanie się do mojej eterycznej natury.

— Jesteś taka krucha i delikatna, że aż nie mogę się nadziwić — mawiał potem wiele razy, gładząc mnie zawsze z czułością po nagich ramionach.

Sam preferował mocniejsze pieszczoty, których musiał nauczyć mnie krok po kroku. Jednocześnie, nigdy nie starał się wymuszać na mnie żadnych zachowań, których sama bym nie akceptowała. Nie było w nim irytacji, kiedy nie chciałam zgodzić się na coś, czego on sobie życzył, a czego ja nie miałam ochoty czynić. Był cierpliwy i wyrozumiały, nie wymagał bym się dla niego zmieniała, na nic nie naciskał i zawsze sprawiał, że czułam się w łóżku najważniejsza. W jego objęciach szybko zapominałam o głęboko zakorzenionych w mojej świadomości kompleksach i skrępowaniu. Z dnia na dzień, zrzucałam z siebie tę wytworzoną przez lata samotności, powłokę dziewiczego sztywniactwa. Pozbycie się tej swoistej wylinki nie było jednak takie proste. Moje wewnętrzne ograniczenia i zahamowania potrafiły przypomnieć o sobie w każdej chwili.

— Zgaś światło — prosiłam zawsze, gdy Adam zaczynał mnie rozbierać.

— Po co? — pytał.

— Żebyś nie widział moich niedoskonałości… — odpowiadałam.

— Ale ja widzę tylko twoje doskonałości — przekonywał, posłusznie gasząc jednak oświetlenie.

Leżąc później ze mną w tych ciemnościach, mruczał mi do ucha komplementy, w które nie bardzo wierzyłam, ale które zawsze sprawiały mi sporą przyjemność.

— Uwielbiam twoje piersi i chyba kiedyś ci je zjem… — uśmiechał się, całując mój biust.

— To raczej się nimi nie najesz… Sądząc po rozmiarze, to bardzo dietetyczne danie — odpowiadałam z ironią.

— Dla mnie w sam raz — zapewniał.

— Akurat… Tylko tak mówisz. Wszyscy faceci wolą duże cycki — roześmiałam się mu prosto w twarz.

— Wcale nie wszyscy… — oburzył się, po czym podparłszy się na jednym łokciu, patrząc na mnie, zapytał: — No co? Powiedział ci ktoś, że masz za małe?

— Yhmmmmhmmm… — mruknęłam wówczas wymijająco, przytulając się do jego ciepłego torsu.

Nikt nie musiał mi tego mówić. Przecież zawsze wiedziałam, że jestem płaska jak deska i nie wpasowuję się w ideał męskich marzeń. Zapewnienia Adama, jakoby miało być inaczej, odbierałam jako miłą, choć nieco sztuczną kurtuazję. Słuchałam ich z powątpiewaniem, ale i maleńką satysfakcją.

Całą młodość czekałam na kogoś, dla kogo byłabym wystarczająco atrakcyjna i nigdy wcześniej nikogo takiego nie spotkałam. W męskich oczach zawsze byłam jakaś wybrakowana i niekompletna. W pewnym momencie zaczęło mi się wydawać, że stałam się wręcz przezroczysta i niewidzialna. Teraz tak sobie myślę, że Adam stanął na mojej drodze tylko po to, żeby moja uśpiona kobiecość miała okazję rozkwitnąć. Niczym Agawa. Ten jeden, jedyny raz w pełni.

W tamtym momencie nie ważne było, że nasza relacja nie miała przyszłości, że była grzeszna, niestosowna i z racji różnicy wieku może wręcz śmieszna. On jako pierwszy dał mi poczucie pełnej akceptacji siebie jako kobiety. Miał dziwną umiejętność przekonywania do swoich racji, nie narzucając w żadnym stopniu swojego zdania. Nigdy nie forsował na siłę własnych opinii, a jednak budził wiarę w ich słuszność. Choć tak naprawdę nie brałam na poważnie tych wszystkich miłych i czułych słówek, którymi karmił mnie podczas naszych spotkań, to lubiłam ich słuchać. Sprawiały, że przynajmniej przez krótką chwilę czułam się autentycznie fantastyczna i boska. W jego ramionach zaznawałam beztroskich chwil złudnej przyjemności, która pozwalała mi choć na moment zapomnieć o przyziemności własnego istnienia.

To moje dobre samopoczucie działało też w drugą stronę.

— Ale przy tobie odmłodniałem — Adam skomentował pewnego razu, kiedy maszerowaliśmy podczas jednego z nielicznych wspólnych weekendów w górach.

— Siedziałbym z pilotem w fotelu. A tak, uganiam się za młodą dziewczyną — dodał, zarządzając jednocześnie krótki postój.

Odwróciłam się wtedy do niego i zarzucając mu ręce na szyję, przytuliłam się na dłuższą chwilę. Oboje podobnie zdyszani, próbowaliśmy wyrównać przyspieszone marszem, oddechy.

— Twoje tęczówki są dzisiaj tak intensywnie niebieskie — stwierdził wówczas, wpatrując się w moje oczy.

Jego były intensywnie brązowe, ale tego faktu nie skomentowałam na głos. Zrobiłam mu zamiast tego szybką fotkę, na której wyszedł jakoś tak dobrotliwie i poczciwie. Nie jak stary napaleniec, który zabawia się z młodszą dziewczyną, ale jak fajny człowiek, którym przecież w gruncie rzeczy był. Czasem o tym zapominałam, oceniając go ciągle przez pryzmat zdrady, której się ze mną dopuszczał.

Bo w moim postrzeganiu jego osoby było wiele sprzeczności. Z jednej strony widziałam w nim bezwstydnego, dwulicowego zbereźnika, wstrętnego satyra, wiarołomnego męża i przede wszystkim kogoś, kto wykorzystuje moją samotność oraz desperację. Z drugiej strony dostrzegałam w nim ciepłego i czułego mężczyznę, może w pewnym sensie ofiarę własnych namiętności i fantazji, trochę hedonistę, ale w gruncie rzeczy normalnego, dobrego człowieka. Na początku udawało mi się traktować go z pobłażliwością i dużą dozą ostrożności. Rezerwa była chyba najzdrowszą formą ochrony. Nie chciałam przyzwyczaić się do niego zbyt mocno, by nie cierpieć w razie nieoczekiwanego rozstania. Wmawiałam sobie, że jeśli znudzi się i mnie rzuci, to przejdę nad tym faktem z godnością i bez większego żalu. Jego żartów na temat naszego potencjalnego rozstania słuchałam jednak z jakąś nieprzyjemną gulą w gardle i niepokojem.

— Powinienem być twardy, zimny drań. Wykorzystać, a potem rano powiedzieć: spadaj mała — żartował czasem, a ja z niepewnością zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zrealizuje tego planu naprawdę.

Liczyłam się z taką możliwością, ale wydawała mi się wówczas tak bardzo odległa, że aż nieprawdopodobna. Sam Adam też chyba nie do końca w nią wierzył

— To raczej ty pewnego dnia kopniesz mnie w tyłek. I co gorsze, dobrze zrobisz — dodawał z poważną miną.

Co tak naprawdę wtedy myślał, pozostawało tajemnicą. Przynajmniej do pewnego czasu.

Pierwszy tydzień po

— Może to karma? — pytam na kolejnej sesji swoją psychoterapeutkę. — Ta zdrada Marka — dodaję dla jasności. — Może to właśnie rezultat mojego romansu sprzed lat? Kara za dawne błędy? Uczynione kiedyś zło, powraca ponoć tak samo, jak i dobro.

Modlińska słucha moich słów z zainteresowaniem. Podnosząc coraz wyżej brwi, robi jednak pełną powątpiewania minę.

— Karmę to ty możesz sobie kupić w sklepie zoologicznym i co najwyżej dać psu do miski — mówi z ironią. — Dobrze ci radzę! Nie idź w stronę tych wszystkich filozofii wschodu. Jeden z moich pacjentów przez lata wierzył w te hinduistyczne nauki. Teraz boi się usiąść latem na trawie.

Na moje pytające spojrzenie, pospiesznie wyjaśnia:

— Facet myśli, że jego ciężkie pośladki mogą sprawiać ból niewinnym i delikatnym źdźbłom.

Tą historyjką Modlińska rozkłada mnie na łopatki. Śmiejąc się na myśl o tym wrażliwcu z wielkim tyłkiem, uświadamiam sobie, że od dawna nic mnie tak nie rozśmieszyło. Moja psychoterapeutka dostaje za to dużego plusa. A prawo karmy zostawiam innym.

— Opowiedz lepiej, jak zareagowała twoja głowa i ciało tuż po odejściu męża? Płakałaś? Krzyczałaś? — pyta psychoterapeutka.

Nie płakałam. Nigdy nie płaczę. Głosu też nie podnoszę. Choć zdaję sobie sprawę, że to dziwne. Kiedy dochodzi do rozwodu, płacze i krzyki są chyba czymś normalnym. W moim przypadku wszystko tego dnia było dziwnie przytłumione. I jest takie nadal. Czuję się tak, jakby ktoś narzucił na mnie i mój świat jakiś gruby koc. Wszystko straciło smak, zapach i kolor.

— A jak wyglądało tamto rozstanie z Adamem? — moja psychoterapeutka notując coś w swoim notatniku, pyta nagle o zamierzchłą przeszłość.

Próbując odgrzebać w pamięci tamten czas, dochodzę do wniosku, że wtedy na początku też trzymałam się w ryzach. Dopiero jakiś tydzień po rozstaniu, zrozumiałam, że nie będzie tak łatwo, jak myślałam.

Pamiętam, jak siedziałam przez godzinę nad talerzem ostygniętej już zupy brokułowej i zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że nie mogę nic przełknąć. Zmusiłam się do kilku łyżek, ale nawet nie poczułam ich smaku. Serce biło mi nader szybko i nierównomiernie, w oczach pojawiały się łzy, a myśli krążyły wokół rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziłam z Adamem tydzień wcześniej. Trwała 14 minut. Tyle czasu było potrzeba, żeby poinformował mnie o końcu naszego związku. Po prostu zadzwonił i powiedział, że firma, w której pracował, wysyła go z powrotem do rodzinnego Szczecina. Dodał, że żałuje i że będzie tęsknił za naszymi spotkaniami. Kiedy zdziwiona milczałam, trawiąc tę nowinę, on mówił coś jeszcze. Słuchałam go, ale myślami byłam już gdzie indziej.

— Jak to wyjeżdża? — nie mogłam pojąć. — Tak nagle?

Choć w mojej głowie od kilku tygodni rodziły się już różne podejrzenia, to jednak wieść o rozstaniu spadła na mnie z zaskoczenia. Zasmucona, zapytałam w pewnym momencie z niedowierzaniem:

— To już się nigdy nie zobaczymy?

Adam westchnąwszy milczał przez chwilę, po czym odezwał się jakimś dziwnie niechętnym tonem:

— Ehhhhhh… Może ewentualnie jutro.

Chwytając się tego jutra, uzgodniłam więc szybko godzinę naszego ostatniego spotkania i rozłączywszy się, zaczęłam analizować zakończoną rozmowę.

— To już naprawdę koniec? Definitywny? Ostateczny? Już nigdy więcej nie spojrzę w jego oczy? Nie poczuję jego zapachu? Nie wtulę się w jego ramiona? Został mi już tylko jeden wieczór? Jedno spotkanie? Od jutra będę musiała o nim zapomnieć? — rozmyślałam z jakąś desperacją.

Tyle rzeczy jeszcze miałam mu do powiedzenia. Tyle tematów nieporuszonych czekało na swoją kolej. Różne bzdurki, które moim zdaniem powinien był usłyszeć. Wybierając sukienkę na tę ostatnią randkę, myślałam o tym, by być dla niego piękną. Ten ostatni raz zachwycić go swoją kobiecością. Choć do spotkania pozostawało jeszcze blisko 20 godzin, ja byłam już jednym, wielkim oczekiwaniem i tęsknotą. Kiedy leżąc już w łóżku, około 23.30 usłyszałam dzwonek telefonu, wiedziałam, że to on. Wiedziałam, że odwoła to spotkanie. Nasze ostatnie spotkanie. Kiedy drżącą ręką, podniosłam słuchawkę i usłyszałam z jego ust jakiś tani wykręt, poczułam się kompletnie mała i śmieszna. Totalnie zawiedziona i odarta z honoru.

Kiedy oniemiała odłożyłam słuchawkę, wszystko było już jasne. On nie chciał się ze mną zobaczyć. Powinnam była to wyczuć już wcześniej. Przecież to nie on wyszedł z inicjatywą tego spotkania. Zrobił mi łaskę, słysząc żal w moim głosie. Przystał na to spotkanie na odczepnego, a potem po kilku godzinach wymigał się pierwszą lepszą wymówką. Adam wyraźnie nie chciał mnie już widzieć. Dla niego zakończeniem naszej znajomości była ta rozmowa przez telefon. Niczego więcej już nie potrzebował. I nie potrafił nawet powiedzieć tego wprost.

Minuty mijały, a ja wpatrując się w aparat telefoniczny, miałam nadzieję, że ten jeszcze zadzwoni. Że Adam powie coś z kurtuazją, co pozwoli zachować mi twarz. Że zaproponuje jakiś inny termin. Że po prostu spotka się ze mną i powie mi wszystko, to co powinien. On jednak najzwyczajniej mnie zignorował, zatrzaskując tym samym drzwi, które jeszcze niedawno nas łączyły. Tak oto, wszystko to, czym żyłam przez cały rok rozpadło się w drobny pył. Rozumiałam, że może chcieć odejść. Ale dlaczego w tak zimny i obojętny sposób? Czy aż tak mało ważna byłam dla niego? Dlaczego nie chciał mi nawet spojrzeć w oczy? Nie oczekiwałam wiele. Jedynie ostatniego uścisku i kilku ciepłych słów. Wystarczyłoby 15 minut rozmowy w cztery oczy. Nie przez telefon. Czy to było dla niego aż tak dużo? W tamtej chwili nabrałam pewności, że ta wyprowadzka z Łodzi to tylko bujda. Wymyślona specjalnie dla mnie tania historyjka.

— Co było potem? — podpytuje Modlińska.

— W zasadzie już nic. Pomiędzy nami już nic więcej się nie wydarzyło. Kontakt został urwany. On o mnie zapomniał. A ja… Ja cierpiałam i zadręczałam się pytaniami bez odpowiedzi.

Zastanawiałam się, dlaczego odszedł. Czy mu się znudziłam? Czy znalazł inną zabaweczkę? A może zaczęły go gryźć wyrzuty sumienia i postanowił już nie zdradzać swojej żony? Przez wiele miesięcy po tym rozstaniu rozmyślałam o ewentualnych powodach. Tak, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

— Co było najtrudniejsze na tamtym etapie? — pyta Modlińska.

— Chyba to, że nie mogłam pogodzić się z nowo zaistniałą sytuacją. Tęskniłam za jego głosem, ciałem, nieco ironicznym spojrzeniem rzucanym spod okularów, za jego śmiechem i dotykiem.

Tęskniłam i czułam, że nie będę potrafiła bez niego żyć. Zaskoczona własnymi reakcjami, nie rozumiałam co się ze mną dzieje. Pustka, która została mi po Adamie wypełniała mnie i dusiła swoim bezkresem. Serce uderzało mi wtedy niczym u sprintera po rekordowym biegu, a łzy leciały ciurkiem po twarzy, praktycznie bez przerwy. Chodziłam jak struta i nie widziałam przed sobą żadnej przyszłości. W nocy nie mogłam spać, w dzień nie byłam w stanie normalnie myśleć. Jedyne, czego wtedy chciałam, to jego powrotu. Bez względu na cenę i czas. Choćby na chwilę.

— Słyszała pani może o senbazuru? — pytam nagle Modlińską.

— Ta w odpowiedzi kręci tylko głową.

— To taka japońska legenda — wyjaśniam. — Głosi, że złożenie tysiąca żurawi origami może spełnić każde życzenie.

Zawiesiwszy na chwilę głos, uśmiecham się do wspomnień, po czym z kpiną dodaję:

— I ja głupia, zaczęłam wtedy składać te nieszczęsne żurawie… Robiłam po dziesieć dziennie.

Modlińska posyłając mi zaciekawione spojrzenie, pyta:

— I złożyłaś je wszystkie?

— Prawie… — mruczę w odpowiedzi.

— Ile zabrakło? — pyta, nie spuszczając ze mnie oczu.

— Tylko jednego.

— Złożyłaś 999 i nagle przestałaś? Czemu nie dokończyłaś tego ostatniego? — dopytuje nieco zawiedzionym tonem Modlińska.

— W odpowiedzi wzruszam ramionami.

— Sama nie wiem.

Pewnego jesiennego dnia 999 papierowych żurawi wylądowało w korycie Karolewki, a ja czując się jak żałosna infantylna panienka uznałam, że to najwyższy czas, by zapomnieć zarówno o niedorzecznym życzeniu, jak i o całym romansie.

— I zapomniałaś? — Modlińska podnosząc lekko brwi, przechyla głowę na bok.

— A skąd!

Nie zapomniałam. Zamiast tego dalej cierpiałam. Jak ostatnia idiotka.

A przecież zawsze wydawało mi się, że tak świetnie kontroluję własne emocje. Że potrafię zachować bezpieczny dystans. Od początku wiedziałam, że ten związek nie ma żadnych szans na przetrwanie. Że to wszystko tylko na chwilę. Kiedy ta jednak minęła, nie potrafiłam wrócić do normalności.

Modlińska bazgrząc coś w swoim notatniku, myśli pewnie:

— Co za banał. Pocierpiała jakiś czas i jej przeszło.

Może jest zdziwiona moją nadwrażliwością, może bawi ją moja egzaltacja, a może nawet trochę mi współczuje. Nie wygląda na taką, którą bulwersują takie związki. Ale może ten spokojny wyraz twarzy i wyrozumiały uśmiech to tylko przykrywka? Może w głębi serca kpi z tej mojej naiwnej miłości? Może słuchając tych zwierzeń, zastanawia się, po co właziłam do łóżka zajętego faceta? Na głos stwierdza jednak:

— Cóż… To była w końcu twoja pierwsza miłość. Tę zawsze odczuwa się najsilniej.

Faktycznie. Odczułam ją wyjątkowo mocno. Do dzisiaj wspomnienie tamtej znajomości budzi we mnie jakieś dziwne roztkliwienie.

— Czy miałaś nadzieję, że on się dla ciebie rozwiedzie? — Modlińska pyta nagle, jakby chciała dowiedzieć się, czy chciałam rozbić czyjeś małżeństwo.

— Nie — kręcę głową.

Nie wiem, czy mi wierzy. Już nawet sama sobie nie wierzę do końca. Moja psychoterapeutka tymczasem nadal coś notuje. Zastanawia się, co powiedzieć i jak nie wyrazić na głos myśli, które brzmią pewnie tak:

— Wpakowałaś się w cudze życie z butami. Dobrze ci tak. Za grzechy trzeba płacić, więc musiałaś ponieść swoją karę.

A może jednak jest bardziej empatyczna i naprawdę wyrozumiała. Może uważa, że byłam tylko kolejną naiwną idiotką, którą ktoś najzwyczajniej wykorzystał.

— Naopowiadał jej pewnie ładnie brzmiących bzdur, a ona głupia mu uwierzyła — być może cała sprawa z jej perspektywy wygląda właśnie tak.

Przerywając milczenie, moja psychoterapeutka decyduje się wypowiedzieć parę zdań na temat cierpienia. Zamiast jej słuchać, zastanawiam się, czy jest czyjąś żoną. Może wysłuchując kolejnych zwierzeń zdradzanych małżonek, w jej głowie rodzą się niewygodne pytania. Może w tej chwili tak naprawdę rozmyśla o tym, czy i jej mąż nie jest głównym bohaterem podobnej historii. Na jej dłoni nie dostrzegam śladu obrączki. Ale to o niczym nie świadczy. Ja i Marek już od dawna ich nie nosiliśmy. Modlińskiej stuknęła pięćdziesiątka. W tym wieku wiele osób, choć pozostaje w związku małżeńskim, wcale nie nosi małżeńskiego emblematu. Jeśli ma męża, może po powrocie z pracy przyjrzy się mu dyskretnie i jeśli nie dostrzeże żadnych podejrzanych zachowań, stwierdzi:

— Nie on… Każdy, ale nie on.

Jeśli jednak panu Modlińskiemu zdarzają się czasem późne powroty do domu, nagłe weekendowe wyjazdy oraz tajemnicze SMS-y lub telefony, pani Marta będzie musiała stawić czoła wątpliwościom. Może w jej sercu pojawi się niepewność. Może nawet lęk.

— Czy w życiu mojego mężczyzny nie pojawiła się jakaś inna? Co, jeśli mój ślubny zabawia się na boku tak, jak maż tej Hanki? — być może dzisiaj wieczorem Modlińska zada sobie właśnie takie pytania.

Potem pewnie w fachowy sposób przeanalizuje własne obawy i zrobi sobie autopsychoanalizę. Oczami wyobraźni widzę, jak rozsiada się w fioletowym fotelu i zaczyna mówić sama do siebie. Może nawet zada sobie jakieś pomocnicze pytania.

Moje zupełnie oderwane od rzeczywistości wizje, Modlińska przerywa jednak dyskretnym kaszlnięciem. To sygnał, że skończyła swój monolog i czeka na moją kolej.

Ale o czym ona mówiła? Zupełnie odpłynęłam i nic nie słyszałam. Posyłam więc w jej stronę przepraszająco-pytające spojrzenie i czekam na jakieś dokładne polecenia.

— Opowiedz jak wyglądały kolejne dni po waszym rozstaniu — Modlińska nakierowuje mnie na właściwy tor.

Zakłada, że w którymś momencie zablokowałam w sobie żal. Kto wie. Może rzeczywiście popełniłam ten błąd właśnie na początku?

Ale zaraz… O które rozstanie ona teraz pyta?

— Mówimy o rozstaniu z Markiem? Czy z Adamem? — pytam niepewnie.

Modlińska uśmiecha się pod nosem, po czym wzruszając ramionami, pyta:

— A które jest dla ciebie bardziej znaczące?

Jak to które? Oczywiście, że to z mężem. Łączyło nas 20 lat wspólnego życia. Przecież byłabym szalona, gdybym powiedziała, że ważniejszy był dla mnie jakiś romans sprzed ćwierćwiecza!

Byłabym szalona.

A może właśnie jestem?

To absurdalne, ale tamto rozstanie z Adamem ciągle we mnie tkwi. Jak jakaś zadra. Nie wiem, co powiedzieć. Modlińska dostrzegając moje zmieszanie, przeciąga się na swoim fotelu, po czym stwierdza z lekkością:

— Zacznijmy od Marka.

Ok. Zatem Marek.

Kolejne dni po jego odejściu odznaczały się pustką. Takim bezdennym niczym. Emocjonalnym i fizycznym bezczuciem. Odrętwienie i szarość, które mi do dzisiaj towarzyszą, przesłaniają całą przyszłość.

Niby wiem, że rozwód to nie koniec świata. Że będę żyła dalej. Wiem nawet jak. Wszystko będzie działo się tak, jak zawsze. Tylko, że bez jego udziału. Bez tego bezpiecznego buforu, który dawał mi swoją obecnością.

— Uważasz, że będzie ci bez niego gorzej? Dokucza ci przekonanie, że nie będziesz potrafiła żyć tak, jak przedtem? — pyta psychoterapeutka.

Chyba nie. Marek nie jest mi niezbędny. Ale przyzwyczaiłam się do tego, że miał swoje miejsce w moim życiu. Myślałam, że przetrwamy do końca.

— A jak sprawy wyglądały, kiedy odszedł Adam?

— Och… — wzdycham. — Wtedy to moje cierpienie było jakieś bardziej namacalne. Takie fizyczne.

Kiedy minął pierwszy tydzień, mój smutek wcale nie stopniał. Oswoiłam się z nim, pogodziłam, przyzwyczaiłam, ale nie potrafiłam odnaleźć się w nowej sytuacji. Serce nie biło już z taką szybkością jak kilka dni wcześniej, a sen, co prawda przerywany, w końcu jednak przyszedł. Organizm zmęczony przedłużającą się głodówką też powoli zaczynał domagać się jedzenia. Nadal nie czułam smaku tego, co jadłam, ale przynajmniej zapełniałam żołądek. Minęło sporo czasu, zanim na nowo zaczęłam cieszyć się jedzeniem.

— To naturalne, kiedy ma się złamane serce — wtrąca Modlińska.

Złamane serce — jak to teraz żałośnie brzmi. Wtedy jednak złamane serce było dla mnie najprawdziwszą rzeczywistością. Czułam się żałośnie śmieszna, głupia, naiwna i bezmyślna. Byłam przepełniona jakimś niepotrzebnym nikomu, nieodwzajemnionym uczuciem. Rozgoryczona nagłym odrzuceniem i zdruzgotana banalnym zakończeniem, na które nie byłam jeszcze gotowa. Co ja sobie w ogóle myślałam? Przecież wiedziałam, że prędzej czy później to się musi kiedyś tak skończyć.

— Ale dlaczego już? — łkałam, nie mogąc powstrzymać sączących się z moich oczu łez. — Adaś, wróć, proszę… Zmień swoją decyzję. Choćby na chwilę. Albo przynajmniej pożegnaj się ze mną w cztery oczy. Przytul mnie jeszcze ten jeden jedyny raz — szeptałam, łudząc się, że przywołam go telepatią.

Jego wersja tekstu spadaj mała okazała się dla mnie wyjątkowo bolesna. Już sama nie wiem, czy bardziej smucił mnie fakt, że już nigdy więcej go nie zobaczę, czy też sposób w jaki on mi to zakomunikował. Ciągle zastanawia mnie łatwość, z jaką wykonał ten ostatni telefon. Nie mogłam pogodzić się z tym wyraźnym odrzuceniem, z nagłym zwrotem w jego nastawieniu. Przez te wszystkie miesiące spędzone w jego towarzystwie, czułam się dla niego ważna i wyjątkowa. Owszem, miałam świadomość, że to tylko tymczasowe szaleństwo, że to jedynie naiwna zabawa dwojga znudzonych ludzi. Ale przez cały ten czas wydawało mi się, że gdy przyjedzie koniec, to potraktujemy siebie z szacunkiem i delikatnością. Nie sądziłam, że Adam obejdzie się ze mną jak ze zwykłą znajomą, której mówi się:

— Od jutra mnie już tu nie ma. Pa.

Nawet jeśli nie miał w sobie tyle uczuć co ja, to przecież mógł chyba ten ostatni raz udać przede mną, że nie jestem dla niego taka obojętna. On jednak wybrał pośrednią, nijaką metodę letniej uprzejmości, która tylko rozsierdziła moje poczucie zawodu.

— A jak z Markiem? Jak oceniasz jego metodę?

Podobnie jak Adam, zachował się jakoś nijako. I pomyśleć, że jeszcze dwa dni przed rozstaniem, rozmawiał ze mną o rachunkach za prąd. Jak gdyby nigdy nic. Jakby nie planował odejścia. A przecież takich decyzji chyba nie podejmuje się z dnia na dzień.

— Chciałabyś, żeby wrócił? — pyta moja psychoterapeutka.

— Absolutnie nie. Dałam mu czas i przyzwolenie jedynie na łóżkowe harce. Dziecko zmienia wszystko.

Co ludzie powiedzą?

Za radą Modlińskiej (choć bardziej adekwatne byłoby chyba stwierdzenie: na jej rozkaz) umówiłam się dzisiaj na babskie spotkanie ze starymi przyjaciółkami. Moje baby to Kryśka — właścicielka małej knajpki w Łodzi, Gośka — księgowa w biurze rachunkowym i Jolka — stomatolog. Kumpelki z dzieciństwa. W młodości wszystkie mieszkałyśmy na tej samej ulicy. Na Franciszkańskiej. Pierwsza wyprowadziła się stamtąd Jolka. Po rozwodzie rodziców zamieszkała z mamą i siostrą gdzieś na Bałutach. Niedługo potem moi rodzice sprzedali mieszkanie i zbudowali dom na przedmieściach. Jakieś trzy lata po mnie, Franciszkańską opuściła Krysia. Na starych śmieciach została już tylko Gośka.

Rok temu reaktywowałyśmy naszą znajomość i o dziwo, mimo dość długiej przerwy w kontaktach, nadal mamy sobie wiele do powiedzenia. Spotykamy się ze sobą regularnie, lądując u którejś w mieszkaniu i plotkując przez całą sobotnią noc o starych, dobrych czasach.

Od odejścia Marka unikam jednak tych naszych sabatów. Nikogo, poza synem, nie informowałam o naszym rozwodzie. Boję się konfrontacji z żywą reakcją dziewczyn na tę nowinę. A Modlińska, jak na złość, przy każdym spotkaniu naciska na mnie, pytając:

— Widziałaś się ze swoimi przyjaciółkami? Powiedziałaś im o rozwodzie?

Kiedy kręcę przecząco głową, patrzy na mnie wzrokiem bazyliszka, przypominając z wyrzutem:

— Przecież obiecałaś!

Obiecałam, obiecałam. Ale nie dałam rady. Od dwóch miesięcy odwołuję swoje przyjście, usprawiedliwiając się coraz dziwniejszymi wykrętami. Dzisiaj też czuję, że nie dam rady. To jest ponad moje siły. Odwołując ostatnie spotkanie, w ramach przeprosin zaprosiłam jednak dziewczyny na dzisiaj do siebie. Myślałam, że przez ten czas stanę na nogach. Że psychicznie wydobrzeję. Że będzie już łatwiej.

Moje samopoczucie wcale nie jest lepsze. Nie mogę jednak odkładać tego spotkania w nieskończoność. Lepiej mieć to już za sobą. Próbuję więc postawić do pionu zarówno samą siebie, jak i własne mieszkanie. Kiedy słyszę dzwonek do drzwi, wszystko wygląda na pozór normalnie.

I początkowo wszystko idzie względnie gładko. Pierwsze schody pojawiają się jednak, kiedy Kryśka od niechcenia pyta:

— A co tam u Marka? Dawno go nie widziałam.

Siląc się na spokój, odpowiadam otwarcie, że nie wiem.

— Jak to? — dziwi się.

— Wyprowadził się — stwierdzam z obojętnością, jakby to w ogóle nie robiło na mnie wrażenia.

— Wyrzuciłaś go? — dopytują dziewczyny, a ja czuję jak lawa w środku serca próbuje wydostać się na zewnątrz.

Hamując tłoczące się gdzieś w moich oczodołach łzy, odpowiadam, że tak naprawdę to on zerwał ze mną.

— Jak to? Kiedy? — dziewczyny nie kryją zdziwienia.

— Będzie miał z nią dziecko… — wyjaśniam z udawanym spokojem.

— Tak powiedział?! — oburza się Gośka.

No tak. Jak inaczej miał mnie o tym poinformować?

No i zaczyna się. Dziewczyny ruszają z machiną pocieszenia. Pod powiekami czuję coraz większą wilgoć, więc zagryzam wargi i odwracam wzrok w drugą stronę, żeby koleżanki nie zauważyły jak bliska jestem płaczu. Na szczęście resztkami silnej woli potrafię skontrolować swoje rozbuchane emocje. Szkoła baletowa, do której w młodości uczęszczałam, nauczyła mnie tego w mistrzowski sposób. Czasem ta umiejętność przydaje się także poza sceną i salą treningową. Uśmiech przez łzy, choćby na przekór bólowi.

Moje przyjaciółki wiedzą jednak, że to wszystko tylko maska. Ciągną za język i zmuszają do oczyszczających zwierzeń.

— W porządku — przyznaję w pewnym momencie. — Trochę mnie to poruszyło. Nawet więcej niż trochę. Chyba nawet bardzo — stwierdzam z rezygnacją w głosie. — Nie byłam gotowa na to rozstanie. Jeszcze nie teraz…

— Bo trzeba było to uciąć na samym początku. Jak się tylko dowiedziałaś, powinnaś była postawić sprawę na ostrzu noża. Wtedy rzuciłby małą w porę i nie byłoby problemu. Ale ty wolałaś bawić się w żonę samarytankę — tłumaczy Jola.

Na twarzy ma wypisane pytanie:

— A nie mówiłam?

Mówiła. Mówiła. Ona zawsze wszystko wie, przewiduje i ma rację.

Teraz również. Niepotrzebnie milczałam, obserwując jak mój mąż przywiązuje się coraz bardziej do innej kobiety. Może byłam zbyt pewna siebie? Założyłam, że Marek tak, jak kiedyś Adam, po skoku w bok, wróci na rodziny łono i zestarzeje się razem ze mną. Nie przewidziałam jednak pojawienia się dziecka. Niczego nie przewidziałam. Głupia!

Dziewczyny siedzą u mnie jeszcze dwie godziny. Uspokoiłam się nieco, ale w gruncie rzeczy irytują mnie ich trajkoczące głosy oraz tematy rozmów, które w założeniu mają mnie odciągnąć od nieprzyjemnych myśli. Kiedy w końcu wychodzą, pogrążam się w swoim niemym smutku. Przez resztę dnia nie mogę znaleźć sobie miejsca. Próbuję czytać, ale nie mogę skupić się na opisanej fabule. Próbuję sprzątać jakieś zapuszczone i zagracone szafki, ale zmęczone ciało prosi o odpoczynek. Próbuję obejrzeć jakiś film, ale w każdym jaki zaczynam oglądać, prędzej czy później pojawia się motyw miłości. Porzucając wszelką aktywność, siedzę więc kilka godzin w totalnym bezruchu. Pustka, która zdaje się wypełniać moją duszę, obejmuje we władanie także i ciało. Czuję się taka ciężka, taka nabrzmiała tą wkraczającą ponownie do mojego życia samotnością. Boję się jej. Nie chcę mieć z nią do czynienia. A jednocześnie czuję, że już zawsze będzie mi towarzyszyć.

Sobota

W soboty Marek zawsze miał wychodne. Kiedyś organizował spotkania z kumplami, jechał na ryby lub grzyby, szedł do kina na męski film, wyjeżdżał gdzieś z Brunem albo spędzał połowę dnia w którymś z wielkich budowlanych hipermarketów. W ostatnim roku nastąpiła pewna zmiana, gdyż to właśnie głównie w soboty spotykał się z Iwoną. Wiedziałam o tym doskonale, ale nigdy nie dałam po sobie poznać, że znam prawdę. Marek znikał na cały dzień lub dwa, tak jak zawsze zostawiając cały dom tylko dla mnie. A, że powód był nieco inny? Cóż… W soboty zawsze żyłam tak, jakby go nie było. Jakby w ogóle nie istniał. Nie odczuwałam zatem tych sobotnich absencji jakoś drastycznie dojmująco. Jego weekendowe romansowanie nie burzyło mojego ustalonego rytmu życia. Ot, zwykła kolej rzeczy. Sobota była jego świętem, które w ostatnich miesiącach przedłużało się czasem do niedzieli wieczór. Kiedy weekend dobiegał końca, Marek zawsze potulnie wracał do domu jako wierny mąż.

Odkąd odszedł, jego nieobecność odczuwam jednak bardziej namacalnie. Pustka, która zieje z każdego zakamarka domu przez cały tydzień, owiewa mnie teraz swoim chłodem nawet w weekend. Przyzwyczajona do sobotniej samotności, muszę wziąć się jednak w garść. Tak jak zawsze po przebudzeniu, powielam więc z obojętną miną bezpieczną rutynę powtarzanych od lat, czynności. Włączam telewizor, w którym widzę względnie atrakcyjną parę dziennikarzy, którzy co jakieś 3 minuty zmieniają temat rozmowy, a także swoich gości. Po 30 minutach bezmyślnego skakania po kanałach, na których o tej porze napotykam programy śniadaniowe, poranne serwisy informacyjne oraz animowane bajki, odrzucam na bok kołdrę i wstaję z posłania wprost na miękki dywan w kolorze beżu. Dostrzegam na nim jakieś paproszki, które przypominają mi o obowiązku odkurzenia całego mieszkania. Jednocześnie ubieram się w któryś z moich żelaznych, sobotnich zestawów. Dzisiaj wypada kolej na czarne dresy i szarą bluzę z kapturem. Marek nazywał ten strój blockersową elegancją. Twierdził też, że wyglądam w tym wydaniu jak nieletni złodziej. Prychając na to wspomnienie, zdjętą właśnie piżamę wkładam w stos ubrań, który nazbierał się przez cały tydzień w oczekiwaniu na sobotnie pranie. Niosąc później tę górę szmatek do łazienki, po drodze gubię, jak zawsze, jakąś parę majtek lub skarpetek. Wkładając poszczególne części garderoby do pralki, zastanawiam się, co w sobotnie poranki nosi na sobie Iwona. Koronkowe peniuary? Satynowe koszulki? A może śmiga z odkurzaczem w ręce, odziana w seksowne przebranie pokojówki? Chcąc uciec od wyobrażeń na temat wspólnych porządków Marka i jego nowej partnerki, włączam odpowiedni program w pralce. Z pewnym zadowoleniem i ulgą zauważam jednocześnie, że pierwszy raz od bardzo dawna, całe pranie udało mi się wrzucić do jednego bębna, nie zamartwiając się podziałem na kolory czy delikatność materiałów. Nie ma żadnych łatwo farbujących się koszul Marka ani jego kurczących się w wyższej temperaturze, swetrów. Wsłuchując się w dobiegający z łazienki szum pracującej pralki, zaparzam czerwoną herbatę i ze spokojem przygotowuję sobie śniadanie. Na talerzu lądują, jak zawsze, trzy kanapki. To taki nawyk, któremu jestem wierna od lat.

— A co jeśli trafisz na taką półkromkę, rozpoczynającą chleb? — zapytał Adam podczas naszego pierwszego wspólnego poranka.

— To zależy jak bardzo jestem głodna. Jeśli chce mi się jeść, biorę czwartą kromkę. Jeśli nie, poprzestaję na tych trzech niepełnych.

Adam uśmiechnął się na te słowa, po czym stwierdził:

— Jesteś bardzo poukładana.

— Jestem — mruczę teraz sama do siebie i przełykając ostatni kęs trzeciej kanapki, wstaję od stołu, żeby umyć talerzyk.

Po śniadaniu łapię jeszcze jakiś owoc. Dzisiaj wybór pada na kiwi.

Marek też je lubi. Może nawet w tej chwili kroi takie same zielone plasterki, jak ja. Moje są niedojrzałe i kwaśne jak diabli. Przeżuwając kolejne kawałki miąższu, krzywię twarz, choć sama nie wiem, czy robię to z powodu smaku, czy też budzących się do życia wspomnień. A w nich ostatnio królują na przemian Marek i Adam.

Marek i Adam.

Adam i Marek.

Cholera jasna! Szkoda, że z pamięcią nie można zrobić tego samego co z tą skórką, myślę wrzucając resztki po owocach do kosza na śmieci. Potem łapię za odkurzacz, który wciąga wszystkie brudy, jakie nagromadziły się przez ostatnie dni na moich podłogach i dywanach. Zawsze odkurzam w tej samej kolejności, zaczynając od sypialni i salonu, przechodząc korytarzem do gabinetu, a następnie do dawnego pokoju Bruna, który staje się już powoli przechowalnią wszelkich urządzeń i szpargałów. Kiedy odkurzam kuchnię, zawsze zaczynam się lekko pocić. Kończąc w łazience, dyszę nieco, odczuwając jednak wewnętrzny spokój i zadowolenie z czystych podłóg. Nic nie irytuje mnie tak bardzo, jak walające się pod nogami, okruszki i pyłki. Ostatnimi czasy jest ich w moim domu znacznie mniej. To zdecydowanie zasługa nieobecności mojego męża. Wokół Marka zawsze było pełno okruszków. Nigdy nie zwracał uwagi na to, jak i gdzie zjada swoje posiłki. W efekcie, drobinki chleba w naszym domu znaleźć można było nie tylko pod kuchennym stołem, ale także na prześcieradłach, w poszewkach, a czasem nawet i w łazience. Tam zresztą zawsze robił najwięcej bałaganu. Marek w łazience był jak tajfun. Zarówno jego wieczorne kąpiele, jak i poranne prysznice kończyły się zawsze takim samym pobojowiskiem. Już dawno przestały mnie dziwić walające się we wszystkich możliwych kątach ręczniki, rozsmarowane na lustrze ślady pasty do zębów, rozdeptana na podłodze pianka do golenia, resztki zgolonej szczeciny na pralce, czy też nieustannie topiące się w zalanej wodą mydelniczce, mydło. Na szczęście to już nie mój problem. Obok łatwiejszego prania, porządek w łazience jest chyba kolejnym dużym plusem naszego rozwodu.

Kiedy odnoszę do schowka odkurzacz, pralka zazwyczaj kończy swoje ostatnie wirowanie informując, że za dwie minuty będę mogła porozwieszać lekko wilgotne sztuki odzieży. Kiedy w końcu to czynię, w myślach rozplanowuję resztę swojego wolnego dnia. Czasem sprzątam dalej, ścierając kurze z mebli lub szorując łazienkową armaturę. Dzisiaj poprzestaję jednak na niedbałym przejechaniu mopem wszystkich podłóg oraz dotknięciu wilgotną szmatką mebli w salonie. Na nic więcej nie mam już siły. Nawet na to, by zaserwować sobie małą przyjemność w postaci spaceru, filmu, muzyki lub naleśników z dżemem.

Czekam. Choć nie wiem na co konkretnie.

— Przecież nic mnie już nie czeka… — mruczę sama do siebie.

Kiedy nie widzi się przed sobą przyszłości, wraca się do przeszłości. W głowie znowu budzą się wspomnienia dawnych lat. Dawnych sobót, które w zasadzie zawsze były dla mnie dniem izolacji i samotności. Dniem bez facetów. Bez koleżanek. Bez pracy. Bez ludzi.

Nawet w czasie, kiedy w moim życiu był Adam, soboty spędzałam w pojedynkę. W soboty byłam singielką, samotną i grzeczną kobietą bez skazy. Poranki zawsze spełzały mi na domowych obowiązkach. Popołudnia umykały natomiast w jakimś błogim stanie nieróbstwa i spowolnionego tempa. Minuty gubiły się nie wiadomo gdzie i na czym. 10 minut na krzyżówce, 50 minut na książce, godzina na gotowaniu obiadu. Soboty to był czas na celebrowanie drobnych przyjemności, na rozwijanie swoich małych hobby. Na spacery i cykanie zdjęć, na wsłuchiwanie się w teksty piosenek, ewentualnie na wyjścia do teatru i kina.

Na zegarku dochodzi 18. O tej porze, w ostatnich latach najczęściej przygotowywałam się do wieczornego wyjścia na aerobik do pobliskiego klubu. Osiedlowy twór, w którym dwie trenerki i jeden trener pracują nad figurami ambitnych babek, chcących zrzucić 5, 10 lub czasem więcej kilogramów. Chodziłam tam nie tyle po to, żeby się poruszać, co podsłuchać o czym mówią inne kobiety. Przez godzinę wymachiwałam więc rękami i nogami, słuchając rytmicznej muzyki, której wtórowały głośne westchnienia zmęczonych dziewczyn oraz pełen wigoru głos niezmordowanej instruktorki Arlety. W międzyczasie przysłuchiwałam się przeróżnym zwierzeniom oraz przechwałkom, którymi moje towarzyszki dzieliły się w dosyć szczodry i nieprzemyślany sposób. Dziwiłam się im, ale jednocześnie nadstawiałam uszu, traktując zasłyszane wiadomości jak emitowaną na żywo audycję. Ruda pięćdziesiątka miała problemy z nieuczciwymi dostawcami. Młoda matka z poszarzałą cerą narzekała na konflikt pomiędzy trzyletnią córką i pięcioletnim synem. Madame Marie była szantażowana przez byłego pracownika, a nastoletni syn pracującej w urzędzie stanu cywilnego Elżbiety, chyba ćpał.

— A mój stary zrobił bachora 20 lat młodszej kochance — mogłabym teraz dorzucić do tych wynurzeń swoją cegiełkę.

W życiu jednak nie opowiadałabym żadnym obcym babom o swoich prywatnych sprawach. Po treningu wybiegałam więc z przebieralni, obojętna na składane mi czasem propozycje wspólnej kawy i ciacha. Nie miałam nikomu nic do powiedzenia. A słodycze po ćwiczeniach fizycznych zawsze uważałam za bezsens.

Od rozstania z Markiem, nie chodzę do klubu. Po zajęciach w szkole baletowej, nie jestem już w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Czuję, że znajduję się jednocześnie na kilku etapach porozstaniowej żałoby. Nadal nie dowierzam, że to już kres mojej małżeńskiej historii. Przecież to nie tak miało być.

W poszukiwaniu hobby

— To takie głupie, ale zdarza mi się czasem wybudzić w środku nocy i iść do dawnej sypialni Marka. Sterczę tam potem przez kilkanaście minut, bez celu wpatrując się w puste łóżko — przyznaję ze wstydem podczas kolejnej wizyty u Modlińskiej.

Złoszczę się na niego, że tak mnie zlekceważył. Złoszczę się też na siebie, że ciągle myślę o tej sytuacji jak o własnej porażce. Mój mózg akceptuje tę stratę, ale w środku mnie siedzi coś, co temu zaprzecza. Tak, jakbym nosiła w sobie jakiś zupełnie niezależny od mojego umysłu, organ rządzący uczuciami. Nie wiem w jakiej fazie żalu w rzeczywistości się znajduję, ale czuję, że do końcowego wyleczenia jeszcze daleka droga.

— A co jest dla Ciebie w obecnej chwili najtrudniejsze? — pyta Modlińska.

— To, że straciłam całą chęć do życia. Że czuję się taka bezużyteczna, bezwartościowa, bez przydziału. I że nie mam na nic ochoty — żalę się.

Co zaleca moja psychoterapeutka? Radzi poszukać nowego hobby lub powrócić do zaniechanych zainteresowań. Zakłada, że w trakcie związku porzuciłam swoje pasje na rzecz małżeńskich obowiązków. I jest w tym dużo racji. W ostatnich latach, faktycznie stałam się nudną kobietą, która skoncentrowana wyłącznie na pracy i domu, zapomniała o swoim wnętrzu. Tak jakby te lata spędzone z Markiem wyprały cały mój osobisty koloryt. A przecież kiedyś miałam tyle zainteresowań!

— Jakich konkretnie? — pyta Modlińska.

Kiedyś robiłam wiele różnych rzeczy. Chociażby chodziłam na basen, spacerowałam z aparatem, pisałam wiersze haiku, a pod wpływem Adama zaczęłam nawet sięgać po pędzle i farby.

Adam. Znowu Adam… Wiele tych czynności kojarzy mi się właśnie z nim. On dawał mi jakieś emocjonalne paliwo. Swoimi zachętami i pytaniami, pobudzał do działania. Kiedy odszedł, straciłam serce do tych wszystkich zabaw. Bez niego nic już nie wyglądało tak atrakcyjnie.

— Może spróbuj powrócić do tamtych pasji — podsuwa psychoterapeutka.

Nie wiem, czy teraz będzie to miało jakikolwiek sens. Czuję się totalnie wypalona i niechętna do robienia czegokolwiek. Modlińska jednak uparcie nalega.

— Na kolejnym spotkaniu masz mi zrelacjonować powrót do aktywności. Jakiejkolwiek!

Dobrze. Niech jej będzie, myślę, decydując się na powrót do klubu fitness.


Moja pierwsza wizyta na porozstaniowym aerobiku, okazała się jednak katorgą, z której zwiałam w połowie zajęć. Wrzeszcząca i buchająca energią instruktorka, chcąc wycisnąć ze mnie ukrytą siłę, niemal doprowadziła mnie do płaczu. Łykając łzy i podnosząc to lewą, to prawą nogę, usłyszałam w pewnym momencie komentarz:

— Wyżej Hanka! Podnieś tę nogę wyżej! Wyglądasz jakby krocze cię bolało! Co? Za dużo seksu?

Zirytowana śmiechami oraz wywiązującą się na sali rozmową reszty posapujących wokół mnie kobiet, zdecydowałam się na ewakuację. Wykorzystując dwuminutową przerwę na napicie się wody i zmianę muzyki w odtwarzaczu, wymknęłam się z sali tortur niczym cwany złodziej.

Obiecawszy sobie unikać zarówno wyżyłowanej Arlety, jak i jej fitness klubu, żalę się teraz przed Modlińską, że:

— To było nie do zniesienia…

Psychoterapeutka patrząc na mnie bezlitosnym wzrokiem, zaleca tylko kolejne próby.

— Wspominałaś coś o malowaniu… — przypomina.


Tak oto, kilka dni później, w zaciszu własnych czterech ścian, zwracam się ku farbom. Ze skierowanym w stronę czarnej tubki pędzlem, zaczynam od razu wspominać pewien wiosenny dzień, który lata temu spędziłam w towarzystwie Adama. Zainteresowana procesem tworzenia obrazów, chciałam zobaczyć mojego kochanka w akcji. On natomiast, zapraszając mnie do wspólnego malowania, podał mi pędzel, mówiąc:

— Proszę bardzo. To będzie nasz wspólny obraz.

Początkowo zdecydowałam się wyłącznie na kilka nieśmiałych i niewyraźnych kresek. Ośmielona jednak pochwałami, zaczęłam wykonywać coraz bardziej odważne i zamaszyste pociągnięcia. Powstały w tej wesołej atmosferze obrazek, Adam zawiesił tego samego dnia nad łóżkiem w swoim mieszkaniu. Upaprani różnymi kolorami i szczęśliwi, przyglądaliśmy się mu potem w przerwach pomiędzy kolejnymi pieszczotami. To wspólne malowanie tak mi się spodobało, że następnego dnia sama kupiłam kilka tubek farb oraz pędzelków. I tak zaczęła się moja wesoła twórczość. Tworzyłam wówczas kolorowe, naiwne i pokraczne scenki, którymi chwaliłam się potem Adamowi niczym przedszkolak.

Sięgnięcie po farby w samotności, tuż po rozstaniu z Markiem okazało się dla mnie jednak zbyt dużym wysiłkiem emocjonalnym. Jego efekt w postaci szaroburej płaszczyzny z abstrakcyjnym czarnym kształtem pośrodku, wylądował ostatecznie w koszu.

Skoro z malowania nici, to może fotografia? Marek nie zabrał swojej lustrzanki. Zapomniał. Albo zostawił ją specjalnie. Może to taki porozstaniowy prezent? Włączam aparat, żeby przejrzeć ostatnio zrobione fotki. Na karcie pamięci mnóstwo wspólnych zdjęć. Najświeższe jednak z czerwca sprzed dwóch lat. Na ekraniku uśmiecha się do mnie wesoła rodzinka pozorantów. Nie chcę na to patrzeć, ale skasować też nie potrafię. Może Bruno będzie chciał kiedyś do nich wrócić. Aparat odkładam do szuflady. Wiem już, że nie będę robić żadnych zdjęć.

Następnego dnia, zaraz po pracy, rozsiadam się z zakupionym specjalnie na tę okazję, zestawem przyborów do kaligrafii japońskiej. Kiedyś tak bardzo lubiłam to robić. Na ulotce dołączonej do pędzelków, tuszu i specjalnego papieru hanshi widnieje informacja, że sztuka estetycznego pisania znaków systemu kanji, katakana i hentaigana, opiera się na perfekcyjnym wykonaniu, do którego konieczne są cierpliwość, konsekwencja i skupienie. Maczając gruby pędzel z cienką końcówką w pojemniczku z tuszem, zastanawiam się, od czego zacząć. W kaligrafii nie ważna jest treść, a wygląd. Bez zastanowienia smaruję więc na ryżowym kartoniku znak Ai, czyli miłość. Jak byłam na studiach wychodziło mi to zdecydowanie zgrabniej, myślę spoglądając na niezbyt wyrobione kreski. Za dziesiątym podejściem, efekt jest już nieco lepszy. Kiedy jednak pod wpływem drgnięcia ręki, jednym chlapnięciem tuszu niweczę cały ten misternie wypracowany znak, klnąc pod nosem, wstaję od biurka i rzucam wszystko w kąt. Pieprzyć ai i całą tę kaligrafię. Nie mam już do tego cierpliwości.

O powrocie do pisania haiku także nie ma mowy. Z tą formą poezji zapoznała mnie w dzieciństwie, własna matka. Junshiro, mój biologiczny ojciec, napisał dla niej kilka takich krótkich wierszyków, a potem odszedł bez słowa. Pożółkłe karteluszki z tą twórczością to mój jedyny namacalny dowód na istnienie tego człowieka i jego miłości. Ot, co warte są męskie uczucia!

Z poezji zatem również nici. Poruszająca serce, liryka w niczym mi dzisiaj nie pomoże. Co najwyżej przypomni jeszcze bardziej o własnym bólu. Zresztą, artystyczna wena opuściła mnie już lata temu. Odeszła chyba razem z Adamem, który znikając z mojego życia, zabrał ze sobą również całą gamę natchnień.

Zniechęcona tymi dawnymi zainteresowaniami, w wolnych chwilach snuję się zatem po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Na zajęcia w szkole baletowej docieram z trudem i niechęcią. Wszystko, co nie jest konieczne, odkładam na potem. A kiedy już nie mogę wytrzymać w zamkniętej przestrzeni, spaceruję po pobliskim cmentarzu, chłonąc tamtejszą ciszę i spokój. Fakt, że wszystkie nasze ludzkie rozterki, cierpienia, a także i otaczający nas ludzie są tylko śmiertelnymi bytami, koi moją duszę i przynajmniej na chwilę dystansuje mnie od rozmyślań o utraconej miłości.

Miłości? Nawet nie wiem, czy można to nazwać miłością. Czy myśmy się z Markiem w ogóle kochali?

Rozwód

16 września. Po ostatnich upałach nie ma już śladu. Na dworze jest zimno, wietrznie i szaro. Z nieba leje jak z cebra, a ja jadąc przez miasto, odnoszę wrażenie, że moja honda brnie przez środek wartkiego potoku. Studzienki kanalizacyjne z trudem pochłaniają kolejne litry wody, a przejeżdżające samochody i autobusy rozbryzgują kałuże na wszystkie strony. Zaskoczeni ludzie tulą się do siebie na przystankach, a ci którzy muszą gdzieś dojść na pieszo, walczą z powykrzywianymi drutami parasolek.

Nie mogąc znaleźć żadnego wolnego miejsca w pobliżu gmachu Sądu Okręgowego, swoje auto parkuję dwie ulice dalej. Zatrzymawszy się pomiędzy jakąś wypasioną, sportową furą a zgniłozielonym kombi, rozglądam się po tylnym siedzeniu za parasolką. Niestety nie zabrałam jej z domu. Do budynku sądu pędzę więc w strugach deszczu.

Dobrze, że moje włosy nie reagują na wilgoć. Kobieta, która podobnie jak ja dobiega do drzwi, ma już na głowie sterczące kłaki.

Wchodząc do środka, przecieram twarz chusteczką higieniczną, po czym zaczynam szukać sali numer 8. To właśnie tam, już za kwadrans rozpocznie się moja sprawa rozwodowa. Jej sygnaturka to IC 975/20. Patrząc na te kilka liter i liczb, czuję przykry ucisk w sercu. Pomyśleć, że na wokandzie całe moje małżeństwo sprowadza się do tak niewiele znaczącego skrótu.

Przechodząc przez długi korytarz, mijam pokrzykującą do siebie parę w średnim wieku. Ani on, ani ona nie zwracają uwagi na zaciekawione spojrzenia innych petentów. Są tak zacietrzewieni, że jest im już wszystko jedno.

Rozprawa moja i Marka przebiegnie w eleganckiej i spokojnej atmosferze. Jestem o tym przekonana. Całe nasze wspólne życie było pozbawione emocji. Koniec zapewne będzie taki sam. Kiedy Marek zjawia się pod salą, wita mnie lakonicznym:

— Cześć.

Odpowiadam mu tym samym i odkręcam głowę w drugą stronę. Czuję się niezręcznie. On chyba też.

Podczas rozprawy oboje wyglądamy na spiętych i niepewnych. On chce mieć ten rozwód jak najszybciej w kieszeni. Ja natomiast mam ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Zanim się to stanie, musimy jednak zmierzyć się z kilkoma niewygodnymi pytaniami sędziny. Żeby uzyskać rozwód na pierwszej rozprawie, nasze wersje wydarzeń muszą się potwierdzać.

— 14 października 2000.

— Później jednak zaczynają się schody.

— Kiedy i dlaczego związek zaczął się psuć? — pyta sędzina.

— Powodem była moja zdrada. Wszystko zaczęło się trzy lata temu — wyjaśnia Marek.

Z obojętną miną przytakuję mu na potwierdzenie. W środku jednak trzęsę się w posadach. Nieoczekiwanie odkryta prawda uderza mnie z brutalną siłą. Romans mojego męża trwał nie rok, a całe trzy lata! Jak mogłam to przeoczyć?!

— Kiedy nastąpił rozpad pożycia małżeńskiego w sferze fizycznej, uczuciowej i gospodarczej? — nieświadoma moich wewnętrznych przemyśleń, sędzina zadaje już kolejne pytania.

— 4 lata temu — otrząsając się z lekkiego szoku, odpowiadam z udawanym spokojem.

Kiedy kobieta prosi o podanie daty ostatniego pożycia małżeńskiego, zażenowany Marek, nie wiedząc, gdzie oczy podziać, mruczy:

— 14 lutego 2015.

W walentynki? Też wymyślił! Tak naprawdę nasz ostatni seks miał miejsce na wakacjach w Turcji, w sierpniu 2015. Rozgrzani ciepłym słońcem i lekko skołowani egzotycznymi drinkami, w zaciszu hotelowego pokoju postanowiliśmy rozniecić wygasły płomień małżeńskich namiętności. Nie było łatwo, ale po kilku nieudanych próbach, mojemu mężowi udało się nawet szczytować. Marek jednak nie pamięta tego incydentu, a ja nie zamierzam mu o tym przypominać.

— 14 lutego 2015 — przyklepuję przed sędziną.

— Czy strona kocha żonę? — sędzina zadaje już kolejne pytanie.

— Nie — odpowiada Marek, spoglądając w moją stronę z jakąś przepraszającą miną.

— Czy strona kocha męża? — sędzina powtarza to samo pytanie w moim kierunku.

— Nie — odpowiadam twardo, patrząc gdzieś w okno.

Gdy sędzina pyta o moment, w którym zanikła strona uczuciowa związku, mam ochotę powiedzieć, że takowa nigdy się między nami nie wytworzyła. Zgodnie z ustaleniami, potwierdzam jednak słowa Marka, w których informuje on, że nasze uczucia wypaliły się jakieś 4 lata temu.

Na pytanie, odkąd nie prowadzimy wspólnego gospodarstwa, Marek z rozpędu odpowiada:

— Od 4 lat.

— Uderzając się lekko w czoło, dokonuje jednak szybkiej korekty.

— To znaczy od pół roku — poprawia się.

Sędzina posyła mu kpiące spojrzenie, po czym spoglądając w moją stronę, prosi o potwierdzenie jego słów.

— Od pół roku — potwierdzam, tym razem zgodnie z prawdą.

Marek faktycznie nie mieszka ze mną już od 6 miesięcy. Jak ten czas leci!

Dalsza część wywiadu upływa sprawnie i bez problemów. Informujemy, że nie zawieraliśmy umowy majątkowej, nie mamy małoletnich dzieci i zgodnie podzieliliśmy nasz wspólny dobytek na dwie części. Ja biorę dom. On bierze oszczędności. Nie zamierzamy o nic walczyć, ani stawiać przed sobą niepotrzebnych przeszkód.

Kiedy sędzina pyta, czy widzimy szansę na pojednanie, oboje wyraźnie zaprzeczamy. Spoglądając na Marka, zastanawiam się, co on teraz czuje? Ulgę? Radość? A może jakieś wyrzuty sumienia albo maleńki żal? Marek dostrzegając mój wzrok, peszy się i schyla głowę w dół. Pewnie jest mu wstyd. Nie tylko przede mną, ale także przed sędziną, dwójką ławników i protokolantką, która ze znudzonym wyrazem twarzy, spisuje nasze słowa. Zawsze taki prostolinijny i uczciwy Marek, z łatką zdrajcy musi czuć się parszywie.

Kiedy sędzina ogłaszając wyrok, potwierdza nasz rozwód, czuję w środku pustkę. Po wszystkim, wstaję bez słowa i na sztywnych nogach wychodzę na sądowy korytarz jako wolna kobieta.

Po wyjściu z sali, przez chwilę patrzymy na siebie z Markiem w jakimś osłupieniu i niezdecydowaniu. Nie wiem, co teraz zrobić. Powiedzieć coś do niego? Uśmiechnąć się? A może odkręcić się na pięcie i po prostu pójść w swoją stronę?

Marek w końcu decyduje się przerwać tę krępującą chwilę. Podchodzi do mnie i wyciągając rękę, mówi:

— Haniu… Dziękuję, że byłaś tak wyrozumiała i przepraszam za wszystko. Ja naprawdę…

— Dobrze, już dobrze — przerywam mu, odwzajemniając uścisk dłoni. — Nie ma już o czym mówić.

Naprawdę tu już nie ma o czym mówić.

Masz babo placek

— To trwało całe trzy lata! Nie jeden rok, ale trzy długie lata! Jak mogłam być tak ślepa?! — żalę się, tego samego popołudnia, przed Modlińską.

— A czy ma to teraz jakieś znaczenie? — pyta ona.

Oczywiście, że ma! Marek robił mnie w balona przez trzy lata, a ja nawet tego nie zauważyłam. Gotowałam mu te cholerne mięsne obiady, sprzątałam po nim wszystkie okruchy i śmieci, z uwagą prałam łatwo kurczące się pulowery, kupowałam śnieżnobiałe koszule i smarowałam jego bolące plecy, podczas gdy on przez całe trzy lata wił sobie wygodne gniazdko w łóżku innej. Sądziłam, że mam wszystko pod kontrolą. Że o wszystkim wiem. Przyjaciela przecież czyta się jak książkę.

— Przyjaciele czasem kłamią w dobrej wierze — wtrąca Modlińska.

Ale żeby przez trzy lata?

Moja psychoterapeutka przyznaje, że mam prawo czuć się zawiedziona. Moją litanię żali przerywa jednak autorytarnym tonem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.94
drukowana A5
za 40.37