Żyd bez jarmułki i chałata
Tak powstaje moja historia.
Nie wińcie mnie za to…
Historia oparta częściowo na faktach.
***
Urodziłem się w żydowskiej rodzinie. Nie miałem na to wpływu i nie wińcie mnie za to.
Gdy przyszedłem na świat we wrocławskim szpitalu kolejowym był słoneczny lipcowy poranek 1967 roku i trwała zimna wojna.
Moja rodzina była szczęśliwa, że urodziłem się w bezpiecznym kraju, gdzie Żydom już nic nie grozi. Tylko z pozoru, jak się później okazało.
Mój dziadek wrócił z gułagu w dalekim ZSRR. O dziwo, przeżył, bo był potrzebny. Jako lekarz urolog leczył szeregowych żołnierzy i oficerów z trypra, babcia zaś jako lekarz ginekolog pomagała ich żonom i kochankom. Mieli, jak na obozowe warunki, pełen komfort — własną pryczę, którą oddzielał od pozostałych współwięźniów paskudny, śmierdzący parawan zrobiony z worków jutowych. Do tego szczęścia należała dodatkowa porcja chleba dziennie i miska lurowatej zupy. Przeżyli, wytrwali i pozostali sobą i z sobą do dzisiaj. Przeżyli. Cenili ten dar, ciesząc się każdym dniem życia. Nastał czas powrotu do Polski, do miasteczka, w którym przed wojną cieszyli się szacunkiem swoich sąsiadów. Powrót do najukochańszego miejsca na Ziemi okazał się dla nich piekłem. Gdy zapukali do drzwi własnego domu, pozostawionego w pośpiechu ucieczki za życiem, powitał ich złowrogo spoglądający sąsiad z widłami w jednej ręce i toporkiem w drugiej. Poznał ich i z grymasem wstrętu na twarzy powiedział, że miejscem Żyda jest Palestyna, jeśli do tej pory nie przyjął ich w objęcia płomień krematoryjnego ognia. Zamknął przed ich nosem drzwi, wykrzykując, że dom należy do porządnych Polaków. Nasuwało się pytanie dlaczego? Dziadkowie zmęczeni podróżą, niekończącą się tułaczką przenocowali gdzieś pod drzewem w pobliskim lesie, a rano udali się w dalszą drogę do nowego miejsca na polskiej ziemi. Po wielu miesiącach znaleźli się we Wrocławiu, gdzie spotkali wielu im podobnych zagubionych ludzi. W urzędzie otrzymali skierowanie do miejsca zamieszkania, którym okazało się mieszkanie przy ulicy Gajowej. Piękne mieszkanie niemieckiego lekarza. Pozostało tam niemalże całe wyposażenie, włącznie z poczekalnią i gabinetem lekarza ogólnego. Pozostali w tym miejscu, zapominając, że gdzieś tam niedaleko ktoś inny cieszy się ich rodzinnym domem, w którym mieszkali od pokoleń. Rozpoczęli pracę. Babcia jako ginekolog, a dziadek jako lekarz urolog. Leczyli, pomagali swoim pacjentom, babcia odbierała dzieci przychodzące na świat, nie segregując ich na te chrześcijańskie czy te żydowskie. Witała na świecie polskie dzieci. Zapominali powoli o tym, co było. Nikt poza nimi z ich pięknej rodziny wojny nie przeżył. Chcieli zapomnieć i może trochę im się to udało.
Moi dziadkowie, uciekając ze swoją małą córką, a moją mamą przed nadciągającymi do ich miasteczka niemieckimi wojskami, robili wszystko, by zapewnić swemu ukochanemu, jedynemu dziecku bezpieczeństwo. W wędrówce w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca napotkali wielu dobrych ludzi. Zwykłych i prostych, niemających niczego i dzielących się tym niczym z potrzebującymi, do których moi dziadkowie niewątpliwie należeli.
W tej tułaczce spotkali na swojej drodze też podłych ludzi. To oni zabrali moją mamę do sierocińca, a dziadków oddali w ręce NKWD. Tam już wiedziano, gdzie jest miejsce polskiej inteligencji. Mama trafiła do radzieckiego sierocińca, a dziadkowie do łagru gdzieś na Uralu. W 1946 roku moi dziadkowie odnaleźli swoją córkę przy udziale organizacji żydowskich i Czerwonego Krzyża. Mama potrzebowała kilku lat, by na nowo nauczyć się żyć w rodzinie, ponowie móc zaufać. Nigdy nie opowiadała o tamtych czasach. Jedyne, co jej pozostało, to biegła znajomość rosyjskiego i trauma na całe życie.
Dziadkowie byli szczęśliwi. Moja mama, gdy wróciła do swoich rodziców, miała już siedem lat i trudno było jej się przystosować do nowej sytuacji. Jej mały świat wywrócił się do góry nogami. W swojej małej żydowskiej główce układała sobie życie na nowo. Coś ten schemat jednak ją przerastał i potrzebowała czasu.
Pamięcią sięgała tamtych wojennych czasów. Jeszcze w ZSRR, gdy nadchodziły wojska niemieckie, ewakuowano sierociniec, gdzie znalazła swój tymczasowy dom wśród dzieci z różnych stron, tak samo samotnych jak ona. Mama była maleńkim dzieckiem i nie nadawała się do transportu do innego, oddalonego od działań wojennych sierocińca. Wówczas zaopiekowała się nią miejscowa nauczycielka. Cała jej rodzina zaangażowała się w udzielenie pomocy małej polskiej Żydówce.
Jak się okazało, ludzie, pod opieką których moja mama przybywała, byli nader skromni i uczciwi. Jedynym ich majątkiem była wiedza, której tak wiele dziecku przekazali.
Z mamą jej opiekunowie rozmawiali po rosyjsku, niemiecku i francusku, a do snu nauczycielka czytała jej bajki po polsku. Tym samym dziewczynka zaczęła mówić w tych językach. W zależności od okoliczności i potrzeby używała innego. Ci dotychczasowi opiekunowie traktowali ją jak własne dzieci. Kochali ją. Po wojnie sami podjęli starania, by informacja o niej trafiła do Czerwonego Krzyża. Wiedzieli, że miejscem dziecka jest dom rodzinny, a ten dom jest tam, gdzie jest matka i ojciec. Nie wiedzieli, czy rodzice mamy żyją i czy kiedykolwiek się odnajdą. Z dokumentacji sierocińca znali datę urodzenia mamy oraz miejsce przyjścia na świat i dalsze dane rodziców dziecka. Te informacje ułatwiły poszukiwania.
Tak więc po wojnie dzięki zaangażowaniu i rzetelności pracowników Czerwonego Krzyża udało się połączyć moim dziadkom z córką, o której przez całą wojnę spędzoną w gułagu myśleli bezustannie, dla której chcieli przetrwać, i może dlatego byli silni i przeżyli. Spotkali się z nią już we Wrocławiu, dokąd została przywieziona przez pracowników Czerwonego Krzyża. Mama nie pamiętała swoich rodziców i nie chciała z nimi pozostać. Nie wiedziała, co wokół niej się dzieje. Jednak po kilku miesiącach zaczęła być już córką. Nauczyła się mówić do mamy „mamo”, a do ojca „tato”. Potrzebowała jednak trochę czasu, by to otaczające ją życie przestało ją przerażać. Kurczowo trzymała się swojej odnalezionej mamy, bojąc się ponownego rozstania.
Wrocław stał otworem dla rozbitków życiowych. Przyjeżdżali tam przede wszystkim ci, którzy nie mieli już gdzie wracać. Taka ziemia obiecana.
Mama poszła do żydowskiej szkoły, gdzie dzieciaki po traumie wojennej uczyły się na nowo żyć. Mimo ich dziecięcej niewinności ukrywały w swych małych sercach żal, smutek i lęk.
Wielokrotnie kiedy wracały ze szkoły, czyhało na nie niebezpieczeństwo. W bramach lub gruzach ukrywali się młodociani polscy zwyrodnialcy, którzy napadali na nie i okradali z każdej znalezionej przy nich rzeczy. Wszystko w tych powojennych czasach miało swoją wartość. Dziewczynek nie bili, za to mali żydowscy chłopcy często wracali do domu z rozkwaszonymi nosami.
Polscy chłopcy, bijąc i szarpiąc żydowskich chłopców, krzyczeli, że jest do odwet za krew polskich dzieci.
Młode polskie pokolenie karmione było przez swoich rodziców opowieściami o Żydach, którzy łapią małe polskie dzieci, by pozyskać z nich krew na macę.
A przecież my kaszanki nie jemy, a krew jest w takiej kaszance, a nie w macy. Maca to mąka, woda i sól. Nic z tych bzdur, wykrzykiwanych przez polskich małych bandziorów, mama moja nie rozumiała. Dziadek wytłumaczył jej później, że wśród polskich dzieci krążyły takie bzdurne opowieści o Żydach, którzy musieli zasilić krwią chrześcijańskich niewiniątek placek, z którego robiło się macę.
Na ulicy Włodkowica zbierali się Żydzi, by wspólnie uczestniczyć we wszystkich obrządkach, by wymieniać informacje o najbliższych i znajomych. Było to miejsce szczególne. Mały żydowski świat. To tam dzieci mogły mówić w jidysz lub po hebrajsku. To tam pachniało czosnkiem i macą. To tam Rebeka wołała: „Mame, mame, Issak mnie oblał wodą”. To tam śpiewano tak pięknie pieśni szabatowe. To tam spotykali się ci wypędzeni, ale szczęśliwi, bo żywi. Było to miejsce, gdzie poszukiwano informacji o najbliższych, o tych którzy może jeszcze przeżyli. Przychodzili tam kupcy, zwykli robotnicy, nauczyciele, sklepikarze, aptekarze, złotnicy i moi dziadkowie lekarze. To był ich świat. To tam czuło się Ziemię Obiecaną. To tam mogli być sobą i z sobą. Już nie musieli gwiazdy Dawida przyszywać do odzieży. Nie byli czymś gorszym od Ratte (szczura). Tak im się przynajmniej wydawało. Tylko wydawało. Nienawiść i wrogość do żywego Żyda dało się wyczuć na każdym kroku. Jednak nikt nie mógł już ich zadenuncjować. Żaden szmalcownik nie żądał od nich zapłaty za każdy kolejny dzień ich życia. Czuli się chyba trochę bezpieczniej, może częściowo u siebie. Na tych odzyskanych ziemiach wszyscy byli obcy, czyli równi.
Dziadkowie rozpoczęli swoje zawodowe obowiązki. Do 16.00 w szpitalu, od 17.00 zaś w domu. W byłym mieszkaniu niemieckiego lekarza ogólnego mieli warunki na prowadzenie własnej praktyki lekarskiej. W poniedziałki i środy przyjmował dziadek, z kolei we wtoreki i czwartki babcia. Na korytarzu i w poczekalni zawsze kłębiły się tłumy pacjentów, którzy przynosili w zamian za usługę medyczną żywność pod różną postacią. Zaprzyjaźniony krawiec za pomoc „obszywał” moją babcię, która chciała żyć i starała się poprzez swoje wykwintne sukienki zakomunikować światu: ja Żydówka żyję i jestem tu i teraz.
Dziadek podchodził do darowanego mu po raz drugi życia z pokorą. Ubierał się skromnie. W jego garderobie zawsze dominował kolor czarny. Znakomicie skrojona marynarka i spodnie dodawały mu szyku i elegancji, a starannie przystrzyżona broda powagi. Był cudownie dostojny. Z babcią tworzyli wspaniałą parę, która mimo cierpienia ukrytego gdzieś w głębi duszy umiała się cieszyć dniem codziennym. Nie cieszyli się już światem, ale tę radość przelewali na ukochaną córkę. Mama moja skończyła szkołę podstawową i średnią. W tym czasie funkcjonowały szkoły żydowskie. Mama uczęszczała do żydowskiej szkoły podstawowej, do liceum zaś chodziła już w pobliżu miejsca zamieszkania. Była to świecka państwowa szkoła. Po zakończeniu liceum w 1958 roku przyszedł czas na studia. Dziadkowie w rozmowie z mamą uświadomili jej, jaką wartością jest wiedza i wykształcenie.
— Córko — powiedział do niej dziadek — gdy będziesz lekarzem, adwokatem, muzykiem, to nikt nie powie ci nigdy: ty Żydowico. Będą z szacunkiem zwracali się do ciebie, mówiąc pani doktor, mecenas czy też maestrino. Pamiętaj, córuniu, ty musisz się uczyć nie dla nas, dla siebie.
Mama doskonale rozumiała to, co dziadek chciał jej przekazać. Stare żydowskie powiedzenie mówi: „głupi Żyd to martwy Żyd”. Nie dostała się jednak na wymarzone studia medyczne i kierunek lekarski. Wybrała farmację, by po zaliczonym pierwszym roku móc się przenieść na medycynę. Była szczęśliwa. Ona i dziadkowie. Kontynuowała tradycje rodzinne. Miała zostać następnym lekarzem w żydowskiej rodzinie. To powołanie i zawód jej rodzicom pozwoliły przeżyć im wojnę. Był rok 1964. Mama ukończyła medycynę. Poznała mojego tatę na święcie Purim, które hucznie obchodzono w świetlicy przy ul. Włodkowica. Pobrali się w 1966 roku w styczniu. Ojciec mój miał zmienione nazwisko. Była to decyzja mojego drugiego dziadka. Po wojnie, gdy znalazł się na ziemiach odzyskanych, dokonał kilku kosztownych manewrów i zmienił nazwisko rodowe. Nazywali się od tamtego czasu Kochanowscy. Bali się pozostać przy swoim żydowskim nazwisku. Byli w końcu szczęśliwi, może dlatego, że mogli ukryć się pod polskim nazwiskiem. Czuli się przez to nie lepsi, ale bezpieczniejsi i naprawdę wolni. Wolni od codziennego wytykania palcami, drwin i prześladowań. Moja mama po ślubie przyjęła nazwisko ojca. Od tego momentu była Kochanowska. Imię też trochę polskie — Ada, więc wszystko grało. Rozpoczęła nowe życie. Ojciec pracował jako inżynier, mama Kochanowska także pracowała i robiła specjalizację. Miała zostać ginekologiem położnikiem. Dostali mieszkanie i byli szczęśliwą polską Kochanowską rodziną. Mama dorabiała w szpitalu na nocnych dyżurach, bo pieniędzy ciągle im brakowało. Nie chciała, by rodzice łożyli na jej potrzeby. Pragnęła, aby cieszyli się życiem po tych tragicznych latach wojennej tułaczki i radzieckiego głodnego łagru. Radziła sobie dzielnie. Ojciec dbał o nią. Była jego miłością. W 1967 roku przyszedłem na świat. Odebrała mnie moja babcia w szpitalu kolejowym, gdzie była kierownikiem oddziału ginekologicznego. Szczęście w rodzinie. Chłopiec. Będzie Dawid. Tak też się stało. Ale już Kochanowski, a w sercu i duszy…………
Życie byłoby takie piękne, gdyby nie 1968 rok. Nasi znajomi spakowani czekali na wyjazd. Podróż w jedną stronę. Płacz, rozpacz i pustka. Moja mama czuła się bezpiecznie. Nikt nie kazał jej się pakować i wyjeżdżać, przecież ona była już Kochanowska.
Pewnego pięknego popołudnia w lipcu 1968 roku, po dyżurze mama była umówiona z babcią na spotkanie w mieszkaniu dziadków na Gajowej. Miała jej pomóc przy przyjmowaniu pacjentów. Na korytarzu jednak nie widać było żadnej czekającej osoby, panowała dziwna, przerażająca cisza. Zdziwiło to mamę, gdyż w dniu, w którym babcia miała otwarty swój gabinet, stały pod nim tłumy kobiet.
Zapukała do drzwi, ale odpowiedziała jej tylko cisza. Rozejrzała się po klatce schodowej, a tam nic oprócz szarej pustki. Mama ponowiła pukanie. Nadal cisza. Po kilku minutach otwarły się drzwi sąsiadki, która ruchem ręki zaprosiła mamę do swojego mieszkania. Po chwili mama w milczeniu wyszła od niej spłakana. Już wiedziała, gdzie ma szukać rodziców. Pobiegła na dworzec główny. Kiedy wpadła na peron, zobaczyła odjeżdżający pociąg. Ten, który zabrał moich dziadków w nieznane. Już na zawsze.
Mama zrelacjonowała ojcu sytuację. Okazało się, że do szpitala, gdzie pracowali moi dziadkowie, przyjechali pracownicy bezpieki. Kazali zabrać im swoje dokumenty. Zawieźli ich na Gajową do mieszkania, które było ich powojennym domem. Mieli godzinę na przygotowanie się do wyjazdu. Mogli zabrać kilka niezbędnych rzeczy osobistych.
— Żadnych pieniędzy i dokumentów! — krzyczał pilnujący ich milicjant.
— Żadnych kosztowności. Mieszkanie pozostanie teraz do dyspozycji uczciwego Polaka, wy się już wypaśliście na naszej krzywdzie — mówił inny funkcjonariusz, który podążał za dziadkiem krok w krok, by towarzyszyć mu w czasie pakowania. Zabrali im dowody osobiste, wręczając paszporty bezpaństwowców.
Skąd mieli zdjęcia dziadków? Okazało się, że z działu kadr szpitala. Nie wypłacono im ostatnich poborów, ponoć pieniądze te miały zrekompensować koszty przygotowania ich wyjazdu.
Dziadkowie w domu mieli swoje oszczędności. Zabrano im całość, twierdząc, że jest to rekompensata za koszty ich wykształcenia, które poniosła ich socjalistyczna ojczyzna. Dziadek był tym stwierdzeniem zdziwiony. Przecież zdobył wykształcenie przed wojną, więc co miał do tego socjalistyczny porządek.
Nie pozwolono im zabrać zbyt wiele. Mieli dwie walizki i ubrania na sobie. I w drogę, mili Państwo — powiedział jeden z milicjantów. Zapakowano ich wraz z tymi dwiema skromnymi walizkami do samochodu, zawieziono na dworzec główny i pod eskortą dwóch funkcjonariuszy wprowadzono do pociągu, który wypełniony był podobnymi do nich — bezpaństwowcami. Ich współtowarzysze podróży byli w lepszej sytuacji. Przygotowywali się na wyjazd od miesięcy, nie tylko praktycznie, ale też psychicznie. Sami zamknęli za sobą drzwi. Za moimi dziadkami te drzwi zamknięto w ciągu godziny. Bezpowrotnie.
Przez całą drogę moja babcia płakała, zadając bezradnemu dziadkowi pytania, dlaczego ich to ponownie spotyka. Dlaczego, gdy uratowali tyle polskich żyć, a ona przyjęła na świat tyle polskich dzieci, zgotowano im taki los. Znowu wygnani z domu, własnego domu…
Musieli zapomnieć o Polsce. To już nie był ich dom, to nie była ich ojczyzna.
Co teraz będzie, co z ich ukochaną córką i wnuczkiem? Dlaczego? Przecież byli Polakami, mieszkali wśród Polaków i w Polsce. Po raz kolejny w ich tragicznym życiu ich świat legł w gruzach.
W milczeniu i rozpaczy dotarli do Wiednia, gdzie zaopiekowała się nimi żydowska organizacja, która odpowiedzialna była za przygotowanie dalszej podróży do Izraela. Dziadkowie, pozbawieni jakichkolwiek dokumentów poświadczających ich wykształcenie i dorobek naukowy, byli bezsilni. W urzędzie, który segregował wyjeżdżających, spotkali znajomego, który potwierdził ich kwalifikacje zawodowe. Wpisano dane do formularzy wyjazdowych: Pani dr i Pan dr, ur. itd. Ze względu na wykształcenie zakwalifikowani zostali na wyjazd do Izraela. Izrael potrzebował ludzi wykształconych. Nowo tworzone państwo chciało mieć w swoich szeregach mądrych obywateli, którzy swoją wiedzę przekażą następnym pokoleniom. Po kilkudniowym pobycie w Wiedniu dziadkowie udali się do Włoch, skąd statkiem popłynęli w swoją kolejną podróż do nowego domu.
Mama moja wróciła z dworca głównego PKP spłakana do mieszkania.
Ojciec o niczym jeszcze nie wiedział gdyż był w instytucie, miał zajęcia ze studentami. Czuł się bezpiecznie. On Kochanowski. Polak.
Mój drugi dziadek, ten z wyboru Kochanowski, siedział w tym czasie w pierdlu. W miejscowości, w której mieszkał, nikt go nie znał. Nikt nie podejrzewał, że to Żyd. Był to Kochanowski — inżynier budowy dróg i mostów.
W swoim życiorysie dziadek też pozmieniał kilka danych, by nikt z czerwonych nie mógł mu zarzucić nieprzyzwoitego burżuazyjnego pochodzenia. I według na nowo sporządzonego curriculum vitae był synem praczki i kowala. Trochę to nie pasowało do wykształcenia i miejsca pobierania nauk, ale dziadek tłumaczył się tym, że studia opłacił mu właściciel dworu, który był bezdzietny, a u którego pracował przez lata jego ojciec i wujek, zajmując się końmi dziedzica.
Nikt dalej nie dochodził tego, jak i za co ukończył studia na wiedeńskiej uczelni technicznej.
Dziadek Kochanowski za wzorową pracę w socjalistycznej Polsce otrzymał w nagrodę legitymację członkowską PZPR. Ale ten sam dziadek Kochanowski brzydził się komuchami, a ideologię tę nazywał diabelskim złem. Popatrzył, co mu wręczono w akompaniamencie oklasków i okrzyków radości zaproszonych dostojników, splunął na ziemię, a legitymację wrzucił do ognia żeliwnej kozy, która ogrzewała pomieszczenie, gdzie odbywała się ta uroczystość. Dziadka natychmiast odprowadzono na posterunek milicji, gdzie usłyszał zarzuty. Następnego dnia wymierzono mu karę dwóch, tylko dwóch, lat więzienia. I tak Kochanowski Żyd pozostał w trakcie czystek 68 roku w Polsce.
Jego syn, a mój ojciec bardzo to przeżył. Nie umiał sobie poradzić z tragedią rodziny. Wyjechali teściowie, znajomi, dalsza rodzina, wokół nich zrobiło się pusto. Mama próbowała dostać się do mieszkania swoich rodziców, jednak zostało ono zaplombowane i po kilku tygodniach zamieszkał tam jakiś oficer SB z rodziną. Powtórzyła się historia z 1945 roku, gdy dziadkowie wrócili z gułagu. Znowu odebrano im dorobek życia, tylko dlatego, że byli Żydami. Żydami, których los nie oszczędzał, którym udało się przeżyć, by ponownie stracić wszystko bezpowrotnie. Pozbawiono ich ojczyzny i kontaktu z najbliższymi na zawsze.
Takie to było żydowskie polskie życie. Takie to było żydowskie polskie piekło.
Dziadek Kochanowski opuścił więzienne mury wiosną 1969 roku i nie był już inżynierem. Oddano mu w „zarząd” stację benzynową z jednym dystrybutorem, gdzie tankowały samochody obsługujące budowę. Był szczęśliwy na swój sposób. Tęsknił za zawodem, tęsknił za życiem, tęsknił za tym, co utracił. Ale znalazł rozwiązanie na smutki. Czytał, jeździł na ryby. Tam też spotkał swojego przyjaciela, księdza katolickiego, któremu opowiedział swoją historię:
Po studiach w Wiedniu jako młody inżynier powrócił do swojego rodzinnego miasta na wschodzie Polski. Z dyplomem wiedeńskiej uczelni znalazł pracę w zakładach Polskich Kolei Państwowych, gdzie nadzorował prace budowlane. Rodzice jego zamieszkiwali w wiosce pod miastem. Dziadek na państwowej posadzie zarabiał przyzwoicie. Nadszedł jednak czas wojny i okupacji. Dziadek nadal pracował. Kupił sobie nowe dokumenty i przekwalifikował się na palacza. Niestety, znaleźli się tacy, którym jego żydowskie pochodzenie przeszkadzało. Wydali go władzom okupacyjnym i trafił do transportu. Kierunek Oświęcim. Udało mu się w okolicach Krakowa uciec wraz z innym transportowanym Żydem. Pociąg stał kilkanaście godzin na bocznym torze, ponieważ przepuszczano transporty specjalne. Wówczas dwaj odważni mężczyźni usunęli kilka desek w podłodze wagonu i pod osłoną nocy uciekli z transportu śmierci.
Dziadek przez blisko trzy tygodnie lasami i bezdrożami, pod osłoną nocy przemierzał drogę do domu. Pod koniec wędrówki padł z wycieńczenia i głodu na leśnej polanie. Gdy się przebudził, zobaczył nad sobą twarz uśmiechniętego i zadowolonego, dobrze wyglądającego mężczyzny. Na swoich piersiach poczuł oficerski but pachnący pastą. Śmierć zajrzała mu po raz kolejny w oczy.
Dziadek próbował się podnieść. But Niemca uniemożliwił mu to dość skutecznie. Dziadek wydobył z siebie kilka słów. Znał doskonale niemiecki, więc bez problemu zwrócił się do oprawcy w jego języku. Niemiec zdumiony tym faktem natychmiast zdjął but z klatki piersiowej dziadka i pomógł mu się podnieść. Dziadek rozpłakał się. Może ze szczęścia, może z rozpaczy. Nieznajomy zapytał, kim jest i gdzie podąża. Dziadek opowiedział mu swoją historię. Niemiec był zdumiony jego odwagą, a przede wszystkim tym, że w takiej sytuacji życiowej ktoś jest w stanie powiedzieć prawdę i zaufać Niemcowi.
Okazało się, że Niemiec ma firmę budowlaną odpowiedzialną za okablowanie dla niemieckiej armii terenów, na których planowano walki i przejście frontu. Ponadto miał przygotowywać kwatery dla niemieckich oficerów. Zaproponował dziadkowi pracę i pomoc. Cud ponownego narodzenia. Dziadek długo rozmawiał ze swoim wybawcą. Nakarmiony przez niego, nabrał sił na dalszą drogę. Nikogo z dziadka rodziny już nie było. Wszyscy zostali wywiezieni i już nigdy nie wrócili.
Do rodzinnego domu, w którym się wychowywał, wracać nie mógł, został już przejęty przez sąsiadów. Jego mieszkanie kolejowe zajęła niemiecka administracja.
Niemiec zaopatrzył dziadka w dokumenty, a ten rozpoczął pracę w jego niemieckiej firmie. Zaoferował mu też skromny kąt, w którym dziadek Kochanowski znalazł spokój i namiastkę szczęścia. Wszystko układałoby się poprawnie, gdyby nie szmalcownicy.
Pewnego dnia dziadek nie przyszedł do pracy. Zaniepokojony Niemiec pracodawca wysłał po niego polskiego współpracownika. Okazało się, że dziadek nie miał odwagi wracać do swoich obowiązków w firmie i tym samym narażać swojego pracodawcy i innych pracowników.
Dziadek w rozmowie w cztery oczy ze swoim niemieckim dobroczyńcą wyznał, że nie jest już w stanie się opłacać szmalcownikom, którzy chcą go wydać. Nie miał już kosztowności ani pieniędzy. Bał się, że szantażyści doniosą na niego do gestapo i straci życie. Bał się również przesłuchania. Po prostu, po ludzku się bał.
Niemiecki pracodawca, wysłuchawszy historii, wyszedł, nakazując czekać dziadkowi na jego sygnał. Po dwóch tygodniach przyszła wiadomość. Dziadek powrócił do pracy. Jeden ze szmalcowników prześladujących dziadka wyjechał na roboty do Niemiec, drugi zaś zniknął, nikt nie wiedział, co się z nim stało…
Odetchnął mój dziadek i wielu mu podobnych, którzy na aryjskich kenkartach chodzili po ulicach, nie mając przecież prawa do życia.
Niemiec był porządnym człowiekiem. Dziadek został pewnego dnia wywołany przez niego do pomocy przy instalowaniu centralki w gmachu miejscowej policji. Po jej uruchomieniu zrobili próbny nasłuch. Z rozmów wynikało, że wioska, w której dawniej mieszkali rodzice dziadka, ma zostać spacyfikowana. Niemiec kazał dziadkowi natychmiast wsiąść na rower, aby poinformować mieszkańców o tym, co ich czeka. Dodatkowo nakazał, aby w oknach wywieszono prześcieradła z namalowanym czarnym krzyżem, co oznaczało pomór. Tak też wszyscy mieszkańcy uczynili. Nad ranem przyjechały jednostki niemieckie, aby dokonać swojego dzieła. Jak szybko przybyli, tak też prędko odjechali, bojąc się zarazy panującej w wiosce.
Udało się uratować zarówno mieszkańców, jak i ich dobytek. Do zakończenia wojny żyli w swoich domach, może jednak nie do końca wszyscy w swoich.
W 1945 roku dziadek pomógł spakować się swojemu wybawicielowi. Napisał list po polsku i hebrajsku, dając świadectwo swojemu Niemcowi, i pobłogosławił go na drogę. Pozostali przyjaciółmi aż do śmierci.
Wrocław 1969 rok.
Przyszedł pierwszy list od babci i dziadka z Jaffy.
Przywieźli go nieznani moim rodzicom ludzie z Wiednia. Przekazali go mojej mamie. Czytała go kilkadziesiąt razy, za każdym razem płacząc i tuląc mnie do siebie. Ojciec nie mówił nic. Milczał. Nie był obojętny. Też cierpiał i przeżywał, na swój sposób.
Co dalej? Jak żyć? Mama była zatrudniona w szpitalu. Ojciec pracował w instytucie. Był to zakład pracy pod szczególnym nadzorem wojska. Mama chciała zrezygnować z tego wszystkiego, co zdobyli, myślała o wyjeździe do Izraela. Ojciec długo jej tłumaczył, co będzie, jeśli będą domagać się zezwolenia na wyjazd. Nigdy przecież ojca nie wypuszczą z Polski. Znał tajemnice produkcji. Nietrudno było się domyślić, co się stanie z naszą rodziną. Zrezygnowali. Coś pękło. Coś się zakończyło i coś zarazem zaczęło.
Mama była lekarzem. Czekała ją specjalizacja. Chciała być, jak jej mama, ginekologiem. Pojawił się problem. Swoje plany mogłaby zrealizować, ale w szpitalu, gdzie pracowała kiedyś babcia. Może nikt nie skojarzy? Może nikt nie odważy się jej wydać. Może nikt nie będzie tak podły, by jej zaszkodzić?
Udało się zmienić szpital, w którym mogła rozpocząć dalszą pracę i specjalizację. Była to placówka wojskowa. Prześwietlono życiorys mamy, ale nie zagłębiano się w szczegóły. Wzięto pod uwagę to, że mąż Kochanowski pracuje w instytucie pod nadzorem wojska. Ten argument zadecydował o tym, że obywatelka Ada Kochanowska jako cywilny lekarz mogła pracować i specjalizować się w szpitalu wojskowym.
Po kilku latach już jako lekarz ginekolog otrzymała propozycję wyjazdu do Wiednia na trzydniową delegację. Organizowała ją międzynarodowa jednostka medyczna, która w tym mieście prowadziła oddział położniczy i badania naukowe.
Mama podjęła natychmiast decyzję o wyjeździe. To była szansa na spotkanie z rodzicami. Nie wiedziała tylko, jak ich o tym poinformować. List? Pocztą wysłana wiadomość, jeżeli w ogóle dotrze, to za dwa miesiące. Telefon? Mieliśmy numer telefonu do dziadków, ale nie było skąd zadzwonić. Mama miała pacjentkę, której córka pracowała na centrali międzynarodowej. Około drugiej w nocy pojechały do niej na pododdział pocztowy obok dworca głównego PKP we Wrocławiu. Poczekały na zmianę córki pacjentki przy stanowisku kontroli i weszły tylnym wejściem do budynku centrali. Tam cudem po blisko trzech godzinach odezwał się sygnał telefonu. Połączenie zostało nawiązane. Po drugiej stronie zaspany dziadek nie mógł uwierzyć, że rozmawia z córką. Ale mama mimo wielkiego wzruszenia bez zbędnych słów powiedziała, jaką ma okazję wydostania się z Polski na Zachód. Dziadek natychmiast podjął decyzję: „Widzimy się w Wiedniu”. Mama przez całą drogę powrotną do domu płakała i trzęsła się z przerażenia, czy uda się jej spotkać z rodzicami, czy plan się powiedzie, czy ktoś go nie pokrzyżuje.
Udało się. Otrzymała paszport, dietę, bilety. Wsiadła na tym samym peronie, z którego w 1968 roku odjechali jej rodzice, być może do tego samego pociągu, który zabrał ich w jedną stronę. Podróżowała do miasta, w którym wygnani z Polski dziadkowie zakończyli swój pierwszy etap podróży. Mama miała jechać w towarzystwie jakiejś działaczki partyjnej. Jednak ta nie zjawiła się na peronie. Jak się później okazało, złamała nogę w drodze na dworzec. Mama pojechała sama, zabrawszy zdjęcia rodzinne, z nadzieją na piękne spotkanie. Droga minęła jej bez niespodzianek. Zaopatrzoną w dokumenty i zaproszenia międzynarodowej organizacji medycznej traktowano ją jak dyplomatę. Nikt nie wiedział, że Kochanowska ma inny cel swojej wizyty.
W Wiedniu czekali na nią dostojni gospodarze. Okazało się, że są bardzo zadowoleni z nieobecności drugiej damy, która miała być typowym szpiclem.
Okazało się też, że mama zaproszona została z polecenia dawnego szefa jej mamy, doktora Kracha, który doskonale wiedział, jakie są losy córki jego najznakomitszej koleżanki. Był to wspaniały lekarz, który tak po cichu wspomagał moją mamę w karierze medycznej, nawet wtedy, gdy ona o niczym nie wiedziała i nie mogła się tego nawet domyślić. Miała dobrego ducha, który czuwał.
W delegacji, która ją powitała na dworcu wiedeńskim, był również ten lekarz. Powiedział jej, kim jest, a także to, że ma dla niej niespodziankę. Okazało się, że rodzice mamy oczekiwali na nią w pokoju hotelowym doktora Kracha. Nikt nie spodziewał się, że mama przyjedzie sama. Obawiano się jej współtowarzyszki. Dlatego poproszono, by dziadkowie zamieszkali w innym hotelu.
Doktor Krach poinformował rodziców mamy o wiele wcześniej o planowanej wizycie ich córki w Wiedniu. Zorganizował całe spotkanie. Była to forma jego wdzięczności za wieloletnią przyjaźń z moją babcią, a w szczególności gest skruchy za bezradność i bezsilność w 1968 roku.
Mama pozostała trzy dni w pokoju doktora Kracha wraz z rodzicami. Rozmawiali z sobą przez całe noce. Nadszedł czas powrotu. Nasuwało się pytanie, kiedy znowu się zobaczą? Kiedy i czy w ogóle to nastąpi?
Mama dostała od swojego ojca piękny prezent. Złoty pierścionek z diamencikami. Dziadek otrzymał go od rosyjskiego Żyda, któremu uratował życie. Żyd ten powiedział, że dziadek może go oddać temu, kto tęskni i jest daleko. Tak też mój dziadek uczynił.
Mama otrzymała od dziadka również dolary. Była to równowartość jej trzyletniej pensji. On jako lekarz z tytułem profesora pracujący dla amerykańskiej armii w Izraelu miał doskonałą pozycję i zarobki. Wiedział, jak trudne życie ma młody lekarz w Polsce. Znał polskie realia i chciał swojej córce chociaż w ten sposób wynagrodzić ponowne rozstanie.
Mama poza spotkaniami z dziadkami musiała uczestniczyć w prelekcjach i wykładach. Czyniła to zgodnie z programem. Potem wracała okrężną droga do hotelu i zamykała się z dziadkami w pokoju. Włączała radio i prowadziła z nimi długie rozmowy. Babcia nie chciała mówić po polsku. Powiedziała, że nigdy już w tym języku mówić nie będzie. Rozmawiali po hebrajsku, w jidysz. Może łatwiej wtedy im było wyrzucić żal i smutek, który tkwił w nich samych. Żyli, byli razem. Tęsknili. Każdy na swój sposób, ale nie inaczej.
Ich rozmowy dobiegły końca… Nadszedł czas rozstania. Dziadkowie niestety nie mogli odprowadzić mamy na dworzec. Nikt nie mógł ich widzieć razem. Nikt też nie mógł się dowiedzieć o ich spotkaniu. Nigdy. Nie mogli być do końca pewni tego, że ktoś nie doniesie o tym polskim władzom.
Mama po powrocie wezwana do SB otrzymała podziękowanie za godne reprezentowanie Polski Ludowej. Powiedziano jej, że nadszedł raport od oficera, i bardzo pozytywnie oceniono jej postawę. Dziwiono się jedynie, dlaczego nie wychodziła do miasta w czasie wolnym i przesiadywała w pokoju. Mama odpowiedziała, że bała się sama wychodzić i nie chciała z wrogim zachodnim społeczeństwem mieć nic wspólnego.
Pochwalono jej postawę. A w aktach odnotowano, że jest godna zaufania i że władza ludowa nie widzi podstaw do uniemożliwiania obywatelce uczestnictwa w innych organizowanych sympozjach poza Polską. Tym samym mama miała okazję na ewentualny wyjazd z Polski i spotkanie z rodzicami po raz kolejny. Tylko kiedy i czy to kiedyś nastąpi?
Mama przywiozła z Wiednia walutę. Jak wspomniałem, dziadek dał jej pieniądze, które bardzo przydałyby się rodzicom. Nie mogli jednak ich wykorzystać natychmiast. Gdyby ktoś zauważył, że poziom naszego życia podniósł się po powrocie mamy z Zachodu, mogłoby to oznaczać, że nawiązała np. kontakt z obcym wywiadem. Rodzice postanowili poczekać z inwestycją.
Mama pracowała, ojciec również. Tato został zaproszony do ZSRR na badania naukowe. Miały potrwać około dziewięciu miesięcy. Nie mógł odmówić i pojechał. Mama jeździła do córki pacjentki telefonować do Izraela. Raz w miesiącu. Zawsze w nocy. I zawsze udawało się jej rozmowę, niekiedy kilkuzdaniową, przeprowadzić.
Była potem szczęśliwsza i spokojniejsza.
Czasami przychodziły listy. Jak zawsze drogą okrężną. Przez Londyn, Paryż lub Wiedeń.
Pewnej nocy do drzwi mieszkania zapukali milicjanci. Kazano mamie się ubrać i pójść z nimi. Mnie mama pozostawiła u sąsiadki, która z przerażaniem spoglądała, jak mamę zabiera milicja.
Mama chciała wziąć z sobą kilka rzeczy, sądząc, że jest aresztowana. Milicjant zabronił jej czegokolwiek zabierać, twierdząc, że na miejscu otrzyma wszystko. Zabrał mamę w pośpiechu do milicyjnej nyski.
Jak się okazało, mama została wezwana do trudnego porodu.
Na korytarzu czekał ordynator oddziału i inny lekarz położnik. Jednak z zabiegiem zwlekano do przyjazdu mojej mamy. Pacjentką była córka wysoko postawionego komunistycznego kacyka. Mama odebrała poród. Trwało to około pięciu godzin. Dziecko i matka były zdrowe.
Po zakończonym zabiegu partyjny oficjel, który został dziadkiem, podszedł do mamy i wręczył jej bilet wizytowy. Powiedział, że jest jej dozgonnym dłużnikiem, podziękował za to, że zgodziła się przyjechać, mimo że nie pełniła dyżuru. „Gdyby wiedział, jak to się odbyło…” — pomyślała mama. Na pożegnanie zapewnił, że w wypadku potrzeby jest do jej usług o każdej porze dnia i nocy. Tak jak ona w tym dniu.
Mama zachowała tę wizytówkę. Pewnego dnia na dyżurze wezwano ją do ordynatora, który oświadczył, że ma bardzo ważny telefon. Mama była przekonana, że to dzwoni ojciec z ZSRR, bo tak już bywało. Był to jednak ów kacyk, który po wymianie kilku zdań oznajmił, że zaprasza mamę do siebie, aby uczcić narodziny jego jedynego wnuka.
Towarzysz wysłał swój samochód, który spod szpitala zabrał mamę do jego mieszkania. Jakie było jej zaskoczenie, kiedy podjechali pod znajomą kamienicę, na Gajowej. Okazało się, że prominent zajmuje dawne mieszkanie jej rodziców. Mama w pierwszej chwili myślała, że to jakaś prowokacja. Jednak to był zbieg okoliczności… Gospodarz zaprosił mamę do środka. Towarzyszyła mu żona i córka wraz z dzieciątkiem. Mama obejrzała dziecko i matkę. Potem był wystawny obiad, któremu towarzyszyła trochę sztywna atmosfera. Jednak po koniaczku zarówno gospodarz, jak i jego małżonka okazali się nader sympatycznymi ludźmi.
Mama rozmawiała o swoich zawodowych planach, o uciążliwości związanej z brakiem telefonu w miejscu zamieszkania, o wyjeździe taty do ZSRR i o wielu banalnych sprawach.
Gospodarz oprowadził mamę po mieszkaniu, wspomniał, że było zajmowane przez lekarzy, którzy wyjechali z Polski. Mama widziała meble, wśród których się wychowywała. Prawie nic się nie zmieniło. Może inny zapach i gabinet, w którym kiedyś ordynowali jej rodzice, a teraz zamieniony został na dostojny pokój towarzysza.
Mama wróciła do domu. Życie toczyło się dalej. Ja chodziłem do przedszkola. Ona udzielała się poza szpitalem w przychodni przyzakładowej Hutmenu. Dorabiała do skromnej pensji. Zwolniono ją z obowiązku pełnienia dyżurów nocnych, gdyż ojciec był w ZSRR, a ja byłem za mały, by móc samemu zostać pod nieobecność mamy w nocy w domu.
Po upływie trzech miesięcy od uroczystej kolacji u towarzysza do naszych drzwi zapukali jacyś robotnicy. Mamy nie było. Mną opiekowała się sąsiadka. Przyszli z poleceniem zainstalowania linii telefonicznej. Po wykonaniu montażu opuścili mieszkanie. Kiedy mama wróciła z pracy, w przedpokoju odezwał się dzwonek telefonu. Zaskoczona sytuacją i tym, co zobaczyła, podniosła słuchawkę. Po drugiej stronie był towarzysz, który pogratulował mamie telefonu. Ona była tak zaskoczona, że zaczęła się jąkać jak na egzaminie z anatomii.
Telefon służył przede wszystkim do kontaktów służbowych i z rodziną Kochanowskich. Jednak żeby porozmawiać z rodzicami, mama nadal jeździła nocami, raz w miesiącu, do centrali telefonicznej. Tak było bezpieczniej.
Po powrocie taty z ZSRR rodzice kupili garbusa. Mieliśmy swój samochód. Pieniądze były od dziadka z Izraela, o czym nikt nie wiedział. Teraz, gdy ojciec wrócił z ZSRR, nikt nie miał prawa ingerować w nasze wydatki. Ojca powołano na stanowisko głównego specjalisty i miał koordynować jakiś projekt z zakładami czeskimi oraz niemieckimi. Czekały go częste wyjazdy. Tak też się stało.
Ja dorastałem. Czasy się zmieniały. Dziadkowie z Izraela pisali, tęsknili. Mama też. Znałem swoich dziadków tylko ze zdjęć i opowieści.
Moim ukochanym dziadkiem był dziadek Kochanowski, u którego spędzałem dni wolne. Mama zawoziła mnie do niego, a on rozmawiał ze mną po niemiecku, hebrajsku i w ulubionym języku jidysz.
Jako brzdąc poznałem te języki błyskawicznie. Dziadek był dumny. A ja chętnie słuchałem jego długich opowieści, które na przemian opowiadał w tych trzech językach.
Rodzice mamy tęsknili za nami. Prosili córkę, by przyjechała.
Miałem wówczas sześć lat. Mama postanowiła mnie zabrać do Izraela. Wystąpiła o wydanie paszportu. Niestety, dziecko mogło otrzymać pozwolenie na wyjazd, mamusia zaś musiała zostać w Polsce Ludowej. Po długich dyskusjach z tatą podjęli decyzję — mały jedzie do dziadków do Izraela. Zapakowano mój skromny kuferek. Na szyi powieszono karteczkę z imieniem, nazwiskiem oraz adresem i oddano pod opiekę stewardesie. Leciałem z Warszawy przez Londyn do Tel Awiwu.
Byłem grzeczny i dostojny. Rozpieszczano mnie w podróży. Rozmawiali ze mną różni ludzie. A ja odpowiadałem im bardzo szczerze i radośnie. W różnych znanych mi językach. Dotarłem do Tel Awiwu. Tam miła stewardesa oddała mnie pod opiekę jakimś ludziom, którzy mnie obejrzeli, zabrali mój bagaż i dokumenty i odprowadzili do starszych państwa, którzy strasznie płakali. Okazało się, że są to rodzice mojej mamy. Dziadek i babcia. Pokochałem ich natychmiast. Byli tak serdeczni i tak opaleni.
Babcia rozmawiała ze mną w jidysz. Zapytałem, dlaczego skoro jest mamą mojej mamusi, nie mówi po polsku. Wtedy powiedziała, że kiedyś to zrozumiem, a teraz jestem w Izraelu i tu mówimy po hebrajsku lub w jidysz. Drogę do ich domu pokonaliśmy szybko. Tak mi się wydaje. Babcia cały czas o coś pytała, a ja niewiele rozumiałem, bo urywała końcówki wyrazów, płacząc i śmiejąc się na przemian ze szczęścia.
W ich domu panował chłód i półmrok. Przyjemnie.
W Tel Awiwie, do którego przybyłem w czerwcu 1973 roku, pogoda była piękna. Około 35 stopni w cieniu. Wokół pachniało Zachodem i owocami. Babcia przyniosła mi sok z ananasa, a potem jakieś owoce w lodzie, których nie wiedziałem, jak się je.
Zasnąłem zmęczony. W nocy dzwoniła mama. Po krótkiej rozmowie poszedłem spać, słyszałem jeszcze, jak babcia płacze, a dziadek ją pociesza. Byli lekarzami czynnie zaangażowanymi w swoją posługę. Mieli około 60 lat. Pracowali, byli w nowym miejscu na Ziemi. Byli, ale czy szczęśliwi? Na to pytanie nigdy nie uzyskałem odpowiedzi. Babcia mówiąca tylko po hebrajsku i w jidysz. Dziadek starający się w jej obecności nigdy nie używać języka polskiego. Ja tego nie rozumiałem wtedy. Teraz rozumiem i się nie dziwię.
Rozpoczęła się moja przygoda w Tel Awiwie. Mieszkaliśmy w Jaffie koło rybnego targu, gdzie przed szabatem rozkładano kramy i sprzedawano wszystko, co zrodziła ziemia lub złowiono w morzu. Bardzo lubiłem dni targowe. Spoglądałem przez okno na handlujących i kupujących, a zapach owoców wszelakiego rodzaju roznosił się jak woń najznakomitszych perfum. W szabat przyszli sąsiedzi moich dziadków. Każdy chciał wiedzieć, co w Polsce słychać. Dziecko mówiło szczerze. Pytali, a ja odpowiadałem.
Potem okazało się, że zgodnie ze zwyczajem gość otrzymuje podarek. Uzbierało się tego tyle, że w drodze powrotnej miałem chyba z dziewięć walizek, w których było wszystko: od owoców po pasty do zębów, materiały na sukienkę dla mamy i wędki dla taty oraz dziadka Kochanowskiego. Sąsiedzi moich dziadków wiedzieli, że w Polsce żyje się nam skromnie.
Mama z tatą oczekujący na lotnisku oniemieli, kiedy zobaczyli mnie w towarzystwie stewardesy, która na wózku wiozła moich dziewięć walizek. Ja — opalony na węgiel, uśmiechnięty, z karteczką na szyi, zdrów i cały — wróciłem po wakacjach do domu.
Tato cudem załadował do naszego garbusa te wszystkie dary i ruszyliśmy ściśnięci do Wrocławia. Po drodze opowiadałem rodzicom o tym, co mnie spotkało w Tel Awiwie. Mama dopytywała o dziadków. Była szczęśliwa. Kiedy dojechaliśmy do domu, zadzwoniła babcia. Była ciekawa, jak minęła mi podróż i czy szczęśliwie dotarłem do domu. Była długa cisza, a potem szloch mamy. Nie rozumiałem tego. Przecież już wróciłem.
Następne moje wakacje to był okres przed pierwszą klasą. Decyzja rodziców: na miesiąc pojadę do dziadka Kochanowskiego, a następny miesiąc spędzę u rodziców mamy w Izraelu. Mama ponownie nie otrzymała paszportu. Znowu czekała mnie samotna podróż samolotem. Tym razem przez Frankfurt. Pojawił się problem, bo we Frankfurcie była przesiadka i sześciogodzinne oczekiwanie na następny lot. Dziadek Kochanowski wysłał list do swojego przyjaciela Niemca, w którym opisał całą sytuację. To on zaopiekował się mną we Frankfurcie. Opowiadał mi o znajomości z moim dziadkiem. Dziwił się strasznie, że jego przyjaciel nazywa się Kochanowski. Ja powiedziałem mu, że on zawsze tak się nazywał, jak ja. Niemiec był przeuroczym człowiekiem. Dał mi dla dziadka Kochanowskiego prezent. Była to złota zapalniczka i fajka. Prosił też o przekazanie jakichś listów. Wszystko to oddałem dziadkowi osobiście. Dziadek czytał te listy i płakał. Długo, długo, długo milczał, a potem powiedział mi, że rzadko się to zdarza, ale niekiedy spotykamy anioła na Ziemi, i on w swoim życiu miał to szczęście.
Z Frankfurtu do Tel Awiwu leciałem El Alem. Siedziałem koło jakiegoś małżeństwa, które dziwiło się, że podróżuję sam. Rozmawiali ze mną po hebrajsku. Dali mi nawet swój deser. Byli bardzo sympatyczni. Po wymianie informacji okazało się, że są to sąsiedzi mojej babci i dziadka z Wrocławia. Mieszkali na Gajowej i też musieli wyjechać w 1968 roku. Zamieszkali we Frankfurcie, a teraz lecieli do Izraela do córki, która wyszła za mąż za chłopaka z kibucu. Opowiadali mi swoją historię. A ja powiedziałem, że z babcią nie rozmawiałem nigdy po polsku. Zapytałem, czy znają polski, czy moja babcia mówi i rozumie po polsku. Nie odpowiedzieli nic, zmienili temat. Droga upłynęła nam miło. Na lotnisku nastąpiło serdeczne spotkanie sąsiadów i moje z babcią i dziadkiem. Usiedliśmy w hallu, zjedliśmy lody. Babcia zadzwoniła do mojej mamy i powiedziała jej, że dotarłem szczęśliwie do Tel Awiwu. Potem pożegnałem swoich współtowarzyszy podróży i pojechaliśmy do domu dziadków. W samochodzie dowiedziałem się, że następnego dnia rozpoczyna się dla dzieci szkółka i mogę w niej uczestniczyć, jeśli będę chciał. Była to doskonała okazja do poznania nowych kolegów. Tak też się stało. Poszedłem do szkółki żydowskiej, gdzie dzieci żydowskie i arabskie wspólnie bawiły się i uczyły pisać po hebrajsku, poznawały literaturę dziecięcą. W domu dziadek uczył mnie pisać po hebrajsku. Szło mi to doskonale. Z dziećmi spędzałem czas na różnych zabawach. Raz w trakcie trwającego targu, bawiąc się z chłopakami w czterech pancernych i psa, chcąc się ukryć, wskoczyłem na beczkę, która przykryta była wiekiem. Pokrywa się załamała pod moim ciężarem, a ja wpadłem do kadzi wypełnionej oliwkami. Żyd sprzedający te oliwki próbował mnie wyciągnąć. Chciał chwycić mnie za włosy, ale były one tak śliskie od oleju, że wymykały się jego rękom. Zdecydował, że przewróci beczkę. Wypadłem wraz z różnokolorowymi oliwkami cały śmierdzący oliwą, ale żywy.
Żyd sprzedawca zaprowadził mnie do dziadka, zrelacjonował całą przygodę „pancernego”, a dziadek musiał zapłacić dość słono za moją zabawę. W szabat dziadek miał ubaw, bo woniałem oliwkami strasznie. Kąpiel i to wielokrotna nie pomogła mi się pozbyć do końca tego zapachu, nawet ulubiony kot moich dziadków omijał mnie na kilometr.
Dziadek był pogodnym człowiekiem, który tolerował moje chłopięce wybryki. Ale do czasu. Kot, który był ulubieńcem moich dziadków, bardzo przywiązał się do mnie. Może poza incydentem z oliwkami uwielbiał spać na moich kolanach, przyjemnie mrucząc i drapiąc mnie swoją kudłatą łapką.
Ja ślicznie ubrany w chałat, kotek na moich nogach. Sielanka. Mieliśmy iść do synagogi. Co zrobić z kotkiem? Wsadziłem go za pazuchę. Trwają uroczystości, Żydzi się modlą, ja kurczowo trzymam pod chałatem małego śpiącego kudłacza. Coś mu się nie spodobało, może pieśni liturgiczne Kantora, zaczął miauczeć. Wszyscy Żydzi patrzą w moim kierunku. Ja patrzę na dziadka. Kot miauczy coraz głośniej. Siedzi jednak spokojnie. Dziadek wyprowadza mnie z synagogi. Ja przerażony spoglądam na niego i na mokry chałat. Dziadek się śmieje, ja płaczę, kot miauczy. Wracamy do domu. Śmierdzę kocim moczem, dziadek znowu się śmieje. Babcia goni za nami. Woła: — Jaki wstyd, jaki wstyd. Dziadek do niej spokojnym głosem: — Kochanie, widocznie Pan tak chciał.
Wróciliśmy do domu. Kot szczęśliwy, wyrwany ze snu popatrzył na nas zdziwiony i powędrował do mojego łóżka, jakby chciał oznajmić, że szkoda czasu, idziemy spać. Wykąpano mnie i wyszorowano. Poszedłem spać, zadowolone kocisko wtulone we mnie mruczało mi kołysankę.
Rano po śniadaniu moi koledzy zabrali mnie krótszą drogą do naszej szkółki. Po zajęciach poszliśmy w pobliskie pola. Rosły tam jakieś zboża. Dzieciaki arabskie i żydowskie zajadały się tam słodko-kwaśnymi strączkami. Ja też. Smakowało mi to zielsko bardzo. Było cierpkie i zarazem bardzo słodkie. Wróciłem do domu. Dziadek był w szpitalu na dyżurze. Babcia podała mi obiad, którego nie miałem siły tknąć. Miałem pełen brzuch smakołyków z pola. Napiłem się zimnego soku pomarańczowego. Po godzinie babcia zobaczyła, że jestem rozpalony, a brzuch mam twardy jak piłka. Powiedziałem, co z dziećmi jedliśmy po zajęciach w szkółce. Babcia mnie zbadała i natychmiast zapakowała do jeepa i pojechaliśmy do szpitala. Zatrzymaliśmy się na parkingu. Spojrzałem wokół, staliśmy obok jakiegoś dużego baraku. Zdziwiłem się, że tak wygląda szpital dziadka. Powiedziałem babci, że moje przedszkole jest większe. Babcia pociągnęła mnie za rękę i weszliśmy do hallu szpitala. Tam wykonała telefon i zjechaliśmy windą osiem pięter w dół, na oddział mojego dziadka. Decyzja lekarzy: pompowanie żołądka, kroplówki. Tam mnie wyczyszczono i postawiono na nogi. Po dwóch dniach wróciłem do żywych. W pokoju, w którym leżałem, sami wojskowi. Mieli nawet broń, którą pozwalali mi się bawić. Okazało się, że to szpital dla wojska. Ja wśród nich czułem się jak prawdziwy wojak. Nawet jeden z wojskowych w randze kapitana podarował mi swoją czapkę, którą mam do dzisiaj. Po kilku dniach opuściłem szpital i wróciłem do szkółki, gdzie zdałem nawet egzamin z pisania tekstów. Nie miałem z tym problemów, bo dziadek wiele czasu mi poświęcał i dużo mnie nauczył. Do szkółki chodziłem po to, by mieć towarzystwo rówieśników. Niestety, skończył się sierpień. Nadszedł czas powrotu do Polski. Mama nie wiedziała, że byłem w szpitalu. Babcia powiedziała jej, że z dziadkiem pojechaliśmy na pustynię na kilkudniową wycieczkę.
Już spakowany zajadam się obiadem. Kot chodzi podenerwowany. Wyczuwa, że go opuszczam. Wychodzimy z domu i jedziemy na lotnisko. Po drodze dziadek szepcze mi do ucha, że zaszył w mojej marynarce prezent dla mamy. Mam uważać i mamie powiedzieć o tym dopiero we Wrocławiu, w naszym domu.
Wylądowałem szczęśliwie w Warszawie. Rodzice oczekują na mnie w hallu lotniska. Widzę ich z daleka. Witamy się. Ja siedzę poważnie w samochodzie i milczę. Rękę trzymam na marynarce, w miejscu gdzie dziadek zaszył prezent dla mamy. Mama dopytuje się, dlaczego tak kurczowo trzymam się w okolicach serca. Jest zaniepokojona. Myśli, że mnie coś boli. Ja milczę. Mówię, że w domu wyjaśnię. We wrocławskim mieszkaniu oznajmiam mamie, że dziadek przekazał prezent, który jest wszyty w marynarce w miejscu, które tak mocno ściskałem. Po odpruciu podszewki okazało się, że dziadek włożył tam dolary. Było ich tak dużo, że mama nie zarobiłaby tego przez cztery lata włącznie z nocnymi dyżurami. Wtedy w Polsce zarabiało się około 25 dolarów miesięcznie. Mama rozpłakała się i nazwała mnie małym przemytnikiem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Widziałem szczęście w jej oczach.
Następnego dnia poszedłem do szkoły. Pierwszy dzień. Ubrany w białą lnianą koszulkę i białe spodenki pomaszerowałem do świetlicy na uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Opalony i wypoczęty myślami byłem przy kotku, który za mną z pewnością tęsknił. Jakoś to wszystko wokół mnie mierziło. To nie była szkoła, do której przez wakacje uczęszczałem. „Muszę chyba jakoś się przyzwyczaić” — pomyślałem. Wchodzimy do klasy. Wita nas pani i wszyscy się przedstawiamy. Od jutra zacznie się nauka. Alleluja.
W domu zapakowany tornister oczekiwał na następny dzień. Rozpoczęło się piekło. Po mniej więcej miesiącu mama została wezwana do nauczycielki, która oznajmia, że rośnie jej tuman: — On nic nie rozumie. Z pisownią ma ogromne problemy. Jego litery to maszkarony. Nic do niego nie dociera.
Mama ze stoickim spokojem wysłuchała bredni pani nauczycielki. Powiedziała jej, że to dziecko zna kilka języków. Nauczyło się innej gramatyki i pisowni i dlatego trudno mu się przestawić na zasady pisowni języka polskiego. Pani nie rozumiała, jak można pisać od prawej do lewej, jak można nie znać liter i stawiać takie kulfony. Proponowała mamie szkołę specjalną. Trwało to kilka następnych miesięcy. Kosztowało wiele wylanych łez i wysiłków mojej mamy, ale zacząłem pisać od lewej do prawej, a znaki, które stawiałem, przypominały w końcu litery.
Pani wreszcie zrozumiała, że to nie tumanek, lecz wrażliwe, mądre dziecko, które poznało inny świat.
Pojawił się nowy problem. Religia. Dzieci maszerują na zajęcia z religii. Ja nie. Dzieci się dziwią. Nie wiem, co mówić.
Pewnego dnia do drzwi naszego mieszkania zapukał ksiądz. Przedstawił się mamie i powiedział, że znał jej rodziców z miejscowości, którą opuścili. Poprosił, abym uczęszczał z innymi uczniami na religię. Wtedy nie będę miał problemów, a dzieci są okrutne i będą mi dokuczały. Tak się też stało. Gdy przyszedł czas pierwszej komunii, ksiądz powiedział dzieciom, że przyjmowałem ją w mieście swoich dziadków, bo takie było ich życzenie. Dzieci pytały, jaki prezent komunijny dostałem. Pokazałem zegarek, który mój izraelski dziadek kupił mi na lotnisku. Wszyscy podziwiali. Dziwili się tylko, że na kopercie zegarka wygrawerowana była gwiazda Dawida. Powiedziałem, że to znak firmowy. Dalej nie pytały.
W przerwie świątecznej poleciałem na 12 dni do Tel Awiwu. Dziadek się uparł, że muszę być obecny na uroczystościach związanych z objęciem przez niego stanowiska dyrektora szpitala. Był taki zwyczaj, że przy tego rodzaju okolicznościach towarzyszył zawsze nowo mianowanemu dyrektorowi syn lub córka. Mama nie mogła wydostać się na Zachód, więc tę funkcję pełniłem dostojnie ja.
Był rabin, znajomi dziadka i ja. Kobiety przebywały w innym pomieszczeniu. Po przyjęciu przez dziadka nominacji i funkcji przyszły z kwiatami. Babcia była szczęśliwa, że jestem z nimi w takim uroczystym dniu. Niewiele rozumiałem, ale też byłem radosny. Pojechaliśmy potem do miasta Akka na znakomitą rybę, której smak czuję do dziś.
Tam dziadek miał wielu znajomych, mimo że to miasto arabskie. Leczył wielu z nich i to za darmo. Kochali go za jego powołanie. Kochali go za to, że nigdy nie odmówił w razie potrzeby pomocy nawet tym najbiedniejszym.
Przenocowaliśmy u jednego z przyjaciół dziadka. Zajmował się on produkcją soków z granatów. Dziadek pijał je litrami. Mówił, że to jedyne lekarstwo na kamicę nerkową. I miał rację. Skuteczny lek naturalny.
Pojechaliśmy potem do Hajfy, gdzie mieszkała znajoma mojej mamy jeszcze z czasów szkoły średniej. Przywiozłem jej z Wrocławia trochę widokówek. Poopowiadałem, co robi mama, jak się nam powodzi. Ona była prawnikiem. Mieszkała w ogromnym domu na górze Karmel z widokiem na morze. Miała dwóch synów w moim wieku, z którymi spędziłem miłe chwile w Hajfie.
Następnego dnia wróciliśmy do Tel Awiwu. Przyjemnie spędziliśmy z dziadkami czas, głównie na plaży. Z kąpieli nici, było zbyt zimno, ale mimo to było wspaniale. Poszliśmy z dziadkiem do znajomego, który uszył mi futerko z królików. Było piękne. W nim miałem wracać do Polski. I nadszedł ten dzień. Nigdy nie lubiłem pożegnań, tym bardziej gdy musiałem opuszczać moich kochanych dziadków, którzy tylko przeze mnie mieli bezpośredni kontakt z rodziną. Czym innym były szarobure zdjęcia, suche, cenzurowane rozmowy telefoniczne. To było coś, co nigdy nie zastąpi prawdziwego międzyludzkiego kontaktu, rozmów, dotyku dłoni, pocałunku.
Pożegnałem moich dziadków. W futerku króliczym wsiadłem do samolotu. Miła pani stewardesa usadziła mnie na moim miejscu. Zająłem je koło starszej pani. Spoglądała na mnie, dziwnie pogrążona w zamyśleniu. Jakby nieobecna. Była uroczo osobliwa. Miała nieobecne oczy i uśmiech przypominający mi moją babcię, gdy śpiewała w jidysz kołysanki. Po chwili moja towarzyszka podróży wyciągnęła do mnie rękę i przedstawiła się: — Jestem Rachela. Rachela Rothschild. Ja wyciągnąłem swoją małą rączkę i powiedziałem: — Dawid Kochanowski. Dodałem, że Kochanowski po tacie, a mój dziadek nazywa się Dawid Koberstein. Pani Rachela rozmawiała ze mną po hebrajsku. Opowiadała o tym, co widziała w Izraelu, i tak dziwnie spoglądała na mnie, a w jej oczach pojawiły się łzy…
Stewardesa przyniosła sok, który wypiłem z radością. Pani Rachela patrzyła na mnie, cicho się uśmiechając i szepcząc do mnie: — Pij, mój chłopcze, bo może to nasz ostatni wspólny posiłek. Nie rozumiałem tego w ogóle. Jaki ostatni posiłek, przecież to był sok, a my siedzieliśmy w wygodnych fotelach i wracaliśmy do domu?
Wtedy chwyciła mnie za rękę i zaczęła ją czule głaskać. Zauważyłem, że na lewej ręce ma jakieś znaczki. Zapytałem, czy ugryzł ją może pająk? Ona uśmiechnęła się i powiedziała, że jad tego pająka nosi w sercu do dziś.
Pani Rachela przed wojną mieszkała w Warszawie. Jej mąż był bankierem. Gdy nadchodziły ciężkie czasy wojny i okupacji, zdobyli dokumenty niezbędne do wyjazdu z Polski. Wyjazd się opóźniał, gdyż ich mały synek był chory i lekarz zabronił mu w tym stanie opuszczać dom. I tak nadszedł 1939 rok i pozostali już w Polsce, gdzie okupant wprowadził nowe porządki. Nowe prawa, którym musieli się podporządkować. Synka ukryła u znajomych, a sama z mężem próbowała uciec. Nie była to daleka podróż. Za Warszawą w małej wiosce za pieniądze i kosztowności chłop ukrył ich w ziemiance. Niestety, zazdrośni o dodatkowe dochody sąsiedzi dali mu do zrozumienia, że ma dwa dni na pozbycie się niewygodnych dla wszystkich przybyszy. Pani Rachela ze swoim mężem odeszli. W następnej wiosce mieli jeszcze mniej szczęścia, volksdeutsch przyczynił się do ich zatrzymania. Trafili do więzienia, a potem transportem do obozu w Oświęcimiu. Tam pani Rachela przeszła selekcję i skierowano ją do pracy w Kanadzie. Jej mąż został wezwany do głównego oficera politycznego.
— Panie Rothschild, możemy zrobić interes — usłyszał. — Życie pana małżonki za kapitał, który pan zgromadził w banku szwajcarskim.