Opuszczone miejsce
W samym sercu miasta stał budynek, którego wszyscy unikali. Okna miał tak brudne, że nawet słońce z trudem przebijało się przez warstwę kurzu. Drzwi skrzypiały przy każdym podmuchu wiatru, a zardzewiała klamka nie zachęcała do otwarcia drzwi. W środku panowała cisza. Tak głęboka, że najmniejszy dźwięk dudnił jak echo w jaskini. Stare fotele dentystyczne chowały się po kątach, zakurzone lampy zwisały z sufitu, a na podłodze leżały rozsypane narzędzia, które dawno wyszły z użycia. Czas stanął tu w miejscu. Powietrze pachniało starą pastą do zębów — trochę jak w muzeum, trochę jak w piwnicy pełnej zapomnianych lekarstw stomatologicznych. To miejsce kryło w sobie coś dziwnego. Czuło się lekki dreszcz, który sprawiał, że serce biło szybciej z ciekawości.
W noc pełni księżyca działy się tu rzeczy, których nikt nie potrafiłby wyjaśnić. Fotele poruszały się w rytm niewidzialnej melodii, lampy migotały, a po ścianach przemykały długie cienie. Zdarzało się też usłyszeć szept…
Przechodnie nie wiedzieli, że w tym zapomnianym zakątku kryje się świat zupełnie inny niż na zewnątrz. Świat pełen sekretów i niespodzianek, w którym mieszkała pewna niezwykła rodzina… Tak, dokładnie tutaj żyła rodzina Ząbiaków.
Tajemnice w starych kątach
Nocą to miejsce wyglądało inaczej niż za dnia. Lampy, które zwykle były tylko zakurzone, teraz migotały w rytm dziwnej muzyki. Szuflady, fotele i wieszaki rzucały cienie tańczące po ścianach. Na podłodze błyszczały zapomniane narzędzia, a powietrze pachniało goździkami i dawnymi lekarstwami — aromatem ostrym i słodkawym jednocześnie. Miał się wrażenie, że to zapachy same opowiadają swoje historie. Od czasu do czasu rozlegał się cichy szelest: przewrócony kubeczek, przesunięty stolik. Nie były to odgłosy straszne — raczej figlarne, jakby ktoś urządzał psoty śpiewając cicho :
„Ząbiaki w domu psocą,
Próchcia, Mleczak, wszyscy są
Tata Kamień, Mama też,
Z nimi zabawa trwa i gra!”
Z mroku nagle rozbłysły dwie pary oczu. Błyszczały jak lampki, skakały z jednego fotela na drugi, a towarzyszyły im chichoty i ciche tupanie. Wtem ktoś kichnął tak głośno, że kurz uniósł się w powietrzu niczym złoty pył. I wtedy wysunęła się Ona — Mama Dziąsława. Lekko pochylona, z włosami uczesanymi w kok i uśmiechem pełnym ciepła. To ona czuwała, by dzieci nie zrobiły sobie krzywdy pośród starych sprzętów. Za jej plecami przemykała Panna Próchcia — ciekawska, pełna energii, wciąż pędząca od kąta do kąta. Obok niej pojawił się Mleczak, biały i kruchy jak kreda, ale zawsze gotowy na przygodę, choć czasem trochę niezdarny. Taty Kamienia jeszcze nie było widać, ale dało się słyszeć jego ciężkie kroki. To miejsce nie było już zwykłym opuszczonym gabinetem. Ożywało nocą — szelesty, cienie i zapachy splatały się w tajemniczą melodię, a jego mieszkańcy szykowali się do kolejnych przygód.
I właśnie tej nocy, kiedy księżyc zaglądał przez brudne szyby, wszystko zaczęło się zmieniać. Każdy fotel, każda lampa, każdy zakamarek zdawał się szeptać: „Przygoda czeka — chodź, chodź, chodź!”
Za dnia, dom rodziny Ząbiaków wyglądał zupełnie inaczej niż nocą. Zamiast skrzypiących drzwi i migających świateł, unosił się w nim zapach zupy… z goździków, którą gotowała Mama Dziąsława.
— „Dmuchnij, żeby się nie przypaliło!” — zawołała do Mleczaka, który próbował pomagać, choć kończyło się to tym, że co chwila przewracał łyżkę albo potykał się o własne nogi.
Tata Kamień, jak zawsze, narzekał.
— „Ten stary fotel kiedyś mnie połknie! Widzicie, jak sprężyna sterczy?!” — mówił, oglądając go dokładnie. Ale mimo głośnych słów, już po chwili przyniósł młotek i zaczął go naprawiać, mrucząc pod nosem.
Panna Próchcia, zamiast pomóc, urządziła własną zabawę.
— „Ha, ha! Zniknęły wszystkie szczoteczki!” — zawołała radośnie, chowając je pod poduszkę. Gdy Mama Dziąsława odkryła jej psotę, tylko westchnęła, ale w oczach miała uśmiech.
— „A czy my w końcu pójdziemy na Halloween?” — zapytała Próchcia, opierając się łokciami o stół. — „Tam jest prawdziwa zabawa, a nie tylko nasze dynie i lampki…”
Mama spojrzała poważnie. — „Jeszcze zobaczymy. Halloween to radosny czas, ale też pełen niespodzianek” — oznajmiła.
Mleczak, który słuchał z szeroko otwartymi oczami, od razu wyobraził sobie duchy fruwające nad miastem.
— „Ja bym się nie bał! Nawet bym je przegonił!” — powiedział, choć jego głos lekko drżał.
Tak wyglądał zwyczajny dzień rodziny Ząbiaków — pełen marudzenia, psot, śmiechu i zapachów dziwnych potraw. A nad tym wszystkim wisiała myśl o zbliżającym się Halloween…