Rozdział 1
Stary, zbudowany za czasów niemieckich budynek trzymał się twardo do dzisiejszego dnia. Mimo niesprzyjającej pogody, zmęczenia materiału i swoich lat, nie ugiął się pod upływającym czasem. Stał dzielnie przy zakręcie pewniej ulicy, która po rozwidleniu prowadziła do centrum miasta.
Na zniszczone podwórko wjechał duży, czarny Hammer. Swoją drogą, mimo rozmiarów wyglądał na drodze jak baletnica. Po wyłączeniu silnika, z wnętrza wysiadł wysoki, szczupły mężczyzna. Zatrzasnął drzwi, a gdy usłyszał dźwięk blokady, ruszył w stronę wejścia do budynku. Jego oczom ukazała się wiekowa i rozklekotana klamka, która po naciśnięciu grzecznie wpuściła go do wnętrza budynku. Pierwsze, co dotarło do nozdrzy Lexa to zapach starości oraz śmierci. Poczuł zimne dreszcze na plecach. Gdyby nie zlecenie, nigdy z własnej woli nie pokazałby się tutaj.
Oczywiście nie była to jego pierwsza wizyta — wręcz przeciwnie. W czasach dzieciństwa miał tu rodzinę, zresztą bardzo bliską. Jednak czasy się zmieniały i wszystko odchodziło, a poza wspomnieniami pozostało stare mieszkanie i pożółkłe klucze. Stanął koło jak na ironię, nowej korkowej tablicy ogłoszeń i zamknął drzwi. Echo rozniosło się z prędkością światła aż na ostatnie piętro. Skrzywił się, cicho wypuszczając powietrze.
— Cholera… głośniej się nie dało? — Później wzdychnął i uniósł wzrok ku „niebiosom”.
Do półpiętra nie było żadnych problemów, kamienne schody perfekcyjnie maskowały jego kroki, jednak dalej schody były drewniane. W tej chwili Lex pożałował, że z miłością wybrał swoje glany. Tenisówki w tej sytuacji znacznie lepiej by tu się sprawdziły, chociażby dlatego, że chciał pozostać incognito. Nie mógł sobie pozwolić na to, że jakiś z jeszcze żyjących tu sąsiadów go pozna, wiedział również, że nie był do końca pewny, kto z tamtych czasów nadal tu mieszkał.
Stanął na pierwszym stopniu i poczuł, jak drewno ugina się pod jego ciężarem i cichutko skrzypi. Przerwę zrobił dopiero pomiędzy trzecim a ostatnim piętrem. Z tego półpiętra widoki były nieziemskie. Idealnie okrągłe, zachodzące słońce, stara parowozownia i kilometry lasów aż po horyzont. Chłopak obrócił się, spojrzał na sufit oraz ściany marszcząc czoło. Niegdyś biała farba, teraz poszarzała i łuszczyła się całymi płatami z braku zainteresowania i odpowiedniej konserwacji. Tuż nad głową, Lex zauważył, że farba była mocno popękana i wściekle żółta.
Podejrzewał pęknięty sufit i przecieki.
— Proszę, by mi tylko nic na głowę nie poleciało.
Nabrał głęboko powietrza i wdrapał się na owe, czwarte piętro. Były tam nieco szerokie, ciemnobordowe, a może prawie brązowe drzwi. Przed takim jakby korytarzykiem, znajdowały się po obu stronach drzwi prowadzące do stryszków. Lex z torby wydobył zabytkowe klucze i wsunął je w otwór zamka. Chciał jak najszybciej znaleźć się w środku, ale efekt był taki, że kręcił kluczem w kółko. Po kolejnych trzech próbach dał sobie spokój. Rzucił wiązankę wulgaryzmów i znowu podjął próbę otworzenia drzwi.
— Dalej, wierzę w ciebie — po niespełna trzech, może czterech kolejnych minutach, zamek wreszcie zatrzymał się i delikatnie puknął. Lex, z ulgą wypisaną na twarzy, schował klucze do kieszeni kurtki.
Uświadomił sobie, że i ta klamka nie miała się najlepiej. Była lekko przechylona ku dołowi, wyglądała na wysuniętą z otworu. Wyglądała, innymi słowy, jakby miała zaraz się rozpaść pod mocniejszym naciskiem. Nawet takim delikatnym.
— Na litość… tu wszystko jest takie… zrypane, no. Obym tego nie żałował — szepnął pod wpływem szoku.
Otworzył drzwi, ale nie wszedł do środka mieszkania. Stanął niczym słup soli, wybałuszył oczy i otworzył usta tylko po to, by je po chwili zamknąć. Widok pomieszczenia kuchennego był przerażający. Brudne, lepkie, poplamione ściany i rozwalone meble, albo raczej ich pozostałości. Rozbite okna, kawałki zasłon, przepalone gumoleum i smród, przeokropny smród drażniący nawet najbardziej wytrzymałe nozdrza.
Widok na pewno nie był przeznaczony dla ludzi o słabych nerwach. W tej chwili miał ogromne wątpliwości, czy ktokolwiek mógł tutaj mieszkać. Nie w takich warunkach, ale niestety musiał jednak sprawdzić i nieco pobuszować w tym… wszystkim. Naciągnął rękaw bluzy i zasłonił sobie usta, by nie zwymiotować.
— Łee, echu, echu. O matko — dodał, czując jak do oczu napływają mu łzy. — O matko, żebym wiedział, co zastanę… krętacz jeden. — Lex czuł również, że jego żołądek powoli zaczyna się buntować.
Stanął na czubkach butów, idąc powoli i szukając kawałka w miarę czystej przestrzeni. Miał pewność, mógł się nawet o to założyć, że smród, żółte i brązowe plamy pochodzą od potrzeb fizjologicznych. Tym logiczniejsze wydawało się mu unikanie najgorzej wyglądających miejsc. Docierając do drugiego pomieszczenia, ujrzał również niesamowity bałagan. Gorszy, znacznie gorszy niż w pomieszczeniu kuchenny.
Potrząsnęło jego ciałem porządnie, jednak zatrzymał się, zerkając przez dziurawe okno na pobliskie drzewo, ale niestety nie wiadomo co sobie pomyślał. Z pewnością była to głęboka, ratująca jego żołądek myśl. Powrócił jednak do rzeczywistości i w tej chwili dostrzegł szare drzwi prowadzące do kolejnego, ostatniego pomieszczenia. Żeby się do nich dostać, musiał raptem pokonać niewielki dystans, raptem kilka dużych kroków. Jednak ów dystans był wydłużony przez wszechobecne śmieci i fragmenty wyposażenia mieszkania, choć i jego wcale nie było już tak dużo.
Co demolka to demolka.
Ostatecznie dotarł do tych drzwi, ale pojawiła się nowa, nieprzewidziana sytuacja. Drzwi były zamknięte, ale nie na klucz. Po prostu brakowało klamki, tylko i aż.
— Ku… rde mać, niech to jasny szlag weźmie! Kurde! Zamknięte, poważnie? — wyrzucał z siebie słowa, w zupełnie losowej kolejności.
Ostatnio dosyć często tracił równowagę. Bywał też rozchwiany emocjonalnie i w efekcie równie łatwo tracił kontrolę nad sobą. Nerwy i tym razem wzięły górę. W ramach poszukania relaksu zaczął rozglądać się za klamką. W głowie układał też plan co zrobić, gdyby jednak tej klamki nie było. Lex zdawał sobie sprawę, że nie może pod żadnym pozorem ich wyważyć, chociażby dlatego, że byłby to niepodważalny dowód na jego obecność, musiał więc to zrobić możliwie jak najdokładniej i ostrożnie.
Poszukiwania przerwały cudze kroki, dochodzące z korytarza. Chłopak wyraźnie słyszał pewne i silne stukanie ciężkich butów na drewnianej podłodze. I raczej ten ktoś nie martwił się dawaniem znaku o swojej obecności. Zrozumiał też po chwili, że ten ktoś zmierza właśnie tutaj. Błędem okazało się zostawienie drzwi otwartych. W sumie jego własne auto też mogło być winne całemu zamieszaniu, wszak nie było ono małe i niewidzialne. To była, bądź co bądź, krowa. Inna, naprędce wymyślona opcja zakładała, że był śledzony i tego jakimś cudem nie zauważył. Te wszystkie, jak i inne decyzje mogły skończyć się dla niego fatalnie.
Używając daru, szybko przemieścił się do drzwi od pomieszczenia kuchennego i odbił na drugą ścianę. W tym właśnie momencie do mieszkania wszedł nieproszony gość. Lex zacisnął dłonie w pięści, będąc w gotowości bojowej. Intruz właśnie zbliżał się do progu, gdy Lex wyskoczył zza ściany i warknął, wystawiając kły.
— Jeszcze jeden krok a po… o! URSA?! — Lexowi wyraźnie ulżyło, bo przewrócił oczami.
— A kogo to się spodziewałeś, co? Hahaha, dobre… — rzuciła Ursa, z ironią oglądając pomieszczenie. — Przyjechałam dosłownie przed chwilą, ale gdy Crispin powiedział mi, że robisz misję wspomnień, zaczęłam cię szukać, ale twoje auto zniknęło.
— Tak, sis, wiem. To auto ściągnie kiedyś na mnie kłopoty — Lex rozejrzał się nieswojo po pomieszczeniu.
— A właśnie, Lex. Znalazłeś tutaj coś, poza tym, bajzlem może?
— Poza tym — wyraźnie wyartykułował chłopak każdą sylabę. — znalazłem tamte, o, drzwi. De facto zamknięte, bo… nie ma klamki. — Lex wzruszył ramionami.
Czarownica spojrzała przez ramię na brata, chcąc coś powiedzieć.
— Oo, nie! Nie ma takiej mowy, nie! — Lex aż odskoczył, kręcąc przecząco głową.
— No ale weź pod uwagę, że nikt z pewnością nie obrazi się, jeśli te drzwi znajdą się ponownie na swoim miejscu. — Ursa bąknęła.
— Ta akcja ma być czysta, żadnych zagrywek.
— Och, ok. Daj mi czas, muszę tu ogarnąć, co się z czym je, też byś ruszył tyłek i poszukał tej klamki… — Lex ruszył za siostrą zaskoczony.
Zamiast tradycyjnej ciętej riposty, otrzymał spokojną informację. Nic złośliwego ani wrednego.
— Ursa…? — czarownica patrzyła i oglądała w skupieniu zamek. Po chwili jednak odezwała się ponuro — czego?
— Jesteś jakaś niewyraźna, wszystko w porządku?
— Jest, właśnie jak najbardziej w porządku, czemu pytasz? — pochyliła się i przyjrzała z bliska otworowi, w którym powinna być klamka. — No, chyba że jak zwykle szukasz drugiego dna.
Z gardła Lexa wydobył się cichy warkot.
— Och, no dalej, powiedz mi, co się stało. Nie oszukasz mnie, czuję wszystko. — Lex nagle odwrócił się bokiem, do czegoś, co chyba służyło kiedyś za stolik.
Wyjął ostrożnie, spod starej gazety aluminiowy widelec.
— Może to? — Ursa nie patrząc na brata, wzięła z jego dłoni widelec i nadal pochylona, włożyła go w otwór i zaczęła tam coś manipulować. Raz w lewo, a raz w prawo. W prawej dłoni miała wytrych i dwa małe śrubokręciki, które w obecnej sytuacji i tak niewiele mogły pomóc.
Na początku cała sytuacja wyglądała zabawnie, ale chłopak zaczynał się denerwować i mruknął
— Raczej się nie uda… poszukajmy czegoś innego. — Chciał już iść, gdy Ursa niespodziewanie chwyciła go za rękaw i mruknęła.
— Nie idziesz, otworzyłam — Lex nawet się nie poruszył.
Wzrok przeniósł ze siostry na drzwi. Coś w nich nie pasowało, jakby odstawały nieco od futryny. Ostrożnie, jakby go miały pogryźć, wysunął dłoń i je pchnął.
— O kurwaczki… — chłopak otworzył usta i poczuł ciarki na plecach.
Ursa z wyrazem triumfu odrzekła spokojnie.
— Zatkało, co? Mówiłam, że w końcu nauczę się otwierać zamki i… drzwi też, w sumie — potem zaśmiała się i kopnęła drzwi, które zatrzymały się na ścianie.
To pomieszczenie było w najgorszym stanie. Farby już nie było żadnej, ba, tynk już też praktycznie żegnał się ze ścianami. Na suficie zostały ślady czegoś białego i czerwonego. Po żyrandolu i kablach została ogromna, pionowa linia aż do dziury, w której pewnie mieścił się kiedyś kontakt. Żadnych mebli, zerwana podłoga. Widać było jakieś deski, nie wiadomo, co dokładnie. Można było śmiało wnioskować, że smród w całym mieszkaniu wydobywał się właśnie stąd. Na podłodze leżały bowiem kawałki materiałów, ubrań, a co niektóre z nich nosiły ślady użytkowania w bardziej przyziemny sposób.
— O ja jebię… — Lex zwinnym obrotem wycofał się do poprzedniego pomieszczenia i gdzieś w kącie, przy salwie łaciny podwórkowej opróżnił żołądek.
Ursa nie zwracając uwagi na obrzydliwy odór, brała płytkie wdechy przez nos. Po dokładnej obserwacji czekała na brata, oczywiście w milczeniu. Wreszcie chłopak nadszedł. Wtedy dopiero Ursa wydobyła z torby dwie pary lekarskich rękawiczek. Podała jedną parę bratu, mierząc go surowym wzrokiem. Lex wziął je i bez gadania ubrał.
— Och, nie idziesz płonąć na stosie… znajdźmy to, co musimy i wynośmy się stąd. — Ursa pierwsza, bez problemu, pochyliła się nad stertą wilgotnych szmat i zaczęła je przekopywać.
Lex po chwili poszedł w jej ślady, lecz bez pewności, co za chwilę znajdzie. Powoli przerzucał kolejne kawałki śmieci. Połowa pokoju była jakby ciut czystsza. Wspólnie szło im całkiem nieźle, choć Ursa była bardziej zorganizowana i systematyczna niż chaotyczny brat. Chłopak znalazł się w końcu pod oknem, dobrał się do wytartych i popękanych starych jeansów. Podniósł je dwoma palcami, krzywiąc się okrutnie. Dreszcze przeszły jego ciało, więc wyrzucił znalezisko za siebie, gdziekolwiek. Ursa widząc to, zaśmiała się mimowolnie.
Jego męki nie trwały jednak ani minuty dłużej.
— Hej, brat. Chodź no tutaj — gdy tylko Lex się zbliżył, czarownica wyjęła spomiędzy koszuli i brudnej bielizny małe pudełeczko.
Uradowany Lex stanął obok i zanucił cicho „o tak, o tak…”
— Zamknij się, z łaski swojej — burknęła Ursa, patrząc karcąco na młodszego brata. Później podsunęła mu pudełeczko, mówiąc dumnie — ty otwierasz, bo ja znalazłam.
— No okej, o ile mnie to nie uszkodzi — chłopak kucnął i wziął w dłonie pudełeczko, uważając, by rękawiczka, która pękła między kciukiem a palcem wskazującym nie pękła całkiem na kawałki. Obejrzał ów pudełko z każdej strony i szybko odparł z kwaśną miną
— Po kaczaku, nie otworzę go tutaj. Jest oczywiście… zabezpieczone. — zatrząsł nim leniwie. — Chyba że poza wytrychami, masz te długie patyczki do rozbrajania pułapek?
— Nie, ich nie wzięłam… A może są u ciebie w aucie, po ostatniej misji, szlag! Gdzieś z pewnością są. — Ursa mruknęła, poprawiła swoje czarne włosy i się skrzywiła.
Czarownica patrzyła chwilę na drewniane wieko. Jakby się zamyśliła, gdy zagryzła dolną wargę, jej skupienie przerwał cichy świst. Lex mruknął coś i doskoczył do siostry, łapiąc w dłoń drewnianą strzałę.
— A to, u diabła, skąd się tu przywlekło?
— Też chciałabym to wiedzieć…
Lex uniósł się kawałek, pokiwał znacząco głową patrząc w okna, kątem oka zauważając czyjś cień. Cofnął się, ale zaraz zatrzymał, ponieważ poczuł na włosach muśnięcie drugiej strzały. Strzała, pech chciał, trafiła w drewnianą futrynę, odbiła się i upadła na podłogę.
Nowy, ponownie załadował kuszę drżącymi dłońmi, ale odsunął się chociaż od ściany. Miał teraz prostą drogę do ucieczki, pewnie na wypadek zmiany planów lub przymusowej ewakuacji.
— Ciekawe, czy jest sam.
— Ciekawe, to jest to, jak stąd uciekniemy — mówiąc to, Lex stał już za ścianą, zostawiając siostrę za drzwiami.
— Osłaniaj mnie — mruknęła czarownica i powoli wyszła wyprostowana zza drzwi, zbliżając się do łowcy.
— Gdzie?! Zostań — Lex zamruczał przeciągle. Bez dokładnego planu, nie było wiadomo, co i jak. Ursa jak zwykle poszła na żywioł. Wiedział też, że akurat jej mieszanka genów była wystarczająco wybuchowa, by sprawić, że Ursa była twardsza niż wiele innych istot.
Lex nawet nie przysłuchiwał się rozmowie. Korzystał z sytuacji i cicho jak mysz, przesuwał się do wyjścia, a liczył na to, że łowca go nie usłyszy. Jego siostra wciągnęła młodego chłopaka w rozmowę, w końcu dużo wiedziała o ludzkim świecie. Ten, miał jednak widocznie słabe nerwy, jak na łowcę.
— Stój! Bo strzelę! — syknął piskliwym głosem. Z trudem udawało mu się pozostawać skoncentrowanym, był wyraźnie zestresowany. Zapewne rzucili go na głęboką wodę.
— Strzelaj łowco, strzelaj. Ja nie jestem wampirem ani wilkołakiem i twoje strzały nie zrobią mi żadnej krzywdy — w ramach pokoju, Ursa trzymała ręce na wysokości ramion i czasem tylko lekko nimi poruszała, gdy już jej mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Wyczuła, że Lex jest praktycznie tuż obok.
możesz ruszać, będę cię osłaniał, poza tym, jest sam?
Czarownica lekko kiwnęła głową, patrzyła dalej w oczy łowcy, starając się być dalej skoncentrowana.
jeżeli są inni, to na pewno nie tutaj, raczej mogą obstawiać drzwi wejściowe na dole, na pewno mi nic nie zrobi?
Lex wykonał szybką analizę. W końcu postanowił.
nie, drewno nic ci nie zrobi, zresztą nie dam mu dużego pola do popisu, możesz zaczynać.
Brat znalazł się przy pierwszym oknie od drzwi kuchennym. Ursa gwałtownie poruszyła rękoma i to wystarczyło. Martin wystrzelił, stres zadziałał.
łap ją! już!
Lex odbił się od parapetu, wychylił zza drzwi i ruszył na młodego łowcę. Ursa ze spokojem złapała strzałę w palce i szybko ją złamała, pozostając jako wsparcie. Lex z pół obrotu kopnął martina w twarz, wyrwał mu kusze, rzucając w kąt. Łowca zakołysał się, unosząc ręce. Lex cofnął się i wyprowadził cios w żołądek. Zadziałało. Martin się pochylił, a Lex to wykorzystał. Chcąc mu wyrwać również noże, lekko kucnął i sięgnął po pochwy przytwierdzone do paska łowcy, jednak sekundę później jęknął z bólu. Łowca perfidnie i bez najmniejszego ostrzeżenia wbił mu kołek w nogę.
— Argh, zabiję cię! — syknął Lex i kolanem przywalił chłopakowi w nos, obrócił go chwytając za ramiona. Złapał jego kark i gwałtownie odchylił.
Lewą ręką przytrzymał za pas, prawą z kolei lekko przydusił. Ursa otworzyła oczy szerzej. Wiedziała, że brat popełnił drobny błąd. Ujrzała dopiero teraz, że w progu mieszkania stała rudowłosa piękność z pistoletem. Odczytując myśli dziewczyny, pojęła, że naboje zawierały drewniane wióry.
brat! masz drugiego łowcę na karku… nie ruszaj się, bo ma drewniane naboje… spróbuję coś podziałać.
Lex zwolnił uścisk na karku Martina. Poczuł niemiłe uczucie, które nawiedzało go głównie w takich sytuacjach.
też uważaj, cholera wie, kim ta dziunia jest
spokojnie, to nie ja jestem na muszce, no, jeszcze nie
— Głupia! Spluwa na ziemię albo twój chłoptaś straci łeb! — Ursa wyskoczyła z drugiego pokoju, była wyraźnie nakręcona przez adrenalinę.
Efekt zaskoczenia pomógł również i w tej sytuacji. Jedna z najlepszych broni świata. Kobieta nieco się spłoszyła i zgubiła swoje skupienie. Widać było, że obydwoje byli zupełnymi świeżakami. Coś się jednak zmieniło i już odzyskała grunt.
— Zanim to zrobisz, wampir zginie pierwszy — odblokowała pistolet i wymierzyła w Lexa, kładąc palec na spuście.
gorąco się robi, siostra… to lubię
i co z tego? Jak zwykle damy radę, kim chcesz się zając?
Na twarzy Lexa pojawił się ironiczny uśmieszek. Wzmocnił ponownie uścisk na szyi łowcy i niezauważalnie pokazał głową na kobietę.
Tym razem wybieram laskę, jest… bardziej głupia i gburowata
Ursa z politowaniem spojrzała na młodszego brata. Od zawsze rzucał się na kobiety, które były lub próbowały być w jakikolwiek sposób lepsze w walce od niego. Żadna nie przeżyła. Tym razem wiedziała, że ta biedaczka również nie ucieknie, nie zobaczy wschodu słońca. Czarownica wystrzeliła z przechwyconej kuszy, ale nie w kobietę, tylko w ścianę nad jej głową. Rudowłosa zareagowała niemal od razu. Wcisnęła spust i wystrzeliła drewniany pocisk w metalowej łusce. Lex krzyknął do niej z uśmiechem na twarzy.
— To był błąd, kochana.
Na wyczucie puścił Martina i łapiąc go w pasie, zasłonił się nim. Dalej sytuacja potoczyła się samoistnie. W czoło łowcy trafił pocisk. Rodzeństwo wyraźnie słyszało dźwięk przerywanej skóry, potem pękającej kości i ten moment, gdy tego typu kula roztrzaskuje się na miliony kawałeczków, tworząc jeszcze większe obrażenia w ciele ofiary. Ciało łowcy opadło bezwładnie na stertę szmat, a kobieta wrzasnęła głośno, wyrzucając dłonie ku górze.
— Martin! Nie! Nie… Zapłacicie mi za to, obydwoje, tu i teraz — nie zastanawiając się nad tym, co właściwie robi. Wyjęła drewniane noże i rzuciła się dzikim sprintem na rodzeństwo.
że też nie mogła uciec z krzykiem…
i tak byś ją upolował, bierzesz ją?
tak, tak, mam ochotę ukręcić jej ten rudy łeb. zabijamy i znikamy
Rudowłosa łowczyni wywinęła nożem w powietrzu, ale Lex się uchylił i uderzył ją w bok. Ursa z drugiej strony uderzyła łowczynię w kark, raz za razem. Brat przesunął się do przodu i złapał jej nadgarstek, by wyrwać nóż. Czarownica natomiast próbowała ją uderzyć kolejny raz, ale ta zaczęła się rzucać jak w spazmach.
brat, zakończ to.
Gdyby w tej chwili, Ursa się nie cofnęła, otrzymałaby od łowczyni cios w policzek. Lex wykręcił rudowłosej ramię, bezlitośnie gryząc jej szyję. Wgryzł się bardzo głęboko, pozwalając, by krew swobodnie wypływała z ciała. W końcu puścił ją i otarł usta rękawem, patrząc na siostrę.
— Niech się teraz wykrwawi, masz?
Ursa zajrzała do torby, pogrzebała chwilę i zaraz ją zamknęła.
— Tak, brat. Teraz znikamy stąd, nim ktoś jeszcze razy nas odwiedzić. — mówiąc to, siostra ruszyła do wyjścia z mieszkania, poprawiając swoją skórzaną kurtkę.
Lex był tuż za nią. Zostawił drzwi otwarte, w międzyczasie piszą do Crispina, by ten ściągnął odpowiednich ludzi, którzy zajmą się uporządkowaniem ciał i zatrą ślady. Gdy schodzili na dół, Lex patrzył w każde okno. Nie wiedział, czy z nudów, czy z jakiejś wewnętrznej potrzeby. Obydwoje milczeli.
Wychodząc klatki schodowej, również w milczeniu wsiedli do Hammera Lexa, jadąc wprost do domu Crispina, by omówić istotne kwestie zlecenia.
Na przedmieściach stał mały, piętrowy biały domek należący do nijakiego Crispina Right’a. właśnie otworzył drzwi rodzeństwu, zapraszając serdecznie do środka. Był to młody facet, coś koło dwudziestu pięciu lat. Jednak dzięki bogactwu ojca, zdobył świat biznesu swoimi, rzekomo genialnymi pomysłami na rozwój branży IT i medycznej. W rzeczywistości ochraniając świat istot nadnaturalnych.
— Siadajcie, proszę. Co się stało, ze szczegółami — miał wysoki, uprzejmy głos. Sam też zasiadł w skórzanym fotelu i przeczesał palcami swoje orzechowe włosy.
Ursa patrząc wymownie na brata, usiadła z nim na kanapie i opuściła wzrok. Potem wzdychnęła i powiedziała
— Jak już znaleźliśmy to pudełko, natychmiast wpadli łowcy i zepsuli całą akcję. Niezbędne, wręcz bardziej niż konieczne było ich natychmiastowe usunięcie z pola, ponieważ wystąpiło podejrzenie, że nas zdemaskują przed śmiertelnikami i sprowadzą wsparcie. Pragnę przypomnieć, że w tamtym budynku mieszkają sami śmiertelnicy i byłoby to zbyt duże ryzyko…
Lex nic nie dodał. Spojrzał chłodno na chłopaka, który bawił się kosmykiem włosów, nad czymś rozmyślając. W końcu Lex postanowił przerwać niezbyt wygodną ciszę — I co dalej, Crispin?
Ursa spojrzała ostro na brata.
brat…
Lex cicho wzdychnął i spojrzał na nią wymownie.
no co? krzywdy mu nie zrobiłem żadnej, myślę, że nie nabawi się depresji, tylko dlatego, że powiedziałem do niego po imieniu
Wreszcie Crispin się odezwał.
— Lex, nie jestem jednym z „Was”, jednak myślę, że moi ludzie zmiotą wszystkie, dosłownie wszystkie ślady. Ta popsuta akcja pozostanie tylko i wyłącznie w umysłach naszej trójki. W moim tylko do czasu mojej nieuniknionej śmierci.
Ursa, jakby zamyślona wygrzebała z torby pudełeczko i położyła je ostrożnie na kolanach Crispina. Bez słowa chłopak wziął je w dłonie i mruknął bardziej do siebie — A więc mam cię — Lex nawet na to pudełko nie spojrzał. Mniej więcej, ale wiedział, co tam jest i ta wiedza trzymała go w trzeźwości. Znał konsekwencje niewłaściwego posługiwania się ową „bronią”. W złych rękach mogła spowodować śmierć wielu istot.
— Co z tym zrobisz? — Ursagita odezwała się jakby bez zastanowienia. Poruszyła się i kątem oka spojrzała na zegar.
Crispin, trzymając pudełeczko w dłoniach, patrzył na nie wilczym wzrokiem, dopiero po chwili odpowiadając.
— A cóż ja mogę z tym zrobić? — po chwili wstał i się zaśmiał. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że śmiał się niczym szaleniec jakiś.
dlaczego mi się to nie podoba, brat?
a myślisz, że ja co? wróżka? ale fakt, śmierdzi podstępem.
— Wiecie, co? Jesteście tak naiwni, że naraziliście wasze gatunki na moją łaskę… lub jej brak. Jednak na początek ty posmakujecie tych konsekwencji. — Crispin pstryknął palcami, a przez drzwi weszli ludzie ubrani w jednolite, czarne stroje.
siostra, czy ty myślisz o tym samym, co ja?
Ursa nie czekała zbyt długo.
— Łapki precz, panowie — Gdy jakiś, mimo wszystko odważył się złapać ją w pasie, zareagowała od razu. Odchyliła się, a potem przewróciła ochroniarza na plecy.\
Lex natomiast obrócił się na bok i złapał jakąś wazę, wyglądał na cenną. Ochroniarz wykonał zwinny unik, jednak musiał być rzecz jasna człowiekiem. Lex złapał go za nadgarstek i wazę rozbił mu na twarz, dosłownie. Zawiesił się na jego ramionach, unikając tym samym, ciosu innego goryla.
— Brać ich, nawet martwych — rzucił Crispin, chowając pudełeczko do torby i kierując się do drzwi.
Czarownica przeskoczyła nad ramieniem siwego ochroniarza. Uderzyła go poniżej pasa i wysunęła otwartą dłoń, mruczą niezrozumiałe słowa pod nosem. Chłopak nie doszedł do progu, ponieważ złapał się za głowę i wrzasnął, wypuszczając tym samym torbę z rąk. Lex chcąc wykorzystać okazję, odepchnął od siebie ochroniarzy i rzucił się w stronę Crispina. Ostatni odważny próbował zablokować drogę Lexowi, grożąc mu nożami. Znowu noże!
Pierwszy cios nie trafił go w serce. Lex przechylił się na bok, oparł się o ścianę i piętą uderzył ochroniarza w twarz. Ten puszczając noże w panice, złapał się za nos. Ursa wykorzystała to małe zamieszanie i podbiegła do torby Crispina, gdy chłopak w samym momencie też ją złapał, ale za nogę. Zaczęli się szarpać. Obydwoje byli zdesperowani. Jednak Lex, mając wolny skok i chwilę, skoczył na plecy strojącego obok chłopaka i wgryzł mu się w szyję, mrucząc niewyraźnie — nawet nie próbuj się szarpać, będzie bolało jeszcze bardziej.
bierz to dziadostwo i uciekamy
no, ej, robię, co mogę przecież…
Lex odskoczył i z byka powalił chłopaka na ziemię, parę razy uderzając go w różne miejsca, warcząc przy tym. Crispin w przypływie chwilowej adrenaliny, chciał Lexa z siebie zrzucić, ale Lex był na szczęście cięższy i nieco szerszy. Pudełeczko leżało obok, pozostawione same sobie, ale też nie na długo. Ursa już trzymała je w dłoniach, zaciskając palce na drewnianych bokach. Spojrzała na brata, puściła mu oko, by po chwili pognać w kierunku wyjścia. Wiedziała doskonale, że Lex sobie poradzi, a pudełko w obecnej sytuacji było najważniejsze.
co dalej robimy, Lex?
zaraz do ciebie dołączę, czekaj w aucie
Lex jeszcze kilka razy uderzył Crispina, potem podniósł się i wybiegł na mały korytarz, skręcając w lewo i wybiegając na dwór. Stało tam akurat dwóch goryli. Nie ryzykował i przeskoczył przez mały płotek. Słyszał, jak w tym samym czasie jego Hammer zawarczał groźnie i za kierownicą ujrzał nikogo innego, jak Urse z szerokim uśmiechem na twarzy.
— Ruszaj! No dalej! — krzyknął Lex, wyskakując na chodnik. Biegł wzdłuż płotu, słysząc krzyki ochroniarzy.
Auto gwałtownie ruszyło, zjechało na ulicę i pędziło do skrzyżowania, by zdążyć przed Lexem. Ursagita patrzyła, jak dwóch osiłków próbuje też dogonić jej brata. Zwolniła nieznacznie, grzebiąc w szufladzie. Modliła się, by znalazła tam jakąś broń. Lex ponownie przyspieszył, ale obejrzał się za siebie. Dwójka nie dawała za wygraną, a do skrzyżowania niewiele im zostało. Nagle wydobyli pistolety, jednak chłopak nie wiedział, jakie mogli posiadać naboje. Rzucił się w bok, pomiędzy zaparkowane auta. Zauważył też, jak Ursa wjeżdża z rozpędem na trawnik.
jednak dorwałaś się do mojej zabawki…
stul dziób i biegnij
Lex usłyszał strzały, jednak nic nie poczuł. Dał się skusić i znowu obrócił głowę. Jeden z mięśniaków padł na ziemię jak worek ziemniaków. Siostra miała całkiem niezłego cela, chociaż nigdy nie korzysta z broni palnej. Nagle, tuż obok niego, jakieś auto właśnie straciło szybę. Znowu przyspieszył, widząc, jak światło zmienia się akurat na zielone.
siostra, zielone!
czekaj chwile…
Hammer nagle, niespodziewanie, uderzył w ostatniego ochroniarza, zjeżdżając z trawnika i zbliżył się do Lexa. On sam zwolnił, dobiegając już prawie do skrzyżowania. Ursa zatrąbiła, zakręciła i wjechała na krawężnik, nawet nie wyłączając silnika.
— Wskakuj! — Lex zatrzymał się, czarownica przeskoczyła na miejsce pasażera, a wtedy chłopak wskoczył na miejsce kierowcy. Zamknął drzwi, jednocześnie zjeżdżając z krawężnika na ulicę.
— Udało nam się, co za akcja — Ursa zapięła swój pas bezpieczeństwa, jakby zapadła się w siedzenie i zaczęła grzebać w torbie, po chwili wyjmując butelkę wody.
— Na szczęście, że nam się udało — Lex mruknął. — A tak przy okazji, nie byłoby akcji, jakbyś uważniej sprawdzała, od kogo przyjmujesz zlecenia — odpalił klimatyzację, by się ochłodzić.
Ursa zakręcając butelkę wody, zmarszczyła brwi, patrząc surowo na brata.
— Odwal się. Ty potrafisz czytać w myślach i mogłeś już go przejrzeć od progu.
Lex przygryzł dolną wargę i odpowiedział spokojnie.
— Nie zrobiłem tego, bo wierzę, że jak coś robisz, to jest to dobrze zrobione, no ale się stało i trudno. — mówiąc to Lex wyjechał z miasta na zachód, w kierunku ich domu.
Auto wjechało na podjazd, zatrzymując się przed garażem. Rodzeństwo wysiadając, nie zamieniło ze sobą ani słowa. Nie na głos.
co dalej robimy?
Ursa, nie mamy wielu opcji, naszym zmartwieniem jest teraz otworzenie wieka i sprawdzenie, co konkretnie jest w środku.
Lex otworzył drzwi do domu, wszedł do środka i skierował się od razu do salonu. Ursa kroczyła tuż za nim. Drzwi zamknęły się samoistnie z cichym pyknięciem, a na stoliku wylądowało pudełko.
— No, to już… — Ursa nie była pewna, co dalej powiedzieć, ale po tym, co się wydarzyło zatrzymanie się, bądź wycofanie byłoby co najmniej głupie.
— Okej, okej. No, to hej! — Lex z ogromnym wahaniem zaryzykował i rozwalił blokadę wieka.
Warknął cicho, bo poczuł smród przypalonej skóry. Jego dłoń dymiła, a skwierczenie przyprawiało o mdłości. Rodzeństwo ostrożnie zbliżyło się i zajrzało do środka. Obydwoje też zaniemówili, mrugali oczami, wlepiając wzrok w to, co znajdowało się w środku.
Czarownica krążyła po pokoju, od czasu do czasu popijając swój gniew zimną, rozcieńczoną whisky. Mamrotała pod nosem wulgaryzmy, wiedząc, że była słuchana.
— No nie, to niemożliwe. Szlag!
Lex zerknął na siostrę, po czym spokojnie rzekł.
— To możliwe, niestety, ale co czujesz? Czujesz to?
— CO? — Lex aż podskoczył, udając, że się wystraszył. Po chwili jednak kontynuował z ironią.
— To coś, po prostu wydziela energię, rozumiesz? — spojrzał na siostrę, lecz ta milczała.
Spojrzała na podłużne urządzenie, potem na brata, by po chwili jęknąć
— Wiesz co, to jest złom.
Lex zerwał się na równe nogi, podbiegł do pudełka i w momencie, gdy chciał podnieść to coś, jego dłonie zaczęły się palić. Zaczął nie krzyczeć, a bardziej jęczeć, dmuchając w kierunku dłoni. To nie był zwyczajny ogień, a coś, co miało go trzymać w odpowiedniej odległości od tego urządzenia. Obok stała czarownica i zakryła dłonie brata z politowaniem.
— Nie musiałeś tego robić, by mnie przekonać — ręcznikiem, powoli oporządzała dłoń brata, zaczynając rozumieć do czego ta sytuacja prowadziła.
— Czy ty myślisz o tym samym, co ja? — pocierając poparzone dłonie, Lex czuł, że zaczynały się regenerować. Spod byka natomiast patrzył na siostrę, bo nie podobał mu się pomysł, który urodził się w jej głowie.
Długie rozmowy, noce przy winie i papierosach. Nic nie pomogło, nic nie wpłynęło na zdanie jego siostry. Ursa była uparta, o czym przekonał się już nie raz. Mało tego, teraz jak nigdy wierzyła w słuszność swojego planu. Pomimo kłótni, Ursa postawiła ostatecznie na swoim.
Z samego rana postanowiła zadzwonić do Crispina i zwrócić mu pudełko z jego zawartością. Oczywiście młodszy brat stawał na głowie, wysypywał megatony argumentów, lecz nic nie pomogło.
— Right, słucham?
— Witaj, tutaj Ursagita… — Lex siedział na kanapie i słuchał. W milczeniu słyszał swoje szybkie bicie swojego serca i szum krwi. Denerwował się, ale wiedział, że jego siostra ma w tym planie jakiś głębszy cel.
Robi to po coś.
— Dobrze. Będziemy czekać.
— W takim razie do usłyszenia.
Czarownica nawet nie musiała się rozłączać.
— Pakujemy to coś i zabieramy na Downey Avenue. — szybkim krokiem udała się do wyjścia. Jej drogę zastawił Lex.
— Jesteś tego pewna, ale tak dogłębnie? Wiesz, w co się pakujesz? Nie wystarczy ci to, co urządził we własnym domu?
Ursa ponownie spojrzała na brata z politowaniem i wyminęła go.
— Czekam w aucie. — rzuciła na poczekaniu i wyszła, zostawiając brata samego z własnymi wątpliwościami.
Zatrzymali się dopiero przy starej fabryce papieru. Ursa wysiadła jako pierwsza, a jej uśmiech na twarzy, był zaopatrzony w pozytywną energię. Widać było, że za parę godzi słońce zajdzie, ale nikt się tym nie przejmował.
brat, nie musisz się tak czaić
czemu nie? a jak nie będzie sam?
spokojnie, głupia nie jestem i nie ryzykowałabym na tyle, by nas wystawiać
W międzyczasie na podwórze wjechało czarne auto z równie czarnymi szybami. Zanim jeszcze się całkowicie zatrzymało, z wnętrza wyskoczyło paru goryli, oczywiście ubranych również na czarno. Parodia. Po pewnym czasie wysiadł Crispin, we własnej osobie.
— Witajcie. Jednak wróciliście do mnie, jak miło — uśmiechnął się i wsunął szczupłe dłonie w kieszenie marynarki.
Rodzeństwo stało obok siebie, ale to Ursa podjęła rozmowę.
— Nie możesz twierdzić, że całkiem wróciliśmy. Chcemy… raczej to ja chcę, ci to oddać. My i tak z tego korzystać nie możemy. — mówiąc to, podała Crispinowi drewniane pudełeczko i się cofnęła.
— Co jest w środku?
Tym razem odezwał się Lex. W jego głosie dało się wyczuć odrobinę ironii.
— Zaklęty… coś w rodzaju gwizdka, w który się jednak nie dmucha. Chyba.
Crispin patrzył kątem oka na Lexa, powoli otwierając pudełko. Jego serce przyspieszyło, bo czuł, że znów ma życie wszystkich istot w swoich dłoniach. Zaśmiał się.
— Mam cię!
Lex i Ursa patrzeli na siebie, nie wiedzieli, jak zareagować
Wiadome było, że Crispin pragnął władzy bardziej niż powietrza. W dniu, w którym przez przypadek udało mu się zabić wampira, niekoniecznie w pełni sprawnego, zapragnął władać istotami nocy, co w praktyce nie było do końca możliwe.
Crispin był człowiekiem, także pewnie dlatego zabiliby go, zanim zdążyłby otworzyć usta. Radość zmieszana z przerażeniem nie trwały długo, ponieważ gwizdek zajął się ogniem, który pojawił się zupełnie nie wiadomo skąd. Crispin z przerażeniem puścił go na ziemię i cofając się z niemym krzykiem, kątem oka spostrzegł jakąś obcą kobietę, która stała przy drzewie. Teraz i ona patrzyła w jego oczy, a na jej ustach tlił się mały, lecz surowy uśmieszek.
— Zdziwiony? Zaskoczony? — odezwała się bez uprzedzenia, powoli zmierzając do przodu. Biła z niej również duma.
Jej blond włosy unosiły się, jakby trącane silnym wiatrem. Rodzeństwo na początku nie poznało tej wiedźmy, jednak po dłuższej chwili uświadomili sobie, kim jest ta kobieta. Nosiła imię, bardziej nadane jej przez ludzi niż jej własne, o ile takowe posiadała — Kathabelle.
— Jak? Jak? To niemożliwe! — chciał krzyczeć Crispin dalej, ale Ursa go uciszyła.
Lex natomiast stał jak zaczarowany, nie wiedząc, co w sumie ma zrobić. Sytuacja zmierzała na całkiem nieprzewidywalne tory. Wiedźma pojawiła się tuż obok będącego w szoku chłopaka. Jego goryle osaczyli ją ciasnym kręgiem, odcinając Ursę i Lexa.
— Co! Co się tu dzieje? — Crispin nie do końca rozumiał, o co chodzi, ani co się dzieje.
lex, on nie rozumie
właśnie widzę, coś czuję, że to ona go oświeci
czy go skrzywdzi?
tego to ja nie wiem, ale wiem, że się o tym przekonamy
— Przestańcie szeptać! — Wiedźma skarciła rodzeństwo. Bardziej wpatrzona była w Ursę niż Lexa, bowiem według niej, hybrydy były wypaczone i ich żywot naruszał równowagę przyrody.
Była bardzo starą, w dodatku wyznającą tradycyjne poglądy wiedźmą. Crispin powoli wracał do zmysłów, wzywając do działania swoich ochroniarzy. Rodzeństwo od razu również ruszyło do działania. Powoli okrążali ochroniarzy, gotowi do ataku. Jeden z nich, niejaki Samuel, wyjął mały pistolet i wymierzył w Ursę, strzelając. Ona jednak nie czekała na zaproszenie, zaklęciem zatrzymała pocisk, obróciła go i pchnęła w kierunku właściciela. Ten zakołysał się tylko i głęboko zaciągnął się powietrzem. Jeremy w odwecie rzucił się na Lexa z dwoma nożami, które niebezpiecznie pobrzękiwały. Lex jednak stał niewzruszony i czekał.
Gdy goryl był blisko niego, uniknął wymierzonego ciosu nożem, cofnął się i kopnął go w zgięcie kolana. Ursa gestykulując, posłała Jeremy’ego w powietrze, później otwartą dłonią przecięła powietrze ku dołowi, powodują, że fala wodna zmieniła kierunek, opadając pod swoim własnym ciężarem. Ciało ochroniarza runęło po prostu w dół bezwładne. Innemu udało się rękoma przydusić Lexa, lecz ten, szybko odrzucając zaskoczenie, pokazał mu kły i wgryzł się w lewy policzek mężczyzny z głębokim sykiem.
Wokół Kathabelle zaczęły unosić się drobinki pyłu, jakby powietrze zgęstniało i wciągało rzeczywistość siebie.
Lex cofnął się o pół kroku.
— Co, do cholery, ona robi? — szepnął pod nosem.
Ursa odparła sucho.
— No, myślę, że nie będziesz zadowolony.
Goryle Crispina nie czekali dłużej. Dwóch ruszyło na wiedźmę z lewej, trzech od frontu, jeszcze jeden trzymał się z tyłu — liczyli na łatwy atak z zaskoczenia. Ale Kathabelle nawet nie spojrzała w ich stronę.
Zamiast tego uniosła suchą, szczupłą dłoń.
— Stańcie, głupcy.
Powietrze zadrżało. Pierwszy z ochroniarzy zamarł w półkroku — potem jego ciało rozpadło się na dziesiątki drobnych, czarnych skrzydełek, które zniknęły, unosząc się ku niebu.
Lex syknął.
— No dobra, ma ba… wiedźma powera.
— Mówiłam — Ursy głos nie był już zgryźliwy. Teraz był pełen niepokoju — Ona nie jest tu dla zabawy.
Drugi goryl wrzasnął, bo poczuł, jak jego skóra zaczyna się gotować. Rzucił się do tyłu, próbując zrzucić z siebie pasek z kaburą i czarną marynarkę, ale było zdecydowanie za późno — ogień, który pojawił się na jego barku, nie był ogniem w tradycyjnym sensie. On palił od środka.
Kathabelle nadal patrzyła prosto na Crispina. Nawet nie drgnęła.
— Ty wiesz, czym jest to pudełko. Ty wiesz i chciałeś je użyć.
Crispin rozchylił usta, ale jego głos utknął mu w gardle, a język stanął kołkiem.
Lex spojrzał na Urse. Ich oczy się spotkały. Żadne z nich nie wiedziało, czy właśnie stanęli po stronie potężnej wiedźmy, czy mają do czynienia z kolejnym szaleńcem. Wcześniej była to kwestia zlecenia — teraz robiło się znacznie bardziej osobiste.
Goryl, który do tej pory trzymał się z tyłu, nagle się rzucił. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że z tej trójki Lex wydaje się najsłabszym ogniwem.
Zła decyzja.
Lex obrócił się na pięcie, podciągnął kolano i kopnął go z impetem w pierś. Mężczyzna poleciał do tyłu, uderzając plecami o maskę aut. Metal zaskrzypiał, szyba poszła w pajęczynę.
— To był mój samochód — rzucił Crispin, niemal z bólem. — Debile. Nic nie potraficie zrobić jak trzeba!
Kathabelle uśmiechnęła się delikatnie. Zbyt delikatnie.
— Ludzie. Zawsze tak żałośnie przywiązani są do swych rzeczy.
Nagle jej wzrok padł na Ursę. Na dłużej. Lex to zauważył i wyczuł dziwne napięcie.
czekaj, dlaczego ona cię tak mierzy?
Ursa nie odpowiedziała. Cofnęła się za to o krok.
no nie mów mi, że ty też masz jakieś stare sprawy z tą wiedźmą?
Kathabelle zrobiła dwa kroki naprzód. Goryle Crispina rozproszyli się, a on sam cofnął się, szukając ratunku w cieniu jeden z hal.
— Ursagita — powiedziała cicho wiedźma. — W końcu stanęłaś twarzą w twarz z dziedzictwem. I z rachunkiem.
Lex spojrzał na siostrę.
z jakim rachunkiem? co ona pieprzy?
Ursa jednak patrzyła nieruchomo. Miała napięte ramiona, a oczy błyszczące od złości i wstydu.
— To nie jest twoja sprawa, Lex.
— No chyba jest, skoro zaraz coś tu wybuchnie!
Kathabelle wyciągnęła rękę. Nad jej dłonią zaczęło się formować coś na kształt spirali — mgły i światła, wirujące wokół centralnego punktu. Powietrze zrobiło się ciężkie. Lex poczuł to w płucach.
— To nie musi się tak skończyć — rzuciła Ursa, niespodziewanie cicho. — Jeśli wciąż wierzysz, że równowaga ma znaczenie.
— Ty już ją złamałaś, dziewczyno. Dawno temu.
W tym momencie jeden z ochroniarzy Crispina najwyraźniej mając dosyć tej teatralnej ciszy, postanowił znowu zaatakować. Ale tym razem na cel obrał Ursę.
Zły ruch.
Lex zareagował w ułamku sekundy. Rzucił się przed siostrę, przyjmując uderzenie na ramię, by odpowiedzieć pchnięciem przeciwnika w bok. Nie byłby sobą, gdyby nie zrobił czegoś jeszcze. Usłyszał trzask żeber, stęknięcie bólu i upadek.
— Ręce precz od mojej siostry — warknął.
Wiedźma znieruchomiała. Coś w jej oczach się zmieniło, jej aura chyba łagodniała.
Ursa z kolei odetchnęła.
— Kathabelle, nie o to chodzi. Ten świat nie jest czarno-biały. I nie jesteśmy już dziećmi. Wiem, co zrobiłam. I wiem, co on zrobił — wskazała podbródkiem Crispina. — Ale jeśli masz zamiar robić z tego sąd ostateczny, to możesz równie dobrze zabić nas wszystkich.
Lex syknął.
— Dzięki, siostra. Bardzo budujące te słowa.
Ale wiedziała, że to, co powiedziała, było potrzebne. Kathabelle przymknęła oczy. Wirująca spirala rozpadła się w powietrzu. Jej ręka opadła.
— Dobrze. Jeszcze nie dziś.
Crispin zbladł.
— C-co? To wszystko? Po prostu… odpuścisz?
— Nie tobie — odparła chłodno wiedźma — Ale im
Lex parsknął.
— No to może pora się zmywać, co? Zanim zmienisz zdanie.
Ursa podeszła do brata i skinęła głową.
— Tak, znikamy, ale i tak wrócimy.
Kathabelle nie odpowiedziała. Jej oczy mówiły wszystko. Ta historia, ich historia się jeszcze nie skończyła.
Gdy Ursa i lex zmierzali w stronę auta, słyszeli błagalne jęki i skomlenie Crispina. Jego wysoki i piskliwy głosik unosił się echem po całym parku.
Na koniec usłyszeli również jego stęknięcie i trzaski, ale nie zamierzali się odwracać. Nie musieli tego robić, by wiedzieć, jak Crispin dokonał żywota.
Rozdział 2
Nie wrócili do domu. Ani przez chwilę nie rozważali takiej opcji.
Zaraz po odjechaniu spod fabryki, gdy Kathabelle zabiła Crispina i rozpłynęła się w powietrzu jak cień, Lex i Ursa wsiedli do Hammera i odjechali w zupełniej ciszy, nie zamieniając ani słowa. Przez długie godziny jazdy nie padło ani jedno słowo. Tylko szum opon na zużytym asfalcie i długie, ciche oddechy wskazywały na to, że nadal są w drodze i raczej nie jest to sen, choć w sumie to nigdy nie wiadomo. Nawet radio nie grało. Lex zerkał co jakiś czas w lusterko, ale nie widział nikogo na ogonie. I to wcale go nie uspokajało, jeszcze nie teraz.
Dotarli do miasteczka, po drugiej stronie lasu. Niewielka, zapomniana przez turystów osada z czasów wiktoriańskich, gdzie nie działało żadne Wi-Fi, a jedyna stacja benzynowa miała okna zaklejone gazetami sprzed dekady. Miasteczko nazywało się Grayshollow, a ich celem była równie stara, wyłączona obecnie z użytku stacja kolejowa Grayshollow Rail & Freight.
Kiedyś jeździły stąd pociągi do głębszej części hrabstwa. Teraz rdzewiały na bocznicach, porośnięte mchem i zaroślami. Perony zapadały się w ziemię, a szyby dworcowej hali były pokryte kurzem i pajęczynami. Ale drzwi były całe. I zamki w oknach się nie zacinały, a to wystarczyło.
Zatrzymali auto tuż za głównym budynkiem, obok zardzewiałej skrzynki rozdzielni energetycznej. Lex sprawdził teren. Ursa rozpakowała ich zawsze gotową torbę podróżną. W milczeniu weszli do wnętrza i zupełnie bezszelestnie zamknęli za sobą drzwi.
Dworzec nie miał żadnego historycznego ducha. Mimo osypującego się sufitu i wybitych w niektórych miejscach okien panowała tam dziwna sterylność. Jakby wszystko, co żywe, wyparowało. Jakby nikt tu nigdy nie czekał z walizką. Nie wypowiadał słów pożegnania. Nie przekraczał progu peronów. Po prostu było w tym miejscu coś martwego, ale i bezpiecznego zarazem.
Usiedli w dawnej poczekalni, rozpalając mały przenośny piecyk gazowy i przygotowali sobie miejsce do spania na starych, składanych krzesłach i pokrytych kurzem kanapach. Lex przetarł jedno z okien, by mieć widok na główną halę i perony. Niebo było sine i ciężkie. Takie bez ruchu. Wprost idealne dla milczącej paranoi.
Następnie zjedli kupione naprędce jedzenie z puszki. Wciąż bez słowa. Każde z nich miało swój świat, swoje obrazy spod powiek i pytania bez odpowiedzi.
Ale to Lex nie wytrzymał pierwszy. Zawsze był tym niecierpliwym, bardziej impulsywnym, mimo że często emanował od niego zewnętrzny spokój. I teraz również nie był w stanie znieść tego, jak Ursa patrzyła przez okno z miną kogoś, kto wie, ale nie powie.
— Znasz ją, prawda? — zapytał nagle, głosem płaskim jak tafla wody, ale chłodnym jak tafla lodu. — Tę wiedźmę, czy kim ona w sumie jest.
Ursa drgnęła. Nie odwróciła się, jeszcze nie.
— Wcześniej nie miało to znaczenia — odpowiedziała po chwili. — Ale teraz chyba ma
Lex przysunął się bliżej, siadając naprzeciw niej.
— Zaczynaj. Całą historię, tylko bez owijania. Jesteśmy z daleka od wszystkich. Mamy czas, a ja nie mam zamiaru siedzieć obok kogoś, kto nosi w sobie niedopowiedzenia.
Ursa milczała. Przez długą chwile zdawało się, że go ignoruje. Ale potem westchnęła, sięgnęła po kurtkę, założyła ją powoli, jakby zbroję.
— Byłam jej uczennicą. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Zanim pojawiłeś się ty, zanim wszystko się rozpadło.
Lex uniósł brwi, ale nie przerwał.
— Kathabelle prowadziła krąg. Stary, a nie ten nowoczesny cyrk, jaki teraz widujemy. To był może nawet taki zakon. Wiesz, rytuały, zasady, więzi krwi. Znała stare języki… i nie tolerowała błędów.
— Ty je popełniałaś?
Ursa pokręciła głową. — Nie. Ja się zbuntowałam, a to coś zupełnie innego.
Zamilkł. Lex pocierał palce. Początek wyjaśnienia był niczym uchylone drzwi, ale chciał też je otworzyć szerzej. Zajrzeć głębiej, odkryć tajemnice przeszłości.
— I co zrobiła za ten bunt?
— Wygnała mnie, ale to nie było takie zwykłe wygnanie. Ona… odebrała mi możliwość powrotu. Każda wiedźma z jej kręgu, każdy duch, każdy znak w przyrodzie… reaguje, jakbym była skażona. Od tamtej pory muszę robić wszystko inaczej. Po swojemu i z boku.
Lex zamilkł. Poczuł chłód, nie od pieca, ale od niej. Jakby po swojej opowieści odsuwała się, siedząc przecież tak blisko.
— I nie powiedziałaś mi przez te wszystkie lata?
— Co by ci to dało, brat? — zapytała nazbyt spokojnie. — Powiedziałabym, że mam za sobą piekło, a ty byś co? Był bardziej ostrożny? Unikał kogo lub czego? Czy rozbawiał mnie tymi swoimi tekstami?
Lex przełknął głośno ślinę. — A może bym po prostu zrozumiał lepiej.
Ursa spojrzała bratu w oczy, ale tym razem z czymś cięższym, jakby z troską.
— Może. Ale z drugiej strony za bardzo przypominasz ojca. On też chciał rozumieć i wiedzieć. I zginął, a ja nie potrzebuję zrozumienia. Potrzebuję, byś przeżył. Tylko ty mi zostałeś.
Tym razem Lex nie odpowiedział od razu. Coś w nim pękło choć nie głośno. Za oknem śnieg zaczął padać, a Grayshollow Rail & Freight milczała razem z rodzeństwem.
Wieczorem, gdy cisza rozlała się jak olej po długim, zimnym korytarzu stacji, Lex nagle znieruchomiał tak, jak stał. Drgnął, wciągając powietrze przez nos.
Ten zapach.
Ludzki.
Zbyt wiele różnych zapachów naraz. Twarde buty na żużlowych fragmentach dziedzińca. Krótkie komendy szeptane do krótkofalówek, czy innych wynalazków.
Łowcy.
Wyczuli go. Zapach wampira zawsze przyciągał ich jak krew rekiny. Zasyczał cicho i zerknął na Urse, która już była w ruchu. Zgasiła piecyk jednym ruchem, wrzuciła najpotrzebniejsze rzeczy do torby i oboje ruszyli w głąb dworca.
Schody prowadziły na górę, do dawnego biura kierowników stacji. Było to zakurzone, ciemne pomieszczenie o pękniętych szybach i jednym wąskim oknie wychodzącym na perony. Tam się ukryli. Lex podszedł do otwartego fragmentu bez ściany i nasłuchiwał.
Głosy, rozmowy i przekleństwa.
„…mówiłem wam, że to musiała być robota tej starej wiedźmy. Ona ich wypchnęła, żeby zrobili brudną robotę, a potem sama się wycofała, bezpiecznie”.
Lex wstrzymał oddech. Zimny skurcz ścisnął mu klatkę piersiową. Czyli to jednak… Kathabelle? Ona przysłała łowców? A jednak to, co mu powiedziała wcześniej, nie brzmiało jak zdrada, ale może byłą grą?
Nie powiedział nic Ursie, musiał się przekonać, ile było prawdy w tym wszystkim.
Łowcy rozdzielili się. Głosy oddalały się, potem znów zbliżały. Ktoś co chwila wołał do innych „sprawdź piwnicę!”, „jest ślad! W piasku przy rampie!” „auto! Jest Hammer, to oni!”. Lex zacisnął pięści. Teraz już mieli pewność. Są blisko, zbyt blisko. Zeszli na korytarz, przemieszczając się między ciemnymi pomieszczeniami. Właśnie wtedy, gdy Lex wychylał się zza rogu, kichnął.
Krótko i zbyt głośno.
Echo rozniosło się po stacji jak dzwon na pogrzebie.
Przez sekundę panowała martwa cisza.
Potem naraz dało się usłyszeć wrzaski, kroki, tupanie i komendy.
Lex spojrzał przepraszająco na Urse. Ta skinęła głową, nie było czasu ani wyjścia. Musieli zareagować.
Zaczęła się jatka.
Lex rzucił się do przodu, wirując niczym cień. Jego ciało przecinało powietrze z nadludzką prędkością. Cios, kopniak, wybicie ze ściany, lądowanie na barkach przeciwnika i kły. Ursa, z drugiej strony, uniosła swój długo nieużywany łuk. Strzała druga i kolejna. Magia splatająca się z celnością. Jedna z belek runęła pod wpływem zaklęcia, odcinając łowców z lewej flanki.
Wampir przebił się przez trzech z nich, ale każdy kolejny był lepiej uzbrojony. Drewniane ostrza, bełty i wzmocnione noże.
Zaczęli go otaczać jak wataha.
Ursa zorientowała się, że jej kołczan pustoszeje. Miała ostatnie dwie strzały. Zaczęła rzucać magiczne projekcje, ale jej energia słabła. Pot spływał jej po karku, dyszała jak po maratonie.
Lex stanął w środku starej hali. Dwunastu łowców zebrało się wokół niego.
Wszystko działo się za szybko. Oddychał płytko, ale był gotowy walczyć do końca.
I wtedy…
Z jego skóry, z ramion i piersi, zaczęło wydobywać się światło. Najpierw jak rozżarzone pęknięcia, później jak para, ale nie wodna. Coś bardziej jak mgła, ale gęstsza, żywsza, falująca.
Lex uniósł dłonie odruchowo, chcąc pokazać łowcom, że nie chce walczyć. Nie teraz.
Ale z cichym sykiem powietrze dosłownie wybuchło.
Wiatr uderzył jak młot. Fala powietrza wzmocniona mocną, której on sam nie znał. Łowcy polecieli w powietrze jak szmaciane lalki. Odbijali się od ścian, zderzali ze sobą, uderzali w filary. Krzyki. Trzaski i rozpaczliwe upadki wypełniały budynek dworca.
Potem nastała kompletna cisza.
Rodzeństwo stało jak zahipnotyzowane. Lex patrzył na swoje ręce, na dłonie, które dymiły. Trochę tak, jakby jego ciało nie do końca było już jego. Ursa też się nie ruszała przez chwilę. Potem tylko powiedziała:
— Jedziemy. Teraz.
Nie trzeba było powtarzać. Pobiegli do auta, przeskakując nad ciałami. Lex pilotem odblokował auto, silnik zawarczał. Ruszyli prosto w noc. Z dala od Grayshollow. Wiedzieli tylko tyle, że muszą wrócić teraz do swojego domu. Bo cokolwiek dzieje się z Lexem, to w domu mogą znaleźć odpowiedzi.
Dom przywitał ich jak starzec, który o nic nie pyta, tylko patrzy. Podłogi nadal tak samo skrzypiały, a drewno nadal tak samo pachniało. Ich dom wciąż stał na uboczu, jakby trochę poza czasem, jakby świat nie do końca pamiętał, że tu coś się kiedykolwiek wydarzyło.
Lex pierwszy przekroczył próg. Czuł, jak dłonie lekko mu drżą. To nie było zmęczenie, bardziej niepewność. Mglisty wiatr, który wybuchł, to raczej nie był przypadek. Coś się wydarzyło. Coś, czego nie rozumiał.
Ursa zrzuciła torbę w korytarzu i od razu poszła na piętro. Wiedział, że będzie szukać tam odpowiedzi. On z kolei udał się do łazienki. Zamknął drzwi na klucz, zapalił światło. Lustro odbiło jego twarz, nieco bledszą niż zwykle, ale spojrzenie to samo. Zrzucił koszulkę.
Na jego klatce piersiowej pozostały ślady. Jasne, jakby wypalone pod skórą. Linie, wzory, niczym pradawne znaki, które istniały zanim jeszcze wymyślono alfabet. Dotknął ich palcami. Były ciepłe, ale w żaden sposób nie powodowały bólu. Mimo wszystko odnosił wrażenie, że one w jakiś sposób żyją. Jakby te znaki pulsowały w rytmie jego serca.
Odkręcił kran. Zimna woda i długi prysznic były zdecydowanie tym, czego teraz potrzebował. Przez chwilę po prostu stał w bezruchu, pozwalając, by strumień zmył wszystko, czego on nie rozumiał. Wiedział jednak, że to oczywiście nie wystarczy.
Gdy wrócił do salonu, Ursa siedziała przy długim stole, otoczona stertą ksiąg. Czarne, czerwone, rękopisy, zniszczone grzbiety i oprawy z koziej skóry.
— Coś znalazłaś? — zapytał, ziewając przeciągle.
— Jeszcze nie, niestety. Za dużo wątków, a za mało konkretów mamy. Ale siadaj… chcę ci zadać kilka pytań.
Lex przewrócił oczami.
— Okej, doktorku. Strzelaj.
Ursa uśmiechnęła się blado.
— Jak się czułeś tuż przed tym, zanim to się wydarzyło? W sensie ten wybuch. Mgła.
Lex się zamyślił.
— A w sumie, to nie wiem. Byłem wewnętrznie spokojny. Może nawet bardziej skoncentrowany niż zwykle. Ale też… jakby wszystko zwolniło na sekundy. Wiesz, jak przed burzą. Cisza, a potem… bum! — Lex uniósł teatralnie dłonie, palcami imitując dobrze znany wybuch atomowy.
Ursa skrupulatnie notowała, pomijając jego akrobacje tworzone palcami.
— Miałeś coś pod powiekami? Wizje, znaki, myśli, które mogły nie być wyraźnie twoje?
Lex z kolei pokręcił przecząco głową.
— Nie. Czułem tylko, że muszę ich wyraźnie zatrzymać. Ale nie wiedziałem jak, byłem jak w pułapce… no, a potem… to się po prostu stało. Tak o. Bum i już.
— Co z twoim ciałem? Czujesz się inaczej?
Lex spojrzał na nią z ukosa.
— Wiesz… jestem zdecydowanie bardziej seksy. Może to.
Ursa unosząc brwi, zdumiona rzuciła w niego długopisem.
— Poważnie
Westchnął.
— No nie, nie czułem się inaczej. Nie bardziej, nie mniej. Może… ciut silniejszy, albo to adrenalina.
Ursa tym razem zamknęła księgę z trzaskiem.
— Dobra, mój drogi. Musimy porozmawiać o moim sabacie.
Lex uniósł brew ze zdziwienia.
— Masz sabat?
— Miewałam. Ten przetrwał. Z jednego, konkretnego powodu. To grupa outsiderów. Czarownice, które odrzuciły system. Nie chciały podlegać rytuałom, zakazom i radzie. Każda z nich idzie własną drogą. Jedyną rzeczą, która je łączy, jest to, że nigdy nie zgodziły się być takie jak reszta.
Lex tym razem zmarszczył nos.
— Brzmi dosyć anarchistycznie.
— Brzmi to, jak jedyne osoby, które mogą nam pomóc. Mają dostępy, mają znajomości i praktykują magię krwi i żywiołów w sposób, jakiego nie uczono nawet mnie. Mają szansę zrozumieć, co się z tobą dzieje.
Brat skrzyżował ramiona.
— A nie możemy po prostu poczekać?
— Na co? Aż wybuchniesz drugi raz? Aż cię rozerwie od środka? Albo zrobisz komuś krzywdę, gdy nie będziesz tego chciał.
Zapadła cisza.
Po chwili Ursa dodała spokojniej:
— Prześpij się z tym. Rano zdecydujesz.
Rano Lex siedział przy oknie z kubkiem kawy. Myślał głęboko.
Ursa weszła w swetrze, jeszcze zaspana.
— No?
Lex jednak się nie odwrócił.
— Jedziemy, ale ja prowadzę.
Ursa się uśmiechnęła.
— I tak oficjalnie nie mogę prowadzić, nie mam prawka.
Zaczęli się pakować. Nie za dużo. Tylko to, co konieczne. Lex znowu sięgnął po broń, Ursa zabrała kilka swoich ksiąg. Północ czekała.
Czekały też i wiedźmy.
Droga na północ była cicha. Tylko szum silnika, z rzadka przerywany głosami ptaków i wiatry, który tańczył po szybach Hammera, dawał im znaki życia.
Ursa, w skórzanej kurteczce i ciemnoczerwonej koszulce, siedziała z nogami podciągniętymi pod siebie i nawigowała. Obozowisko wiedźm, ze względu na ich styl, był pilnie strzeżony, więc tylko członkinie miały regularny dostęp do lokalizacji. Drugą możliwością było po prostu zaproszenie. Jednak wtedy to jednak z wiedź osobiście się pojawiała i zabierała osobę prosto do obozowiska.
W dłoni trzymała kompas witchmoor — niewielkie, czarne urządzenie przypominające kieszonkowy zegarek, ale zamiast wskazówek był w nim mglisty wir energii, obracający się z lekkim szumem i pulsujący, gdy kierunek był właściwy. Urządzenie członkiń.
— Skręć tu, przy stacji telekomunikacyjnej — wskazała. — Kompas szaleje, to znaczy, że jesteśmy blisko.
Lex tylko skinął głową i skręcił w leśny trakt. Po kilkunastu minutach las nagle się przerzedził, a przed nimi pojawiło się pole. Ogromne, porośnięte dzikimi trawami i ziołami, połyskujące od porannej rosy.
Na ogromnym polu stały namioty — różnorodne, kolorowe, czarne, lniane, z runami, z czaszkami, z amuletami i girlandami z ziela. Niektóre namioty były jak małe chatki, inne przypominały szamańskie szałasy, jeszcze inne przypominały struktury futurystyczne, z matami energetycznymi.
Pośrodku pola znajdował się kamienny krąg, zbudowany z bielonych kamieni z rzeźbionymi symbolami. Krąg lekko pulsował energią. Był to symbol sabatu.
Gdy tylko zjechali z traktu i zbliżyli się do obozowiska, kilka postaci wyłoniło się z cienia namiotów. Same kobiety, w różnym wieku, kolorze skóry i stylu.
Z kręgu wyłoniła się Samantha — kobieta o długich, siwych włosach, które układały się jak płynąca rzeka. Miała iście sokoli wzrok i spojrzenie jak brzytwa.
— Zatrzymajcie się. Nie przejdziecie, dopóki nie upewnię się, kim jesteście — wycedziła. — Wyglądacie zbyt normalnie.
Lex, zwyczajowo, miał już coś powiedzieć, ale Samantha podeszła i chwyciła ich znienacka za nadgarstki. Jej palce były zimne jak kamień.
Zamknęła oczy. Wzięła głęboki oddech, przez chwilę milcząc.
Nagle puściła ich i się cofnęła.
— Dobrze. Jesteście czymś więcej, niż myślałam.
Weszli.
Wiedźmy obserwowały ich z ciekawością. Jedne zbliżały się, inne cofały. Ktoś coś szeptał. Inna kobieta, cała w zielonych szatach, podeszła i podała Lexowi ziołowy napar, nie mówiąc ani słowa.
Samantha wskazała na jeden z namiotów.
— Tam znajdziecie Amelię. Powinniście z nią porozmawiać.
Namiot Amelii był szeroki, okrągły, z ciemnoniebieskiej tkaniny obszytej srebrnymi nićmi. Wokół wejścia wisiały amulety i płaskorzeźby z dziwnymi symbolami. Lex puknął w materiał kilka razy.
— Proszę — usłyszeli kobiecy głos.
Weszli do środka. Paliły się tam intensywne kadziła, a w powietrzu unosił się zapach mchu, lawendy i burzy.
Amelia miała rude włosy spięte w dziki koczek, tatuaże na karku i spojrzenie osoby, która wiele widziała, ale jeszcze więcej wie.
— Usiądźcie — wskazała poduszki przy okrągłym dywanie — Jak mogę wam pomóc?
Lex rzucił Ursie spojrzenie, a ta skinęła głową.
Amelia podała dłoń Lexowi.
— Pozwól, że… spojrzę.
Lex niepewnie uścisnął jej dłoń. Jej palce były lekkie niczym wiatr.
Zamknęła oczy.
Cisza.
Nagle jej ciało zesztywniało. Oczy otworzyły się szeroko. Brwi uniosły się niemożliwie wysoko.
Wpatrywała się w Lexa z głębokim niedowierzaniem.
— Ty… ty jesteś…
Zamilkła. Przełknęła ślinę.
— Jesteś bogiem. Panujesz nad powietrzem. Choć nie wiem… jakim cudem.
Lex zbladł natychmiastowo.
Ursa poruszyła się nerwowo, słyszała bowiem kiedyś tę historię.
Amelia spojrzała na nią.
— Pozwól…
Ursie długo nie trzeba było powtarzać. Podała dłoń. Amelia znów zamknęła oczy.
Po chwili je otworzyła.
— Woda. Ty jesteś wodą. Też… boginią.
— Co? — wydukał Lex. — Przecież my jesteśmy… normalni. Wampir i czarownica. Rodzeństwo. To wszystko.
Amelia odchyliła się i westchnęła głęboko.
— Od wieków krąży legenda wśród czarownic żywiołów. O pradawnych istotach, które panowały nad żywiołami — ogniem, wodą, ziemią, powietrzem i duchem. Pięciu, zjednoczeni w mocy. Byli pierwsi i wszechpotężni. Ale przyszła wojna, która rozdzieliła ich. Zniszczyła równowagę. Ich świat rozpadł się bezpowrotnie.
— Co się z nimi stało? — spytał cicho Lex.
— Rozdzielili swoje mocne. Rozproszyli się dla bezpieczeństwa swojego i innych, ukrywając się. Czasem inkarnowali się w innych bytach, pozostając nie do namierzenia. Ale zawsze to żywioł wybierał, nigdy nie odwrotnie. To żywioł decyduje, kto może być powiernikiem. Wy… jesteście wybrani.
Ursa milczała. Lex oddychał szybko.
— A więc to… nie przypadek?
Amelia pokręciła przecząco głową.
— Nie. W naturze nie ma czegoś takiego jak przypadek. Wszystko dzieje się po coś, wszystko ma porządek.
Tego wieczoru, Samantha zapewniła im namiot gościnny, oddalony od centrum pola. Zasłony były miękkie, w powietrzu unosił się zapach rumianku.
Usiedli razem w milczeniu, każde pogrążone w myślach.
Bogowie.
Wybrani przez żywioły.|
A przecież chcieli tylko zrozumieć, co się dzieje.
Rozdział 3
Następnego ranka, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca przebiły się przez zasłony namiotu, Amelia usiadła z nimi przy ognisku. Palenisko na środku obozu rozżarzało się leniwie, a zapach palonego drewna mieszał się z wilgocią poranka.
Amelia trzymała kubek z ziołowym naparem, patrząc w skupieniu na płomienie.
— Musicie zrozumieć jedno, ale najważniejsze — powiedziała cicho. — Skoro żywioły się przebudziły, skoro zostaliście wybrani, to znaczy, że inni też już są. Albo dopiero ich odnajdziecie.
Lex spojrzał na kobiet z ukosa.
— Inni? Czyli kto?
— Bogowie. Boginie. Tacy jak wy. Ziemia, ogień, duch. Ja sama nie wiem, gdzie oni są. Ale wiem, że nie jesteście jedyni. Zatem prędzej, czy później albo ich spotkacie na swojej drodze, albo będziecie musieli ich odszukać. Żywioły nigdy nie działają w pojedynkę. One są jak sieć. Gdy się budzą, sieć zaczyna pulsować i osoby panujące nad żywiołami, muszą zacząć działać razem.
Ursa zamilkła. Lex wpatrywał się w ogień, jakby próbował w nim odczytać odpowiedzi.
Amelia uśmiechnęła się smutno.
— Ale najpierw musicie nauczyć się, jak przestać być zagrożeniem. Dla innych i dla siebie.
Trening rozpoczął się następnego dnia, gdy tylko nastał świt.
Pierwszy tydzień to była istna frustracja. Lex nie potrafił nawet wyczuć ruchu powietrza bez wywołania lekkiego podmuchu, który próbował rozrzucać namioty. Ursa z kolei, zamiast kontrolować wodę, zaczęła przypadkowo zalewać pobliskie rośliny, a czasem topić czyjeś zioła. Codziennie kończyli z brudnymi ubraniami, umorusani i ze zrezygnowanymi spojrzeniami.
Amelia z kolei była nadzwyczaj cierpliwa. Nigdy nie podnosiła głosu. Uczyła ich metodą obserwacji i przykładu. Czasem siadywała obok i wykonywała ruch dłonią, po prostu jak oddech, a wtedy zawirowanie wiatru zamieniało się w harmonijny wir.
Lex spocił się przy tym bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Biegał, rzucał się, próbował skupić i krzyczał z bezradności. Ursa siadała ze łzami w oczach i patrzyła na uszkodzone misy, mokre od wody.
Drugi miesiąc przyniósł jednak olbrzymią zmianę, istotną również. Lex zaczął rozumieć, że powietrze nie jest czymś, czemu należy rozkazywać. Jest partnerem. Trzeba być z nim w zgodzie i razem oddychać. Ruch ciała, gest dłoni i jasny, przejrzysty zamiar. Tylko tyle.
Ursa odkryła, że woda słyszy jej myśli. Że jeśli podejdzie z szacunkiem, może napełnić dzban bez dotknięcia go. Pierwszy raz, gdy krople uniosły się z łąki i uformowały sferę nad jej dłonią, rozpłakała się ze wzruszenia.
Amelia stała obok, obserwując.
— Widzicie? To nie mój. To współpraca. Żywioły nie są narzędziami. One są przyjaciółmi i przewodnikami. Jeśli będziecie je traktować jak broń, obrzucą was gniewem.
Trening trwał.
Rano medytacje, potem pół dnia na ćwiczenia fizyczne: Lex biegał po kręgu, Ursa balansowała na wodzie w jeziorze za obozem. Wieczorami rozmawiali z Amelią, notowali, studiowali stare teksty. Amelia co jakiś czas przyprowadzała inne członkinie sabatu, które mogły dopomóc treningi magiczną wiedzą lub mentalną. W zależności od konkretnego celu i potrzeby.
Czasem byli też bliscy poddania się.
Pewnej nocy Lex rzucił torbę w kąt i powiedział do Ursy:
— Nie mogę już, mam dosyć. Nie jestem żadnym tam bogiem, tylko wampirem z problemami.
Na to, Ursa bez słowa podała mu kubek wody i po prostu usiadła obok.
— Też tego nie chciałam. Ale jesteśmy, razem. A to znaczy, że mamy jeszcze długą drogę przed sobą.
Lex zapatrzył się w ogień.
— Tylko że ta droga może nasz zniszczyć.
Wtedy, zupełnie znikąd pojawiła się Amelia.
— Droga nie niszczy. Droga pokazuje przede wszystkim, kim jesteście. Wy wybieracie, czy staniecie się cieniem, czy światłem.
Zostali.
Pod koniec drugiego miesiąca Lex potrafił unosić się nad ziemią. Przez kilka sekund, ale na początek było to coś niesamowitego. W stanie czystej koncentracji. Ursa umiała przywołać wodę z ziemi i uformować z niej wirujący dysk.
To jeszcze nie była potęga, a dopiero początek.
I właśnie wtedy Amelia powiedziała:
— Teraz jesteście gotowi. Oczywiście nie na wszystko, ale przede wszystkim na to, co przyjdzie.
Zaczęło się w środku nocy.
Lex zerwał się czym prędzej z posłania, zanim jeszcze głos pierwszego krzyku wybrzmiał w powietrzu. Wychodząc z namiotu zamarł. Na wzgórzu, nieopodal obozowiska, raptem kilkadziesiąt metrów, żarzyły się czerwone punkty. Oczy szpiegów.
— Ursa! — krzyknął. — do ciężkiej cholery, mamy gości!
Ona oczywiście już biegła. W jednej dłoni trzymała łuk, a w drugiej nóż. Na plecach gotowy i solidny zapas strzał. W oczach buzował dziki gniew.
Z ciemności wynurzyli się łowcy. Uzbrojeni w krzyże, kusze, laski i inne pomocne bronie. Szli cicho i metodycznie, formując szyk gotowy do mordu.
Lex ruszył jako pierwszy. Jego ruchy były rozmyte, bo zbyt szybkie dla ludzkiego oka. Dopadł jednego z łowców i rzucił go na drzewo, ale zaraz potem odskoczył, unikając drewnianego pocisku.
Ursa uklęknęła i wciągnęła powietrze. Wystrzeliła pierwszą strzałę, celnie. Druga z kolei przebiła ramię przeciwnika. Trzecia zatrzymała innego łowcę. Jej ruchy były rytmiczne, powtarzalne. Niemal taneczne i była to zasługa jej bliższego zaprzyjaźnienia się z łukiem. Ale potem musiała wstać, kopnięciem odepchnąć innego napastnika i znowu sięgnąć po strzałę.
— Samantha! — wrzasnęła, machając strzałą. — Przenieście obóz! My ich zatrzymamy!
Kobieta, stojąca nieopodal magicznego kręgu, nie czekała na kolejną szansę. Kompas zawibrował. Runy za ziemi błysnęły białym światłem, a czarownice rozpierzchły się w kierunku znaków, które prowadziły je do nowej lokalizacji obozu. Cały sabat był gotowy na taki scenariusz. Zresztą, według wiedzy Ursy, z własnej woli zbyt długo nie przebywały w jednym miejscu. Zbyt wielu istotom nie podobał się taki obrót sprawy i takie prowadzenie się tych właśnie czarownic. To było ich prawo przetrwania.
Lex rzucił się do ataku. Jeden z łowców zamachnął się toporem, ale Lex chwycił go za nadgarstek, skręcił i kopnięciem odesłał w krzaki. Jego oczy błysnęły czerwienią. Paznokcie stały się twardsze. Był gotowy sam stać się łowcą.
Ursa osłaniała go z dystansu, ale nie wszyscy łowcy byli na tyle uprzejmi, by trzymać się od niej z daleka. Dwóch dopadło ją od tyłu. Jednego odepchnęła kolanem, drugiego strzeliła w brzuch z bliska. Wyszarpnęła strzałę i się odwróciła.
Wampir zachwiał się delikatnie. Czuł, jak powietrze wokół niego drga niebezpiecznie. Zrobił ruch dłonią, który wywołał lekki powiew. Jeden z łowców się zatoczył. Potem drugi, a wtedy Lex zrozumiał, jak to ma działać. Spróbował jeszcze raz. Tym razem jednak powiew stał się ciosem. Odepchnął napastników od Ursy.
Ona też poczuła, że coś w niej się budzi do życia. Jej strzały zaczęły przesiąkać wilgocią. Gdy uderzały, rozpryskiwała się woda, która wnikała w rany, mocno osłabiając przeciwników. Jednego z łowców obaliła falą, która wystrzeliła spod jej butów.
W końcu dopadła jednego z nich. Ranny, osaczony, wręcz słaniający się na kolanach. Ursa chwyciła go za kołnierz i przycisnęła do drzewa, zaglądając mu głęboko w oczy. Czytając jego duszę.
— Kto was przysłał? Jak nas tutaj znaleźliście?
Mężczyzna charczał.
— Kathabelle…
Lex zamarł, nie powiedział do tej pory swojej siostrze o rozmowie i fragmentach innych, podsłuchanych na stacji kolejowej, chciał jeszcze sprawdzić te informacje, a tu nagle, łowca sam je zdradza. Nie dobrze. Ursa jeszcze bardziej zacisnęła uścisk.
— Mieliśmy unieszkodliwić cię… w sensie, tylko ciebie, ale po tej akcji z Crispinem, wiedźma zrozumiała, że on — wskazał Lexa — będzie cię chronił. Jeśli chce zabić cię, musi też pozbyć się jego.
Ursa nie zawahała się ani sekundy, wbijając strzałę głęboko w pierś łowcy. Lex odwrócił się, gdy jego siostra wracała na pole walki. Zostało tylko kilku i czuł, jak powietrze wokół niego pulsuje. Przywołał wiatr. Silny, precyzyjny i tępy jak uderzenie pałką. Jeden z łowców przeleciał przez krąg, drugi natomiast został odepchnięty z taką siłą, że uderzając w drzewo, zemdlał. Ursa uderzyła wodnym biczem, a fala, owijając się wokół przeciwnika, szarpnęła go za nogę. Po chwili nastąpił kolejny cios, a za nim następny.
W końcu zapadła cisza.
Rodzeństwo stało pośród zwłok i jęczących niedobitków. Oddychali szybko i głęboko. Na ich skórze znajdowała się krew i pot.
— No, zrobiliśmy to — Lex spojrzał na Urse.
— Ale to dopiero początek — skinęła w odpowiedzi głową.
Silnik mruczał równo, gdy jechali przez jakieś pustkowie. Droga wiła się, skręcała i zawijała. Głuche niebo nad ich głowami zwiastowało, że cisza może być tylko chwilowa.
Lex prowadził, ale jego zaciśnięte na kierownicy dłonie wskazywały, że się denerwuje. Ursa siedziała obok niego, spoglądając co jakiś czas na magiczne urządzenie w kształcie dysku pokrytego lustrzaną powierzchnią i wijącymi się żyłkami niebieskiego światła. Kompas czarownic. Dług należał do Talii, jednej z czarownic, która raz w przeszłości zawdzięczyła Ursie życie. Teraz się właśnie odpłaciła pomagając namierzyć starą wiedźmę.
— Jeszcze jakieś osiemdziesiąt kilometrów — mruknęła dziewczyna.
Młodszy skinął głową. Jechali w milczeniu, ale każde z nich miało w głowie burzę. Ursa zastanawiała się, co powie Kathabelle. Czy zrozumie, jak wielki błąd popełniła? Czy w ogóle to błąd?
Lex. Lex po prostu czuł, że musi coś zrobić. Coś więcej niż tylko bieżąca ochrona i walka. Coś znacznie więcej niż obserwacja, nasłuchiwanie i automatyczne, wręcz schematyczne działanie. Zaczynał po prostu dostrzegać, że jego istnienie ma również inną wagę, że nie jest w tej sytuacji przypadkiem.
Dotarli tuż przed zmierzchem. Stary domek na uboczu, nic nadzwyczajnego. Był opleciony pękami bluszczu i osmalony wszechobecną magią. Kathabelle czekała, ubrana w czarną suknię, złote runy na szyi, miała spojrzenie jak stal.
Ursa wysiadła pierwsza.
— Wiesz, dlaczego tu jesteśmy — rzuciła bez przywitania.
Wiedźma uniosła brwi.
— Oczywiście, mieszańcu.
Lex wyszedł powoli. Jego oczy już się żarzyły.
— Nazwałaś moją siostrę mieszańcem. Nasłałaś na nas łowców. Pozwól, że pokażę ci mój sposób rozwiązywania problemów.
Kathabelle nawet nie drgnęła. Była zbyt pewna siebie i swoich możliwości.
Lex rzucił się na nią bez mrugnięcia okiem. Z nadludzką prędkością doskoczył do niej, ale ta zdmuchnęła go zaklęciem szeptanym. Wbił się w ziemię, ale po chwili stał na równych nogach. Rzucił się na nią ponownie, utrzymują szybkie tempo, ale wykonując slalomy, by ją zmylić. Ich walka była jednak brutalna, instynktowna i surowa. Lex używał siły, szybkości i… magii. Kathabelle używała zaklęć, szeptania i magicznych barier.
Ursa obserwowała całą sytuację i nie mogła uwierzyć w to, co jej brat wyczyniał. Nie znał tej wiedźmy, nie rozumiał jej działania, a jednak jak zwykle porwał się w wir wydarzeń, posiłkując się jedynie swoimi emocjami. Natomiast, zrozumiała, co Lex chciał osiągnąć. Lex ją przygotowywał, dawał siostrze szansę na nabranie mocy i pełni sił, a Kathabelle chciał zmęczyć, przeciągnąć ją przed finalnym starciem.
Zrobiła krok do przodu i wyciągnęła ręce.
— Pradawne boginie wody, duchy rzek i jezior, siły matczynej oceanii. Przyjdźcie do mnie w godzinie potrzeby. Teraz!
Jej ciało otoczyła błękitna, jasna poświata. Ziemia zaczęła drżeć lekko, a Kathabelle spojrzała na Urse z niedowierzaniem.
Dziewczyna uderzyła z impetem. Woda z jej dłoni uformowała się w lodowy grot i pomknęła prosto w tarczę wiedźmy. Pękła. Kolejne uderzenie. I jeszcze raz. Lex dołączył, by wspomóc swoją siostrę i obronić jej honor oraz prawo do istnienia. Powiew wiatru zamienił się w huragan.
Kathabelle krzyczała, rzucała zaklęciami, ale oboje byli teraz zbyt silni, zbyt rozjuszeni. Działali razem, ale też jakby żywioły ich wspierały. Lex dopadł wiedźmę i powalił na ziemię. Ursa z dystansu celowała dłonią. Drżała, ale nie wahała się. Strumień lodowatej wody uderzył prosto w serce Kathabelle, która zamarła. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, jakby rażona piorunem. Oczy wyrażały całkowite zdziwienie zaistniałą sytuacją, bo przecież ona była jedną z najpotężniejszych wiedźm swoich czasów. Jej skóra zrobiła się biała niczym papier, gdy rozpościerała szeroko ramiona w niemym krzyku. Uniosła głowę do góry, ostatni raz patrząc na niebo, po czym z jej ust zaczął wydobywać się cichy syk. Całe jej ciało zwiotczało, skurczyło się w sobie, aż opadła na ziemię z wyrazem głębokiego przerażenia.
Źrenice jej oczu pokazywały ulatujące z wolna życie, zapomniane mikstury, potężne rytuały i magię, o której młode czarownice nie pamiętały.
Dziedzictwo Kathabelle właśnie odchodziło do przeszłości, a z nim, pewna epoka miała być już na zawsze zamknięta.
Zamglony poranek osnuwał wszystko mleczną poświatą. Lex siedział na masce samochodu, przyglądając się martwemu domostwu, w którym jeszcze kilka godzin temu toczyła się brutalna walka. Ursa zbierała swoje strzały, nie mówiąc za wiele. Ich oddechy były równe, ale spojrzenia pełne niepokoju.
Nagle niebo przecięło czarne skrzydło.
Kruk.
Lśniący, czarny jak bezgwiezdna noc. Usiadł na pobliskim kamieniu i przechylił głowę. Jego oczy zapłonęły na niebiesko, a w głowie Ursy pojawił się obcy głos.
Telepatyczny szept Samanthy.
Ursa, obozowisko jest bezpieczne. Przeniosłyśmy je na wzgórze Cindermoor, nad strumieniem. Kompas powinien poprowadzić was bez problemu. Ale jest coś jeszcze. Wyczułyśmy ogromną eksplozję energii. Nie wiemy, co to było. Proszę, wróćcie jak najszybciej i bądźcie ostrożni. Niech Matka was prowadzi.
Gdy tylko przekaz się urwał, kruk zakrakał i wzbił się w powietrze, znikając w gęstej mgle. Ursa spojrzała na Lexa i mruknęła — Musimy wracać.
Lex w odpowiedzi skinął głową.
Droga na Cindermoor była przyjemna, choć wąska. Mgła sprawiała, że świat wydawał się nierealny, bo dodatkowo światła, które przebijały się przez mgłę, dawały niesamowite efekty. Kompas drgał i wibrował w dłoniach Ursy, jakby żył. Każde jego pulsowanie wyznaczało kierunek. Milczeli przez długie kilometry. Oboje wiedzieli, że nie da się już cofnąć. Kathabelle nie żyła, a świat zapewne już o tym wiedział. Wieści niesamowicie szybko rozchodziły się w świecie istot nadprzyrodzonych.
Młodszy w skupieniu prowadził, wypatrując potencjalnego zagrożenia we mgle.
— Myślisz, że to była jej magia? Ta eksplozja? — spytał cicho.
Ursa pokręciła głową.
— Nie jej magia, bardziej jej śmierć mogła to zrobić. Coś… jakby pękło, Lex. Inaczej, coś jakby się rozdarło i świat to wyczuł, to była to siła zbyt intensywna do przeoczenia.
Zatrzymali się, dopiero gdy kompas rzucił jasną łunę. Na wzgórzu, w oddali, widać było kolorowe namiotu sabatu. Wszystko tak, jak wcześniej. Dym unosił się z ognisk, a czarownice chodziły spokojnie po terenie. Mimo ataku sprzed kilkunastu godzin potrafiły ocalić to, co było dla nich najważniejsze.
Ursa i Lex tym razem przeszli bez zaproszenia przez zewnętrzny pierścień obozu. Większość spojrzeń padała na nich z respektem, ale też cicho i bez oceniania.
Samantha czekała przy centralnym kręgu. Stała sztywno, jakby czas ją zatrzymał.
— Wiem — powiedziała od razu, zanim Ursa zdążyła coś powiedzieć. — Wiem, że to była śmierć Kathabelle.
Lex od razu spiorunował ją wzrokiem, zły jak zwykle.
— Śledziła nas, nasyłała łowców, obraziła Ursę w mojej obecności… i poniosła tego konsekwencje. I nie, nie jest mi przykro, jakby kto pytał — Lex skrzyżował ręce w geście protestu.
Samantha z kolei uniosła dłoń, prosząc o spokój.
— Nie oceniam, ale powszechnie uważa się, że jej śmierć zostawiła ślad. Falę mocy, magię, która przez dosłownie ułamek sekundy wstrzymała wszystkie połączenia i linie mocy. Amelia zauważyła to pierwsza.
Amelia właśnie szła od tyłu, otulona pelerynką, z dłoniami jeszcze brudnymi od ziemi.
— To był impuls — powiedziała. — Jakby ktoś wymazał runę ze świętej księgi. Magiczne napięcie w strukturze rzeczywistości. Kathabelle musiała być podpięta do czegoś więcej, uważam, że do systemu czarownic.
Ursa pobladła nagle. Słyszała o tym systemie jeszcze jako dziecko. Matka tłumaczyła jej kiedyś, że system może stanowić źródło niekończącej się mocy, choć oczywiście nie zapewnia nieśmiertelności. Wszystko ma swój limit.
— Do tego systemu…?
Amelia spojrzała jej w oczy.
— Do samego korzenia najpewniej. I teraz ktoś dowiedział się, że nie żyje.
Lex zacisnął pięści.
— Więc przyjdą.
Samantha skinęła głową.
— Może nie od razu, ale to nie pozostanie długo niezauważone. Nie dla tych, którzy panują nad układami. Nad ładem.
Ursa spojrzała na swojego brata.
— Musimy być zatem gotowi, bo będzie gorąco.
Amelia uśmiechnęła się smutno.
— I ja wam w tym pomogę. Kathabelle nie była moim autorytetem, ale wasza siła? Jest nowa, czysta i z pewnością potrzebna.
Samantha westchnęła.
— Wypocznijcie. Ale nie za długo, nie wiadomo, ile czasu mamy. Musimy się przygotować na różne okoliczności.
Rodzeństwo spojrzało na siebie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuli, że coś się skończyło na poważnie, ale i z równie głośnym przytupem coś się zacznie.
Lex przeciągnął się, wsłuchując się w ciche trzaski ogniska, które dogasało jeszcze w ich części obozowiska.
Rozdział 4
Po wszystkim, co się wydarzyło, rodzeństwo uznało, że należy im się chwila normalności.
Wczesnym rankiem wyruszyli więc do pobliskiego miasteczka — Stormhill — by uzupełnić zapasy. Kilkadziesiąt kilometrów jazdy terenówką przez lasy ii pagórki upłynęło im na żartach, wspomnieniach i planach na obiad. Ursa w końcu parsknęła śmiechem, wciąż trzymając magiczny kompas, który wyglądał jak płynny kamień zawieszony między cienkimi srebrnymi nićmi.
— On nie pokazuje kierunku, tylko energię. Chyba trochę jak echo — mruknęła, odchylając go w dłoni.
— Echo czarownic. Brzmi jak nazwa zespołu heavymetalowego — zażartował Lex.
W miasteczku najpierw skierowali się do lodziarni. Śmiali się, jedząc lody zbyt szybko i walcząc z postępującym zamarzaniem mózgu. Potem usiedli w kawiarni, która była na innej przecznicy, bliżej rynku. Lex zamówił latte macchiato z kokosowym i pistacjowym syropem, a Ursa kawę z mlekiem owsianym i cynamonowym syropem.
— Ej, brat… — syknęła po chwili Ursa, konspiracyjnie nachylając się do Lexa — ktoś ci się przygląda
Lex w odpowiedzi tylko przewrócił oczami.
— Daj spokój. Pewnie to jakiś hipster podziwia moją kurtkę.
Ale Ursa wiedziała, że to spojrzenie było inne, bardziej oceniające. Przenikliwe. Pochodzące od kogoś, kto wie, co robi. Dosyć tajemniczo. Lex machnął ręką nie będąc zainteresowany tematem.
— Ursa, dajże spokój. Mamy tyle spraw na głowie, a ty mi tutaj z jakimś chłopem wyskakujesz.
— No, ale poważnie! — w końcu i Ursa dała za wygraną. — Niech ci będzie. Tylko potem nie narzekaj na swoje życie singla.
Brat oburzył się maniakalnie siorbiąc.
— Już się o moje życie singielskie nie martw, okej? Mam się wyśmienicie.
Rodzeństwo parsknęło śmiechem, zanosząc się i kaszląc.
Zaraz po wyjściu z kawiarni usłyszeli hałas. Motocykl. Głośny, brutalny dźwięk silnika przeszył powietrze i całą ulicę. Kierowca przejechał tuż obok nich. Był to mężczyzna z burzą długich blond włosów. Ubrany w czerwono-czarną koszulę w kratę, opaską na głowie, ale miał tylko zwykłe jeansy i ciężkie buciory. Nic nadzwyczajnego.
— Hmm, stylówa lat dziewięćdziesiątych — bąknął Lex, odwracając głowę za motocyklistą. — Tylko brakuje mu gitary na plecach, albo fajki w gębie.
Po zrobieniu zakupów w sklepie zielarskim, zamiast wracać tą samą drogą, ruszyli okrężnie przez okolicę jezior. Tam Ursa nagle przystanęła.
— Ty, czujesz to?
Lex zamarł.
— Ogień, ale nie fizyczny, kurde, coś jakby impuls, może przekaz?
— Mentalna fala. Silna, ale krótka — Ursa zmrużyła oczy.
Rozejrzeli się po okolicy. Nic nie płonęło, nie było również dymu. Jednak coś wyraźnie zmieniało powietrze.
Po powrocie do obozu przywitała ich cisza — pozorna, bo przy jednym z ognisk stała Samantha i… motocyklista z rynku we własnej osobie.
— Co jest grane? — spytał Lex, stając obok skonsternowanej siostry.
Samantha odwróciła się powoli.
— To jest Merador. Przyjechał do nas sam. Mówi, że musiał tu być.
Chłopak skinął głową. Jego spojrzenie było intensywne, ale nie wydawało się groźne.
— Sam nie wiem, czemu. Po prostu coś mnie tu ciągnęło, nawet specjalnie zostawiłem mój kamper i wziąłem motocykl.
Wieczorem rozpalono ognisko. Wokół niego zasiedli Lex, Ursa, Amelia i Merador. Powietrze było chłodne, ale ogień dawał ciepło i światło.
Amelia się w końcu odezwała, przerywając ciszę.
— Wysłałam wezwanie — powiedziała, patrząc w ogień. — Specjalne, takie, które mogą poczuć tylko ci, którzy pochodzą z żywiołu.
— Bogowie — dodała cicho Ursa.
— Niechętnie używam tego słowa — Amelia wzruszyła ramionami — ale tak.
Lex spojrzał z kolei na Meradora.
— I ty poczułeś wezwanie?
— Tak — potwierdził. — To było jak echo lub impuls. Wiedziałem po prostu, że muszę jechać. Nie wiedziałem za bardzo dokąd, ani po co. Po prostu czułem, że to samo jakoś tak wyjdzie.
Amelia uśmiechnęła się blado.
— I dotarłeś do nas. Tutaj.
— Dajcie mu miejsce w swoim namiocie. Będziemy potrzebować siebie nawzajem, zanim to wszystko się skończy.
Poranek był chłodniejszy niż zwykle, lecz suchy. Mgła jeszcze leniwie snuła się po trawie, a zroszone źdźbła lśniły w wąskich smugach słońca. Lex i Ursa siedzieli na polance tuż za obozowiskiem. Nie rozmawiali — każde z nich wpatrywało się w rozciągający się przed nimi krajobraz, próbując odczytać przyszłość z elementów natury.
— Gotowi? — Amelia przerwała ciszę, łagodnym głosem. Stała nieopodal, ubrana w ciemnozieloną suknię, która lekko unosiła się na wietrze. Obok niej stał Merador, rozciągający się jak przed biegiem.
— Gotowy — odparł, poprawiając opaskę na włosach.
Amelia podeszła bliżej, jej oczy błyszczały powagą.
— Testujemy nie tylko twe umiejętności, ale też rezonans. Chcę zobaczyć, czy żywioł ci odpowiada. Czy to faktycznie ogień jest twoim przewodnikiem i źródłem.
— Serio? — Merador się skrzywił. — Nie możemy po prostu, nie wiem, zapalić świeczki i zobaczyć, czy coś czuję.
Naraz rodzeństwo wybuchło dzikim śmiechem. Ludzie. Tacy prości i bez wyobraźni. Sama Amelia bardzo leciutko uniosła kąciki ust.
— Nie, to tak nie działa — ucięła Ursa, poprawiając się. — Uwierz nam.
Amelia wyciągnęła z kieszeni zawiniątko i rozłożyła na ziemi szereg magicznych znaczników. Tworzyły one nieregularny krąg.
— Stań w środku. Nie próbuj niczego wymuszać. Po prostu stój i oddychaj.
Chłopak stanął zgodnie z poleceniem. Złożył ręce za plecami i zamknął oczy.
Najpierw nic się nie działo. Powietrze było nadzwyczajnie spokojne, ale Lex jakoś tak zmarszczył czoło.
— Hmm, interesujące — szepnął.
I w tej chwili znaki rozbłysły czerwienią. Z ziemi uniosła się fala ciepła, a krąg wypełnił się drgającym, pulsującym światłem.
Ursa uniosła brwi zaciekawiona.
— No. To ogień jak nic.
Płomienie wystrzeliły z ziemi, oplatając Meradora, nie parząc jednak ani jego, ani trawy pod stopami. Wyglądało to jak taniec — ogień poruszał się wokół niego w rytmie bicia serca.
Amelia zrobiła krok do przodu, wpatrując się dumna.
— To nie jest zwykły ogień — powiedziała cicho. — On go nie tylko przywołuje. On go zna.
— Tak jak my z wodą i powietrzem — mruknęła Ursa, zerkając na brata.
Płomienie przygasły, a chłopak otworzył oczy. Na jego twarzy był cień zaskoczenia.
— To było… jak powrót. Jakbym wrócił do czegoś, co znałem, ale zapomniałem.
Czarownica skinęła głową.
— Bóg ognia, nie mam żadnych wątpliwości.
— Czyli jesteśmy we troje — powiedział Lex. — Ale ile jeszcze brakuje?
— Z pewnością ziemi brakuje — dodała Amelia. — Bo nie liczę, że duch się odezwie. Jego panujący dawno zaginął i nie dał nigdy znaku życia.
Kolejny poranne światło przesączyło się przez mgłę unoszącą się nad polanką. W oddali słychać było szelest liści, śpiew ptaków i ciche rozmowy członków sabatu.
Lex rozciągnął ramiona, kręcąc karkiem, jakby próbował zrzucić z siebie resztki snu. Ursa, ubrana z luźną tunikę i lekką spódniczkę. Wiązała włosy w warkocz. Merador już czekał na środku polany, oparty o pień drzewa, z lekko znudzonym wyrazem twarzy.
— I jak Merador? — zapytała Amelia, podchodząc do nich z kręgu. Jej peleryna powiewała lekko na wietrze, w dłoni trzymając drewnianą laskę z wyrzeźbionym symbole ognia na szczycie. — Gotowy na dzisiejszy trening?
— Zależy od tamtych czy chcą oberwać — wskazał głową na rodzeństwo. — Ja zawsze jestem gotowy.
— My? Oberwać? — Lex uniósł brew. — Wydaje mi się, że to ty dziś masz trening.
— Mamy ci pomóc odnaleźć wewnętrzny ogień — dodała Ursa, podchodząc bliżej. — Ale jeśli masz zamiar pyszczyć, mogę podkręcić poziom trudności
Merador w odpowiedzi parsknął.
Amelia klasnęła w dłonie niczym wiejska nauczycielka. — Zasady są proste. Merador ma się bronić, unikać ciosów, ewentualnie odpierać ataki z ograniczoną siłą. Nie chodzi wszak o wygraną, tylko o zgranie się z tym, co w nim płonie.
Lex zajął pozycję z jednej strony polany, Ursa z drugiej. Otoczyli Meradora półkolem. On stał spokojnie, ręce trzymając w kieszeniach.
— No, to znaczymy — mruknęła Ursa.
Pierwszy jak zwykle ruszył Lex. Wampirzy refleks pozwolił mu przemknąć jak cień. Merador zareagował dopiero w ostatniej chwili — zrobił półobrót i uchylił się, a potem wykonał zaskakująco płynny unik. Jego ruchy były jeszcze nie do końca zsynchronizowane, ale coś w nim, zaczynało się budzić.
Ursa strzeliła z łuku, ale celowo nie w tors, a w pobliże jego stóp. Merador przeskoczył nad pociskiem, po czym upadł na jego kolano i wciągnął powietrze przez zęby.
— Chcesz, żebym się zapalił czy co? — rzucił
— A może właśnie o to chodzi — mruknął Lex, podchodząc ponownie. Zobaczymy, co się stanie, jak cię przyciśniemy.
Tym razem rodzeństwo zaatakowało wspólnie. Lex z przodu, a Ursa z boku. Merador odparł pierwszy cios Lexa, zatrzymując jego dłoń na wysokości twarzy, ale Ursa kopnęła go w ramię. Zachwiał się, zrobił przewrót w tył i wylądował na kolanach.
— No dobra… — sapnął. — Teraz się wkurzyłem.
Z jego dłoni zaczęły sączyć się ledwo widoczne smugi ciepła. Powietrze wokół niego zadrżało. Ziemia pod nim nieco się wysuszyła, jakby ogrzana niewidzialnym ogniem.
— Właśnie tak — szepnęła Amelia, obserwując wszystko uważnie.
Kolejne starcia trwały niemal godzinę. Merador coraz lepiej czuł, jak płomień się w nim porusza. Jego ruchy stawały się bardziej płynne, ciosy celniejsze, reakcje szybsze. Nie był jeszcze mistrzem — daleko mu było do Lexa czy Ursy — ale sama Amelia dostrzegała w nim postęp.
W jednej z końcowych sekwencji Merador wykonał szybki obrót i z jego dłoni wystrzeliła iskra — nie kontrolowany płomień, ale impuls, który zatrzymał Lexa na chwilę w miejscu.
Lex spojrzał na niego z uznaniem — No proszę. Jesteś bardziej niż tylko gadułą.
— Wiedziałem, że coś we mnie jest — odpowiedział Merador, z trudem łapiąc oddech.
Ursa podeszła do niego i podała mu bukłak z wodą.
— Jeszcze długa droga, ale robisz postępy
Amelia uśmiechnęła się ciepło.
— A płomień w tobie jest dziki i niecierpliwy, ale dasz radę nad nim w pełni zapanować.
Chłopak spojrzał na nią z powagą.
Nikt już nic nie odpowiedział, każdy zatopiony w swoich myślach.
przygotowanie do walki
Nad obozem wisiało ciężkie, szare niebo. Wiatr niósł chłód, choć lato wciąż jeszcze trzymało się kurczowo ostatnich dni. Wszędzie panował ruch — czarownice przenosiły skrzynie z miksturami, zabezpieczały namioty zaklęciami ochronnymi, rysowały kręgi i inskrypcje wokół granicy polany. To już nie była tylko tymczasowa kryjówka. Sabat szykował się na oblężenie.
— Ile razy można uciekać? — powiedziała cicho Amelia, obserwując z oddali przygotowania.
Samantha zwołała zebranie. W jej namiocie zbierały się wszystkie członkinie sabatu, a atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. W środku rozbrzmiewały głosy, dyskusje, podejmowano decyzje.
Tymczasem w namiocie rodzeństwa panował półmrok. Lex szukał swojej uprzęży bojowej wśród porozrzucanych ubrań.
— Gdzie, do diabła, są moje rękawiczki? — mruknął, odgarniając kolejny płaszcz.
Merador stał po drugiej stronie namiotu, trzymając w rękach ciemnoczerwoną koszulę z grubego lnu.
— To twoje? — zapytał.
— To Ursy, poznaję materiał — Lex spojrzał na haftowany mankiet. — Tylko ona nosi takie… ubrania.
— Heh, świetnie się zaczyna, wojownicy — skomentował Merador z lekkim uśmiechem.
Lex również się zaśmiał, ale bardziej z nerwów niż czystej radości. Wciąż nie przyzwyczaił się do Meradora. Był on po prostu jakiś inny, a jego energia była cięższa, gorąca i bardziej rozchwiana. Ale też nieprzewidywalna.
— Widziałeś moje spodnie? — Lex podniósł coś, co przypominało dzwony. — To?
— Tak — chwycił je chłopak z głupkowatym uśmiechem. — Dzięki. — rzucił Merador, zdejmując koszulkę
Oboje zamilkli. Przez chwilę cisza była niemal wyczuwalna w dotyku, ale też nie było czasu na dziwne podrygi i zakłopotanie rozmową. W milczeniu się przebierali, każdy skupiony na przygotowaniach. W końcu Merador zapiął pas z pochewką na noże, które bardziej przypominały wulkaniczną skałę niż potencjalne narzędzie mordu.
— Gotowy? — zapytał Lex, poprawiając swoje szelki i zakładając kurtkę ze wzmocnionymi naramiennikami.
— Gotowy — odpowiedział chłopak, zerkając na drzwi namiotu.
Ursa wróciła dosłownie chwilę później. Ubrana w ciemnoniebieski płaszcz z kapturem, spod którego wystawały skórzane ochraniacze. W ręku trzymała łuk, a na plecach miała kołczan.
— Przepraszam, że się ociągałam — rzuciła, widząc ich spojrzenia.
— Wyglądasz, jakbyś mogła sama poprowadzić tę wojnę — bąknął Merador z uznaniem kiwając.
— Tak, czasami mam wrażenie, że będę musiała — odpowiedziała cicho.
Lex podał siostrze napełniony bukłak z wodą.
— Wracam w sumie od Samanthy. Mam wam do przekazania nasze ustalenia.
Wyszli razem z namiotu. Ich kroki wpadły w rytm, choć każdy niósł na barkach inne brzemię. W oddali, w namiocie Samanthy, dopinane były ostatnie plany i szczegóły. Polana wokół była pełna magii — drgań, śladów energii, runicznych znaków. Wszystko czekało na rozwój sytuacji.
walka
Było zbyt cicho, zbyt nienaturalnie, jakby cały świat wstrzymał oddech.
Ursa jako pierwsza wyczuła zmianę. Drobny podmuch, a nie ten zwykły wiaterek, przyniosły dziwnie smakującą wilgoć tak jakby pomieszaną z domieszką agresji.
Zatrzymała się w pół kroku i zmrużyła oczy.
— Nadchodzą… — szepnęła cicho.
Nie trzeba było pytać o szczegóły, bo powietrze zgęstniało, zadrżało. W ułamku sekundy z polany wyparował cały spokój.
Z krzaków, zza drzew, z każdej możliwej strony wypadali łowcy. Tym razem jednak nie była ich garstka. Dziesiątki, a może nawet i setki. Uzbrojeni po zęby. Co niektórzy — co najbardziej przerażające — nieśli urny z czarną, pulsującą energią.
Krzyk Samanthy przeszył przestrzeń jak ostrze.
— Linia obrony! Krąg ochronny aktywuj!
Czarownice ustawiły się w formacji. W ich oczach nie było paniki. Tylko determinacja. Ręce zadrżały w powietrzu. Runy zapłonęły. Pierwsze tarcze pojawiały się niczym szklane bańki otaczające namioty i punkty dowodzenia.
Meradore był już na skraju polany i stał sam. W jego oczach zatańczył ogień. Wyciągnął rękę przed siebie. Nie powiedział ani słowa. Płomień wyskoczył z jego dłoni i przetoczył się po ziemi, tworząc rozżarzoną barierę, przez którą pierwsza fala łowców przeszła… tylko po to, by natychmiast zapłonąć.
Lex ruszył równoległe z nim. W jednej sekundzie był przy linii frontu. W drugiej — między łowcami. Unik, uderzenie, uniesienie przeciwnika i ciśnięcie nim o ziemię jak szmacianą lalką. Jego ruchy były szybkie, ale nie chaotyczne. Każdy cios miał cel. Każdy unik był niczym piękny taniec.
— Brat, z lewej! — krzyknęła Ursa.
Już wiedział, więc odwrócił się i zatrzymał drewnianą strzałę w locie — dosłownie. Chwycił ją w powietrzu i rzucił z powrotem, celując w łowcę, który trzymał ją w dłoni.
Tymczasem Ursa, jej włosy spięte w wysoki warkocz, przypominała boginię wojny. Z jednej strony strzelała — celnie, szybko, z zabójczą precyzją. Z drugiej: uderzała wodą. Jednym gestem przywołała falę, która zmiotła trzech napastników z nóg. Drugim — wystrzeliła szpikulec, który zatrzymał pędzącego przeciwnika w miejscu.
Amelia stała w centrum magicznego kręgu. Jej oczy płonęły, dosłownie — opalizujące światło wydobywało się spod powiek. Ręce trzymała wzniesione, szeptała zaklęcia, które wywoływały błyskawice. Nie celowała, bo nie musiała. Pioruny spadały tam, gdzie wrogowie byli najgęściej zgrupowani.
— Ochrona północnego wejścia się sypie! — zawołała jedna z czarownic.
Samantha uniosła ręce i natychmiast jej głos, donośny i potężny, przywołał lawinę ognistych węży, które przepłynęły przez pole bitwy, wybuchając po drodze i tworząc ogniste pułapki.
Krew. Dym. Ogień. Krzyki. Wszystko mieszało się w jedno.
Jeden z łowców dobiegł do Ursy i uderzył ją od tyłu. Upadła na kolano. Lex, widząc to, doskoczył do nich w mgnieniu oka i osłonił ją ręką przed kolejnym ciosem, przyjmując go na siebie. Przeciwnik z zaskoczenia nie zdążył zareagować — Lex wbił mu ostrze w klatkę piersiową i zepchnął go z impetem na kolczasty płot z zaklęć.
— Dzięki — sapnęła Ursa, podnosząc się.
— Nie teraz — mruknął. — To się jeszcze nie skończyło.
Merador wszedł w środek oddziału. Sam. Jeden przeciwko siedmiu. Wyczuwał ich wahanie, ich lęk. A potem zalała go furia. Skierował ręce ku ziemi, a z niej wybuchł słup ognia, który rozrzucił panikujących napastników na wszystkie strony. Jego koszula spłonęła w sekundę, ale ciało pozostało nietknięte. Skóra za to lśniła w blasku płomieni, jakby był zrodzony z czystej lawy.
— Merador! Za tobą! — zawołała Amelia z daleka.
Odwrócił się w ostatnim momencie i odepchnął przeciwnika ramieniem, tak silnie, że człowiek przeleciał dziesięć metrów i uderzył w drzewo.
W środku kręgu Samantha upadła na kolana. Miała rozcięcie na ramieniu. Jedna z młodszych czarownic dobiegła do niej z eliksirem.
— Musimy zakończyć to szybko — warknęła, podnosząc się z trudem.
Wtedy Lex poczuł coś bardzo dziwnego, coś jakby przeciąg. Pewien charakterystyczny dźwięk skrzydeł. Ale z drugiej strony nic nad nim nie było. Spojrzał w niebo, próbując dojrzeć źródło tego dziwnego dźwięku.
— Coś się zbliża — wyszeptał tylko.
Nadciągała druga fala.
Ursa też spojrzała w górę. — Nie… cholera, to nie są zwykli łowcy.
I rzeczywiście — nad lasem pojawiły się czarne sylwetki. W locie. Skrzydlate, ciemne, które przypominały hybrydy ludzi i nietoperzy. Niektórzy trzymali miecze, inni — fiolki z jakąś zielonkawą cieszą.
— Demony? — Merador zmarszczył brwi.
— Nie… mutanci — poprawiła Amelia. — Ich nowy eksperyment.
W tej samej chwili pierwsze z tych dziwnych istot runęły na ziemię, pikując. Jedna z nich wylądowała blisko Lexa. Zaatakowała z szaleńczą siłą. Lex ledwo zdążył się pochylić w bok.
— No, to teraz zaczyna się zabawa — warknął, gotowy do kontrataku.
Merador stanął przy nim. — Pokażmy im, że bogowie nie śpią.
Ursa wyciągnęła rękę przed siebie. — I że boginie też nie.
W tej chwili powietrze eksplodowało. Ogień, wiatr, woda i pioruny rozdarły niebo, a sabat przestał być tylko schronieniem. Stał się polem bitwy.
Ogłuszający wrzask mutantów rozdarł niebo. Mimo tego, że niewielu zostało z tej drugiej fali, to każdy, który lądował na ziemi, siał spustoszenie. Jeden z nich zdążył nawet zadać cios młodej czarownicy — zanim Ursa posłała mu strzałę między oczy.