E-book
7.88
drukowana A5
23.98
Reytan

Bezpłatny fragment - Reytan

W obronie Rzeczpospolitej


Objętość:
115 str.
ISBN:
978-83-8126-339-9
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 23.98

Część 1 Sejm Rozbiorowy

1

Reytan spoglądał z nieskrywaną nienawiścią na ambasadora Rosji Stackelberga potrząsającego sakwą pełną złotych monet.

— A pan, pułkowniku Korsak, czy pan też będzie się upierał przy swoim? — rosyjski ambasador zwrócił się do przyjaciela Reytana. — Przecież nie ma już najmniejszych szans, aby zmienić to, co nieuchronne.

— Nie znam na świecie despoty dość bogatego, aby mnie zepsuć, ani dość mocnego, aby mnie przerazić — odpowiedział Samuel Korsak. — Idź do diabła, śmieciu!

Czwórka rosyjskich żołdaków stojąca za ambasadorem zerknęła na Stackelberga, spodziewając się jego natychmiastowej reakcji po prowokacji młodego szlachcica. Ale ten tylko podniósł lewą rękę na znak, by nie interweniowali. Mieszek ze złotem natomiast schował do kieszeni.

— Już dawno kazałbym was rozstrzelać, ale myślałem, że jesteście rozsądnymi ludźmi — ambasador podniósł głos. — Nie chcecie współpracować po dobroci, to inaczej się rozliczymy. Imperatorowa Katarzyna chce, aby Polacy zgodzili się na rozbiory dobrowolnie. Takie jest życzenie carycy, a ja w zamian za to oferuję złote dukaty…

Ambasador przerwał w środku zdania, gdyż Samuel Korsak wyciągnął z rękawa lewej ręki nóż i rzucił się w jego kierunku. Niespodziewanie na korytarzu prowadzącym do sali sejmowej, gdzie stali, zapanowała kompletna ciemność. W tej samej chwili Reytan usłyszał przeraźliwy krzyk swego przyjaciela Samuela, co kompletnie go zaskoczyło.

— Samuelu, co się dzieje! Gdzie jesteś? — zawołał Reytan.

Odpowiedziała głucha cisza. Mrok był tak nie przenikniony, że mężczyzna nie był w stanie nic dostrzec. Ruszył do przodu, próbując znaleźć jakiś punkt odniesienia. Po chwili natrafił na ścianę, potem drzwi, a następnie znalazł klamkę. Nacisnął ją i otworzył drzwi, które prowadziły do małego przedpokoju ze świecznikiem po prawej stronie, oraz kolejnymi drzwiami po przeciwnej stronie. Złapał za wielką świecę i powrócił z nią do pomieszczenia, w którym przed chwilą rozmawiali z rosyjskim ambasadorem. Oświetlił pokój, ale nikogo tam nie było, otworzył więc kolejne drzwi. Ani śladu po ludziach, w których towarzystwie przebywał przed momentem. „Dziwne”, pomyślał, „nie mogli tak po prostu zniknąć”. Otworzył drzwi po przeciwległej stronie korytarza i zobaczył tam dwóch żandarmów zamkowych. Zapytał ich, czy nie widzieli Korsaka lub ambasadora Stackelberga. Spojrzeli na niego z obojętnością i nawet nie raczyli odpowiedzieć, kontynuując swoją rozmowę. Przez boczne drzwi Reytan wszedł do głównej sali sejmowej.


2

Marszałek sejmu Poniński rozmawiał właśnie z królem, który, w przeciwieństwie do niego, był w złym nastroju po tym, jak spędził prawie całą ostatnią noc, grając w karty. Był zły, gdyż przegrał wszystkie pieniądze otrzymane od rosyjskiego ambasadora poprzedniego dnia i teraz po prostu nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w posiedzeniu sejmu. Marszałek gadał bez opamiętania, żartując i w ogóle nie zauważając, że król jest zatopiony w myślach i ledwo go słucha. Poniński mówił o tym, że wybuduje most na Wiśle i będzie pobierał opłaty od każdego, kto będzie chciał przejść z Pragi do Śródmieścia. Gdy tak mówił o swoim moście, jego wzrok padł na wchodzącego do sali Reytana i jego uśmiech natychmiast zgasł. Ten młokos blokował obrady sejmu przez dwa dni, zanim zemdlał, leżąc na kamiennej podłodze, i dopiero wówczas można go było wynieść. Popsuł jego plan szybkiego i bezproblemowego głosowania nad rozbiorami Rzeczpospolitej, które miało się zakończyć wpłatą dużej gotówki na jego konto bankowe. Ambasador był wściekły i zagroził konfiskatą jego wielkich posiadłości ziemskich na Ukrainie. Kazał mu załatwić sprawę z Reytanem, zanim ktoś doniesie imperatorowej, co tu się działo.

Poniński musiał działać bardzo szybko. Wszyscy byli już gotowi na głosowanie i tylko czekali na rozpoczęcie obrad ostatniego dnia posiedzenia sejmu. Wyciągnął zegarek — dochodziła ósma. Spojrzał na króla i jednym gestem poprosił monarchę o pozwolenie, aby rozpocząć głosowanie. Poniatowski ucieszył się z niespodziewanego pospiechu, w jaki wpadł marszałek, gdyż chciał już mieć wszystko za sobą. Poniński ruszył w kierunku podwyższenia z fotelem marszałka, skąd zawsze prowadził obrady, ale przez cały czas starał się nie spuszczać z oka Reytana. Za swoim fotelem znalazł laskę marszałkowską, a na biurku mosiężny dzwonek, którym zaczął uciszać rozgadanych posłów. Energicznie chwycił za niego i kilkakrotnie machnął nim w prawo i w lewo, tak że dźwięk ten dotarł do uszu każdego obecnego na sali sejmowej. Następnie trzykrotnie uderzył laską marszałkowską w podłogę i po raz setny w swym życiu wypowiedział zdanie:

— Otwieram posiedzenie sejmu Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Jak zwykle tylko część posłów przestała rozmawiać, ale hałas zmniejszył się znacznie i marszałek nie był zmuszony krzyczeć.

— W dzisiejszym porządku obrad jest tylko jeden punkt, który poddamy pod głosowanie, a jest nim usankcjonowanie zmiany granic Rzeczpospolitej dokonanych w roku ubiegłym. W tym momencie kilku posłów zaczęło krzyczeć: „Liberum veto! Nie pozwalam!”. Poniński dodał więc, że jest to sejm konfederacyjny i liberum veto tu akurat nie może być użyte. Ci, którzy chcieli zerwać sejm już na samym początku, wciąż krzyczeli: „Hańba! Zdrada! Gdzie jest król! Niech się wytłumaczy!”. Sala pochwyciła wątek króla i zaczęła domagać się jego wystąpienia. Gdy marszałek powiedział, że na debatę jest przeznaczone tylko trzydzieści minut i nie ma czasu na mowę króla, poseł Różycki podszedł do mównicy i zażądał kategorycznie, aby król Stanisław August Poniatowski wytłumaczył posłom, dlaczego godzi się na utratę dużych części swojego królestwa na rzecz sąsiednich mocarstw. Okazało się szybko, że król się z tego nie wywinie i mimo braku jakichkolwiek chęci na przemowę musiał wstać i przynajmniej sprawiać wrażenie, że królestwo, którym formalnie władał, cokolwiek go obchodziło. Przyjął zupełnie błędną strategię, myśląc, że powiedzenie kilku ogólników w szybkim tempie zadowoli posłów.

— Szanowni posłowie. Przyszło nam żyć w trudnych czasach, a utrata dużych obszarów naszego królestwa już się dokonała. Nasza armia liczy zaledwie dwanaście tysięcy żołnierzy, a na granicach ojczyzny stoją trzy wielkie armie naszych sąsiadów i czekają tylko na rozkaz, aby pomaszerować na Warszawę. Skarbiec królewski jest pusty, mamy spore długi, a szlachta i część posłów nie chcą płacić podatków. W tej dramatycznej sytuacji podjąłem decyzję, że jedyne, co możemy zrobić, to zgodzić się na warunki trzech mocarstw i oddać się pod opiekę wielkiej imperatorowej carycy Katarzyny, aby zachować z Rzeczpospolitej to, co da się jeszcze ocalić.

Jego słowa wprawiły tłum posłów we wściekłość.

— Zdrajca! Sprzedawczyk! Na szubienice z nim — krzyczeli szlachcice i wymachując pięściami, zaczęli zbliżać się do króla na niebezpiecznie bliską odległość. Czterech strażników podbiegło i stanęło w szeregu, aby bronić króla. Tuzin najbardziej napastliwych posłów, z Różyckim i Reytanem na czele, zaczęło odsuwać strażników, chcąc bezpośrednio zapytać króla, ile dokładnie sztuk złota wziął od carycy za to „ratowanie królestwa”. Nagle wszyscy przestali krzyczeć i złorzeczyć władcy, gdyż rozległ się bardzo głośny dźwięk werbli i trąbek. Do sali w dwóch szeregach wmaszerowało około pięćdziesięciu rosyjskich żołnierzy, którzy to po dotarciu na środek sali zaczęli muszkietami odpychać napastujących króla Poniatowskiego posłów. Wypchnęli ich w prawy róg pomieszczenia, a gdy król był już bezpieczny, przez główne drzwi wszedł ambasador rosyjski Stackelberg w asyście carskiego kapitana.


3

Rosjanie nie celowali z broni do posłów, jednak nikt nie miał wątpliwości, że jeśli zajdzie taka potrzeba, nie zawahają się tego zrobić. Złowrogo wpatrywali się w tę grupę posłów, która kilka minut temu prawie rzuciła się na władcę, a która nadal pozostawała w stanie wielkiego wzburzenia, krzycząc i ściskając rękojeści swych szabel. A gdy patrioci byli już bliscy zaatakowania rosyjskich żołdaków, ambasador Stackelberg wszedł na mównicę i zaczął ich obrażać, dolewając tylko oliwy do ognia.

— Na króla rękę chcecie podnieść! Rewolucję rozpętać chcecie przeciwko legalnie wybranemu królowi! Wy i wasi ojcowie mieliście sto lat, aby naprawić to państwo, zreformować skarb, sfinansować armię, która stałaby na straży waszej wolności. Spędziliście te sto lat na walkach między frakcjami, rodzinami magnackimi, a gdy król upomniał się o zalegle podatki, to krzyczeliście, że to zamach na waszą złotą wolność! A teraz, po stuleciu leżenia brzuchem do góry i nie dbania o nic, jaśnie wielmożna szlachta się obudziła i wrzeszczy o bezprawiu! — ambasador zwiększał tonacje swego głosu z każdym, następnym zdaniem. — Ja, ambasador Cesarstwa Rosji Stackelberg, mówię wam, przyszedł czas zapłaty za wasze lenistwo, za wasze bezprawie i lekceważenie rzeczywistości. Imperatorowa Katarzyna postanowiła, że tylko część ziem Rzeczpospolitej zostanie przyłączonych do Rosji, Prus i Austrii. Moim zdaniem powinniście być wdzięczni, że tak wielka władczyni okazała wam tyle wyrozumiałości. — Teraz ambasador obniżył głos i prawie szeptem, ale tak, by każdy szlachcic go słyszał, powiedział: — Król Prus Fryderyk żądał całkowitej kasacji państwa, ale caryca stanowczo się temu sprzeciwiła. Po pierwsze: darzy wielkim szacunkiem i sentymentem waszego króla Stanisława Augusta i nie odmawia żadnym jego prośbom. Po drugie: ze względów politycznych dalsze wzmocnienie Prus i ewentualny ich sojusz z Austrią mógłby być niebezpieczny. Musicie więc zatwierdzić rozbiory Rzeczpospolitej dla waszego dobra. Wasi sojusznicy — Francja i Turcja — nawet nie kiwnęli palcem, a Anglia uważa, że polska anarchia zagraża stabilności Europy. Nie macie przyjaciół, którzy by wam pomogli, i tylko dwanaście tysięcy piechurów przeciwko trzystu tysiącom żołnierzy krajów sąsiednich. Pan poseł Reytan spędził dwa dni, leżąc na podłodze i blokując wejście do tej sali. To jedyne, co możecie zrobić! — Ambasador rosyjski najwidoczniej czerpał niemałą satysfakcję z tego przemówienia i obwiniania Polaków o wszystko, ale niespodziewanie Reytan wszedł mu w słowo:

— Bzdury pleciesz, panie Stackelberg! I kim jesteś, aby nas tu łajać i pouczać? Jesteś tylko nędznym urzędnikiem carycy, którego może ona odwołać ze stanowiska, kiedy zechce, i zastąpić kimś kompetentnym. A nasz król? To był niegdyś człek szlachetny, ale wszedł na złą drogę, łatwo go przekupić. A jeśli caryca Katarzyna nie odmawia jego prośbom, jak rzekłeś, to czemu nie porozmawia nasz władca o sprawach tak ważnych jak zmiana naszych granic? Cała Warszawa mówi, że król Poniatowski w wielkie długi popadł, a imperatorowa chętnie mu gotówkę pożycza. I to jest cała prawda o monarsze! My tu jesteśmy u siebie, w Warszawie, w Polsce. My stanowimy prawo, jakie nam się podoba, i kpiną jest, że jakiś urzędniczyna z Petersburga przychodzi tu w asyście mundurowych i mówi nam, co mamy robić! Nasi ojcowie pracowali, kiedy trzeba było pracować, leżeli brzuchem do góry, kiedy chcieli. I my robimy tak samo, bo jesteśmy narodem ludzi wolnych w przeciwieństwie do Rosjan, którzy nigdy wolności nie zaznali. Paszoł won, dziadu! Tu jest polski sejm, wynoś się stąd!

Ambasador poczerwieniał ze złości i zamierzał kontynuować obrażanie Polaków ze zdwojoną złośliwością, ale w tym momencie nerwy puściły panom szlachcicom i co niektórzy wyciągnęli szable. Rosyjscy żołnierze potrzebowali zaledwie kilku sekund, aby zaatakować.


4

Nie po raz pierwszy w historii polskiego sejmu doszło do użycia broni na sali sejmowej. Większość posłów, marszałek sejmu i król byli przekupieni i nie mieli zamiaru uczestniczyć w tej rozróbie, ale była tam też duża grupa patriotów, która nie dała się ani przekupić, ani zastraszyć i to właśnie oni pokrzyżowali plany Rosjan. Kilku żołnierzy padło trupem w ciągu pierwszych pięciu minut, a przewaga szlachty wydawała się bezsporna i Rosjanie zaczęli wycofywać się pośpiesznie w kierunku głównego wyjścia.

Nagle przez sale przeszedł silny podmuch wiatru, wszystkie świece zgasły i zapanowała nieprzenikniona ciemność. Po chwili można było usłyszeć dziwne dźwięki, szepty ludzi i jakby dźwięk dzwonu dobiegający gdzieś z otchłani. Następnie jasnoczerwony blask pojawił się gdzieś za ambasadorem i wszyscy spojrzeli w jego kierunku. Wyglądał jak przybysz z piekła, czerwone światło ogarniało postać, a jego oczy promieniowały czerwonością tak jakby ten krwawy blask przechodził przez jego ciało. Ta krwawa czerwień mieszała się z ciemnością i rozprzestrzeniała po sali sejmowej jak gęsta mgła. Stackelberg ponownie przemówił, ale to nie był jego głos. To był głos jakiegoś demona z wnętrza ziemi, głęboki, przenikliwy i wywołujący strach:

— To już koniec panowie szlachta! Ciemność nadciąga ze wschodu. Ciemność, która przed wiekami przybyła na Kreml wraz z mongolskimi hordami i zawładnęła umysłem ruskich carów, a potem duszami ruskiego narodu. Ciemność z piekła rodem nadciąga, aby ogarnąć ten kraj na zawsze.

Po prawej stronie sali powstał biskup Zalewski, który uniósł wysoko krucyfiks, skierował go w kierunku demona-ambasadora i krzyknął donośnym i drżącym głosem:

— Odejdź, szatanie, w imię Jezusa Chrystusa, Pana naszego. Rozkazuję ci odejść do piekielnych czeluści, skąd przyszedłeś. W imię Ojca i Syna i Ducha Świ…!

W tym momencie ambasador uniósł swą prawą rękę w kierunku duchownego i jakaś nieludzka, niewidzialna siła wyrwała z jego dłoni krzyż i rzuciła nim o podłogę. Biskup w panice schylił się i zaczął szukać krucyfiksu. Czerwone smugi dziwnego światła nie były wystarczająco jasne, aby znaleźć przedmiot, więc biskup Zalewski dłońmi obu rąk desperacko dotykał kamiennej podłogi dookoła siebie, wreszcie trafił na coś. Po sekundzie zdał sobie sprawę, że nie był to przedmiot, którego szukał, gdyż to coś, zimne i oślizłe w dotyku, poruszyło się w uścisku jego prawej dłoni, po czym poczuł dwa jednoczesne ukłucia na przedramieniu i usłyszał krzyk kogoś za sobą:

— Tu są węże! Są wszędzie. Ratunku!

Biskup padł zemdlony na podłogę. W sali sejmowej wybuchła totalna panika.


5

Reytan był odważnym człowiekiem. Zamiast uciekać jak inni, zaczął się zastanawiać, co można by zrobić, aby unicestwić tę nieziemską kreaturę, która w blasku dnia kryła się za maską ambasadora Rosji Stackelberga. Postanowił skorzystać z zamieszania oraz panującego mroku i podkraść się do tej bestii od tyłu, a następnie zadać ostateczny cios swoją niezawodną szablą. Gdy zrobił pierwszy krok, kątem oka dostrzegł słaby blask ostrza noża tuż za swoim prawym ramieniem. W ułamku sekundy pochylił się w bok, przenosząc ciężar ciała na swoją lewą nogę i jednocześnie szybkim ruchem złapał nadgarstek napastnika. W tym samym czasie lewa pięść uderzyła zamachowca w brzuch. Usłyszał jęk osoby ze sztyletem, co było potwierdzeniem, że nie chybił, i od razu z całej siły uderzył kolanem w twarz napastnika, który puścił rękojeść noża i zwalił się na podłogę. Niestety był to dopiero początek jego kłopotów, gdyż szybko okazało się, że był otoczony przez piątkę innych napastników, z którymi musiał się zmierzyć. Nie tracąc nawet sekundy, wyciągnął swoją szablę i machnął nią dookoła, co powstrzymało nożowników na kilka chwil i pozwoliło Reytanowi sklecić bardzo szybki plan ucieczki. Po kilku minutach przebywania w czarno-czerwonym mroku oczy szlachcica przyzwyczaiły się do ciemności i mógł on zorientować się, w którym miejscu sali się aktualnie znajdował i jak daleko były drzwi wyjściowe. Drzwi główne wydawały się być zbyt daleko od niego i istniało ryzyko, że demon-Stackelberg użyje swej mocy i zatrzyma go, zanim dotrze do nich, a poza tym wystarczyłoby, aby jeden z napastników rzucił sztylet w jego kierunku i pożegnałby się z życiem. Były jeszcze drzwi boczne po jego prawej stronie, w odległości jakichś pięciu, sześciu metrów, ale mogły być zamknięte i wówczas byłby w pułapce bez wyjścia.

Reytan zdecydował się jednak zaryzykować i uciekać bocznymi drzwiami. Aby tego dokonać, musiał z prędkością błyskawicy przebić się przez krąg otaczających go morderców. Po raz drugi zrobił obrót z wyciągniętą szablą, robiąc sobie więcej miejsca, po czym szybko położył się na plecach i jednym cięciem ostrze jego szabli przeszło po nogach dwóch napastników tuż nad ich stopami, a poniżej kostek. Napastnicy zawyli z bólu i upadli na podłogę, tracąc równowagę. Szlachcic zrobił przewrotkę, znalazł się między dwojgiem rannych zamachowców, stanął na równe nogi, obracając się w kierunku drzwi. Zrobił kilka błyskawicznych kroków, zerkając jednocześnie w tył, i w trzy sekundy był już przy drzwiach. Nacisnął klamkę i poczuł ogromną ulgę, gdyż nie były zamknięte. Otworzył je szybkim ruchem i już prawie był w wąskim korytarzu prowadzącym do kolejnej sali zamkowej, gdy przyszła mu do głowy myśl, że w dziurce pod klamką może się znajdować klucz, a wówczas mógłby zamknąć drzwi i pozbyć się oprawców. Jego palce rzeczywiście natrafiły na klucz po zewnętrznej stronie drzwi, ale gdy już niemal je domknął, a jego palce spoczęły na żelaznym kluczu, nagle przeleciał z impetem nóż, tnąc skórę jego dłoni. To spowodowało automatyczny skurcz mięśni i Reytan upuścił szablę. Nie było czasu, aby ponownie uchylić drzwi i ją podnieść, więc zamknął je i przekręcił klucz. W krótkim korytarzu stał świecznik z czterema zapalonymi świecami, co pozwoliło szlachcicowi zobaczyć, co stało się z jego prawą ręką.


6

Krew gęstą strugą zalała całą jego dłoń, spływając na czerwony dywan. Reytan znalazł wełnianą chustę i obwiązał nią krwawiącą rękę. W tym samym czasie ktoś po drugiej stronie próbował użyć jakiegoś ciężkiego przedmiotu, by sforsować drewniane drzwi, ale nie było na to szans i po chwili hałas ucichł. Szlachcic nie mógł jednak tracić ani chwili, nie było czasu na przerwę i musiał jak najszybciej uciekać. Przeciwnik najprawdopodobniej dobrze znał rozkład pomieszczeń w Zamku Królewskim, gdzie się znajdowali, i wiedział, że za krótkim korytarzem, w którym schronił się młody szlachcic, był kolejny pokój.

Reytan zerknął ponownie na zranioną rękę i zobaczył, że zmienia ona kolor z szaro-białego w ciemno czerwony, gdyż ostrze noża przecięło główną żyłę i aby kompletnie zatamować krwawienie, potrzebował porządnego opatrunku. Podszedł do drzwi na drugim krańcu korytarza i przystawił do nich ucho, ale nic nie usłyszał. Uchylił je ostrożnie i zerknął do środka. Pomieszczenie było oświetlone, pełne półek z książkami, ale nikt tam nie przebywał. Wszedł wolnym krokiem, by po chwili znaleźć się przy kolejnych drzwiach. Te były niestety zamknięte, choć Reytan nie przejął się tym zbytnio, gdyż znał to miejsce bardzo dobrze. Sala służyła posłom do konsultacji, gdy potrzebowali spotkać się w wąskim gronie i przedyskutować pewne kwestie rozpatrywane w sali plenarnej sejmu. Dlatego wiedział, że z łatwością może otworzyć od środka małe okno znajdujące się metr po lewej stronie od drzwi i wydostać się nim na schody prowadzące bezpośrednio do wyjścia na boczną drogę przy zachodnim skrzydle zamku. Tak też uczynił i gdy znalazł się na schodach napotkał na wzrok dwóch strażników, którzy obserwowali go z niepokojem.

— Przepraszam, że ja tak przez okno jak złodziej, panowie — zaczął wyjaśniać — ale opuściłem salę główną bocznymi drzwiami i myślałem, że poprzez ten pokój wyjdę zachodnim skrzydłem do powozu, który czeka na mnie tuż za rogiem. Niestety, drzwi były zamknięte, a nie chciałem się wracać.

Strażnicy spojrzeli na siebie, kiwnęli ze zrozumieniem i otworzyli drzwi na ulicę. Wyglądało na to, że nie mieli pojęcia, jakie dramatyczne i niezwykłe rzeczy działy się kilka metrów dalej, w sali sejmowej. Podziękował strażnikom za otwarcie drzwi i znalazł się na bocznej alei. Nagle, usłyszał za sobą jakieś dziwne dźwięki, jakby ktoś upuścił coś ciężkiego, a sekundę potem zdławiony krzyk. Odwrócił się momentalnie i zamiast zamkniętych drzwi wejścia do zamku zobaczył stojącego tam ambasadora Stackelberga wypychającego z nadludzką siłą zemdlonego strażnika, który z zawrotną prędkością potoczył się na schodach i upadł na wznak tuż przed szlachcicem. Reytan natychmiast chciał się cofnąć i zacząć uciekać, ale jakaś potężna, niewidzialna siła nie pozwalała mu się poruszyć. Ambasador, a raczej demon, którym była ta postać, trzymał swą lewą dłoń uniesioną do wysokości piersi i wyglądało na to, że ta straszna siła, która go krępowała, emanowała właśnie z jego ręki.

Demon zbliżał się do niego, a Reytan nie mógł się ruszyć, choć próbował z całych sił, wiedząc, że walczy o życie. Ambasador znalazł się tuż przed nim, gwałtownie złapał go prawą ręką za włosy i przechylił jego głowę w lewo, po czym, niczym drapieżne zwierzę w chwili ataku na swoją ofiarę, otworzył szeroko usta, a oczom Reytana ukazały się ostre kły wampira, które za chwilę miały zatopić się w jego szyi. Wówczas niespodziewanie strażnik, który leżał pół metra przed nim, ocknął się, i będąc wciąż w szoku po niespodziewanym ataku demona, jak strzała rzucił się na niego. Ambasador dał się zaskoczyć, będąc przekonanym, że go wcześniej zabił.


7

Gdy strażnik wisiał na plecach monstrum i opasał rękoma jego szyję, niewidzialna moc trzymająca dotąd w bezruchu Reytana zniknęła i szlachcic mógł uciekać. Nie zrobił jednak tego, gdyż przyszła mu do głowy myśl, że to nie po rycersku zostawiać biednego strażnika na niechybną śmierć w konfrontacji z tą nieludzką istotą. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swego kontusza i znalazł tam srebrny krucyfiks. Zrobił dwa kroki do przodu i z dużą siłą wbił go w lewe oko ambasadora. Ten cofnął się dwa kroki, zawył z bólu i zrzucił znajdującego się na jego plecach strażnika, który upadł na ziemię. Następnie zrobił półobrót i czmychnął do korytarza przez wejście, w którym się pojawił kilka minut temu. Od strony alei przybyło dwóch innych strażników.

— Co to było? — zapytali Reytana z trwogą w głosie.

— Śmierć! — odpowiedział.

Spojrzał jeszcze raz z niepokojem w stronę drzwi wyjściowych z zamku, potem na leżącego na trawniku rannego strażnika i z satysfakcją stwierdził, że żyje. Nowo przybyli strażnicy od razu wzięli się za udzielanie pomocy. Ruszył więc pewnym krokiem w kierunku brzegu rzeki, gdzie spodziewał się znaleźć czekające powozy. Wszedł w jedną z wąskich uliczek, prowadzących bezpośrednio w tamto miejsce, ale przed sobą ujrzał czworo podejrzanie wyglądających mężczyzn idących wprost na niego. Przypomniał sobie, że nie miał żadnej broni — szablę zgubił w zamku podczas ucieczki. Po jego lewej stronie dostrzegł ścieżkę pomiędzy dwoma budynkami łączącą dwie ulice i zdecydował się w nią skręcić, a gdy zrobił kilka kroków, spojrzał w tył. Czwórka drabów też skręciła i podążyła za nim. To nie mógł być przypadek. Kimkolwiek byli ci ludzie, z pewnością chcieli zrobić mu krzywdę. Po dwudziestu metrach zauważył także, że potencjalni napastnicy skrócili dystans i już prawie depczą mu po piętach. Ruszył zdecydowanie do przodu, biegł najszybciej, jak potrafił, zerkając co rusz a to za siebie, a to na krwawiącą dłoń. Zupełnie nie zdziwił go fakt, że czwórka za nim też zaczęła biec. Dotarł do bulwaru i zobaczył Wisłę naprzeciwko siebie, a po lewej stronie mur okalający kościół. Jedyne, co mógł zrobić, to skręcić w prawo, gdzie ujrzał pomnik warszawskiej Syrenki i… kilku żołnierzy na koniach jadących w jego kierunku. Przez moment myślał, że to dobry znak, że żołnierze wystraszą goniących go napastników, ale stało się coś zupełnie innego. Jeździec, który wyglądał na dowódcę oddziału, podniósł swoją prawą rękę i wskazał na Reytana, tak jakby oddział już od dłuższego czasu szukał właśnie jego. Szlachcic zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Czwórka mężczyzn za nim też się zatrzymała, ale zupełnie się nie przestraszyła jeźdźców i wyglądała na bardzo pewną siebie. Reytan nie miał już gdzie uciekać. Z jednej strony dwumetrowy mur kościoła, z drugiej szeroka rzeka, a z tyłu i przodu ludzie chcący zrobić mu krzywdę. W dodatku nie miał żadnej broni, a jedyną nadzieją była Syrenka, która dawała szanse zasłonięcia się przed ciosami ze wszystkich stron. Nie zwlekał ani chwili dłużej i doskoczył do pomnika Syrenki. Teraz napastnicy musieli ominąć pomnik, aby się z nim zmierzyć a on, choć bez broni, mógł walczyć jeden na jeden, a nie, jak w sali sejmowej, otoczony ze wszystkich stron.

Jeźdźcy zsiedli z koni i wyciągnęli szable. Dowódca oddziału odważnie podbiegł do pomnika, chcąc być pierwszym, który się zmierzy ze ściganym szlachcicem i zaszedł go od prawej strony. Stanął tuż przed nim, uniósł szablę w górę i… dostał kamieniem w twarz.


8

Reytan, korzystając z chwili zaskoczenia, chwycił za rękojeść jego szabli i z półobrotu sieknął go po plecach w taki sposób, aby zranić, ale nie zabić. Tymczasem reszta żołnierzy stanęła przed nim i z furią zaatakowała. Szlachcic musiał się cofnąć kilka metrów w kierunku rzeki, a wówczas od lewej strony podbiegła czwórka, która go ścigała. Sytuacja była zła, choć nie beznadziejna. Zyskał szablę, wyeliminował jednego z przeciwników, a za sobą miał jedynie wodę. Wskoczenie do Wisły byłoby bardzo złym pomysłem, gdyż jej lodowata temperatura mogłaby być równie zabójcza, co ostrze ułańskiej szabli.

Walczył więc z dwoma przeciwnikami jednocześnie, choć przeciwników było dziewięciu. Rzeka i pomnik Syrenki nie dawały napastnikom wystarczająco miejsca, aby zaatakować jednocześnie większą liczbą szermierzy. Niestety po kilku minutach pojedynku Reytan zdał sobie sprawę, że na swoje nieszczęście natrafił na prawdziwych mistrzów fechtunku, którzy bezsprzecznie mieli doświadczenie w walce w grupie i dysponowali dużą liczbą forteli w walce na szable. Co chwila zaskakiwali go swoją pomysłowością, zadając uderzenia w trudny do przewidzenia sposób, a po za tym co kilka minut wymieniali się pozycjami, dając sobie odpocząć, a Reytan w zastraszającym tempie słabł z wysiłku, jak i niedoboru krwi, gdyż chusta, w którą owinięta była jego dłoń, stała się już kompletnie mokra, ledwo tamowała krwawienie. Spodziewał się, że napastnicy zaproponują, aby się poddał. Nie powiedzieli jednak nawet słowa, co oznaczało, że mieli wyraźne rozkazy, aby go po prostu zabić.

Wreszcie stało się to, co musiało się stać: jeden z ułanów trafił go w prawe ramię, a tuż potem inny z czwórki drabów trafił końcówką ostrza w jego brzuch. Te dwie rany zwaliły go na kolana, napastnicy zastopowali atak, a jeden z żołnierzy podniósł powoli szablę, aby zadać ostatni, śmiertelny cios. Reytan patrzył na niego zamglonym wzrokiem, nie miał już sił na nic, był tak zmęczony, że chciał po prostu zasnąć. Niemniej głos w jego głowie krzyczał, że nie może się poddać, musi walczyć, że musi uratować nie tylko siebie, ale i Polskę. I nagle doszedł do niego przepiękny, kobiecy głos. Kobieta śpiewała najwspanialszą pieśń, jaką kiedykolwiek słyszały ludzkie uszy. Reytan ostatkiem sił spojrzał na statuę warszawskiej Syrenki i zobaczył, że ta legendarna kobieta-ryba ożyła i to ona śpiewała tę pieśń, a on zapomniał w jednej chwili o swym zmęczeniu i ranach. Chciał wstać, podejść i dotknąć jej. Coś jeszcze go zdumiało: napastnicy próbujący go właśnie zamordować, trzymali się za głowy, kołysali na boki jak pijani, zatykali swe uszy, jakby ta pieśń raniła ich, i w jakimś magicznym transie podążali w kierunku wodnej otchłani. Szlachcic dostrzegł też pierzchające konie. Ponownie spojrzał w stronę Wisły i zobaczył ostatniego z napastników zanurzającego się w odmętach lodowatej wody.

— Co tu się stało? — zapytał się Syreny.

Ale ta znów była tylko posągiem i nie zamierzała nic wyjaśniać. Z nurtem rzeki odpływały ciała zbirów, którzy niespodziewanie zetknęli się z nieznaną, magiczną siłą zaklętą w posągu kobiety-ryby. Szlachcic znów poczuł senność, potem potężny ból wydobywający się z ran. Świat zawirował, a Reytan upadł na trawę, nie mogąc zrozumieć, co się właściwie wydarzyło.

Część 2 Pan Twardowski

9

Jechał tamtędy karczmarz, który wiózł na swoim wozie drabiniastym kilka beczek wina zakupionego na prawym brzegu Wisły. Jego dwóch pomocników trzymało w pogotowiu muszkiety i rozglądało się z niepokojem dookoła. Przed chwilą tą samą drogą — w przeciwnym kierunku — przemknęły galopujące konie kawalerii. Siodła były puste, a zwierzęta wyglądały na przestraszone. Coś się musiało wydarzyć w tej okolicy i chociaż karczmarz znał tę część miasta bardzo dobrze i uznawał ją za bardzo bezpieczną, wolał być ostrożny. Jeździł tą trasą raz w tygodniu, wracając z zakupów, i chociaż nigdy nie miał żadnej złej przygody jak dotąd, to jako człowiek interesu wolał być przygotowany na wszelkiego rodzaju niespodzianki.

Właśnie przejeżdżali koło warszawskiej Syrenki, gdy na trawniku między statuą a rzeką zobaczył, że coś się poruszyło. Zatrzymali wóz, a karczmarz skinął na pracownika, aby ten poszedł i zobaczył, co to jest. Ten żwawo ruszył w tamtym kierunku, rozglądając się na prawo i lewo, sprawdzając, czy nie była to pułapka. Poświecił latarnią i zobaczył szlachcica leżącego w trawie. Człowiek wydawał się nie żyć, miał wiele ran na całym ciele, a wszędzie na jego ubraniu, jak i dookoła niego, była krew. Obok leżała szabla, trawa zaś wyglądała na świeżo podeptaną i zbryzganą krwią. Pochylił się i dotknął szyi leżącego, znajdując słaby puls.

— Ranny szlachcic, ledwo dycha, dużo krwi stracił — sługa krzyknął w kierunku karczmarza. Karczmarz rozejrzał się dookoła, ale nie spostrzegł żadnej żywej duszy.

— Seba, idź i pomóż mu przynieść tego biedaka — zwrócił się do drugiego pracownika, a ten odłożył karabin i pobiegł pomóc koledze. Zanim przyniesiono ciężko rannego Reytana, karczmarz zrobił miejsce na wozie, rozłożył koc i otworzył skrzynkę, w której zawsze trzymał opatrunki i medykamenty, tak na wszelki wypadek. Położyli rannego w tyle wozu i czym prędzej ruszyli w drogę, gdyż do domu było jeszcze daleko, a nie mieli wiedzy o żadnym lokalnym medyku.

Karczmarz usiadł przy Reytanie i zaczął zajmować się szlachcicem, próbując udzielić niezbędnej pomocy medycznej. Wraz z pomocnikiem umyli mu twarz, obmyli rany, zmienili opatrunek na jego dłoni i założyli nowe na rany, aby jak najszybciej zatamować krwotok. Upłynęła jeszcze godzina, zanim dotarli do domu — starej karczmy, pamiętającej jeszcze czasy króla Batorego, a znajdującej się na południowych krańcach Warszawy, na trakcie wiodącym do Kielc i Krakowa.

Gdy wnieśli Reytana do izby, jego stan zaczął się gwałtownie pogarszać, dostał silnej gorączki, zaczął majaczyć, a mięśnie dostały skurczy. Wszystko wskazywało na to, że są to ostatnie chwile nieboraka, ale oczywiście rodzina karczmarza nie zamierzała przyjmować tego do wiadomości. Posłano po medyka, zmieniono ubranie Reytana, ponownie odkażono rany i zmieniono opatrunki, tymczasowo założone podczas jazdy. Żona karczmarza posiadała wiedzę medyczną przekraczającą wiedzę przeciętnego lekarza. Było to konieczne w biznesie, jaki ta rodzina prowadziła. Karczma zawsze była pełna gości, a często zdarzały się sytuacje, że ktoś nie czuł się dobrze i potrzebował pomocy. Pomoc ta była odpłatna i stanowiła istotną część zysków. Po raz pierwszy zdarzyło się jednak, że mieli niespodziewanego gościa w stanie krytycznym i musieli działać bardzo szybko, aby nie był on pierwszym gościem, który zmarł w ich progach. Gdy karczmarz wyciągał z szuflady portugalską maść na gorączkę, do izby wszedł kolejny podróżny.


10

Był to szlachcic w średnim wieku, o bladych wąsach i śnieżnobiałych włosach, ubrany w czerwono-niebieski sarmacki żupan.

— Dobry wieczór, gospodarzu. Nazywam się pan Twardowski i chciałbym spędzić tu noc, jeśli macie wolny pokój — ukłonił się elegancko i obdarzył karczmarza uśmiechem od ucha do ucha.

— Witamy serdecznie szanownego pana. Mamy wolny pokój dla mości pana. Proszę mi wybaczyć, ale jeden z naszych gości bardzo źle się czuje i właśnie śpieszę mu z pomocą. Proszę tymczasem usiąść za stołem i poczekać kilka chwil. Mój asystent Seba usłuży jaśnie wielmożnemu panu.

Karczmarz grzecznie przywitał gościa, po czym szybko zniknął w korytarzu. Seba pojawił się natychmiast i zapytał, co podać. Pan Twardowski zamówił czerwone wino, bigos i wędzonego kurczaka. Gdy otrzymał to, o co prosił zagadnął:

— A cóż to się stało temu nieszczęśnikowi, którego karczmarz pobiegł ratować?

Seba był bardzo przejęty tym, co się stało, i szybko opowiedział mu, jak znaleźli ciężko rannego szlachcica przy pomniku Warszawskiej Syrenki i jak teraz próbują uratować mu życie.

— Przyznam się, że choć doktorem nie jestem, to posiadam pewne zdolności i moce, by ludzi z takich opresji wybawiać — powiedział spokojnym głosem, nie narzucając się, ale informując, że jeśli by chcieli, to pomoże.

— To jak to jest, że szanowny pan nie jest medykiem, a leczyć potrafi? — zapytał nieśmiało pomocnik karczmarza.

— Jam jest pan Twardowski, który oddał wszystko, co najcenniejsze w życiu, aby pomagać innym i posiąść wiedzę, która jest skrywana przed światem, także tę medyczną — tajemniczo odpowiedział przybysz, a Seba, choć nie wiele z tego zrozumiał, skinął głową i powiedział, że pójdzie zapytać. Po chwili wrócił wraz z karczmarzem, który z wielkim smutkiem powiedział, że dziękuje za ofertę pomocy, ale rannemu Reytanowi już nic nie pomoże, chyba tylko cud.

— Jam jest pan Twardowski, specjalista od cudów, prowadź mnie do niego, a żwawo — powiedział, zrywając się z siedzenia na nogi. Karczmarz spojrzał na przybysza, mając wątpliwości, czy to ma sens, ale poprowadził go do pokoju Reytana.

Ranny szlachcic był blady jak ściana, a gdy Twardowski złapał go za nadgarstek, by sprawdzić tętno, zabrało mu to kilka sekund, zanim stwierdził, że serce posła wciąż bije. Twardowski kazał sobie podać krzesło i usiadł po prawej stronie łóżka, a następnie położył swoją lewą rękę na jego piersi. Jego prawa ręka powędrowała na czubek głowy Reytana, a potem bardzo powoli przesuwała się po twarzy pacjenta w dół, aż na jego pierś. Przybysz wypowiadał jednocześnie różnorakie zaklęcia w języku, który wydawał się być łaciną. Gdy dłoń Twardowskiego odsłoniła twarz Reytana, zdumieni domownicy natychmiast zauważyli, że leżący szlachcic dostał rumieńców i z umierającego człowieka w ciągu minuty przemienił się w kogoś, kto najwyraźniej spał. Twardowski następnie złapał zranioną rękę Reytana, przytrzymał ją na małą chwilę i zaczął odwijać bandaż, spod którego ukazała się zupełnie zdrowa dłoń — bez żadnych cięć czy zadrapań. Dotknął również innych ran i wyglądało na to, że rany się zagoiły.

— Teraz pacjent potrzebuje około godziny, aby całkowicie wyzdrowieć, wówczas go obudźcie. Będzie potrzebował dużo strawy, aby nabrać więcej sił — powiedział Twardowski i udał się z powrotem do głównej jadalni, aby skończyć swój posiłek. Zebrani w pokoju domownicy: karczmarz, jego żona i Seba, stali oniemiali przez dłuższą chwilę, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.


11

Pan Twardowski kończył kolejną szklankę czerwonego wina, gdy podszedł do niego Reytan.

— Dobry wieczór. Nazywam się Tadeusz Reytan, poseł na sejm z ziemi nowogródzkiej, do usług szanownego pana — powiedział. — Czy mogę się dosiąść?

— Oczywiście, niech waćpan siada. Trawiła szanownego pana gorączka, krwi stracił pan niemało, a teraz musi pan dużo, dużo jeść, by w pełni odzyskać siły.

Poseł usiadł i zamówił kolację.

— Powiedziano mi, że uratował mi pan życie, szanowny panie — zaczął rozmowę Reytan. — Dziękuję szanownemu panu, jestem pana dłużnikiem i mam nadzieję, że także w niebie zapisano ten dobry uczynek na konto szanownego waszmościa, jak mniemam, dodając do wielu innych dobrych poczynań. Bóg zapłać.

— Co do zapisków w niebie, to nie jestem tego pewien, ale zawsze cieszy mnie fakt, że mogłem pomóc — skromnie odpowiedział pan Twardowski. — A cóż się tam stało dzisiejszego wieczora, przy statui Syrenki? Napadli na pana bandyci? — zapytał, a tymczasem karczmarz przyniósł zamówioną kolację.

— Faktycznie, źli ludzie mnie napadli i chcieli zamordować. Nie były to jednak przypadkowe osoby, a ktoś ich nasłał na mnie i chyba wiem kto. Jeśli się szanowny pan do spania jeszcze nie wybiera, opowiem w skrócie, co mi się ostatnio przydarzyło.

I opowiedział Twardowskiemu i karczmarzowi o sejmie rozbiorowym, o ambasadorze rosyjskim, a wreszcie o Syrence, która jego oprawców w Wiśle utopiła.

— Nic mnie w tej historii nie dziwi, ciemne moce postanowiły rozszarpać Rzeczpospolitą na kawałki — powiedział po chwili milczenia Twardowski. — A każdemu, kto się im sprzeciwi, śmierć pisana. Odwagi panu nie brakuje, panie Reytan, i to daje nadzieję, gdyż czasem jeden człowiek może zmienić losy kraju, a nawet świata.

Do karczmy wszedł kolejny gość. Starzec miał siwą brodę, ubrany był w stary, mocno zużyty płaszcz i trzymał długą, dębową laskę. Zapytał o strawę i pokój na noc, a karczmarz spojrzał na niego trochę podejrzliwie, gdyż gość wyglądał raczej na żebraka niż szlachcica. Właściciel karczmy swoim nieuprzejmym spojrzeniem dawał do zrozumienia, że wolałby zobaczyć wpierw monetę, zanim zaproponuje mu gościnę.

— Ja zapłacę wszystkie rachunki za tego wielce szanownego pana — niespodziewanie odezwał się pan Twardowski.

Karczmarz uśmiechnął się z zadowoleniem, poinformował gościa, że jest jeszcze jeden wolny pokój, i zaproponował, aby ten usiadł przy stoliku w rogu pokoju i zamówił posiłek. Jego asystent wywiesił na zewnątrz tabliczkę z informacją, że nie ma już wolnych pokoi i zamknął drzwi na trzy spusty.

Zbliżała się północ i właściciel karczmy uprzejmie przeprosił wszystkich, udając się na spoczynek, a Reytan i Twardowski, zniżając głos, nadal prowadzili bardzo interesującą rozmowę na temat czarnej i białej magii. Oprócz nich w pomieszczeniu był jeszcze starzec z białą brodą, który siedział kilka metrów od szlachciców i w ciszy przysłuchiwał się rozmowie. Na wiekowym zegarze stojącym na kremowym kredensie wybiła północ i dokładnie w tym samym czasie ktoś zapukał do drzwi wejściowych. Mimo informacji na drzwiach, że nie ma wolnych pokoi, osoba ta coraz bardziej stanowczo zaczęła dobijać się do środka. Reytan słyszał to, ale oczywiście zignorował hałas, kontynuując arcyciekawą rozmowę. Po chwili wszystko ucichło i gdy wydawało się, że człowiek na zewnątrz poddał się i odszedł, przez niewielką szparę między drzwiami a podłogą do środka karczmy powoli zaczął sączyć się fioletowo-niebieski dym. Reytan i pan Twardowski zerwali się na równe nogi, myśląc w pierwszej chwili, że ktoś podłożył ogień na zewnątrz, lecz w ciągu następnej minuty kłąb kolorowego dymu zmaterializował się i w izbie tuż przed zamkniętymi drzwiami pojawiła się tajemnicza postać.


12

Był to mężczyzna w średnim wieku, elegancko ubrany na modę francuską, w biało czarnym fraku i czarnym kapeluszu. Spojrzał na pana Twarowskiego i powiedział:

— Przyszedłem po moją własność.

Reytan, pomimo strachu i szoku, jaki przeszył jego ciało od stóp po głowę, skoczył czym prędzej w kierunku ściany, gdzie powieszona był szabla. Ale Twardowski powstrzymał go, chwytając za jego lewe ramię i wyjaśniając, że zna przybysza. Ten szybko się przedstawił:

— Jestem Lucyfer, książę ciemności. Nie przybywam tu, aby niepokoić gości tej karczmy, ale po moją własność, duszę pana Twardowskiego. Nasz kontrakt został wypełniony, ja dotrzymałem słowa i obdarzyłem waćpana mocą magiczną i wiedzą tajemną, a teraz przyszedł czas zapłaty. Czas, mości panie Twardowski, udać się ze mną do piekła, gdzie wyczekujemy pana od dawna.

— Hola, hola, panie Lucyfer — powiedział bardzo głośno Twardowski. W jego głosie dało się wyczuć zdenerwowanie, lecz gdy mówił, robił to z dużą pewnością siebie, ważył każde słowo i zdawał sobie sprawę z faktu, jak ważna była to rozmowa.

— Zanim podpisałem cyrograf, dobrze go przestudiowałem i znam każde jego słowo. Jest tam napisane, że możesz, diable, zabrać moją duszę tylko i wyłącznie w Rzymie, do którego zobowiązałem się udać, aby spłacić dług u ciebie zaciągnięty. Ale my jesteśmy w Warszawie! To jest Polska! — Twardowski zaczął podnosić głos, choć jeszcze nie krzyczał. — A w dodatku w kontrakcie jest data: kwiecień 1713 kiedy to mam pojechać do Rzymu. Dodatkowo miałem się stawić u Mefistofelesa, a nie Lucyfera.

Lucyfer się skrzywił, a następnie zaśmiał.

— Ty głupcze! Myślisz, że możesz oszukać księcia ciemności! Ta karczma „Rzym” się nazywa. Jesteś w Rzymie i twoja dusza do mnie teraz należy!

Diabeł ruszył żwawo do przodu z wyciągniętymi rękami, tak jakby już teraz chciał pochwycić pana Twardowskiego, nie tracąc więcej czasu. Ale niespodziewanie Reytan zrobił dwa kroki do przodu, znalazł się między nimi i rzekł:

— Mości panie Lucyferze, jam jest Tadeusz Reytan, poseł z ziemi nowogródzkiej, a z zawodu prawnik. Chciałbym zauważyć, że zarówno na tym świecie, jak i w zaświatach obowiązuje prawo, którego należy przestrzegać. Nie znam prawa, jakie obowiązuje w piekle, ale jesteśmy na ziemi i obowiązuje prawo lokalne. Najwyraźniej mamy tu do czynienia ze sporem prawnym między szanownymi panami, a ja reprezentuję pana Twardowskiego.

Lucyfer wyglądał na zbitego z tropu.

— Chciałbym zobaczyć cyrograf, aby móc stwierdzić, czy umowa się dokonała, czy też nie.

Reytan wyciągnął prawą rękę na znak, że czeka na dokument. Diabeł był wściekły, ale sam uważał, że prawo jest rzeczą nadrzędną i umów trzeba przestrzegać. W ułamku sekundy w sposób magiczny, papier pojawił się w wyciągniętej dłoni szlachcica. Zaczął on czytać umowę, tymczasem Lucyfer mówił:

— Paragraf szósty wyraźnie mówi, że w Rzymie jego dusza jest moja. Poza tym Twardowski notorycznie łamał inne punkty umowy, mówiące o tym, że może używać darowaną magię i wiedzę tylko do złych, egoistycznych celów. Tymczasem od dwustu lat ten szlachcic pomaga innym, leczy chorych, buduje domy dla biednych, zakłada szpitale i tak dalej. A sobie nawet nie wybudował pałacu, ma jedno ubranie i w ogóle nie myśli o sobie i uciechach świata doczesnego. Wstyd mi to przyznać jako diabłu wszystkich diabłów, ale zrobił on więcej dobrego dla innych niż niejeden święty! To niezgodne z kontraktem! Złamał umowę tyle razy, że w zasadzie jest ona od dawna nie ważna… — diabeł był wyraźnie wzburzony.

Reytan dostrzegł, że diabeł powiedział odrobinę za dużo, i wreszcie mu przerwał:

— Przyznajesz, panie diable, że umowa jest nieważna?

— Nie, nie, nie. Nic takiego nie powiedziałem. Jest ważna — zreflektował się Lucyfer.


13

Reytan pokiwał głową i jeszcze raz zerknął na cyrograf.

— W umowie jest wyraźnie napisane, że musi przybyć do „Roma”, a nie „Rzymu” — powiedział.

Diabeł chciał dodać coś o łacinie, w której spisana była umowa, ale nagle spostrzegł, że pana Twardowskiego nie było już za plecami Reytana.

— O wy, psubraty! Zagadałeś mnie, a tymczasem Twardowski czmychnął niepostrzeżenie — Lucyfer wpadł w furię. — Złapię go wcześniej czy później. Nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie mógłby uciec! Ale teraz nie wyjdę stąd bez ludzkiej duszy i wezmę twoją, ty nędzny prawniku.

Lucyfer rzucił się w kierunku szlachcica, a ten złapał za szablę i zamachnął się nią z całej siły, ta jednak nawet nie drasnęła księcia ciemności. Co więcej, gdy Reytan chciał ponownie sieknąć nią diabła, zamieniła się w oślizłego węża, więc cisnął nią o podłogę. Lucyfer był już przed nim, ścisnął go rękoma za gardło i wyglądało na to, że szlachcic po raz drugi dzisiaj stanie oko w oko ze śmiercią.

— Przestań! Odstąp diable! Rozkazuje ci w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! — odezwał się stanowczy głos siwobrodego starca, który cały czas spokojnie siedział w roku sali, słuchał i nie odzywał się ani słowem aż do tej chwili. Teraz jednak jego głos był stanowczy, głośny i jak rozkaz wydany przez generała w czasie bitwy — nie można go było nie wykonać. Diabeł obrócił się i spojrzał w jego kierunku.

— Wernyhora! — zaklął wściekły. Oczywiście dostrzegł go wcześniej, gdy przybył do karczmy, ale nie przypatrzył mu się dokładnie, w ogóle ignorując i będąc przekonanym, że to jeden z gości siedzi skulony ze strachu w kącie izby. Ale ponownie się pomylił i był to już kolejny błąd. Wernyhora to był człowiek święty, który nigdy nie splamił się nawet jednym małym grzechem, a siła jego modlitwy była niebywała. Lucyfer przekonał się o tym już dwukrotnie, gdy na Ukrainie pomagał zorganizować powstanie kozackie, a Wernyhora modlitwą sprawił, że tysiące kozaków z rządnych krwi siepaczy przemieniło się w kochających spokój i pokój rolników.

— A więc znasz mnie i wiesz, że powinieneś opuścić to miejsce natychmiast — powiedział Wernyhora i prawą ręką nakreślił znak krzyża, a następnie zaczął odmawiać modlitwę:

— Ojcze nasz, któryś jest…

Lucyfer zacisnął pięści, skulił się, a potem dłońmi przykrył uszy, tak jakby słowa modlitwy raniły go niemiłosiernie. Ponownie przeobraził się w kolorowy dym, który bardzo szybko pofrunął w stronę drzwi wejściowych, pod którymi zniknął.

— To dopiero musi być moc, że na słowa modlitwy diabeł wszystkich diabłów uciekł, gdzie pieprz rośnie! — powiedział Reytan, który jeszcze niedawno był niezmiernie zachwycony potężną magią pana Twardowskiego, a przecież tenże potężny mag uciekł przed Lucyferem.

— Poszło łatwiej, niż myślałem — skromnie powiedział starzec. Rozmawiali tak jeszcze przez chwilę, a gdy emocje już opadły, postanowili, że pójdą spać.

O poranku następnego dnia spotkali się ponownie przy śniadaniu, a co chwila dosiadał się do nich karczmarz, wypytując, co właściwie stało się wczorajszej nocy po tym, jak poszedł spać. Rozmawiali o panie Twardowskim, martwiąc się, że ściga go Lucyfer i że nie mogą mu pomóc, a następnie rozmowę zdominował temat rozbiorów Rzeczpospolitej.

— Nieszczęśliwa ta nasza Rzeczpospolita — powiedział Wernyhora. — Bezprawie i anarchia się panoszą, a o wszystkim decydują obce mocarstwa.

— No, ale jakieś wyjście z tej sytuacji musi być — z energią rzekł Reytan. — Nie wierzę, że nic nie da się zrobić. Musi być jakiś sposób, aby podźwignąć z upadku nasz kraj.


14

— Poza modlitwą i błaganiem Boga o przebaczenie grzechów i ratunek dla Rzeczpospolitej być może jest jeszcze jeden sposób — powiedział Wernyhora. Reytan aż skoczył do góry na swoim stołku.

— Aha! Wiedziałem, że musi być jakieś rozwiązanie tej sprawy! — wykrzyknął, ale mędrzec szybko podniósł rękę w geście oznaczającym „tylko spokojnie” i wyjaśnił:

— Sposób ten istnieje w zasadzie tylko teoretycznie, gdyż jest w nim pewien szkopuł, który wydaje się niemożliwy do ominięcia. Dawno, dawno temu, trzej ostatni królowie Polski z dynastii Jagiellonów mieli na swoim dworze krakowskim błazna Stańczyka. Na pewno słyszeliście o nim.

Karczmarz i poseł pokiwali głową, potwierdzając, że o nim słyszeli.

— Nie wiadomo, czy błazen ten był dobry w swym fachu, czy rozbawiał króla, jego dworzan i gości jak należy, nie wiadomo też, co się z nim stało. Jednakże sława Stańczyka przetrwała stulecia, a to za sprawą jego niebywałej mądrości. Był to człowiek prawy, który oficjalnie nie piastował żadnego ważnego urzędu, ale faktycznie był on głównym doradcą trzech króli i bardzo często jego rady decydowały o najważniejszych krokach podejmowanych przez Jagiellonów w polityce zagranicznej oraz w sprawach wewnętrznych.

Starzec zrobił krótką przerwę i wypił jednym łykiem cały kubek świeżego mleka.

— Ale prawie nikt nie wie, że Stańczyk, czyli Stanisław Gąska, pochodził z rodziny szlacheckiej, która służyła na dworach królewskich od czasów Władysława Jagiełły. Pradziad Stańczyka, gdy wracał do domu po bitwie pod Grunwaldem, miał dziwne widzenie. Ukazał mu się anioł, który wręczył mu złoty róg, mówiąc, że jest to przedmiot o ogromniej mocy i że on i jego rodzina zostali wybrani na strażników tego rajskiego przedmiotu. Anioł wyjaśnił, że jest to specjalny dar niebios dla narodu polskiego i może być użyty tylko i wyłącznie w sytuacji, gdyby Polska znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Rycerz zapytał, dlaczego on został wybrany i czy nie lepiej dać złoty róg królowi, który ma zawsze najlepsze rozeznanie w sprawach kraju. Lecz anioł rzekł, że gdyby róg był w posiadaniu królów, Polska stałaby się wielkim imperium, a jej władcy tyranami gnębiącymi słabsze i mniejsze narody, wszczynającymi wojnę za wojną. „Wy będziecie strażnikami tego instrumentu, gdyż dobry Bóg obdarzył was mądrością, której trudno znaleźć wśród innych ludzi. Dlatego też będziecie wiedzieć, kiedy należy go użyć. A służyć będziecie Polsce walczącej ze złem na wschodzie i zachodzie, na północy i południu”. I tak pradziad Stańczyka przechowywał ten niebiański przedmiot przez całe swe życie, a potem przekazał go swojemu synowi, a ten swojemu najstarszemu synowi, aż w końcu otrzymał go Stanisław Gąska.

Wernyhora zrobił kolejną przerwę i wypił kolejny kubek mleka.

— No i co dalej? — z niecierpliwością naciskał Reytan. — Gdzie jest teraz złoty róg?

Starzec chrząknął pod nosem, nabrał powietrza i powiedział:

— No właśnie tu jest cały problem. Nie wiadomo, co się z nim stało. Nie wiadomo, co się stało ze Stańczykiem. Znam tę historię, gdyż kilka lat temu, gdy mieszkałem w Kijowie, spotkałem jednego z prawnuków słynnego błazna, który opowiedział mi ją w całości.

— On, no cóż — wtrącił się karczmarz — nie mówię że ten człowiek z Kijowa kłamał, ale nie tylko nie wiemy, gdzie ten przedmiot jest teraz, lecz być może on nigdy nie istniał.

— Ten szlachcic z Ukrainy mówił prawdę, nie mam co do tego wątpliwości — bez namysłu stwierdził Wernyhora. On i jego krewni od wieków szukają niebiańskiego rogu, co stało się ich obsesją.


15

— Dobrze, przyjmijmy więc, że to prawda i że Stańczyk, który zmarł pod koniec szesnastego wieku, był ostatnią osobą posiadającą ten przedmiot — Reytan zaczął głośno rozmyślać. — Musimy się więc dowiedzieć, gdzie ewentualnie został ukryty lub komu powierzony i z jakiego powodu królewski błazen to zrobił. Jeśli dodamy do tego fakt, że są ludzie, jego rodzina, którzy od dwóch stuleci go szukają bez powodzenia, to sytuacja wydaje się być beznadziejna. Jedynie cud może nas uratować. A tak w ogóle, panie Wernyhora, to w jaki sposób ten złoty róg zadziała, jeśli go znajdziemy?

— Ten, kto zagra na niebiańskim rogu, przywoła moce, które są silniejsze niż wszystkie armie świata razem wzięte — powiedział spokojnie starzec. — Trzeba także wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie, którego nie znam.

— Przecież to nie ma sensu — z rozpaczą w głosie zawołał Reytan. — Nie wiemy, czy róg istnieje, jeśli tak, to nie wiemy, gdzie jest, może być zakopany gdzieś głęboko w ziemi i to gdzieś na końcu świata, a nawet, jak go znajdziemy, to nie znamy formuły, którą należy wypowiedzieć. Dajmy sobie spokój z tym magicznym przedmiotem. Musi istnieć jakiś inny, dużo lepszy sposób na pokonanie sąsiadów Polski. Może uda się wywołać rewolucję albo zamach na carycę dałby pożądany efekt?

Poseł prawie stracił nadzieję i tylko kiwał głową z dezaprobatą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 23.98