ROZDZIAŁ 1
TOM I JEGO TRUDNA DECYZJA
„Payback” Jamesa Browna na jednej trzeciej głośności, ustawione na dzwonek w kupionym na raty Samsungu, wyrwał Toma z popołudniowej drzemki. Zwykle wyciszał, gdy nadchodziła drzemka, ale teraz dokładnie wiedział, kto dzwoni, i czekał na to przez półsen z uczuciem tęsknoty — w ostatnich miesiącach było tak dużo tego rodzaju bzdur, że rozwinęła się swego rodzaju odporność na stres. A ponieważ nie ma dymu bez ognia, odporność wyrażała się w pozytywnych rzeczach: zniknęła potrzeba (konieczność, nawyk, wzorzec, egregor) chodzenia do Żabki za każdym razem po 0,2 na wieczorną kolację.
Szef dzwoni, oczywiście że szef.
— Tak szefie…
— „Cześć Tomek, jesteś zajęty?”. — Jasne, zaczynamy z daleka.
— Jak mogę być zajęty, skoro to ty dzwonisz?
— „Słuchaj Tomek, pewnie wiesz że mowa będzie o dzisiejszym, prawda?”.
— Domyślam się, nawaliłem, przyznaję się od razu, jestem winny, daję się wychłostać.
— „To nawet nie o to… usiedliśmy z chłopakami, porozmawialiśmy i… (o tak, rok świetlny przerwy) W każdym razie… Nie jesteś graczem zespołowym, Tom”.
— Stop, chwila moment, co to znaczy? To jak musisz szukać pracy? — ale czy warto było oczekiwać czegoś innego?
— „To tak, jakbyś nie był graczem zespołowym, Tomasz.”
— Przestań gadać cały czas „nie jesteś graczem zespołowym”! Czy nie chciałbyś najpierw usłyszeć moją wersję wydarzeńja? Czy nie mogę nawet znaleźć dla siebie prawnika?
Długie westchnienie w telefonie. Okej, szef też jest człowiekiem, z własną unikatową gammą uczuć, nie chwyci gwiazd z nieba i trudno oskarżyć go o tyranię w klasycznym znaczeniu tego słowa, ale tak jest — czasami zachowuje się jak kompletny dupek.
— „Cóż… Tak jakby wszystko już wiem i nie sądzę, żebyś dodał coś nowego do tego, co wiem, ale … Dobra, dawaj.”
— Dobra, dawaj??? Andrzej… OK: Myślę, że to była ustawka ze strony Łukasza. Przepraszam, jestem pewien, że to była ustawka ze strony Łukasza! Jak przyjechałem rano do firmy i przejrzałem listę adresów na tym jebanym tablecie, to przy Pruszkowie był zielony znaczek. Poszedłem do magazynu i zobaczyłem, że zamówienie jest spakowane, więc? Co to znaczy?
— „Łukasz mówi, że naprzeciwko Pruszkowa był czerwony znaczek…”.
— Łukasz mówi dużo różnych rzeczy, nie zauważyłeś?! Więc biorę wózek widłowy, ładuję Pruszków do busa, jadę i oczywiście rama na baterie nie jest jeszcze gotowa! Ja rozumiem, że klient jest kapryśny i że to generalnie my opóźniliśmy mu instalacje, ale gdzie w tej sytuacji są ślusarze? Gdzie…
— „Tomek, powinieneś był sprawdzić wszystko jeszcze raz! Trzy dni temu mówiłem ci, że Pruszków będzie gotowy najwcześniej w środę, a ty widzisz zielony znaczek, które w rzeczywistości jest czerwony, nie wiem jak u ciebie z rozpoznawaniem kolorów, i pędzisz nie pytając Łukasza, przecierz on wie na czym stoimy, Tomek! Poza tym, co to ma wspólnego ze ślusarzami?!”
— Szefie, zielony znak to, kurwa, zielony znak, a ja zawsze zdawałem egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem, więc od razu zakończmy kwestię ślepoty barw! Za oznaczenia odpowiada Łukasz i to ten sam Łukasz, który ukradł mój termos dla kawy. I to ten sam Łukasz, który za każdym razem zaśmieca wnętrze busu opakowaniami i papierowymi kubkami! To Łukasz śpi i widzi, jak jego schwagier zostanie zabrany zamiast mnie, a cały układ jego życia rodzinnego wreszcie będzie kompletny! Bo jazda do Pruszkowa z zerowym wynikiem i kolejna runda marudzenia klientów to bardzo dobry sposób na wyrzucenie „niezespołowego Tomka” poprzez zmianę znaczków, prawda szefie?
— „Tomek, ty się uspokój, nikt cię tu nie wydyma, zapłacę ci wszystkie nadgodziny i dam odpowiednią odprawę. Tak, Łukasz sra tam, gdzie stoi, ale to nie ma znaczenia. Poza tym z taką skargą powinieneś udać się bezpośrednio do niego! Chodzi o to, że wprowadzasz do zespołu… jak mam to ująć? Niewłaściwą indywidualność, czy coś. Nigdy e pytasz, nie prosisz, nie konsultujesz, mogłeś zadzwonić do mnie i wszystko byłoby inaczej!”.
— Nic nie byłoby inaczej, Andrzeju! Dziś albo jutro okazałoby się, że kradnę panele słoneczne z hurtowni i zamierzam otworzyć własną firmę! Więc nic nie byłoby inaczej! Kończmy z tym pierdoleniem, zrób to co obiecałeś i spieprzajcie stąd!
W słuchawce znów rozlega się ciężkie westchnienie, najwyraźniej Andrzej siedzi teraz w swojej nowej Kuprze i nerwowo poleruje palcami lakierowany na czarno chip-klucz. Zawsze tak robi, gdy jest zestresowany.
— „Nie obrażaj się, Tomku. Następnym razem naucz się bardziej pracować zespołowo. Zdaję sobie sprawę, że od dawna pracujesz dla siebie, dlatego nie niańczę cię, bo wiem, że tacy jak ty zawsze znajdą wyjście. Łukazs jest idiotą, ale umarłby z głodu, gdyby był w takich warunkach jak ty. Nie wykona żadnego ruchu bez czyjejś rady, jest zbyt sztywny, żeby cokolwiek zrobić samemu, ale robi swoje, wiesz? Wykonuje swoją pracę i zarabia pieniądze dla mojej firmy. Trzymaj się Tomaszu, jak potrzebujesz jakieś papiery, możesz wpaść do biura. Jutro lub pojutrze wrzucę kasę na konto. Pa.”
Tom nacisnął przycisk Zakończ, rzucił telefon na poduszkę z serduszkami (prezent od jednej z wielu) i oparł się z powrotem na kanapie. Jak często to życie jest przewidywalne aż do przecinka! Co to jest? Jasnowidzenie? Babcia czarownica siedem kolan wstecz ze strony mamy? Czy po prostu doświadczenie? Czy psychosomatyka, odzwierciedlona w przyczynowości zdarzeń, czyli bruzda na płótnie dni głęboka jak Rów Mariański, ale spowodowana czym? Znane przez co. I nieznane. Znane i nieznane.
Wszystko zaczęło się jakiś czas temu. I nie chodzi tu o jakąś serię wydarzeń, nie, nie o rzeczy, które można opisać, ale wręcz przeciwnie. Nie chodzi o to, że w pewnym momencie ktoś odkręcił kurek z czymś i to coś wlało się w życie. Chodzi o moment zrozumienia, uświadomienia sobie, że kran został otwarty od dłuższego czasu, że to, co się z niego wylewa, już dawno przełamało napięcie powierzchniowe i spływa niczym piana z piwa po szklance w pubie. A kiedy to wszystko się zaczęło, Tom jakby zapadł w anabiozę. Podświadomość, która była bardzo podobna do matki alkoholiczki metodycznie wyrzucającej swoje nowo narodzone dzieci do kosza na śmieci, nagle znalazła podatny grunt do odgrywania ról za pomocą skażonych igieł moralnego samookaleczenia. I to trwało, nie do zatrzymania. Dlaczego tak nagle, zapytał sam siebie Tom? W którym momencie wysiadły wszystkie bezpieczniki?
Ale nie było czasu na myślenie, musiał mieć czas na „zebranie wszystkich swoich 13 kryształowych czaszek Majów”, jak Tom nazwał swoje próby zrobienia czegoś ze swoją niezdolnością do nadążania za wszystkim, co zapewniało mu przynajmniej fizyczną egzystencję. On, 42-letni „bóg-wie-kto”, kiedyś nazywany Tomem przez techników w studiu nagraniowym FAQrecords około 20 lat temu, ponieważ przypominał aktora Jasona Fleminga, który grał rolę Grubego Toma w „Porachunkach”, ale z nieco bardziej zaokrąglonymi policzkami, próbował w swoim życiu tak wielu rzeczy i od tak wielu rzeczy uciekał (choć czasem przyznawał szczerze przed samym sobą, że lenistwo było jego główną zmorą), że moment „When It All Began” poczuł jak falę uderzeniową bomby wodorowej: widzi eksplozję, w kompletnej ciszy wyrasta gigantyczny grzyb, mija trochę czasu i nagle zdmuchuje go fala dźwięku i piasku. Kilka dni później na ciele pojawiają się efekty promieniowania.
Kilka lat temu zafascynowała go idea „życia między palcami”. Krótko mówiąc, wszystko, co można zmieścić między palcem wskazującym a kciukiem, nazwać to „doświadczeniem” i zmiażdż je, sprawia, że każde doświadczenie staje się mniej sentymentalne. Następnie Tom poszedł jeszcze dalej: rozciągnął syntetyczny sznur do suszenia ubrań wokół mieszkania, od kaloryfera w kuchni do nogi biurka komputerowego, na odległość około 8 metrów. Następnie wyobraził sobie, że te 8 metrów sznurka to historia planety, od momentu jej uformowania się w kulę do wyimaginowanego momentu jej upadku, zakładając, że jest to 1000 wiek. Tak więc, na chybił trafił, ponieważ żaden pisarz science fiction nie odważyłby się wcisnąć swoich przewidywań poza lub poniżej tego przedziału czasowego, wszystko to było czystą hipotezą, koncepcją, grą umysłową, zdecydował Tom. Podzielił te 8 metrów na części flamastrem, podając ostateczny wiek Ziemi na 4 miliardy lat. Każdy metr daje mu 500 milionów lat. Każdy centymetr daje 5 milionów lat. Każdy milimetr to 500 000 lat. Jeden milimetr to 500 000 lat, powtarza jak mantrę Tom, siedząc na swoim krześle i wpatrując się jak zahipnotyzowany w jednomilimetrowy ślad pozostawiony przez długopis żelowy na samym końcu ośmiometrowego sznurka. Gdzieś tutaj, w tym jednym milimetrze, myśli Tom, jeszcze diplodoki chodzą po Ziemi, znikają diplodoki, pojawiają się pierwsi ludzie, pierwsi ludzie są sortowani i selekcjonowani, świat drży od niezrozumiałej mowy Homo, pierwsze jelenie są rysowane na kamieniu w jaskiniach, pierwszy mamut próbuje swoich sił w odzieży wierzchniej, wynalezione zostaje koło, budowane są piramidy, rysowywane są linie Nazca, Wikingowie odkrywają Islandię, wynalezione zostają pieniądze, praktykuje się inkwizycję, powstają konstytucje, prawo rzymskie, Mona Lisa, pas lojalnościowy, świat regularnie spływa krwią walk, potem Martin Luther King, Solidarność, rozpad Układu Warszawskiego, Pink Floyd z „The Wall”, narodziny jego, Toma, wejście Polski do UE, premiera pierwszego iPhone’a i wreszcie zwolnienie z pracy instalatora paneli słonecznych w Solarpol.pl. A wszystko to zmieściło się bardzo kompaktowo na ryseczce o grubości 1 mm na 8-metrowym sznurze prowadzącym z kuchni do pokoju jego budżetowej kawalerki na warszawskim Mokotowie. Nie mógł oderwać od niego wzroku przez dłuższy czas. Telefon mógł zadzwonić, helikopter z przywódcami Al-Kaidy mógł wylądować na zewnątrz, ale siedział i patrzył na ryskę i to było bardzo podobne do wydobywania bimbru kraftowego w warunkach, w których za jego produkcję mógłbyś zostać skazanym na śmierć — po jednej kropli życiodajnego samogonu. Podobnie jak twórcy pierwszej bomby atomowej wydobywali wzbogacony uran, kawałek po kawałku. W tym rytmie Tom zbliżał się do momentu, w którym mógł wreszcie oderwać wzrok od ryseczki, ścisnąć swędzące oczy palcami, spojrzeć za okno i uświadomić sobie wyraźnie, że… jak to wszystko jest zabawne po tym wszystkim… Jak cholernie zabawne jest to wszystko. Z jednej strony. A z drugiej, na przykład dla pająka, który siedzi na parapecie (ostatni raz dawał oznaki życia przedwczoraj, Tom nawet próbował dać mu wody, ale wygląda na to, że pająk odszedł wcześniej), dla niego ta lina z tym samym milimetrem ryseczki zwiększy swoją długość do stu metrów, prawdopodobnie! Ale względność w takich skalach nie odgrywa już żadnej roli, ma takie samo zastosowanie do wszystkiego, co nie jest subatomowe lub superbig w swojej naturze. Dlatego wszelkie próby porównywania większego do mniejszego i na odwrót przegrywają z jednym gołym faktem: twoja osobista, indywidualna historia i historia kogokolwiek w tym milimetrze to znikająco cienka ryseczka, milionowa część milimetra, pieprzona struna, a nawet jej kawałek, zakładając, że teoria jest prawdziwa.
Im bardziej Tom zanurzał się w tym kwantowym kisielu, tym bardziej monochromatyczne stawały się jego siatkówki. Nie bał się, że pomyli czerwone światło z zielonym, to nie zdarza się tak łatwo, powiedział sobie. Ale zdał sobie sprawę, że proces został uruchomiony, że jeszcze trochę, a zachód słońca/noc na Castlepoint w Nowej Zelandii przestanie bulgotać w jego duszy, że podczas lotu siedzenie przy oknie nie będzie już miało znaczenia — oby ten lot trwał jak najszybciej, że e-mail od przyjaciela z dzieciństwa jest już bardziej nużący niż ekscytujący: „Czego do cholery wszyscy chcecie?” Że nowa twarz na sąsiedniej poduszce rano to po prostu nowy seks, jakimkolwiek by on był, i broń Boże zasnąć podczas tego, ponieważ wszystko to jest stłoczone w jednostce miary, której nie można zmierzyć z powodu beznadziejnych ograniczeń metod pomiarowych.
Nie, Tom nie siedział z założonymi rękami i nie patrzył, jak tynk jego stanu psychicznego się kruszy. Jego pierwsza wycieczka do najbliższej księgarni zapełniła jego półkę Ikea na wazony i przedmioty hügge lekturami takimi jak „I Can’t Take It Anymore” Rangana Chaterjee, czy „Wypalenie” Emily Nagoski. Lub, na przykład, „Zapal siebie. Życie w ruchu” Johna Rateya i Erica Hagermana. Ale to ostatnie nie było dobrym pomysłem — Tom wiedział, że literatura drukowana nie nadaje się do użytku w toalecie ze względu na sole metali ciężkich w farbie drukarskiej, ale był to jeden przypadek, w którym pozwolił, by chęć wzięła nad nim górę i miesiąc później musiał smarować tyłek kremem zmiękczającym, ponieważ pieczenie było nieustępliwe. Czuł jednak, że ukarał tych nadętych indyków, którzy postanowili sprowadzić rozwiązania wszystkich problemów w życiu do konieczności wędrówki w systemie nordyckim. Jest to oczywiście przesadzona recenzja, ale „jak to w ogóle się sprzedaje?!”. Chociaż uwielbiał spacerować, to fakt.
Ale dopiero kiedy ostatni arkusz z twardej błyszczącej oprawy zniknął w wirującym strumieniu, nagła myśl zwaliła Toma z nóg: a co jeśli? Co? Znikąd, jakby czekając za rogiem, zapukała pamięć ze świeżo wykopanym plikiem sprzed sześciu lat, pokolorowanym przez zachodzące słońce Castlepoint w Nowej Zelandii. Historia jest ultrakrótka, ale niesamowita i nie wiadomo, jak się ostatecznie skończyła, gdyś kontakt się urwał i wszyscy rozpierzchli się do swoich dziur.
Sześć lat temu, kiedy Tom pracował z ciastem w pizzerii Dodo i próbował wycisnąć trochę dub-stepowego ambientu ze swojego amatorskiego samplera połączonego z Ableton note, wideo (a raczej po prostu zdjęcie z latającymi fotonami lub czymś w tym rodzaju, jako wizualizacja do muzyki) pewnego „5Dlandscape” znalazło się w jego rekomendacjach na Youtube. Toma przykleiło do komputera jak kota do puszki Whiskasa. Pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy czystego i płynnego czegoś, czego Tom nawet nie próbował sklasyfikować, ująć w jakieś ramy stylistyczne, więc natychmiast o tym zapomniał i po prostu słuchał tego w kółko. Autor, jak się okazało z linku na jego Facebook, pochodzi z Nowej Zelandii, ma na imię Stephen, mieszka w Auckland i bardzo skromnie prosi każdego, kto posłucha jego twórczości, by ocenił ją bez wahania. Sądząc po liczbie filmów i ich wyświetleń, najwyraźniej zarabiał na życie robiąc coś innego. Tom wyciągnął klawiaturę, rozpakował swój doskonały angielski i w dziesięć minut napisał wszystko, co myśli o kompozycji Stephena, bez wahania w wyrażeniach, jednak nigdy nie udało mu się umieścić jej w jakichś uznanych granicach stylistycznych, subiektywnie zauważając tylko, że jest to „atmosferyczny heavy ambient oparty na gęstym mrocznym chillstepie”. Tom udostępnił linka na swoją stronę, umieścił pod nim swój komentarz i rzucił się do kręcenia warstw dla Capricciosy na swojej dłoni. Cztery godziny później Tom musiał odblokować swój telefon ręką w mące, czytając 630-znakowe podziękowanie od Stephena. Wyznał, że nie mógł się powstrzymać i uwierzyć, że jego utwór potrafił wywołać u kogoś takie „Mentosy w coli” (i to aż z samej Europy). Długo dziękował, a na koniec napisał: jak będziesz w NZ, to daj znać, pokażę Ci Castlepoint Rock. I załączył zdjęcie. Piękne, oczywiście, że piękne. Kawałek skały, spokojny ocean, słońce w wieczornej poświacie, zdjęcie, sądząc po kolorach, zrobione drogim Nikonem. Piękne, ale nie ach, są miliony takich widoków na tej planecie, pomyślał Tom.
Jak to często bywa, pomysł znalazł swoje miejsce na najdłuższej półce najdłuższego biurka. Przez sześć lat żył jak ofiara wypadku samochodowego, która przez kilka lat nie odzyskała przytomności — na rurkach i kroplówkach. W tym czasie Tomek zdążył przerzucić się z pizzy na alpinistykę przemysłową i przez cztery miesiące pracował jako monter siatek banerowych na elewacjach budynków w centrum Warszawy. Zrezygnował jednak, bo zaproponowano mu pracę w Suchym i Ciepłym, czyli sklepie z winami i alkoholami rzemieślniczymi. Na początku było fajnie, a nawet skutecznie — domowy barek pękał w szwach od markowych, ale popsutych w trakcie transportu produktów, które można było zabrać. Szybko jednak okazało się, że ciągłe i niekończące się rozmowy, że „jakość alkoholu z Lidla czy Bedronki nie ma żadnego porównania z produktem ze sklepów specjalistycznych” od zadbanych brodatych panów z yorkami pod pachą dla Tomka — jak płachta na byka. Nie, nie czerwona. Wszyscy wiedzą, że byki są ślepe na kolory. No dobrze jak jeden, dwa razy, ale sprawa w tym, że dla niektórych z nich staje się to rytuałem, świętą misją, bo przychodzą do sklepu nie tyle po to, by kupić alko, ile by podrapać się językiem po jego (Toma) superczułych uszach. A ponieważ Tom nigdy nie był dobry w szlifowaniu pustki kilka razy z rzędu, wynik końcowy to trzy miesiące i osiem dni.
Potem było zabawnie, przez całe dwa lata: praca dla firmy wynajmującej sprzęt koncertowy: dźwięk, światła, scenografię. Tom zawsze będzie wspominał ten okres tak, jak bezpański pies wspominałby wakacje w pensjonacie dla golden retrieverów — na dwa sposoby. Z jednej strony było to strasznie ekscytujące: w ciągu dwóch lat jako pracownik sceniczny zjeździł pół Europy, był na koncercie swojego ulubionego Radiohead w Gdyni na Openerze, zebrał informacje o tym, jak ustawiać dźwięk (choć w głębi duszy rozumiał, że osobiście raczej nigdy nie będzie tego potrzebował) i światło. Darmowe piwo na skalę akwenów, ciekawe kontakty, dziewczyny, które normalnie piszczą, gdy mówisz im, że „przygotowujesz scenę dla Imagine Dragons” i już są gotowi tu i teraz. Tak, to wciąż żyje! Ale z drugiej strony — właśnie taka „niechlujna komunikacja” z wewnętrznym i zewnętrznym światem tego zawodu, ciągły trening języka jako głównego mięśnia w ciele, ale przede wszystkim jego rosnące „niezaangażowanie” w zasady pracy zespołowej zrobiły swoje — Tom został zastąpiony młodszym, bardziej zorientowanym na zespół i gadatliwym. Od tamtej pory Tom poczuł wybuchową falę i zrozumiał, że życie dzieli się na „Takie, jakie było kiedyś” i „Takie, jakie już nigdy nie będzie”. I że taka pełna, gruntowna, głęboka świadomość rzadko zdarza się częściej niż raz w życiu.
Potem była praca jako kierowca w InPost, w fabryce produkującej elementy domów szkieletowych, w firmie carsharingowej, kursy IT z analityki (był okres, kiedy Tom czuł, że teraz naprawdę coś gruntownie zmieni), znowu catering, ale tym razem w greckiej restauracji (starannie i regularnie odnawiał swoją książeczkę sanepidowską, tak na wszelki wypadek…), instalator systemów monitoringu wizyjnego, sprzedawca dronów w centrum handlowym Land przy metrze Służew, a na koniec praca w firmie instalującej panele słoneczne.
Wzrok ponownie spoczął na sznurze, który ciągnął się od kuchni do pokoju. Tam, na samym końcu, dziesięć centymetrów od nogi stołu, znajdowała się ryseczka. „Punkt bez znaczenia, chwila, która znika ledwie rozpoczęta, w zasadzie kwant, który jest nie będąc. Z czego wynika jedna rzecz: teraz czy za 30 lat — jest to absolutnie, całkowicie, fundamentalnie nieważne. Zarówno pierwsze, jak i drugie jest teraz. Nie ma różnicy między prokariotą a płetwalem błękitnym w kategoriach sznura. Nie ma różnicy między minutą a stuleciem z punktu widzenia sznura. Wszystkie są tak samo nieistotne, tak samo długie i mają taki sam wpływ na przepływ.
Kiedyś Tomek rozkoszował się myślą, która go zajmowała: każde wydarzenie w twoim życiu może wydarzyć się w dowolnym momencie. Siedzisz w bistro, żujesz schabowego i nagle dzwoni telefon. I przestajesz żuć schabowego. Albo wręcz przeciwnie, zaczynasz żuć szybciej, w zależności od treści rozmowy. Tom określił to później jako „teorię dzwonku telefonicznego”. W skrócie, powiedzmy, że nawaliłeś w życiu, coś się stało, cokolwiek. Upiłeś się, wpadłeś w moping z wyjściem tylko przez tyłek i rozumiesz, że za kilka dni, kiedy smród twoich zwłok dotrze do sąsiadów, zostaniesz zabrany i oddany ziemi. Ale nagle dzwoni telefon, głos, rozmowa. I wszystko się zmienia. Albo odwrotny przykład: twój biznes kwitnie, twoja firma robi wzorowe interesy, kupiłeś bilety na Sardynię na Boże Narodzenie, zarezerwowałeś pokój w Villa Simone. Ale potem dostajesz telefon. Wszystko się zmienia. Wszystko. Wszystko wywraca się do góry nogami. Skąd pochodzi ten telefon? Z przeszłośći, z przyszłości, to nie ma znaczenia, jak to się mogło stać teraz?! Znacznie później da ci to pretekst do mówienia o tym jako o „osobistym zwycięstwie nad czynnikami unicestwiającymi” lub „przymusowym odwrocie przed czynnikami unicestwiającymi”. Telefon jest oczywiście obrazem, jedynie symbolem zrozumiałym dla wnikliwego filozofowania. Czy jest to telefon, spotkanie, audycja radiowa, przebłysk wglądu, kontrolowany sen — nie ma znaczenia. Ważne, że jest tak, jakby „ktoś ciągnął mnie za kołnierz”.
Ale minęło sporo czasu, odkąd Tom notował coś podobnego. Nie chodzi o to, że „Telefon” był zaplanowanym wydarzeniem, wręcz przeciwnie, takie rzeczy są jak Wielkanoc: wiesz dokładnie, że się wydarzy, ale nie wiesz dokładnie kiedy. W życiu Toma panowała tak przeszywająca uszy cisza informacyjna, że doszedł do jednoznacznego wniosku, że nie ma znaczenia, czy będzie to teraz, czy za 30 lat. Najwyraźniej, pomyślał Tom, ci, którzy „dzwonili”, zdali sobie sprawę, że kiedy wpatrujesz się w przewód przez długi czas, twoja percepcja „ważnych” i „nieważnych” rzeczy kurczy się w singularność. Teraz nie ma to większego znaczenia. Nie ma takiego znaczenia jak to, jak bardzo ryż na podłodze za szafką kuchenną wpłynie na cenę wynajmu tego mieszkania w przyszłości. Zaskoczenie czymś „ważnym” staje się po prostu niemożliwe. Jest to bardzo niebezpieczny stan…
„Oni” po prostu wyłączają telefon i dają ci możliwość samodzielnej pracy z tą wiedzą, czerpiąc energię z zaskakujących i nieoczekiwanych źródeł. Jak ta praca zakończy się dla ciebie — nikt nie wie. „Oni” stają się tylko widzami i nie biorą już udziału w Twojej grze.
*
Trzeba lecieć do Wellington, stamtąd spacer do Castlepoint. Jest wiele lotów z Warszawy do Wellington, Tomek wybrał lot z trzema przesiadkami: Budapeszt-Szanghaj-Aukland. Czas podróży to 48,5 godziny (nie jest to wycieczka do Sopotu, ale co na to powie sznurek?). Chińską wizę tranzytową, aby dostać się do miasta, jak udało się dowiedzieć od innych youtuberów, trzeba będzie załatwić bezpośrednio na lotnisku w Szanghaju. Najbliższy lot już trzy dni później o ósmej rano z Chopina, rezerwujemy.
Szef wywiązał się ze swoich obowiązków — telefon zadzwonił z wpływem 10.500 złotych na konto. Świetnie, świetnie, biorąc pod uwagę dotychczasowe oszczędności Tomek dysponuje kwotą 22.800 zł. Tak, nie nosił do swojej dziurki zbyt wiele, jego skrajny fatalizm i maniera oszczędzania na czarną godzinę pasowały do siebie z rdzawym skrzypieniem, jego nowa filozofia ostatecznie zabiła w nim kiełkujące niegdyś pędy oszczędności, które zawsze uważał za coś głęboko burżuazyjnego. Teraz bezpiecznie było zastanowić się, czego będzie potrzebował w swojej ostatniej podróży: oczywiście powerbanku. Co jeszcze, biorąc pod uwagę okoliczności? Wszystko? Naprawdę? Tom zawahał się na chwilę: rzeczywiście, nie potrzebował niczego więcej! O tak — 0,2 Ballantinesa zostawione w barze, do plecaku. Dowód osobisty. Okulary przeciwsłoneczne. Książka… do diabła z książką, Exupery nie przeżyłby dziś dnia, naiwny idealisto. Zmiana bielizny. Raczej nie będzie śmierdzieć po dwóch dniach nicnierobienia. Szczoteczka do zębów… po co? Żeby twój oddech nie wkurzał Archanioła Michała? Nie bądź głupi. Czy on naprawdę potrzebuje tak niewiele?
Strona Kiwi potwierdziła rejestrację i w ciągu minuty e-bilet dotarł pocztą. Castlepoint, jasna cholera… Nowa Zelandia… Tył planety… To właśnie wtedy nadchodzi czas poznawania świata. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie masz nic do stracenia i nic do zyskania, wtedy nadchodzi czas na najbardziej przejmującą szczerość w twoim związku ze Wszeczświaten… A teraz czas na kolejny niewinny, zabawny moment:
Tom podniósł telefon, zalogował się na swój kanał Youtube i położył palec na przycisku „Rozpocznij nadawanie”. Dawno, dawno temu bawił się, publikując na kanale filmy ze swoich muzycznych eksperymentów. W ciągu roku zyskał 365 subskrybentów, jednego subskrybenta dziennie i osiem filmów, ale od tego czasu nigdy nie opublikował nic nowego. Był pomysł, by nagrywać filmy o pracy na wysokościach, na scenie, w kuchni, prowadzeniu samochodu i gdzie tam jeszcze, ale do tego czasu był zbyt leniwy, by nawet o tym pomyśleć. Ale dzisiaj wszystko postanowiło się jakoś samo, bez przemocy czy wątpliwości, umysł sam zdecydował, że w tej sytuacji byłoby wspaniale rozcieńczyć całą tę ponurą, nikomu niepotrzebną treść tego rodzaju uroczą zabawą.
Jego palec przesunął się po przycisku, wideo się włączyło, a Tom uśmiechnął się do kamery:
— Witam wszystkich, którzy dawno mnie nie widzieli. Wiele osób prawdopodobnie już o mnie zapomniało, wypisało się z subskrypcji, wyłączyło dzwonki i eeee… Wiecie, życie szybko się zmienia w dzisiejszych czasach. Rzeczy zmieniły się również dla mnie, powoli, jak leniwiec wczesnym rankiem, ale kurdę gruntownie! W każdym razie, wszyscy ci, którzy oglądają ten film, mam dla was jedyną w swoim rodzaju treść, a mianowicie podróżuję na drugi koniec świata za trzy dni! Oooooh, tak! bardzo, bardzo daleko. Ale nie po to, by przyjrzeć się lokalnej faunie czy pójść na koncert Aldous Harding. Żadnych blogów geograficznych, opowieści o miejskości, przyrodzie, ludziach, restauracjach czy innych rzeczach, których w sieci są miliony. Nie jestem influencerem, mam inny cel. Zmierzam do jedynego miejsca, gdzie klify spotykają się z morzem, by stamtąd skoczyć. Czyli normalnie zrobić skok i właśnie jak zamierzam, kurwa, rozbić się o wodę lub skały. Tak, tak, tak to się nazywa, macie rację. Ale co jest kurwa, zapytacie? (wzdycha, robi pauzę, musi zebrać myśli) To naprawdę nic takiego! Koleś jest po prostu wyczerpany, po prostu wypalony, po prostu nie ma już celu, po prostu znudzony wszystkim. Nie spieszcie pisać mi w komentarzach o psychologach, zmianie zawodu, nowych znajomych, hobby i innych bzdurach, oszczędzajmy czas i energię. Jest to całkowicie trzeźwa i świadoma decyzja mężczyzny, jednego z 700 000 rocznie podejmujących taką samą decyzję. Tak, chłopaki, według Światowej Organizacji Zdrowia właśnie tyle osób co roku mówi sobie „dziękuję”. To populacja Krakowa, gdyby ktoś nie wiedział! Dlaczego miałbym to zrobić? Nie w sensie skakania, ale w sensie dlaczego nagrywam to wideo? (no właśnie, czy on sam wie?) Nie wiem. Szczerze mówiąc, nie wiem. Po prostu pomyślałem, że to będzie interesujące, oglądanie na żywo nieudacznika, który wkrótce odejdzie, nie powinno być ludzi takich jak ja, ale jesteśmy i zasługujemy na własną publiczność, ha! No tak, będę publikował filmy w miarę postępów w realizacji mojego celu raz czy więcej dziennie, w zależności od okoliczności. Celowo nie mówię, dokąd zmierzam, bo nie wiem, czy da się w takim przypadku zrobić w spokoju i cały mój projekt będę musiał zaczynać od nowa, a mam ograniczone zasoby finansowe, właśnie zostałem zwolniony z firmy instalującej panele słoneczne, ale to proza. Nie zachęcam nikogo do polubienia, subskrybowania lub udostępniania tego filmu, ponieważ nic mnie to nie obchodzi, jak widać, nie zamierzam tego śledzić, szukając zbawienia lub promyka nadziei, nie, wyłączyłem wszystkie możliwe powiadomienia, więc moja podróż odbędzie się w całkowitej ciszy informacyjnej, moi drodzy.
Tak więc, w tej chwili mój zegar pozostałego życia wskazuje coś w rodzaju… ee… teraz… (nie przygotowany, ajajaj) około 137 godzin. Wylatuję w niedzielę, długi lot, potem trochę czasu na dotarcie do celu i przygotowanie siebie i aparatu. Więc za jakieś 137 godzin pokażę ci spektakularny widok na ocean, porozmawiamy o kruchości życia, o tym, gdzie jest Stara Zelandia albo dlaczego morze jest zielone, może się zaśmiejemy, może opowiem ci dowcip, a potem, o ile nie dostanę zawału serca, zejdę do wody wyłącznie dzięki grawitacji i zniknę w wieczności. I w rybich żołądkach. Następne wideo wrzucę za trzy dni, kiedy przyjedzie po mnie taksówka i udam się na lotnisko. Dziękuję wszystkim, dobranoc i trzymajcie się.
*
— Marta! Cholera jasna!!! Przestań przede mną uciekać! Już jestem zmęczony dogonieniem ciebie, to psuje ujęcie, rozumuesz?! Czy możesz zwolnić i po prostu iść bardzo wolno, żebym nie musiał przyspieszać?! Piąty raport i…
— Przestań na mnie ciągle krzyczeć! Robię, co mogę, jak ci się nie podoba, to idź i wyciągaj kamerzystę z toalety, nie uczyłam się trzymać kamery i w sumie nic z tego nie mam, swoją drogą!
— Boże, Marta! Po prostu idź powoli, powoli! Jeśli chcesz procent za ujęcia, dostaniesz procent za ujęcia, ale nie uciekaj! Mamy kanał dla fajnych chłopaków i dziewczyn, nie ma tu pośpiechu, wiesz o co chodzi?
— Dobra, dawaj już! Gdzie mam stanąć?!
— Czy zgodziliśmy się?
— Pff…
— Teraz nagramy wnętrze, potem przestrzeń pod maską i bagażnik, będę cały czas poruszał się naokoło auta, staraj się reagować w porę — idę do przodu, ty cofasz, wracam — ty idziesz za mną, trzymaj stabilizator lekko, nie ściskaj ręki, dobrze?
— OK, OK.
Czołowy warszawski bloger motoryzacyjny Kuba Pietrzak, działający pod marką Luxocki, co tydzień publikuje na swoim kanale świeże recenzje samochodów klasy premium. W towarzystwie swojej asystentki Marty, która pełni rolę menadżera SMM, a ostatnio, gdy wieloletni przyjaciel i stały operator kanału wpadł w otchłań samozagłady po tym, jak jego była dziewczyna nazwała go „zawodowym impotentem”, także menadżer stabilizatora z dołączonym Go Pro Hero. Naprawdę się stara, robi wszystko, co w jej mocy, aby obraz był płynny i stabilny, pracuje nad chodem kamerzysty, chociaż nikt od niej tego nie wymagał. Znają się od ponad dwóch lat, odkąd Kuba nakręcił swój pierwszy reportaż o BMW M5 z 1999 r. na swoim iPhonie 11. Polubień było mnóstwo, kanał w tydzień zyskał 1500 subskrybentów i Kuba oczywiście zdecydował się na znalezienie specjalisty odpowiedzialnego za stały wzrost i rozwój kanału. I byłoby lepiej, gdyby miło było na nią patrzeć. W ciągu pół godziny na jego prośbę na Facebooku na Messengera odpowiedziało 18 chłopaków i dziewcząt, z czego ostatnich było 12. 8 z nich jak naiwni głupcy zaczęło opisywać swoje doświadczenia i zginać palce, wpisując „Reputowane kursy SMM z certyfikatem europejskim”, praca i staże w Zarze, H&M, Stradivariusie, gdzie indziej… Nigdy nie przyszło im do głowy, że jedynym parametrem, jaki Kuba będzie porównywał — foto. I żeby jak tych foto było najwięcej, jak to możliwe. Dlatego jedyną, która pominąwszy całe te bzdury, które sprawiały, że Kuba poczuł się jak posłuszny pies redaktora naczelnego „Esquire”, stwierdziła wprost, przypinając go do ściany: „Nie mam doświadczenia, ale bardzo lubię się uczyć — była właśnie Marta. Załączone zdjęcia szczerze stwierdzały, że SMM nie jest łożyskiem, w którym dojrzewała.
Tak, biorąc pod uwagę niepohamowany potencjał Kundalini Kuby, oczywiście bliski kontakt z Martą miał miejsce, ale gdy pół godziny później palili i pili kawę w jego kuchni, obiecali sobie, że to był pierwszy i ostatni raz — Kubowi nie starczyło żaru i pożądania, ale Marta nie ma tego domyślnie i nie widzi motywacji, żeby udawać sukę. Od tamtej pory flirtują tylko po drinku, ograniczając się wyłącznie buzami w policzek.
Dziś recenzują Audi E-Tron GT, które dzięki znajomym znajomym Marty udało im się wynająć na kilka godzin zdjęć pod niewiarygodną namową, reklamując ego właściciela na kanale i po prostu dzięki osobistemu urokowi Marty. Żaden salon samochodowy nie odważyłby się na współpracę z Kubą, skoro wszyscy dobrze pamiętają jego fakap — rozbitą twarz Tesli model Y trzy miesiące temu. Kuba postanowił trochę poszaleć, elektryczny samochód wpadł w poślizg na porannym lodzie, a ten moment został uchwycony na wideo. W salonach pracują ludzie które również lubią oglądać treści motoryzacyjne, zwłaszcza od rodaka. Następnego dnia wszyscy o tym wiedzieli, a menadżerów ds. reklamy ostrzeżono — Luxocki lubi bić samochody, trzymać drzwi salonów zamknięte.
— Powiedz, kiedy będziesz gotowa!
— Raz, dwa, trzy, gotowe, jedziemy!
— Więc drodze Państwo, wiecie już wszystko o możliwościach tej bestii, ale dla tych, którzy mają trudności ze zrozumieniem, powtórzę to jeszcze raz: moment obrotowy wynosi 630 Nm, łączna moc silników elektrycznych to 598 koni! Prawie sześćset koni w pociągu, chłopaki! Przyspieszenie do setki wynosi 3,3 sekundy, a prędkość maksymalna to 250! Tak, to nie jest McLaren ani Koenigsegg, ale to zupełnie inna filozofia, bracia i siostry! Wszystko już widzieliście z zewnątrz, teraz przejdźmy do środka i zobaczmy, co oferuje nam lider niemieckiego premium za prawie 750 000 złotych, chodżcie za mnią! (Kuba zatrzymuje się i odwraca do Marty) Zatrzymaj się, zrobimy przerwę, dalej ja wsiądę na miejsce pasażera, ty siadasz za kierownicą, po tym się wymieniamy. Następnie finał przed furą i kończymy.
Marta musiała ponownie wymienić baterię w aparacie, wypić kawę z termosu i nakręcić osobny materiał o Norbercie, właścicielu samochodu, który zajmuje się obsługą upadłości firm. Elegancki, duży facet podniósł kciuk, uśmiechnął się do kamery i jakoś absurdalnie wyszedł z kadru, psując cały film. Kiedy oddawali klucze i ściskali dłonie, zadzwonił telefon Kuby. Pojawił się jeden z reklamodawców kanału, sieć sklepów z częściami samochodowymi PanAutko.pl i oświadczył, że z wiadomych powodów wstrzymuje reklamy na kanale Kuba. Nie wdając się w szczegóły i sentymentalizm, menedżer w tonie łączącym rozczarowanie i dziką chęć walnięcia w twarz powiedziała, że Luxocki (właśnie tak, nie Jakub Pietrzak) może spróbować zaskarżyć decyzję zarządu firmy w sądzie, ale osobiście raczej by tego nie robiła, biorąc pod uwagę okoliczności. Dziękuję za współpracę, do widzenia.
Kuba z czerwonymi ze złości oczami patrzył na oddalający się tył audi, gdy podeszła do niego opanowana Marta:
— Czy coś się stało?
— Pan Autco, przestają się reklamować… kurwa…
— Z powodu cytatu?
— Tak…
— Jasna cholera… (Marta z oburzenia prawie upuściła aparat) A przecież prosiłam, żebyś go nie wkładał?! Prosiłam?!
— Prosiłaś! — Kuba nienawidził być wywierany pod presją, zwłaszcza gdy dla wszystkich było oczywiste, że to on schrzanił.
Marta spojrzała na niego ze zdziwieniem, rozłożyła ręce na boki, jakby:
— Spoko, wszystko w porządku! Nie przepraszaj, to nic, stary!
— Jedziemy montować wideo! — Kuba poszedł do samochodu.
— Tak, oczywiście, jedziemy montować wideo! — Marta splotła ręce, przewróciła oczami i poszła za Kubą. Granatowy mercedes A220 nerwowo i w poślizgu ruszył w stronę biura.
Problem polegał na tym, że w ich ostatnim numerze, kiedy recenzowali nowego pickupa Forda Rangera Raptora, Kuba postanowił się trochę popisać i w swoim monologu umieścił dość kontrowersyjny cytat, a mianowicie: „Ten samochód, moim zdaniem, jest doskonale przystosowany do montażu z tyłu mobilnej wyrzutni rakiet wielokrotnego startu do ataku na Tel Awiw z Gazy, wystarczy spojrzeć na niego z trzech czwartych — to prawdziwy bojowy wóz piechoty! I to z uśmiechem, takim obrzydliwym uśmiechem. I rzeczywiście oni o tym dyskutowali. A przecież Marta była zupełnie przeciwko robieniu takich żartów na kanale, który ma prawie dwa miliony subskrybentów. Kuba jednak zdecydował, że odrobina prowokacji nie zaszkodzi kanałowi… Jeden na sześciu reklamodawców nie zgodził się już z tym, ponieważ był Żydem. I to był bardzo rzetelny i sumienny reklamodawca.
Nawiasem mówiąc, liczba abonentów również gwałtownie spadła. Przed rozpoczęciem dzisiejszego ujęcia Marta odnotowała 121 000 rezygnacji. „No cóż, Kuba, kontynuuj w tym samym stylu” — pomyślała Marta.
*
Tomek przez te dwa dni cały swój wolny czas poświęcił „Wymianie wibracji z przestrzenią”. Oznacza to, że nie robił niczego, co spowodowałoby produkcję kwasu mlekowego w mięśniach lub przyspieszony ruch neuronów w sieciach spowodowany myśleniem o czymś. Dwa dni, konstrukcyjnie takie same, ale różne w szczegółach. Śniadanie, długi spacer po Warszawie (pierwszy dzień to część lewobrzeżna, drugi dzień to część prawegobrzeżna) bez tras i planów, przystanek na kotlet z sałatką, kawę na Orlenie, znalezienie miejsca w parku i zapalenie papierosa elektronicznego, wyrzucenie myśli z głowy, ludzie, ludzie, ludzie, słońce przebiło się przez chmury, odbiło się w oknie naprzeciwko, a stamtąd prosto w jego oczy. Mruży oczy, puff papierosem, łyk kawy, idziemy dalej. Dzwoni telefonm w kieszeni — ma wiadomość — kolega z firmy wypożyczającej sprzęt na eventy: „Widziałem dzisiaj Twój film, uśmiałem się do szpiku kości, brawo, jak polecisz, daj znać, mam wujka w Sydney, tęskni za naszą musztardą Sarepską, dam mu kilka słoików, co? Oczywiście, dopłacę ci za przemyt, ha! Dobra, daj spokój, blogerko, przygotowuję salę dla Sanah, beze mnie oni wszyscy są jak dzieci, serio, sam wiesz, pa!” Czy powiadomienia nie są wyłączone? Jeszcze raz, gotowe. Telefon do kieszeni, kolejne siedem kilometrów i do domu, pakuj rzeczy do toreb, sortuj śmieci i zrób porządek. Właściciel mieszkania jest dobrym człowiekiem, nie należy sprawiać mu kłopotu usuwając cudze śmieci.
Mieszkanie w jakiś sposób nagle zamieniło się w dom Neda Flandersa, jego objętość zdawała się zmniejszać we wszystkich trzech osiach, zdawało się, że dodano czwarty wymiar, stało się ciasne i niewygodne. Tomek nie bał się ataku paniki, doskonale rozumiał, jakie są objawy, więc wieczorem już minęły.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że przez siedem lat mieszkania w tym mieszkaniu mógł zebrać tak wiele rzeczy, że wszystkie szesnaście plastikowych toreb z Lidla, które wyszły ze szczeliny między szafą na śmieci a ścianą, poszły do użytku. Stojak druciany na butelki wina — po co? Okrągły, płaski element dekoracyjny wykonany ze szkła z piaskiem w środku, który powoli się ukształca, tworząc górski krajobraz. Nieźle, ale po co do cholery? Pneumatyczna Beretta… Gdyby to była broń palna, nie byłoby potrzeby wydawać pieniędzy na Castlepoint. Stare głośniki komputerowe, laserowo grawerowane obrazki, kadzidełka, sztuczna pochwa (tak, bywały momenty, kiedy samotność rozdzierała go aż na takim stopniu), notesy ze starych dzieł, gra Carcassonne, kilka płyt CD Tool, Talking Heads, Massive Attack, Prodigy … Jednym słowo metr sześcienny zatęchłej przeszłości, z której trudno było wyrwać coś pozytywnego, co choć na chwilę nieświadomie sprawi uśmiech, obracając w dłoniach żywe wspomnienie. Nie, każdy z tych obiektów w taki czy inny sposób spełnił swoje zadanie, przynosząc ze sobą własny gwóźdź. Tom zrozumiał, że nie chodzi o temat, nie o to, jak to się tutaj znalazło, ale oczywiście o jego podejście do tej sprawy. Książka o historii Pink Floyd sama w sobie jest cudowną rzeczą, ale kto mu ją dał? No właśnie! Albo tutaj — matowa lampka z klipsem do mocowania na zagłówku, dobrze pamięta, jak bolała go głowa od bezpośredniego uderzenia podczas przeprowadzki o trzeciej w nocy, po szalonym skandalu, sąsiedzi zadzwonili wtedy na policję, ale wszyscy szybko się uspokoili. Kiedy on, po raz ostatni trzasknął klapą bagażnika tak mocno, że ramka tablicy rejestracyjnej odpadła. I dwa skórzane tom-tomy, on bardzo dobrze pamięta ten wieczór z ekipą oświetleniową w pubie Bulldog: „To dla ciebie jako dodatek do twoich muzycznych eksperymentów” — mówią. A następnego ranka? Aż przykro jest wspominać…
Po lewej stronie sznurka ciągnącego się od kuchni do stołu leży badziew, z którym sam sobie poradzi, wyniesie, posortuje jak sumienny obywatel i zamknie swoją skrzynkę młodej, przenikliwej Pandory. Po prawej stronie coś, co może jeszcze przydać się kolejnym mieszkańcom tej kawalerii: naczynia, elementy dekoracyjne z epoki „neutralnej równowagi psychicznej”, detergenty, wszelkiego rodzaju śmiecie domowe, dywaniki, zasłony, doniczki na rośliny domowe… Potem wszystko dokładnie umyje i wyszoruje kamień szczotką dla toalety, przejdzie odkurzaczem wszystkie kąty, weźmie prysznic, usiądzie na krześle, popatrzy na zdefragmentowaną przestrzeń i otworzy 0,2 Label 5 z nocnej Żabki w pobliżu domu. Wszystko wydaje się być gotowe, pozostaje tylko napisać jutro rano długiego SMS-a do właściciela, bez smarków i upokorzeń, aby poinformować go, że z powodu takich a takich okoliczności jest zmuszony opuścić lokal, nie ma potrzeby zwrotu kaucji, w przypadku pozostawionych rzeczy niech nie wbijaj igieł w szmacianą lalkę.
Budzik zadzwonił o 5.00, a Tomek na wpół śpiący dochodził do siebie przez bardzo długi czas, przez kilka minut nie miał zupełnie pojęcia, gdzie jest i co się z nim dzieje. Kiedy aktualna chwila ustabilizowała mu się w głowie, nawet się uśmiechnął — coś takiego nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło. Przy każdej zwykłej porannej czynności łapał się na myśleniu, że jego świadome podejście do wszystkiego, co się teraz dzieje, szalenie go bawi. Za kilka godzin będzie w samolocie lecącym do Wellington, gdzie będzie na niego czekać Castlepoint, a jeśli dobrze wszystko zrozumiał z własnych planów, grozi mu śmierć, chyba że okaże się, że sam zna się za mało, aby to zrobić. I co? Jakiś wewnętrzny niepokój? Lęk? Chęć wycofania się i nie oszukiwania siebie? Najwyraźniej nie! Wszystko jest zgodnie z planem, wszystko jest spokojne, jak biznesowy i ekscytujący wyjazd na międzynarodowe seminarium. Filiżanka kawy, ostatnia filiżanka w tym mieszkaniu, tym domu, tym mieście i tym kraju. Papieros z kawą (Tomek nie pali prawie 15 lat, ale kilka tygodni temu zaczął pozwalać sobie na „kawową”), otwarte okno i spojrzenie na wciąż śpiącą niedzielną Warszawę z wysokości trzeciego piętra bloku na Mokotowie przy ul. Malczewskiego. W budynku naprzeciwko, zwykłej parterowej loży, znajduje się hotel „Mokotów”. Stamtąd dwójka młodych ludzi, chłopak i dziewczyna z walizką podróżną, wysypała się na zupełnie pustą ulicę. Dziewczyna wyjęła telefon i oboje zaczęli opowiadać coś do kamery. Tomek słuchał — Hiszpanie. Albo Latynosi. Najwyraźniej dwóch blogerów podróżniczych dzieli się z hiszpańskojęzycznym światem swoją recenzją spędzenia nocy w tej najbardziej niepozornej budce. Chociaż Tom nigdy nie był w środku, skąd mógł wiedzieć, może się zdarzyć, że na Booking ten hotel z pewnością ma na koncie 5 gwiazdek, nigdy nie wiadomo… Para skończyła pisać film, gdy podjechał do nich Uber Prius, dziewczyna schowała telefon, oni wsiedli do taksówki i napęd hybrydowy cicho posunął w stronę Niepodległości. Zabawnie będzie znaleźć ich w swoim samolocie.
Tom zgasił papierosa i zamknął okno, klikając w aplikację Bolt, najbliższy kierowca jest osiem minut stąd. „OK, poczekajmy, muszę napisać wiadomość… nie, napiszę na lotnisku”. Palec opadł na „zamów”, jedziemy. Jeszcze raz: power bank, ładowanie, słuchawki bezprzewodowe, mini-statyw, whisky 0,2, okulary. Karta, paszport, bilety wydrukowane na wszelki wypadek (drukarkę zostawił po prawej stronie sznurka), to wszystko. I nagle dźgnęło… W jakiś sposób nagle mocno dźgnęło. Tom usiadł i przez chwilę przez jego głowę przemknęła myśl: „Co robisz, kolego? Zwariowałeś? Hej, porozmawiajmy!” Ale potem, jakby przeczuwając, fala, jak Katrina, niszczy wszystko na swojej drodze: „No i co z tego? Co, ściska cię w dupę, zanim jeszcze wyjdziesz z domu? O czym będziesz ze mną rozmawiać? Trochę sekwencji, przyjacielu! Musisz być odpowiedzialny za swoje decyzje!” I równie nagle wszystko się strząsnęło, pękło, odbiło się echem od worka z naczyniami, utknęło w zakurzonych zasłonach i znowu w pokoju zapadła cisza. Taxi!
Podjechało białe Renault Megane, Tom opadł na kanapę, powiedział „Dzień dobry” — pakistański kierowca uśmiechnął się do niego w lusterku. Do lotniska mamy około 10 minut jazdy, więc jest czas na nagranie i wrzucenie kolejnego filmu na kanał.
— Witam wszystkich, wiem, że ludzie wciąż mnie obserwują, więc przychodzę z najświeższymi wiadomościami: to mój drugi film, jak widać, jestem w taksówce i jadę na lotnisko. Za kilka godzin zrobię swój pierwszy przelot i jak tylko postawię stopę w strefie darmowej dystrybucji Wi-FI, ruszam z Wami na żywo z kolejnym filmem, więc możecie do mnie dołączyć, jeśli lubicie takie atrakcje, ha! No i… Mój zegar życia pokazuje liczbę 87—90. Generalnie życzę wszystkim miłej niedzieli i do zobaczenia w innym punkcie geograficznym na mojej drodze do… miejsca docelowego, tak. Cześć wszystkim!”
Koło się zakręciło i po chwili filmik trafił na kanał. Tomek ponownie sprawdził, czy powiadomienia są wyłączone i włożył telefon do kieszeni plecaka.
— Bloger jestes? Trewel? Typa Warlamow? — kierowca okazał się Turkmenistanczykiem, Tom rozpoznał to po gumowej podkładce pod telefon na desce rozdzielczej z flagą tego kraju i napisem I serducho Turkmen.
Tomek nie wiedział, co odpowiedzieć, nie miał pojęcia, kim był ten Warlamow, więc tylko się uśmiechnął:
— Coś w tym stylu
Tomek w porę zorientował się, czym może mu zagrozić ta odpowiedź, więc ponownie wyjął telefon z bocznej kieszeni plecaka i udając, że do kogoś dzwoni, przyłożył telefon do ucha i powiedział „Witam ponownie” właśnie w tym momencie, kiedy kierowca już otworzył usta, żeby najwyraźniej zbombardować go pytaniami o specyfikę życia blogera, ale kiedy usłyszał powitanie, spojrzał w lustro i postanowił nie przeszkadzać.
Po 11 minutach niezwykle powolnej jak na azjatyckich taksówkarzy jazdy Tomek wyładował się na postoju taksówek naprzeciwko wejścia do budynku lotniska, „pożegnał się” telefonicznie, upewnił się, że środki zostały umorzone, dał kierowcy pięć gwiazdek, ale powstrzymał się od komentarzy.
— Denkue — wybuchnął uśmiechem.
O 07:22, 38 minut przed lotem do Budapesztu, Tom przeszedł przez wykrywacze metalu i skierował się do swojej bramki. Po drodze kupiłem kawę w Relay, ale szybko tego pożałował: on bardzo nie lubi toalety w samolocie, a przed odlotem kawa na pewno nie dotrzy do cewki moczowej. Poczekać do Budapesztu? „Nie twórz problemów znikąd, kawa to kawa, wyrzucenie jej to jak oplucie Rembrandta”.
Hiszpańskiej pary nie było na jego pokładzie, o godzinie 07:50 pod rampę podjechał Airbus A320, pasażerowie sennie i leniwie brnęli do wejścia na pokład, wyjmując po drodze smartfony lub wydrukowane bilety w celu kontroli. Dźwięk kół po szwach na płytkach, głosy „Zadzwonię jak wyląduję”, „To wszystko, buziaki, pa”, „Proszę nie zapominać, Bartek ma dziś skrzypce, załuż mu niebieski sweter”, „Wiem, że w samolocie jest Wi-Fi, ale muszę pokazać swój bilet!” Uszy Tomka są jak radary, zwłaszcza gdy w środku panuje kompletna cisza, kubek do kosza. „Dziękuję, proszę wejść, Pana miejsce to 14”.
Miejsce 14, plecak na półkę, godzina dwadzieścia lotu, można się zdrzemnąć, ale nie jest faktem, że się da. A kawa… cholera, dzisiaj wyjątkowo szybka, ale godzinę wytrzymuje. Jeśli droga będzie bez dziur.
*
Przestrzeń biurowa WeWork na Krucza 50 oficjalnie otwiera swoje drzwi o 9:00, ale Marcin Staszewski jest w pracy — o 9:10 musi wykonać pilny zoom z klientem, który nie wie, jak skonfigurować płatności kartą w stworzonej przez siebie aplikacji. Niby wszystko skonfigurował, ale system ciągle wywala błędy, wyniki trybu testowego nie są zadowalające, aplikacji nie da się uruchomić, a inwestorzy przyspieszają. I masa innych dodatkowych rzeczy dotyczących logiki interfejsu, problemów z ładowaniem treści multimedialnych itp. za 200 zł za godzinę. Marcin jest certyfikowanym specjalistą wsparcia technicznego dla Adalo i Bubble, platform-konstruktorów do tworzenia aplikacji i stron internetowych opartych na nocode. Nigdy nie pociągały go tak skomplikowane rzeczy jak Python, Java i tym podobne, ale zawsze fascynowała go idea bycia po drugiej stronie kasty społecznej, gdzie można powiedzieć „pracuję w IT” bez odrywania wzroku od wstydu i bez większej paniki co do uczciwości tego, co się mówi. Jeśli przy szklaneczce wieczornej ipy w foodkorcie Fabryki Norblina trafi się żądna wiedzy kobieta i od razu zakwestionuje całą jego arogancję, próbując przekonać go o błędnym postrzeganiu terminu IT, to po pierwsze prawdopodobnie nie jest w temacie, a po drugie — na jedną taką osobę przypadnie 30, która przysunie się bliżej, mówiąc „powtórz, nie dosłyszałam, IT mówisz?” i przewiesi płaszcz na plecy, dając do zrozumienia, że już nigdzie jej się nie spieszy. A pod ciężarem jego Case-ów, zarówno konsultacyjnych, jak i projektowych, zamieni się w galaretkę.
Marcin wynajmuje skromną przestrzeń w części wspólnej na parterze, czyli biurko z komputerem i oprawionym zdjęciem z koncertu Metalliki na Narodowym 21 sierpnia 19 roku. Był tam i uznał je za godne ramki na biurku. Piętro wyżej jest przestrzeń z wydzielonymi biurami, siedzą tam chłopaki na jedną astronomiczną jednostkę bliżej Real IT, freelancerzy i małe firmy. Na trzecim, czwartym i piątym są całe piętra do wynajęcia, Olympus, Jomolungma. On zna ich wszystkich z widzenia, nikt nie zna jego, tylko raz dziennie widują się na parkingu, wymieniając „Hej” z demonstracją zgryzu. I Marcin cierpi z tego powodu. Nie chodzi o to, że czuje się całkowicie jednokomórkowym, nie, w końcu dwa lata stażu, z zapartym tchem studiowanie platform w sposób, kiedy nawet w nocy mógłby odpowiedzieć na wszystkie pytania — wszystko to, jest pewien, jest czegoś warte. W rzeczywistości jest bardzo niewielu naprawdę doświadczonych ekspertów w tych dwóch światach nocode, takich jak Marcin. Nie traci jednak nadziei, że z czasem uda mu się przejść do czegoś poważniejszego niż zerokod, biorąc pod uwagę, że jego ponura kawalerka na Woli po prostu leży w porównaniu z czasem, który spędza przy tym biurku, tylko dlatego, że tutaj „lepiej mu się myśli”. Ale parter to parter, pomimo darmowej kawy wliczonej w czynsz, możliwości wynajęcia sali konferencyjnej 5 razy w miesiącu, komunikacji z dwiema modelkami z jakiegoś modnego niezależnego wydania internetowego i kickera w kuchni, na którym absolutnie nie może grać. Również parking dla rowerów, ale on nie ma roweru. Każdego ranka musi znaleźć miejsce dla swojego starego Aurisa, często robiąc kilka okrążeń wokół budynku lub korzystając z transportu publicznego (z jego bloku do biura kursuje bezpośredni tramwaj).
Po uruchomieniu roboczego Maca Marcin dostał maila na telefon: „Dzień dobry (u was jest poranek, prawda?)). Proszę o wybaczenie, ale muszę przesunąć nasz zoon o półtorej godziny, moja żona krwawi z powodu pękniętej torbieli jajnika i musi zostać przewieziona do kliniki. Do zobaczenia za półtorej godziny, jeszcze raz przepraszam!”. Świetnie, pomyślał Martin, teraz wiem wszystko o jajnikach twojej żony. Idiota. A co jeśli mam chorobliwie rozwiniętą wyobraźnię?
Ale Marcin nie mógł nie cieszyć się z tego opóźnienia. Kochał to, co robi, ale nieplanowana przerwa zawsze rozpuszcza w organizmie kilka gramów serotoniny. Tego ranka w kuchni stoi jedna z modelek, Sylwia, która ma prawdopodobnie około 190 wzrostu. Przy niej czuje się jak hobbit ze swoimi 175 cm, spoglądając w górę, by do niej zagadać.
— Hej, Marty! Kawusia?
— Kawusia, już jesteś po? — Sylwia płucze swój kubek.
— No tak, wiesz co, dowiedziałam się, ile Wojciech Szczęsny zarabia na swoich postach na Instagramie, czy jesteś ciekaw?
— A kto to taki? — Marcin często wstydzi się swojego braku erudycji, ale co na to poradzić?
— Bramkarz! Reprezentacja Polski!!!
— Tak, przepraszam. No i Ile?
— Prawie 65,000 za post! Ma 2,8 miliona obserwujących, 65 tysięcy za post!
— To tak, jakbyś chciał się u niego reklamować?
— Oczywiście!
— A co z Lewandowskim?
— Nie uwierzysz mi! Pięćset osiem tysięcy!
— Za post?
— Na post!
Sylwia klepnęła go po ramieniu i pociągnęła swoje wysokie ciało na swoje stanowisko, jej biurko z regulacją wysokości górowało 30 centymetrów nad resztą.
Ekspres napełnił kubek z napisem „Nie wierz w to, co o mnie mówią, jestem znacznie gorszy”. Marcin wyciągnął smartfona, usiadł przy stole i włączył Youtube. Prosta mechaniczna czynność, jak poranna modlitwa, rytuał. Nowy film o Peru, zamieszaniu w Sejmie, Złomnik recenzje Lincolna (oglądałem już nie raz), najciekawse inwestycje w Polsce od Radosława Gaidy i Natalii Szczeszniak (trzeba obejrzeć), dział Shorts, jak przebić się przez lód za pomocą sprzętu Marine, ogrzewanie mieszkania folią i jedną świecą, „Samobójstwo online”, nowa kolekcja Bytomia, kobieta rozmawiająca ze swoim kotem… cofnąć się… jakie samobójstwo online? Palec na zrzucie ekranu: — Witam wszystkich, wiem, że ludzie wciąż mnie obserwują, więc przychodzę z najświeższymi wiadomościami: to mój drugi film, jak widać, jestem w taksówce i jadę na lotnisko. Za kilka godzin zrobię swój pierwszy przelot i jak tylko postawię stopę w strefie darmowej dystrybucji Wi-FI, ruszam z Wami na żywo z kolejnym filmem, więc możecie do mnie dołączyć, jeśli lubicie takie atrakcje, ha! No i… Mój zegar życia pokazuje liczbę 87—90. Generalnie życzę wszystkim miłej niedzieli i do zobaczenia w innym punkcie geograficznym na mojej drodze do… miejsca docelowego, tak. Cześć wszystkim!”
Hmm… Co to za kolejna bzdura? Nasz koleś, kim on jest? (Marcin klika w nazwę kanału TomekTom), jest w sumie 10 filmów, przedostatni został wrzucony trzy dni temu, spójrzmy: „Witam wszystkich, którzy dawno mnie nie widzieli. Wiele osób prawdopodobnie już o mnie zapomniało, wypisało się z subskrypcji, wyłączyło dzwonki i eeee… Wiecie, życie szybko się zmienia w dzisiejszych czasach. Rzeczy zmieniły się również dla mnie, powoli, jak leniwiec wczesnym rankiem, ale kurdę gruntownie! W każdym razie, wszyscy ci, którzy oglądają ten film, mam dla was jedyną w swoim rodzaju treść, a mianowicie podróżuję na drugi koniec świata za trzy dni! Oooooh, tak! bardzo, bardzo daleko…” Marcin ogląda wideo, pije kawę i wyraźnie rozumie głupią, szczerze mówiąc tępą próbę tego idioty wywołać rozgłos dla swojego spleśniałego kanału, ale mimo to ręka nie spieszy się z naciśnięciem krzyża. Film osiągnął 64 wyświetleń i dwa komentarzy: „Człowieku, znajdź sobie kobietę i nie oszukuj ludzi!” oraz „Czy kamera będzie podążać za Tobą, czy pod skałą pojawi się trampolina?” To wszystko. Jest tu także reklama Media Markt, ale nie o to chodzi.
Marcin pozostał przyklejony do miejsca, coś zaczęło mu działać w głowie, kubek z napisem zamarł mu w połowie drogi do ust, jego wzrok zatrzymał się na naklejce „Papier” na segregatorze śmieci, na czole pojawiły się bruzdy. Ręka wyszła ze śpiączki znacznie wcześniej niż głowa; samodzielnie weszła na listę połączeń, znalazła kontakt z Kubą i nacisnęła połączenie. Odpowiedziała automatyczna sekretarka: „Witam, tu Luxocki, w tej chwili kolejne arcydzieło z mojej recenzji samochodowej, moje ręce są zajęte skórzaną kierownicą, miłą towarzyszką i kotletem pieniędzy. Jak masz coś pil…” Rozłączenie. Ręka idzie dalej — kopiuje adres linku, wchodzi do Messengera, znajduje tam Kubę i wysyła link. Bloger nie jest zbyt mądry, wszystko trzeba będzie wyjaśnić, ale jeśli i tak nie złapie, to jakby uczyć jeża posługiwania się wykałaczką.
Marcin odchylił się na krześle, zmarszczki na czole nie zniknęły, a dłoń z kubkiem w końcu dotarła do jamy ustnej. Nawiasem mówiąc, dzisiejsza kawa jest taka sobie.
*
Tom po raz pierwszy poleciał samolotem, gdy miał 17 lat. Ojciec postanowił pokazać synowi cywilizację w jej najbardziej dosłownym wówczas znaczeniu — USA. Jako żołnierz kontraktowy ojciec miał nadzieję, że jego syn zostanie jego następcą i zabrał go ze sobą na uroczystości związane z przyjęciem Polski do NATO 12 marca 1999 r. w Independence niedaleko Kansas City w stanie Missouri, do którego wraz z Polską dołączyły się również Czechy i Węgry. Jednak zamiast świętować, Tom zdecydował się robić zdjęcia środkowych Stanów, aby stworzyć swój własny, pełnowartościowy album ze zdjęciami i spróbować go gdzieś opublikować, opatrząc każde zdjęcie jakimś znaczącym komentarzem. Oznacza to, że po prostu uciekł, wykorzystując trzy godziny według własnego uznania. Pojechał autobusem do Kansas City, udało mu się wykonać 15 zdjęć centrum miasta (taśmę trzeba było chronić, nie było w tym czasie żadnej mowy o aparatach cyfrowych w życiu Toma), 8 fotografii samego Independence i trzy fotografie lotniska.
Potem wydarzyło się oto co: ojciec nie docenił wysiłków syna; szczerze mówiąc, splunął ze złości i zagroził, że pochowa Tomka tutaj, w środku Stanów. Podczas gdy wszyscy jego przyjaciele i koledzy normalnie promienieli w pełnych podziwu spojrzeniach swoich dzieci i żon, on, jak kompletny kretyn, który nie wie, po co do cholery ciągnął ze sobą swojego syna-szmatę, musiał się wszystkim dookoła z czerwoną twarzą tłumaczyć ze wstydu że „No cóż, to jest idiota, to jest kurwa młodsze pokolenie, tak oni, kurwa, szanują zasługi swoich ojców”. Efektem tego była taśma rozdarta na strzępy, rozbita brew Tomka i trochę jeszcze po powrocie — rodzime mury, jak wiadomo, dają siłę. Ale tak się złożyło, że Tom, nie spodziewając się tego, nagle się odezwał — jego ojciec wpadł do szafy, gdzie starannie trzymał puste butelki po zachodnim alkoholu, przeciął sobie tyłek i dłonie, ale postanowił nie kontynuować. Usiadł na podłodze, w milczeniu przeklął syna spod brwi i powlókł się do Społem po 0,5, aby świętować wstąpienie do NATO. Matka, która widziała to wszystko zza drzwi, poprosiła go, aby poszedł do apteki po watę i środek uspokajający. Miesiąc później ojca zwolniono ze względu na wiek i po siedmiu miesiącach picia, aż osiągnął stan niemal zwierzęcy, pod ultimatum matki dostał pracę jako kontroler linii transportu miejskiego. A tydzień później on, jak żołnierz, wpadł do pokoju Tomka (ten dobierał potrzebny akord na swojej gitarze) i powiedział, że czas zakopać topór i razem zabrać się do spraw, on się wszystkim zajął, Tomek zostanie zatrudniony bez okresu próbnego. „Gdzie?” — zapytał Tom, zupełnie nic nie rozumiejąc. „Gdzie? Łapać cwaniaków, które żałują złotówki za przejazd”. Tomek udawał, że pytanie „Gdzie?” adresowane było do jego środkowego palca, który nacisnął złą strunę, ale ojciec, nie zapominając o tyłku rozdartym butelkami, w milczeniu odszedł, najwyraźniej pamiętając, że sam nigdy nie zapłacił za przejazd. Nie rozmawiali już więcej, dwa dni później ojciec zginął na służbie w autobusie nr 157 z rąk czterech pijanych pracowników fabryki FSO, którzy nie mieli biletów. Ojca nie wyróżniała dyplomacja, a pracowników nie wyróżniała odpowiedzialność społeczna.
Matka Toma, przepracowana większość życia jako sprzedawca na stołówce w szpitalu psychiatrycznym na Nowowiejskiej, wielokrotnie przyznawała, że ta praca doprowadzi ją do szaleństwa. Po śmierci męża zdała sobie sprawę, że próg zdrowia mentalnego jest już blisko i tylko wiara może ją uratować. Trzymała się Świadków Jehowy, głosząc sposoby na ratunek duszy w czasach deszczu i zamieci, wielokrotnie próbowała sprawdzić swoje umiejętności na własnym synu, ale nie udało jej się rozgryść tego orzecha — Tom interesował się muzyką i kobietami, na co spadła druga klątwa na głowie, ale tym razem w formie werbalnej i z maksymalną dramaturgią tonów i akcentów. Tom spakował swoje rzeczy i przeniósł się do pierwszej trafionej kawalerki, czyli do budy na Wilanowie, w 4-pokojowej stodole dla pluskiew ze starszym szefem mafii, dwoma pracowniczkami kuchni w SGGW i jednym kierowcą ciężarówki, który z szefem raz na dwa miesiące po zmianie czynił straszny bałagan z kobietami, wódką i disco polo do trzeciej nad ranem. To była świetna zabawa.
Matka zmarła na Covid rok temu. Kiedy zadzwonił telefon Toma i poproszono go, aby przyjechał do szpitala wojskowego na Pradze, aby porozmawiać z matką (ona naprawdę prosiła), kupił kiść bananów, bukiet kwiatów i słodycze z wiśniami i likierem, w nadziei, że nastąpi coś podobnego do pojednania. Ale gdy tylko wszedł do pokoju, w twarz uderzyło go pytanie: „Kiedy ostatni raz byłeś w kościele?!” Tomek zawahał się trochę, zdając sobie sprawę, że jej rozum błądzi gdzieś po szpitalu, więc zdecydował się być wyjątkowo delikatny: „Mamo, jak się czujesz? Przyniosłem ci cuke…” „Najpierw wyspowiadaj się księdzu, degeneracie, a potem przynoś swoje śmierdzące cukierki! Zrujnowałeś mi całe życie! Wynoś się stąd, kretynie?! Gdzie poszedłeś?!!!”
Tom oddał wszystko młodej pielęgniarce, która w tym momencie była w pobliżu. Spojrzała na niego ze współczuciem i nawet jej oczy zdawały się robić wilgotne… „Bądź Pan silny” — powiedziała. Tom uśmiechnął się. Nigdy więcej nie zobaczył matki; po jej śmierci mieszkanie, zgodnie z jej wolą, przeszło na kościół. Tomowi zaproponowano pozew, więc zakrył uszy i zajął się swoim życiem.
„Drodzy pasażerowie, zbliżamy się do Budapesztu, za kilka minut wylądujemy na lotnisku krajowym Liszta Ferenca. Prosimy o zajęcie miejsc i zapięcie pasów. Dziękujemy za uwagę.”
Tomek potrząsnął głową (prawie udało mu się zdrzemnąć) i wyjrzał przez okno. Nad Budapesztem, Parlamentem i Dunajem wreszcie nadszedł świt. Nigdy nie był w stolicy Węgier; po prostu go tam nie ciągnęło. Teraz też nie ciągnie, więc cały wolny czas przed transferem (2 godziny 10 minut) spędzi na lotnisku, nagra kolejny film, zje coś, napije się herbaty i wyruszy do Szanghaju. Ale najpierw toaleta — kawa zaczęła pukać do bramy sprytnym beretem.
Łądowanie, autobus peronowy, toaleta, błogość, kawiarnia Tashba. Tom kupił sobie kanapkę z tuńczykiem, latte i kawałek brownie. Lądując na pobliskim krześle, wyjął telefon i wszedł na swój kanał, chrupiąc skórką bagietki. Okruchy spadły na kurtkę i dżinsy. Wejście do kanału:
— Cześć wszystkim! Przepraszam, mówię z zatkanymi ustami, kupiłem sobie przekąskę w oczekiwaniu na kolejny lot do… (ups, prawie się przepuścił) kolejnego punktu przesiadkowego! A więc najważniejsze: pozostało mi około 85 godzin do mojej spektakularnej śmierci, korzystając z grawitacji online! Powtarzam: każdy będzie mógł na żywo obejrzeć ostatnie sekundy życia kolejnego nieudacznika, tak jak dzieje się to tutaj, na YouTubie. Jedyne, czego naprawdę się boję, to tego, że może nie być tam dobrego połączenia i całe przedsięwzięcie pójdzie na marne. Ale miejmy nadzieję, że będzie dobrze, w końcu przedstawienie musi trwać, prawda? Teraz dokończę kanapkę, wypiję kawę i brownie, poleżę chwilę na tym fotelu i wrócę do samolotu. Tym razem lot będzie długi, więc nie martwcie się, muszę przeskoczyć kilka stref czasowych, chociaż teraz, jeśli dobrze rozumiem, Internet jest w każdym samolocie, prawda? Jestem trochę do tyłu z duchem czasu, możecie się pośmiać ze starego dinozaura, nie obchodzi mnie to. Dobra, do zobaczenia, do usłyszenia, prawie martwy Tomek Tom, nara!
*
Film zatrzymał się, a na ekranie laptopa pojawiły się rekomendacje, w tym dwa z poprzednich filmów Toma.
— No nie rozumiem, co mi oferujesz? Ten kretyn ma ochotę rzucić się z klifu, i o co chodzi? — tak, Kuba naprawdę musi wszystko przeżuć. Ale Marcin jest gotowy na wszystko. Siedzą w Nero, dwa kroki od przestrzeni coworkingowej, dziewczyna przyniosła kawę.
— Czy jesteś zadowolony ze swoich statystyk na kanale?
Kuba upił łyk, spojrzał na Marcina, wygląda jakby naprawdę nic nie rozumiał.
— Słuchaj, odszesł ode mnie PanAutko, spadają subskrybcje, jakbym nawoływał do odbierania matok noworodków! Czy to masz na myśli?
„Odbieranie dzieci matkom… Boże, Kuba!”
— OK, zróbmy to w ten sposób: myślę, że ten koleś przywróci popularność Twojemu kanałowi.
Bloger całkowicie się zawiesił, wygląda na to, że potrzebuje twardego restartu.
— Ten koleś??? Kompletny frajer, który skoczy z klifu, przywróci popularność mojemu kanałowi??? Marcin! Hej! Jestem autoblogerem! Kręcę fury!
Jasne, nie ma czasu, trzeba się spieszyć:
— Teraz posłuchaj! Twój wizerunek został własnoręcznie zdeptany do stanu dywanika przy łóżku, jesteś uważany za pieprzonego krwiożerczego maniaka! Może naprawdę jesteś pieprzonym, krwiożerczym maniakiem, nie wiem, ale najważniejszy jest wizerunek! Oto instrukcja dla Ciebie krok po kroku, co z tym zrobisz później — to zależy od Ciebie, ale ja widzę, że potencjał w tym jest po prostu ogromny! I myśl szybko, za 10 minut mam rozmowę na Zoomie z klientem, którego żona ma pękniętą torbiel jajnika! Ale sprawa w tym, że ja oczywiście nie jestem dobrym Samarytaninem, ja też chciałbym strząśnąć z tej historii parę złotych, więc oto Twój plan: już dziś zaczynasz relacjonować tę historię na swoim kanale, właśnie dzisiaj. Zaopatrujecie te filmy swoimi komentarzami, mówiąc, spójrzcie — człowiek, który stracił wiarę, wepchnięty w kąt, dotarł do krawędzi, poza którą giną wszelkie wskazówki moralne, co doprowadziło go do decyzji o publicznym demonstrowaniu swojego samobójstwa i innych bzdury, tekst po mojej stronie. Co się dzieje z Twoimi widzami? Zaczynają myśleć, że jesteś pieprzonym świętym! Ty, Kuba, jego mać Łuxocki, podjąłeś się uświęcenia drogi na śmierć samotnego i zagubionego małego człowieka! Mówisz im: udostępniajcie i lajkujcie, mamy pomóc człowiekowi, uratować go! Dają ci reposty, komentarze, lawinę wyświetleń i reklamodawców w kolejce. Kompletnie nie ma znaczenia, jak to się wszystko skończy! Część subskrybentów oczywiście odpadnie, ale trzy części przybędzie! Chodzi o to, że wyretuszujesz trochę swój wizerunek, odzyskasz dopływ kapitału i zabłyśniesz w oczach swoich subskrybentów światłem łaski Bożej! Kościół kanonizuje cię zaocznie! Ja w międzyczasie organizuję zbiórkę pieniędzy, aby pomóc temu dupkowi. Cały trick polega na tym, że jeśli przeżyje, pieniądze zostaną przeznaczone na jego rehabilitację psychiatryczną i pluszowe misie. Niby! Jeżeli nie, pieniądze zostaną zwrócone darczyńcom. Znowu niby! Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale współczesne społeczeństwo bardzo szybko o wszystkim zapomina i zanim trzeba będzie zgłosić się do zwrotu kasy, nie będzie już komu! Wszyscy wrócą do swoich spraw, kochany Kubo! Nikt nie będzie pamiętał, że dał jakieśmu frajerowi 10 złotych! Ale takich filantropów może być całkiem sporo! Czy teraz rozumiesz, jak szybko musisz działać? To jego trzeci filmik, nie wiemy dokąd leci, więc musimy ruszyć dupę!
Kuba słuchał bardzo uważnie. Generalnie uwielbiał słuchać Marcina, lubił ten jego sposób przekonywania, ale tym razem chyba przeszedł samego siebie. Co za sukinsyn! Co za łajdak! W końcu ma rację! Ma cholerną rację! Ręka Kuby wsunęła się do kieszeni i wyjęła iPhone’a 14.
— Marta! Posłuchaj mnie, bardzo uważnie!
*
Na ogromnej plazmie zawieszonej pod sufitem dziesięć metrów od Toma wyświetlane były stare numery Top Gear, przetłumaczone na język węgierski. Próbował intuicyjnie zrozumieć, o czym tam się mówi, ale szybko się poddał i po prostu podziwiał młodego Klarksona, Maya i Hammonda. Wtedy jeszcze nagrywali w studiu i on na pewno pamięta ten odcinek, ale to, o czym wtedy rozmawiali, to nie. Tomek pomyślał, że to właściwie całkiem zabawny fakt: jak to się stało, że kraj wciśnięty między Słowienią, Austrią i Rumunią mówi językiem, który, gdyby usłyszał go po raz pierwszy, rozpoznałby jako… fiński, na przykład. W końcu jego brzmienie jest tak niezwykłe jak na te szerokości geograficzne, jak brzmi język Baka na Islandii! Pamiętam, że nawet przeglądał coś na ten temat, albo w Discovery, albo w Planet Plus. Coś tam było o przesiedleniach plemion fińsko-ugrodzkich, szczegółów nigdy nie będzie pamiętał, ale na pewno to pamięta…
— Maradnod kellene…, — za nim, zaraz za nim, rozległ się kobiecy głos, ale Tom od razu domyślił się, że to sąsiedzi na krześle obok i dalej patrzył, jak cała sala śmieje się z żartu Klarksona. — Maradnod Kellene! — Ponownie. Prawdopodobnie matka woła swoje dziecko lub coś do niego mówi: — Maradnod kellene! — do cholery! Czy ktoś nie rozumie za pierwszym razem?! — Maradnod Kellene! — Tom nie mógł się powstrzymać i powoli się odwrócił. Za nim stała kobieta, około 45 lat, w drogim kaszmirowym jasnym płaszczu, z czarnymi włosami z równym przedziałkiem, ściągniętymi w kłębek i z oczami, które wprawiły Toma niemal w osłupienie — niezwykle głęboko osadzone, czarne wiertła z lekkim zezem do wewnątrz, patrzyli na niego albo z prośbą, albo z nadzieją. Jej rysy twarzy zdradzały jej związek z… Indianami Maja czy coś…
— Co, przepraszam? Ee… Sorry, what?
— Maradnod Kellene! — co cię się utknęło…
— I’m sorry, but I do not understand!! — Tom poczuł się trochę nieswojo. Zaczął rozglądać się wzrokiem za potencjalnymi innymi osobami, do których ta wiedźma mogła się zwracać, ale było oczywiste, że w pobliżu nie było nikogo innego. — Nie rozumiem węgierskiego! Mówisz po węgiersku, prawda? Hungary? Czy nie?
— Jól látok rajtad, Ish Tab a hátadon ül, de ledobhatod, gyenge! — Super, świetnie… I co mamy teraz zrobić? Ona chyba nie jest do końca zdrowa. Nie mam zielonego pojęcia, jak dogadać się z takimi ludźmi… — Maradnod kellene!
Łzy nagle zaczęły napływać do jej oczu, ale jej usta wykrzywiły się w nienawiści, nie było jasne, czy było to skierowane w stronę Toma…
— Figyelj baran, kurva! Ezt a fiatalembert azonnal elengeded, és hagyod, hogy lélegezzen és békében éljen, megértesz?!
Z całej tej wspaniałości Tom wyraźnie uchwycił tylko „Kurvę”. No cóż, wygląda na to, że wszystko się ułożyło — naćpany sekciarz, z pływającą świadomością, który w szale przyzwyczaił się do czepiania się ludzi. A skoro jest tu bardzo mało ludzi, nie ma nic dziwnego w tym, że po drodze trafiła na Toma!
— Az en fiam! — Głos i intonacja zmieniły się na przeciwne, teraz jest to błagalny ton i spojrzenie nieszczęśliwej matki, jest zdecydowanie szalona, — Az emberi világ értékelése nélkül, hanem önmagad értékelésével kell bontogatnod a szárnyaidat! — Mimo to jest ciekawe, co ona gada?
Ochroniarz lotniska podszedł do nich od tyłu Toma i stanął obok nich, patrząc pytająco na Toma, a potem na kobietę:
— Problémák? — Dzięki Bogu, przynajmniej coś tutaj jest zrozumiałe.
— Yes, this woman wants something from me, but I don’t understand what exactly and to be honest she makes me a little nervous!
— OK sure, — ochroniarz zwrócił się do wariatki, — Gyerünk, megmutatom hol a kijárat.
Wziął ją za ramię i pociągnął do drzwi stacji, podczas gdy ona, nie odrywając wzroku i nie mrugając, patrzyła na Toma, wwiercając się w niego swoimi laserami wbitymi głęboko w jej czaszkę. — Maradnod Kellene! — Tomek też nie mógł oderwać wzroku, przez chwilę zdawał sobie sprawę, że jest do niej mocno przykuty, aż zniknęła za tablicą informacyjną. Dopiero wtedy Tom poczuł zauważalnie ostre rozłączenie i był lekko wstrząśnięty. „Wow… wow! Co to kurwa było? Co?” Pozostałości zapomnienia pochłonął głos z głośników: „Dear passengers waiting for the flight to Shanghai, please proceed to Gate C to board the plane. Thank you”.
Tom wziął plecak z krzesła obok, mechanicznie sprawdził obecność dokumentów i bagażu, upewnił się, że wszystko jest w porządku i poszedł szukać wyjścia C. Wewnątrz, w okolicy splotu, coś zaczęło ćwierkać, Tom rozumiał, że było to bezpośrednio związane z tą nienormalną, ale odpowiedzi na pytanie Czego ona naprawdę od niego chciała, on już nie dostanie. Jest za późno.
Wyjście C, bilet z kieszeni, „Pana miejsce 22, miłego lotu”, tunel, kabina samolotu, miejsce 22. Lot jest długi, około 10 i pół godziny. Jest czas aby uporządkować trochę myśli i pożonglować teoriami. Whisky… Gdzie jest whisky?
*
Każdy pracownik działu kontroli finansowej banku ING mającego biuro na osiemnastym piętrze wieżowca Q22 ma obowiązek pracować w biurze 4 razy w miesiącu. Jescze miesiąc temu obowiązek dotyczył 3-krotnej wizyty, jednak w związku z ulgą Covid-ową doliczony został jeszcze jeden dzień. Niewiele osób pamięta, że w tych odległych, przedpandemicznych czasach wszyscy regularnie chodzili do pracy pięć dni w tygodniu, od 9 do 16. Obecnie, pod względem historycznego oddalenia, epoka ta dorównuje Rewolucji Francuskiej.
Do trzech dni jakoś się przyzwyczajono, niektórzy (przeważnie nowi pracownicy, którzy nie przepracowali jeszcze roku) muszą dojeżdżać do biura z przedmieścia, jak Piaseczno czy Łomianki. Drogi są zatłoczone, są ciągłe korki, trzeba wstać o świcie, ludzie są niezrównoważeni, a układ odpornościowy przez ciągły stres zamienił się w durszlak. I proszę — czwarty dzień! Na spotkaniu na ten temat podniosło się tsunami: „Poważnie?”, „Nie no ludzie, o czym wy mówicie?”, „Dajcie spokój!”, „Świetnie! Super! Mega!”, „O krok bliżej do Credit Agricole” i tak dalej. Ale ani jedna filiżanka kawy nie poleciała w circle lead'а (szef biura), szczerze mówiąc, pod koniec spotkania wszyscy żartowali i wspominali „imprezę nepalską” trzy dni temu, gdzie pracownik z Zambii uczył wszystkich poprawnie wymawiają nazwę afrykańskiej Nessie w swoim języku — Mokele-mbembe. Generalnie cztery dni w miesiącu w biurze to duże obciążenie, ale wiadomo, że ludzie potrafią przystosować się do wszelkich trudności.
Karolina Materna to jeden z 12 ogarów AML odpowiedzialnych za podejrzane transakcje, niezrozumiałe schematy i niejasne kombinacje. Dla niej czwarty dzień był raczej pożądany — bardzo brakuje jej komunikacji społecznej, mimo że zanurzenie każdego z kolegów w monitorach i niemal sterylna cisza na ich oddziale trudno nazwać „inkubatorem żywej komunikacji międzyludzkiej”. Trochę ją powaliło coś innego: pod koniec ubiegłego roku jej praca i wysiłki zostały ocenione przez kierownictwo jako żałosne „Well-done”, co oznacza „OK, OK, ale masz czas na rozwój”, a za kilka lat staniesz się ulubieńcem team-lead'а. Wy dranie, pomyślała Caroline, leżąc w łazience z kieliszkiem wytrawnego białego wina, robię wszystko, co w mojej mocy, rzucam narracjami jak drukarka, descriptions zamiast książek, niedługo sama stanę się jak sztuczna inteligencja, generująca alerty i proszę! — „Well-done!”
Ale przeprowadzka do innego banku oznacza rozpoczęcie wszystkiego od nowa, mimo zaleceń, na samą myśl o tym robi się sennie. Po raz kolejny trzeba wyjaśniać wszystkim, że Krzysztof Materna nie jest jej krewnym, jak to chyba miało miejsce pięciokrotnie w ING. „Ou! Materna! Przedstawisz mnie Krzysztofowi?” Karolina nie wiedziała jeszcze, kim był Krzysztof Materna, miała zaledwie 28 lat. „Kto to jest?” „Co znaczy, kto to jest? Czekaj! Krzysztof Materna i Wojciech Mann, jak to?” „Przepraszam, nie znam go”.
Nudny lutowy poranek, hol wieżowca Q22, karta do kołowrotu — mijamy, karta do panelu w windzie, wybieramy piętro 18, winda C, czekamy. Ludzie się zbierają, dziewczyny z Glovo, uśmiechają się, „Cześć”, chłopak z PURO, „Witam Karo!” „Cześć Seb!” Winda, „Miłego dnia”, „Wzajemnie”, 18 piętro, cześć wszystkim, szatnia, widok z okien na Rondo ONZ, kuchnia, kawa, luźna pogawędka po angielsku z trzema pracownikami z zagranicy, dwoma z Indii, jednym z Kenii, biegnij do pracy, popraw swoje zły uczynki. Taki żart — po prostu do pracy, z dala od fałszywych uśmiechów i mega ważnych rozmów, jak balon w kształcie minionów: „Gdybym miał wybierać pomiędzy OWAy GLOSSY NECTAR a Ordinary — Multi Peptide Serum, wybrałbym to drugie, ponieważ zawiera kofeinę, która budzi śpiące komórki.” Mowa o olejkach na porost włosów, jak ktoś nie wie.
W pierwszej chwili ogarnie Cię szczęście, gdy otrzymasz pocztą zaproszenie z banku do wzięcia udziału w okresie próbnym. Po tysiącach wysłanych CV, okresie upadku nadziei i rozpaczy, zapraszają Cię do przyjaznego i miłego zespołu w górnych warstwach dusznej warszawskiej atmosfery, z milionem quiksów i ficzursów, dzięki którym Twoje dni pracy staną się „Bajecznie przyjemne i maksymalnie produktywne.” Po kilku miesiącach miasto za oknem staje się tylko miastem za oknem, kawa zaczyna smakować kwaśnie. Sześć miesięcy później świadomość siebie jako maratończyka przebiegającego 5 km w domowych kapciach z podartą podeszwą po szklany wazon czyjejś prababci. Rok później ty, który w tym czasie zamieniłeś się w kota Schrödingera, gdy nie jest pewne, czy żyjesz, czy nie, zostajesz przedstawiony swojemu pieprzonemu Well-Danowi ze słodkim uśmiechem i życzeniami dalszego rozwoju zawodowego. Pamięć się odkręca półtora roku temu — dlaczego było mi tak źle w wypożyczalni sprzętu budowlanego, gdzie klientami są zwykli, normalni faceci, którym zależy na wyburzeniu ściany, a pod ręką jest tylko niebieski Bosch? Ta dwójka z Indii otrzymała ocenę „Excellent”, czyli „doskonałą”, ale wszyscy wiedzą, że ci leniwcy po prostu wiedzą, jak być uroczymi i zgadzają się z team-leadem w situacjach, w których inni będą przewracać oczami w sufit. Dlatego ten ul nie oferuje niczego nowego, żadnych innowacyjnych modeli komunikacji społecznej, zasady przetrwania są wciąż takie same.
Dobra, wycieramy smarki, jak mówi mądrość samurajska: „Zrób wszystko, co w Twojej mocy, resztę pozostaw losowi”. Jedno jest pewne: chęć wyskoczenia nad głowę w celu uzyskania błogosławieństwa w postaci „Excellent” jest jak bycie ciszej niż wszyscy w przedszkolu, aby dostać mniej owsianki, a więcej deseru, czyli po prostu jest utopią, nauczyciel zawsze ma swoich ulubionych.
Znajomy poranny rytuał: Karolina podłącza swój służbowy laptop do dwóch biurowych monitorów, sprawdza pocztę, potem idzie do Teams, sprawdza, czy nie ma treningów, zlotów, seansów spirytycznych (nie da się tego inaczej opisać). W piątek koniecznie wziąć udział w szkoleniu „Nowe zasady sporządzania raportów dla specjalisty ds. Money Laundering Reporting Officer”, znowu nowe zasady… Logujemy się do SharePoint, wybieramy klienta, czyli, jak mówi pracownik działu kontroli finansowej, „case”, z którego wszystkie finansowe tajniki rozłożymy na atomy. Więc co tu mamy? Marcus van Holsten, witam na moim spotkaniu, panie van Holsten. Członek holenderskiej Partii Dobrostanu Zwierząt, asystent przywódczy frakcji w izbie niższej Esther Auchand. W partii od 2021 r., istotą sprawy są dziwne przepływy środków, wyprowadzanie dużych sum do krajów Bliskiego Wschodu, typowy przypadek, od którego chce się ziewać. Dokładnie dziesięć kliknięć myszką i Karolina już wie, że Markus jest osobą bardzo aktywną, o niestabilnych zasadach życiowych: z jednej strony linczuje każdego, kto zagraża prawom kotów, psów, świń, królików, legwanów czy żółwi z Galapagos z mównicy swojej rodzimej partii, a z drugiej strony skutecznie lobbjuje na rzecz wypromowania w Senacie propozycji związanych ze zmniejszeniem presji społecznej i legislacyjnej na producentów markowej odzieży ze skóry naturalnej. Śmiesznie? Oczywiście! Dogłębny description jego konta wykaże także Karolinie, ile euro Markus wydaje miesięcznie na seanse masażu tajskiego (najwyraźniej nie wyjaśniono mu jeszcze, że w takich sytuacjach lepiej używać gotówki, albo nie uważa siebie za zbyt ważnego ptaka, mimo stosunków z bliżnim wschodem), elitarny alkohol w sklepie Wynand Fockink Proeflokaal and Spirits w Amsterdamie na Pijlsteeg 31, wynajem jachta na trzy dni na swoje urodziny z zaproszonymi gośćmi liczącymi 35 osób, a całkowity koszt imprezy to 56 000 euro, ale to wszystko drobnostki, za to nie obowiązuje kara. Są karani za transakcje oznaczone w programie Menedżera Ryzyka Finansowego jako „Podejrzenie finansowania terroryzmu”. Tak to jest: w dzień jeździsz po gospodarstwach i robisz zdjęcia z cielakami i lamami, wrzucasz na Instagram urocze posty z podpisem „Jesteśmy po to, żeby one nie cierpiały”, a wieczorem i w nocy prowadzisz prawdziwy biznes — łączysz tych, którzy chcą sprzedaćcoś coś zabronionego z kimś, kto chce kupić coś zabronionego.
Markus, Markus… Mieszkasz tam w Amsterdamie i nie masz pojęcia, że jedna skromna polska dziewczynka rozbiera Cię w tej chwili guzik po guziku, przygotowując dla Ciebie kilkadziesiąt pytań z Ministerstwa Finansów lub policji, w zależności od tego, z kim się znasz po obu stronach kanału sprzedaży. Jeszcze kilka godzin, a Karolina napisze szczegółowy raport, przekaże sprawę do następnego poziomu kontroli w dziale „Financial crime compliance” z przepisami dotyczącymi przestępstw finansowych i pójdzie do lodówki po sałatkę obiadową z kurczakiem i nasionami słonecznika. Powodzenia, panie van Holsten!
*
Zanim ostatecznie wybrano miejsce kręcenia zdjęć, Kuba i Marta kłóciły się, aż piana pojawiła się im na ustach. Kuba widział jako tło ruchliwą Marszałkowską, mnóstwo ludzi kłębiących się w swoich sprawach, nacisk na „totalną łożyskowość” (niespodziewanie wymyślił to słowo), informacyjne środowiska chodnikowo-ulicznego”. „Ale dzisiaj płoniesz!” — Na tę tyradę zareagowała Marta, zwolenniczka depresyjnego zdjęcia z tłem, jak np. szary bulwar nadwiślany w pobliżu Mostu Gdańskiego, jako symbol beznadziei i skłonności samobójczych, czy widok ze szczytów Góry Szczęśliwickiej w stronę centrum miasta, jak symbol monopolu władzy pieniądza, bogactwa, praw przetrwania i ich niszczycielskiej presji na każdego, kto nie jest gotowy zaakceptować ich reguł gry. „Zwolnij już, dziewczyno! Poniosło cię, nie widzisz tego?!” — odparował Kuba.
Aby nie zrujnować wszystkiego, rozdzierając sobie nawzajem gardła, para zdecydowała się nakręcić film na tle kawiarni; obojgu spodobał się pomysł, że zrelaksowani i mili milenialsi rozmawiający przy filiżance cappuccino bardzo ładnie doprawiają atmosferę tragicznego tamatu ich apelu dla widzów. Podczas gdy Marta ćwiczyła ze swoim iPhonem na Gimble, konfigurując transmisję na żywo, a Kuba doskonalił prawidłową intonację i przekaz, kilku gości kawiarni zauważyło je, wyjęło smartfony i nacisnęło nagranie.
— I co? Jesteś gotowa? Czy bateria jest w porządku? — Kuba marzł i tańczył.
— Gotowa, zapasową mam w kieszeni, gdyby coś się stało.
— Wziąłaś termos? Nie jadłem śniadania, trzęsę się…
Marta patrzy na Kubę ze zdziwieniem:
— Hej! Odwróć się i powiedz mi, co widzisz!
— Myślałem, że wziąłaś termos!
— Nie, nie wziąłam termosu! Nie możesz poczekać pięciu minut?!
— Dawaj już!
— Pamiętaj — nie spiesz się, to transmisja online, bez głupich żartów i ekskrementów, w sensie eksperymentów! Trzy, dwa, jeden, można!
Kuba natychmiast się pozbierał, rozwinął aparat mowy charakterystycznymi dla siebie szybkimi ruchami języka i warg i popatrzył w kamerę:
— Witam przyjaciele! Witam wszystkich moich subskrybentów, obecnych i przyszłych. Dziś wychodzimy w pilnej formie live streamu z tematem… (Kuba zdał sobie sprawę, że nie wie jak kontynuować), który nie toleruje… długich przygotowań, montażu itp. Temat jest bardzo poważny, dlatego wraz z moim drogą asystentką z góry prosimy Państwa o poświęcenie maksymalnej uwagi, współudziału i pomocy w naszych próbach wpłynięcia w jakiś sposób na tę sytuację. To jest naprawdę, naprawdę ważne! (Marta podniosła rękę do gardła i ustami krzyknęła „Do rzeczy!”) Sprawa w tym, że dziś natknęliśmy się na wiadomość wideo od jednej osoby, naszego rodaka pod pseudonimem TomekTom. To zwykły, normalny facet, który nie poradził sobie w życiu, nie zdążył, nie wpasował się, słowem, z jednej strony się poddał, ale z drugiej strony ma na tyle sił, żeby spróbować zapytać o pomoc w sposób, jakiego prawdopodobnie nikt wcześniej nie zrobił. Choć w zasadzie trudno powiedzieć, czy w ogóle szuka pomocy — Tomek zmierza, właśnie teraz, w tej chwili leci samolotem gdzieś, nie wiemy gdzie, bo specialnie nie mówi, żeby skoczyć z jakiejś skały, kończąc swoje życie. Ma 42 lata, prowadzi coś w rodzaju pamiętnika swojej podróży, zamieszczając na swoim kanale filmy z każdego punktu swojego ruchu (trzej nastolatkowie ze smartfonami podeszli do okien kawiarni, Marta uznała to za ciekawe i niczego nie zmieniła ), finałowym… akordem, można tak powiedzieć, będzie jego skok online, czyli każdy, kto go w tym momencie obejrzy, zobaczy na własne oczy moment jego śmierci na żywo! Przynajmniej tak twierdzi sam Tomek i nie mamy powodu, żeby mu nie uwierzyć. Zebraliśmy trochę danych na temat tej osoby i możemy autorytatywnie stwierdzić, że nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby na oszustwo lub banalną chęć zrobienia szumu. Człowiek, Polak, nasz rodak zmierza w tej chwili ku swojej śmierci, dzieląc się nią ze wszystkimi! (Kuba zrobił znaczącą pauzę, wpatrując się swoim „przekonującym” spojrzeniem w źrenice iPhone’a) I mam pytanie do Was wszystkich, moich widzów: co jesteśmy gotowi zrobić w tej sytuacji? Machnąć ręką i kontynuować swoje interesy, typu o! kolejny luzer — właśnie tam powinien się udać? A może zastanowić się mocno i spróbować jakoś pomóc osobie, która znalazła się na krawędzi przepaści, zdając sobie sprawę, że nikt nie jest przed tym chroniony?! Że jutro będzie to możliwe i Ty i ja będziemy potrzebowali tej samej pomocnej dłoni, wyciągniętej nawet nie przez jedną osobę, ale przez całą społeczność, cały naród, w końcu cały świat?! Ten świat, a wszyscy o tym doskonale wiemy, wie, jak okaleczyć ludzi swoimi okrutnymi regułami gry, których wielu po prostu nie może znieść i łami się. Czy to naprawdę możliwe, że wszyscy zmierzają w stronę otchłani? (Kuba nagle poczuł, że daje się ponieść, szybko i przemożnie) Czy każdy, kto nie dostosowuje się do pewnych wzorców zachowań, musi wziąć aparat i powiedzieć „Żegnaj” temu światu? Gdzie wszyscy wkrótce się znajdziemy? W kogo wszyscy się zamienimy? (Pauza, nastolatki za szybą śmieją się i kontynuują nagrywanie wideo, Kuba teatralnie pochylił głowę, zastanawia się nad czymś, znów patrzy w kamerę pozornie zgasłym wzrokiem) Ja osobiście cudów nie oczekuję… Długo w nie wierzyłem, ale ta historia bardzo, bardzo, bardzo mnie wciągnęła, drodzy Państwo… Może to stać się doskonałym odzwierciedleniem naszej „sztucznie-intelektualnej” rzeczywistości, wskaźnikiem naszego wypalenia empatycznego, o! Co oferuję? Nic specjalnego: wystarczy udostępnić ten film, wejść na kanał Tomka, do którego link znajduje się w opisie, a wszystkie jego najnowsze wydawnictwa będziemy także publikować na naszych portalach społecznościowych, komentować je i relacjonować tak szybko, jak to możliwe. Udostępniajcie, komentujcie, niech jak najwięcej osób obejrzy te filmy, może wspólnymi siłami uda nam się wszystkim zrozumieć, dokąd Tomek zmierza, odnaleźć go i pomóc mu, uniemożliwiając mu dokonanie czegoś nieodwracalnego. Na naszych oczach rozgrywa się mała osobista tragedia, a ty i ja jesteśmy w stanie temu zapobiec, jestem tego pewien. Pozostajemy w kontakcie, śledzimy wszystko, co dzieje się z Tomkiem, dziękujemy, jeśli dotrwałeś do tego momentu i być może pomyślałeś o właściwej rzeczy. Cześć wszystkim, do zobaczenia wkrótce!
Marta wyłączyła nagranie i patrząc na Kubę wzruszonym spojrzeniem, gwizdnęła:
— Słuchaj, prawie straciłam przytomność z uczuć, skurwielu Sathguru! Wypalenie empatyczne? Rozwaliło cię, czy to wszystko Marcin wymiślił?!
— Kochana, znasz mnie w trzech procentach! Nie oceniaj samochodu po jego aerodynamicznym zestawie nadwozia! Czy wszystko poszło dobrze? — nastolatki skończyły pisać filmy, odchyliły się od okna i dalej śmiały się jak szalone. Kuba i Marta ruszyły w stronę samochodu.
— Wszystko ok, ale nie rozumiem — jakie dane udało nam się zebrać na temat tego gościa? Może coś przeoczyłam?
— Marto, masz piękne śnieżnobiałe zęby, o co mnie pytasz?
— Jasne!
— Jedźmy do Marcina, śledź naszego blogera, zawsze, stale!
— Tak, yes sir!
*
Pub Red Dog w Gdańsku jest zaskakująco małoludny jak na piątkowy wieczór. Monikę przy ladzie zastąpiono jakimś silikonowym opakowaniem od nowego, ale już uszkodzonego systemu audio — próbują ją zapytać o procent Jack’a w wakacyjnych koktajlach, ale ona tylko otwiera usta i wydaje dźwięk podobny do „Ewww …” Jeden z tych, którzy zostali zaatakowani dawką „Karaibskiego księżyca” frików po drugiej stronie kontuaru, odpowiada: „OK, więc jest wpół do ósmej!”
Tom i Jarek siedzą tu, dwa metry dalej, trzeci Guinness jest w użyciu, w głowie żartobliwie szeleszczą im tematy zza kulis ich dzisiejszych instalacji: dzień drugi prac światło-dźwiękowych na Openerze. W Gdyni jest nudno, w Sopocie pełno Anglików, Gdańsk jest wolny, w centrum przyjemnie luźniej, puby ustawiają się w kolejce, brzęcząc pełnymi naczyniami. Moniki nie ma, ona zawsze jest jak Glock na łonie policjanta — jeden ruch kciukiem i głowa poleci, ale jej nie ma — jak obiecała, uczy młodych ludzi w Stocznie, jak wykonywać klasykę rocka grając swoimi ustami na pustych butelkach. Oh, szkoda że brak tych wspaniałych cycek na tym porysowanym poliwęglanie!
Jarek jest starszym technikiem w zespole, z jakiegoś powodu polubił Toma, podobno też jest fanem Lock Stock… ale jeszcze do tego nie doszło, jest o wiele więcej ważnych rzeczy, których rogi nie są obcięte i ciągle się o nich zaczepiasz. Ale skoro Tom płaci, to musi żonglować, ale…
— Nie jesteś wysoki? — Wzrost Jarka jest gigantyczny ma około — 195—197.
— Tysiąc siedemset czterdzieści milimetrów” — tak, Tomek, gdyby chciał, mógłby wynająć miejsce pod kurtką starszego technika, gdyby musiał szukać nowego miejsca do noclegu.
— Ile to w systemie calowym? Pracowałem w stanach 14 lat, mieszkałem w kamperze z kobietą o imieniu Scotie, dużo czasu zajął mi powrót do metrów.
Tom bierze hojny łyk Guinnessa, konwerter w jego mózgu się aktywował, gdzieś w kuchni ktoś krzyknął: „Nasmaruj krawędzie rzepakiem, idioto!”
— To… będzie… pięć futów i siedem cali. Tak?
— To znaczy prawie jak zmontowany głośnik koncertowy L-2 z serii L-Acousitcs. Nie grubo, nie grubo… — Jarek włożył pysk w szklankę i łyknął wydając donośny dźwięk, na nosie utworzyła się kula wysokiej jakości irlandzkiej pianki, wytarł ją małym palcem lewej ręki, ztrząsnął nią na podłogę i spojrzał współczująco na Tom, jakby siedział przed nim ślepy krasnolud-kaleka bez żadnej nogi. Głos Dusty Springfield nagle rozpłynął się po pomieszczeniu, opakowanie za ladą schowało się pod beczkami piwa i wreszcie otworzyła usta, śpiewając „The look of love”.
— Myślisz, że dlatego nie zwra… zwraca na mnie uwagi?
— Co, wytarłeś dłoń w łazience, oglądając jej zdjęcia, co?! — Jarek zachichotał, a Tom zdał sobie sprawę, że szaleńczo ma ochotę go walnąć, ale jego wyobraźnia od razu przedstawiła uderzenie tekturą opakowaniową (jego kciuk) w ogromną marmurową głowę Cezara (czaszka Jarka) i ochota zniknęła — jej były facet był napastnikiem krajowej ligi koszykówki, musiałbyś dzwonić do niego tam, na górę. Nawet ja!
— Wiem, jak kłaść gorące kamienie na plecy! — Tom zatrzymał się, ale było już za późno, jego twarz zareagowała sama, wykrzywiając się w grymasie obrzydzenia. Jarek patrzył uważnie i nawet z pewnym potępieniem, najpierw na szklankę Toma, potem na samego Toma:
— Wow… Myślałem, że jesteś zimowym głupcem, ale okazuje się, że jesteś letnim głupcem… — Tom zrobił przerwę na pół łyka.
— Możesz wyjaśnić?
— Hemingway! Letni głupiec to ten, którego widać z daleka. A zimowy głupiec musi się rozebrać, abyś zrozumiał, że jest głupcem!
Tom miał wrażenie, że już nigdy nie wyjdzie z dziury. Guinness zaczął mu swędzieć w ustach jak niedojrzałe kaki, miał ochotę położyć się do łóżka i owinąć folią bąbelkową.
— Słuchaj, mam uczucie humo…
— Dlaczego nie podobają ci się Andy w Chile, dupku?! — dobiegł głos gdzieś z tyłu, donośny, starszy i nosowy. Tom nie miał pojęcia, do kogo było skierowane to pytanie, więc się odwrócił. W kącie pubu przy stoliku, z miską chipsów bananowych w dłoniach, starszy pan, strasznie podobny do Andrzeja z Solarpol.pl, patrzy ostro na niego, Toma i nie odwraca wzroku, — Co patrzysz?!
— Pan do mnie mówi? — Tom był naprawdę trochę zaskoczony.
— Nie, kurwa, do twojej matki!
— Zamknij gębę, gnido! Już cały się rozsypiasz! — kolejny głos, oczy w lewo — ogromny facet przy karcianym stole (od kiedy tu grają w karty?) w kombinezonie i z wąsem sięgającym do jąder, — Tommy! Czy byłeś kiedyś w Rezerwacie Przyrody Ptaków Harry’ego Gibbonsa? Byłeś?
— Nie… Gdzie to jest?
— Kivalliq! — Tom myśli i wzrusza ramionami — Nunajesh! — Tomek znów się zastanawia i kiwa głową, — Kanada, kurwa mać!
— A-ach! Kanada!
— A-ach! — przekręca się wielki człowiek, — czy poza Polską znasz coś jeszcze?!
— Czy myślisz, że 1224 kilometry kwadratowe odludzia polarnego coś znaczą?! — głos trzeci, głowa pod kątem 90 stopni za silikonową folię — mężczyzna w formalnym garniturze, przy stole z aromatyczną świecą, z czarującą towarzyszką obok, James Bond, naturalnie! — Umrzesz, zanim tam dotrzesz! — jego towarzyszka fałszywie chichocze nieprzyjemnie niskim śmiechem, — Jest jedna wyspa, dokładnie pomiędzy Afryką a Madagaskarem, zwana Majottą! Jeśli chcesz skoczyć, jedź tam, chłopcze!
— Majotta?! — wtrącił się pan z czypsami, — Ona jest płaska jak płyta CD, cholerny dandysie, przed kim ty się tu popisujesz?!
— Płaska??? — Tom kręcił głową w lewo i prawo, — Ha! A co z Mtzangą Kolo Batsumu? Jak myślisz, co to jest?!
— Debile! — odpowiedział dandysowi mężczyzna w kombinezonie, — Mtzanga Kolo Batsumu to plaża! Czy ktoś kiedykolwiek rzucał się z plaży???
Dandy chwyta ze stołu świecę zapachową i rzuca nią w kombinezon, ten unika ciosu, świeca rozbija wiszącą na ścianie grafikę z wizerunkiem kościoła św. Teresy w Dublinie. Duży bierze kartę ze stoła i bardzo profesjonalnie rzuca nią w przeciwnika, udaje temu się ukryć pod stołem, karta trafia w towarzyszkę i przycina jej żyły na szyi, krew tryska na wszystkie strony, dama kiwa głową w stoł, „Ne no poważnie???” Starzec z czypsami rzuca miską w głowę wielkoluda, odłamek rozcina mu ucho, wielkolud prosi siedzącego obok ucznia, aby wyjął z tylnej kieszeni mokre chusteczki, uczeń wymiotuje pod stołem, wielkolud wpada w panikę i próbuje wszystko zrobić sam, ale podlatuje do niego dandys i go powala, starzec atakuje dandysa, słychać wykrzykiwanie różnych nazw geograficznych, ale ani Tom, ani Jarek nie są w stanie ich rozróżnić.
— Chodźmy ustawimy perkusję? — Jarek kończy z piwem.
— Nie, spójrz — woda nadchodzi!
Oboje patrzą na swoje stopy, podłoga baru gwałtownie zalewa się wodą i sądząc po znajdujących się w niej martwych rybach, jest to woda morska, pachnie solą i słychać krzyki mew. Zamiennik silikonowy Moniki gasi niedopałek, zakłada kask motocyklowy i ucieka.
— Nie jestem szczurem! — krzyczy Jarek, nachylając się do Toma, — Ja nigdy nie uciekam!
Tom odkłada pustą szklankę, zeskakuje ze stołka barowego, poślizguje się i upada, zostaje porwany przez fale słonej wody, jakimś cudem staje na nogi i widzi… morze. Jest słoneczny dzień i czyste morze, ale nie bez końca — na horyzoncie widać krzaki lub drzewa. Tom patrzy na wodę, na miliony blasków słońca na jej powierzchni i nagle słyszy się sygnał. Klakson samochodowy. Tom odwraca się — na brzegu, zakopany aż po samą podłogę w piasku, stoi Volkswagen Crafter InPost. Ktoś siedzi na miejscu pasażera, ale nie widać tego ze względu na oślepiające słońce. Naciska klakson raz po raz. Tom wychodzi z wody, podchodzi do samochodu i otwiera drzwi kierowcy, w środku znajduje się kobieta, około 40 lat, a Tom wydaje się niby ją zna…
— Posłucha mi Pan! Nie jestem osobą konfliktową, ale tę cholerną kuchenkę zamówiono sześć dni temu! Dzisiaj mam gości — jest moja rocznica, a moja chora mama nie może sama nawet dojść do toalety, nie mówiąc żeby piec karpia na ognisku, którego nie można rozpalać w mieszkaniach! Przyjdą moja siostra ze swoim mężem, moja córka ze swoim mężem i brat mojej matki, czyli mój wujek! A ja nie mam w czym ugotować tego jebanego karpia!!!
Tomkowi wydawało się, że ona zaraz rzuci się na niego jak ryś, wskoczył za kierownicę, przekręcił stacyjkę i stwierdził, że lepiej będzie wyjechać z piachu na piątym biegu. Ku swemu zaskoczeniu Crafter wydostał się z piachu z taką łatwością, jak gdyby jechał po bruku.
— Nie odwracaj się! Bezpośrednio! Tą drogą będzie szybciej!
— Wodą???
— Pod wodą!!!
Bus przeciął wodę, krzaki zaczęły szybko się zbliżać, aż stało się jasne, że to wcale nie były krzaki, tylko ogromne kamery monitoringu modelu Axis P-1375 E i Tom wpada prosto do jednej ze żrenic, Crafter leci swobodnie wewnątrz aparatu, robi się ciemno, Tom włącza długie światła. Korytarz. Długi korytarz hotelowy. Żadnego samochodu, żadnego klienta, tylko on sam na środku korytarza. A drzwi są tylko po prawej stronie. Tabliczka na drzwiach znajdujących się najbliżej Toma głosi: „Masaż regenerujący rdzeńia eterycznego. Doktor Bumke”. Tomek próbuje otworzyć drzwi (w pokoju jest ciemno i nic nie widać), ale ona mocno go odpycha. Znów ją naciska, ale ona znowu odskakuje. Raz za razem — na próżno, nie da się otworzyć tech drzwi. Co za…
— Excuse me… excuse me! — Tom otworzył oczy, jego sąsiad, sympatyczny pan po 60. roku życia, próbuje go obudzić, — you fell asleep and constantly lay down on my shoulder, but to be honest, it’s not very comfortable for me, sorry, — i uśmiechnął się.
— Przepraszam, proszę, mi wybaczyć, — odpowiedział Tom i zdał sobie sprawę, że próbował wykorzystać swojego sąsiada jako poduszkę. Kurczę, jakie to niezręczne… Przetarł oczy, przyjął normalną pozycję i spojrzał na zegarek — do Szanghaju zostało jeszcze jakieś 6 godzin. Boże, na co wykorzystać ten czas? Stewardessa przeszła obok:
— Powie Pani, czy mogę tutaj połączyć się z Wi-Fi?
— Tak, oczywiście, login A130—3, hasło cztery jednostki.
— Dzięki wielkie.
W głowie ciężki szum o niskiej częstotliwości i oddalające się echo wszystkich absurdów, które przed chwilą widział. To chyba wina whisky z Żabki. Nie wolno pić ani spać tak wcześnie. Oto efekt — regenerujący masaż rdzenia eterycznego, cholera… Chciałabym mieć nadzieję, że nie wdychał oparów w twarz temu miłemu panu… Hmm…
Ten stan jest mu znany. Nie da się przed tym ukryć, nie da się go przekierować w aktywnym kierunku, nie da się tego uniknąć ćwiczeniami fizycznymi czy rozwiązywaniem sudoku. To kilka męczących godzin dnia po zaśnięciu, posypanych dodatkowo dawką alkoholu (najgorsza rzecz, jaką możesz wymyślić, ale w tym momencie obszar mózgu odpowiedzialny za „czy nie mówiłem?”” jest na siłę wyłączony), co trzeba po prostu znieść. Myśli rozdzierają neurony na strzępy, ciało nie może usiedzieć w miejscu, chce się wsadzić głowę do wiadra z lodem, ale gdzie na pokładzie A-130 znajdziesz wiadro lodowatej wody?
Z pomocą przyszedł układ trawienny. I możliwość korzystania z sieci. I chęć powiedzenia coś mądrzego na antenie. I fakt, że toaleta świeci na zielono.
Tom wyjął telefon z kieszeni plecaka i udał się na tyły salonu. Po zamknięciu usiadł w toalecie, podłączył się do sieci i poszedł na swój kanał. Starając się nie patrzeć na polubienia i komentarze, klika nagranie stream:
— Aloha wszystkim, jestem w samolocie, mam pit-stop, jak widać. Głupotą byłoby rozgłaszanie swoich myśli do połowy samolotu, więc musiałem wynająć ten conferens-room. A zatem do chwili X zostało… siedemdziesiąt… osiem, dziewięć godzin i oto, kochani, co chciałbym wam powiedzieć, moi drodzy słuchacze radia: („Naprawdę, co chcesz powiedzieć? Warto przemyśleć teksty z wyprzedzeniem, żeby nie…”) Wszyscy reagujemy bardzo różnie na różne bodźce. Ktoś podcina sobie nadgarstki, bo nowa szafa nie zmieściła się w przeznaczonej dla niego niszy, a ktoś, tracąc dochody, rodzinę, wolność, rękę, nogę, oko, mózg czy… nie wiem.. Mając zamieniony w meduzę na piasku, idzie i kupuje sobie kolekcję książek Seneki, aby móc z nią odpocząć na ławce w miejskim parku. Wszystko jest inne, wszystko jest indywidualne. Już jestem na to wszystko spóźniony, ale pozwolę sobie na jedną małą radę, radę od frajera, który za 78 godzin skoczy z klifu, śmieszne, prawda? Zatem: (znowu głowa na bok, znowu nie jest gotowy, jak to wszystko sformułować?) Do psychoanalityków jestem mniej więcej tak daleko, jak Voyager 1 od Przylądka Canaveral, ale nie sądzę, żebym się mylił, jeśli powiem… że… ogólnie… jeśli w pewnym momencie zrozumiesz, że twoje… problemy psychiczne mają status „wytrawny”, jak 18-letni Chivas Regal, że to wszystko jest wypracowane… rozumiecie, prawda? Że to wszystko zaczęło się kiedyś, bardzo dawno temu, w przeszłości, a teraz dopiero… nadal kręci się wokół tej niszczycielskiej plątaniny… Więc myślę, że potrzebujecie… regenerującego masażu rdzenia eterycznego! (jakaś część umysłu Toma wciąż miała nadzieję, że obejdzie się bez tego…) Potrzebujesz hipnozy klinicznej, potrzebujesz kogoś, kto otworzy maskę, rozbierze silnik… sorry chłopaki, rozumiem, że bredzę, ale! Niewiele osób potrafi sobie z tym poradzić samodzielnie! Jeśli nie jesteś kompletnym idiotą, który strzelił sobie w gardło przez dziewczynę lub przegraną w kasynie online, to cały ten syf, który popycha Cię do granic możliwości, należy już do przeszłości, zapomniany, ale wciąż gnijący, emitujje promieniowanie i czyni twoje życie nieszczęśliwym. W pewnym momencie promieniowanie przekracza próg krytyczny, kiedy ani jeden Kościum Ochrony Przeciwpromieniowey nie może nas uratować, wszyscy o tym wiemy, ale nie rzutujemy tego… na nasz świat wewnętrzny, o!… OK, jestem tak sobie kaznodzieją, ale wiecie. Jaka jest moja ogromna przewaga nad wami wszystkimi? Osoba taka jak ja inaczej interpretuje wszelkie standardy moralne, gdy nie ma już nic do stracenia, może zrobić i powiedzieć, co tylko przyjdzie mu do głowy! Mógłbym teraz zaoferować wam całą zawartość OnlyFans, ale… nie zrobię tego. O czym ja mówię? Nie obchodzi mnie, co i jak mówię, nie dbam o spójność i wartość artystyczną tego, co mówię. Nie przygotowuję się, łapię wszystko co mi do buzi wpadnie, bo za 78 godzin już mnie nie będzie. Nigdy nie przygotowujemy się na ewidentnie katastrofalną rozmowę kwalifikacyjną, prawda? Ok, załóżmy, że mnie usłyszaliście, teraz czas na cappuccino, do zobaczenia za 6 godzin, kiedy wysiądę z samolotu i trochę otrząsnę głowę. I — nie pijcie w ciągu dnia, moi drodzy, to wulgarne!
*
— I jak wam się podoba? — Marta sięgnęła po telefon, umieściła wideo na swoich portalach społecznościowych i spojrzała na chłopaków. Kuba i Marcin siedzieli w pochylonej pozycji, patrząc w różne strony. Cała trójka siedzi przy biurku Marcina na parterze przestrzeni coworkingowej. On pierwszy przemówił:
— Majaczenie pijanej klaczy, ale chłopak wpadł w filozofię i to jest bardzo, bardzo, bardzo, bardzo dobre, proszę państwa! Wystarczy, że dodamy jego wyznaniom odrobinę dramatyzmu, a każdy wrażliwy widz popłynie jak lody na słońcu w temperaturze 35 stopni. Kuba?
Kuba bardzo intensywnie o czymś myślał. Marta pomachała mu ręką przed twarzą: „Hej!” Po 15 sekundach wybudził się ze śpiączki:
— Więc dlaczego do cholery siedzimy?! — Kuba odchylił się na krześle, zatarł ręce i spojrzał na swoich partnerów, — jak tam sprawy z naszym renesansem?
— Wszystko ma swój czas, proszę cię, — Marta chwyciła telefon tak, żeby Kuba nie mógł dosięgnąć, — teraz pilnie piszemy nowy apel, potem sprawdzimy statystyki i pomyślimy, co dalej, zgadza się chłopcy?”
— A jak się okaże, że nikt nas nie wesprzył i wszystko poszło na marne? A właśnie, Marcin: jeśli to gówno nie zadziała, albo co gorsza, zrobią ze mnie pośmiewisko, to cię wykastruję i jestem w tej chwili mega poważny, Marcin!
— Od dawna chciałem poczuć się dziewczyną! Przynajmniej zapomnę o porannej erek…
— Zamknijcie się oboje! — Marta podjechała na swoim krześle do Marcina, popchnęła go, Marcin podjechał do Kuby. Trzymając telefon na wyciągnięcie ręki przed sobą, weszła na kanał Luxocki i uniosła palec nad przyciskiem streamowania, — jesteście gotowi?
— Może najpierw napijemy się kawy? — Kuba zerknął w stronę kuchni, gdzie za ekspresem do kawy czekała na swoją porcję modelka, — poza tym nie mamy tekstu?
— Mówimy o jego subtelnej filozoficznej organizacji umysłowej, — strzelił Marcin, — mówimy, że mamy przed sobą bezbronną i oczywiście bardzo inteligentną osobę, która dokonała złego, ale niezwykle świadomego wyboru. Nie wiem… Co on tam wypalił na temat masażu? — Marcin pstryknął palcami.
— Regenerujący… — Marta próbuje sobie przypomnieć, — masaż… rdzenia eterycznego, czy co? Co to w ogóle do cholery jest?
— Pamiętasz? — Marcin patrzy na Kubę, ten nie odrywa wzroku od modelki w kuchni, — Kuba, twoja mać!
— Jestem tu, jestem tu…
— Powiesz, że przez regenerujący masaż rdzenia eterycznego rozumiemy psychoterapię, ok? Wizyty u psychologów, praca z umysłem i świadomością, hipnoza…
— Rozumiem: wrażliwy, filozof, eter, rdzeń, masaż-forsaż, wszystko jasne! Lecimy!
— Na pewno? — Marta ponownie podniosła telefon.
— Tak, daj spokój, jestem gotowy.
— Dobrze…
Marta wyjęła z torebki kijek do selfie, przyczepiła do niego telefon, przycisk nagrywania, telefon na wyciągnięcie ręki, trzy twarze patrzące w przednią kamerę, Kuba, ponownie nakładając na twarz wizerunek pracownika socjalnego, który widział na własne oczy, jak rozdzielono dziecko i matkę, zaczął:
— Witam wszystkich naszych widzów, jesteśmy z wami ponownie, aby wspólnie spróbować pomóc… pffff… naszemu bezbronnemu filozofowi, nowy film którego być może już oglądaliście. Jeśli jeszcze nie, koniecznie zróbcie to po naszym spotkaniu; jak zawsze, link do niego znajdziesz w opisie. Moi przyjaciele i partnerzy Marcin i Marta są ze mną i pomagają mi przy tych filmach. Zatem nadal nie wiemy nic o aktualnym miejscu Tomka poza tym, że jest on teraz na pokładzie samolotu i nagrywa wideo z toalety, tak aby nikt go nie słyszał. W kolejnym swoim apelu, wskazując pozostały mu czas, czyli 78 godzin, próbował zaapelować do wszystkich, którzy są w podobnym do niego stanie krytycznym, z propozycją poddania się masażowi… eee, żeby nie bali się zwrócić do specjaliści. Nazwał to… (puste, Kuba nic nie pamięta, Marta zdecydowała się interweniować)
— Regenerujący masaż rdzenia eterycznego.
— Regenerujący… tak! Masaż rdzenia eterycznego. Wszyscy jesteśmy tu pewni, że mówa ma idzie konkretnie o psychologach-specjalistach, hipnotyzerach, którzy… (no co to jest?)
— Często nie rozumiemy, — wtrącił Marcin, Kuba posłusznie złożył ręce na kolanach, — jakie korzenie wystają z nas i jak głęboko sięgają w naszą sferę podświadomości! Czy kiedykolwiek próbowaliście wyciągnąć oset własnymi rękami? Dojrzały oset siejący? Nie uda wam się, bo ma bardzo długie korzenie i bardzo łatwo urywają się w rękach! Podobnie jest z całym tym bagażem, który niesiemy ze sobą przez życie, zdając sobie sprawę, że go mamy, ale gdy tylko chcemy coś z tym zrobić, wszystkie nasze wysiłki okazują się daremne — wszystko się psuje i! co gorsza, zostaje on natychmiast przywrócony i nie znika. Na tym właśnie polega Regeneracyjny masaż rdzenia eterycznego — praca ze stertą gnoju, czyli jak powiedział Tomek, z promieniowaniem w rękach tych, którzy wiedzą, jak z tym skutecznie poradzić! Proszę was, przyjaciele, — Marcin skrzyżował nogi i dłońmi objął kolano, zakończył. Sekunda ciszy…
— Chcę powiedzieć, — kontynuowała Marta, — że mnie osobiście bardzo głęboko porusza taka… w ogóle prosta, codzienna filozofia, prawda? (Marcin i Kuba w odpowiedzi z ożywieniem kiwają głowami) Ta spontaniczność potępiającego się, znowu zupełnie normalnego człowieka, o bardzo sprzecznych poglądach na życie… A ja bardzo chciałabym, moi drodze, uratować go… (Marta skłoniła głowę i chłopaki nawet przez chwilę myśleli, że ona…)
— Chcę natychmiast złożyć oświadczenie! — Kuba przybył na czas, — Jeśli ktoś posiada jakiekolwiek informacje na temat lokalizacji Tomka, prosimy o niezwłoczne napisanie lub telefon! Jesteśmy w kontakcie 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, prawie nie śpimy, próbując znaleźć chociaż coś. Fizycznie nie da się rozpocząć sprawdzania wszystkich lotów, które dziś rano wystartowały z Warszawy w poszukiwaniu jednego pasażera i nikt nam takich informacji nie udzieli, ale jeśli nagle coś się dowiecie, widzieliście go, słyszeliście lub znacie osobiście — napiszcie natychmiast! Zgoda? Wiem, że moi subskrybenci to właśnie tacy ludzie (kciuki w stronę kamery), proszę o rozpowszechnianie tego filmu, udostępnianie, lajkowanie — w ten sposób YouTube rozumie, że ten film jest naprawdę ważny, komentuj, pomóż nam! Do zobaczenia za jakiś czas, monitorujemy sytuację, pa!
Marta nacisnęła Stop i wypuściła powietrze balonem wypełnionym helem, z którego spuszczano powietrze:
— Słuchacie co! To niech Marcin prowadzi wszystkie odcinki, dobrze?
— Spokojnie! Wszystko poszło dobrze! — Kuba wyskoczył z krzesła, — Trochę zapomniałem, to jest stream, temat poważny, nerwowy!
— Marta, Kuba ma rację, nie narzucaj się. Wszystko jest w porządku, wszyscy zadziałaliśmy pięknie. Swoją drogą, czy płakałaś?
— Tak, Marto, płakałaś?
— Jesteście w ogóle kurami czy co??? Co my tu robimy??? — Marta wysunęła twarz tak, żeby było wyraźnie widoczne — nie płakała, — Chyba my tu zaczynamy jakiś pieprzony stand-up, czy nie???
Kuba podszedł do Marty i po bratersku, choć trochę grubiańsko, wsunął jej twarz w brzuch, głaszcząc ją po włosach:
— Martusio, moja dziewczyno, jesteś perłą tego mass-media, kupię te…
— Spierdalaj już! — Marta odepchnęła ryczącego Kubę dość mocno, ale bez złości i wyprostowała swoje włosy. Kuba klasnął w dłonie i nagle jego twarz spoważniała:
— No cóż! Chwila prawdy! Marta, część druga, każdego, kto ma problemy z zatykaniem zwieraczy — proszę o opuszczenie widowni! Dawaj kochana, czy afera się udała?
Marta powoli zdjęła telefon z kijka do selfie, powoli go odblokowała i równie niepewnie weszła na ich kanał. Wszyscy byli przyklejeni do ekranu i wstrzymali oddech. Na trzecim, najbardziej prestiżowym piętrze słychać było brawa — najwyraźniej szkolenie się skończyło. Ostatni film, liczba wyświetleń: 53 560, liczba polubień: 29 520, komentarze: 8812. Wszystkie trzy usta otworzyły się na raz i zapadła cisza, jakiej nie widziano od premiery spaghetti westernu Grande Silenzio w 1968 roku. Statystyki aktualizowane są online i w ciągu kilku sekund liczba wyświetleń przekroczyła 54 000. Kuba spojrzał na swoich partnerów:
— Za trzy godziny???
— Za trzy godziny… — Marta powiedziała bardzo cicho, prawie szeptem, — i co będziemy robić? Aż strach czytać komentarze…
— Więc pozwól ja to zrobię, — Marcin wyrwał jej telefon z rąk. Marta nie opierała się zbytnio, — Czy wszyscy są gotowi?. Uwaga: „Będę się modlił za Tomka”, „Wartość życia ludzkiego gwałtownie spada, nic dziwnego, że ludzie rozbijają się o mur tego świata”, „Co za bałagan wymyśliłeś, Luxocky?” — Marcin patrzy z uśmiechem na Kubę, który uważnie go słucha, — „Dziś w nocy wepchnę sobie metalowy pręt w gardło, czy ktoś będzie to oglądał?”, „Współczuję mu, wydaje się być normalnym człowiekiem, pewnie coś w nim pękło, ale mam nadzieję, że się opamięta”, „Ech, też bym gdzieś poleciał!”, „I co z tego? A gdzie jest policja, opieka społeczna, psycholodzy, gdzie ci wszyscy jebani bracia kto żywi się naszymi pieniędzmi??? naszymi podatkami??? Gdzie wy wszyscy jesteście, gdy jedna konkretna osoba czuje się źle???”, „Pojedyńczych żal wszystkich nie”, „Teraz zamiast Lexusów są luzerzy, Lux?”, „Czyż nie w sposób, żeby go wyśledzić? Typu GPS, co? Przez operatora telekomunikacyjnego. To wszystko jest bardzo dziwne!”, „Brawo Kuba, już chciałem zrezygnować z subskrypcji, ale teraz na pewno to zrobię!”, „Świetnie jest, że jest chociaż ktoś, kto uświęca takie osobiste tragedie, jestem z wami!”, „Dzisiaj w Kauflandzie znowu zmienili stoiska z mlekiem, szczerze mówiąc, mam już tego dość!” „Niestety, bardzo smutno. Niedługo takie rzeczy zapełnią cały YouTube, strumienie samobójstw pokryją nas całkowicie, niestety”, „Szukam mężczyzny, który jest gotowy na wszystko. Więcej moich szczerych zdjęć w linku”, „Mój brat trzy lata temu popełnił samobójstwo, nie udało się go uratować, choć zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Niech Bóg ocali mu życie”, „Słuchaj! Ceny oleju napędowego już prawie 7, strefa czystego powietrza rozszerza się niemal do Wilanowa! Zejdźmy już z nieba!”, „Jeśli to nie jest fikcja i nie chęć zarobienia na tym temacie, to współczuję mu po prostu jako człowiekowi, ale z drugiej strony każdy ma dość problemów, jeśli chcesz się zabić, idź do lasu i powieś się na sośnie, i tyle! Ale szkoda tej osoby, każdy się myli na swój sposób”, „No i co zrobimy, drużyno?”, „Boże, w jakich obrzydliwych czasach przyszło nam żyć…”, „Jeśli już, to Jestem w zespole, który ma go znaleźć i przywrócić mu zdrowy rozsądek!”, „Z czego się wszyscy śmiejecie, idioci! Ten człowiek niedługo będzie martwy, nie wam go osądzać, każdy może kopnąć, ale jak pomóc to nie macie odwagi???”, „Stary, jak będziesz nurkował pod wodą, nakręć film z rybą, chcę wiedzieć jaki sprzęt kupić!”, „Tomek, nie rób takich bzdur! Nawet jeśli zostaniesz połknięty, nadal masz dwia wyjścia!”, „On nie wysadzi samolotu, prawda?”, „Oto jest — szczęśliwa medialna przyszłość, która już nadeszła!”, „Powodzenia, bracie! Ten świat jest zepsuty na wskroś, pieprzyć go doszczętnie, trzymam za Ciebie kciuki!”, „Głupiec… po prostu głupiec i tyle”, „Białe Klify Dover na południu Anglii to świetne miejsce na takie rzeczy, ale sądząc po jego ruchach, leci w innym kierunku, podążamy”, „Luksocki, w mojej okolicy jest ogromna liczba kretów świerszczy, nagrasz raport? Ode mnie wiadro wiśni!” „Tomek! Mogę zmienić Twoje życie! Ukończyłam kursy kulinarne, umiem kierować autem i bardzo lubię niestandardowy seks! Jeśli mnie słyszysz, odpowiedz mi, twoja Ania „… I tak dalej!
Marcin przesunął palcem w górę i odświeżył stronę, uzyskując 58 000 wyświetleń. Na twarzy Kuby zaczął pojawiać się ledwo zauważalny uśmiech, Marta patrzyła zdezorientowana najpierw na Kubę, potem na Marcina i najwyraźniej czekała na jakieś instrukcje, Marcin intensywnie się nad czymś zastanawiał. W tym trybie minęło 1,5 minuty, Marcin jako pierwszy otworzył usta:
— Jedno jest jasne: wywołaliśmy falę, jeśli nie tsunami w Azji Południowej. I wyjdziemy na śmiesznych naiwniaków, jeśli od razu nie zorganizujemy zbiórki. To tylko znikoma część opinii publicznej spośród prawie 9 tysięcy komentarzy. Reakcja jest oczywista — większość ludzi jest gotowa się przyłączyć i, jeśli zajdzie taka potrzeba, wspomóc finansowo. Arytmetyka jest prymitywna: (Kuba i Marta patrzą na Marcina, nie mrugając i nie odrywając wzroku) załóżmy, że jedna dziesiąta obecnych lajków będzie gotowa przekazać darowiznę… no, powiedzmy 10 euro na fundusz wsparcia Tomka. 900 osób za 10 euro = 9000 euro. A to dopiero początek, przyjaciele! 9000 w ciągu trzech godzin, które minęły od naszego przedostatniego filmu! Jedno jest pewne — historia będzie się rozwijać, na 78 godzin przed rzekomą śmiercią Tomka takich osób może być 10 000, co daje nam sto tysięcy euro! Sto tysięcy w trzy dni...Prawo rozpowszechniania informacji w Internecie daje nam prawo myśleć, że właśnie tak się stanie i przynajmniej tak się stanie! A jeśli wejdzie w życie wykładnik potęgowy, to po prostu ciemieje mi w oczach, moi drodzy!
— Kurwa maaać… — Kuba nie mógł tego znieść, zaczął chodzić tam i z powrotem po przestrzeni między stołami z dłońmi założonymi za głowę, — Cholera… Kiedy to zrobimy? To znaczy kiedy ogłosimy utworzenie specjalnego konta?
— Nie spieszyłbym się zbytnio, jasne, że nie mamy dużo czasu, ale warto wszystko przemyśleć od strony prawnej, jeśli kwoty będą naprawdę poważne, to kontrola finansowa od razu się nami zainteresuje, albo trzeba od razu szukać gdzie je wysłać, żeby nie było problemu z głowy. Ale osobiście nie znam firm offshore, przykro mi.
— W tak krótkim czasie żaden bank nie zareaguje, — Marta stopniowo dochodziła do siebie, ale w jej głowie brakowało entuzjazmu, — mają procedury i nie mogą zamknąć konta tylko z powodu napływu kwoty. To wymaga czasu.
— Nieważne, nie obczhodzi mi to! — Kuba poczuł tak potężny przypływ adrenaliny, jakiego nie czuł od chwili, gdy jego wypożyczony Model Y stracił twarz w wyniku wypadku, — taką szansę masz raz w życiu, możemy trafić w dziesiątkę, iść do diabła gdziekolwiek ktoś chce i przeżyć swoje życie w spokoju, zakopując się w piasku!
— Kuba! — Marta wyciągnęła przed siebie dłoń, jakby osłaniając się przed bijącym z Kuby strumieniem ultrafioletu, — Znowu? Znowu dajesz się ponieść?! Rozumiesz, że to może zniszczyć Twój kanał, Twoją przyszłość i w ogóle… Ciebie?! A co jeśli Tomek umrze? Wszyscy darczyńcy będą domagać się zwrotu swoich pieniędzy, bo… na co one w tym wypadku zostaną przeznaczone? Na nagrobek???! Co im powiesz? A co jeśli przeżyje? Czy naprawdę zamierzasz się zaangażować w zorganizowanie jego psychorehabilitacji??? W końcu nikt nie będzie miał najmniejszego problemu ze sprawdzeniem, gdzie umieściłeś ich pieniądze, mam na myśli organy regulacyjne, wszyscy jesteśmy przejrzyści, nie będzie można czegoś ukryć, to nie lata dziewięćdziesiąte! Znajdą Cię gdziekolwiek jesteś! Zatem pozbądź się tej chłopięcej arogancji, użyj mózgu i myśl jak dorosły!!!
Marta zerwała się z krzesła i nerwowym krokiem, kopiąc lewą nogą w nogę stołu, udała się do kuchni na kawę. Kuba i Marcin spojrzeli do siebie, w ich oczach wyraźnie widać było całkowitą zgodę z Martą, pomieszaną z chęcią zastanowienia się jeszcze trochę — musi być rozwiązanie!
Marcin krzyknął do Marty:
— Zrób mi też Americano, proszę! — w odpowiedzi cisza, — z jednym cukrem! — i znowu na Kubę, — jest młoda… patrząca na świat przez liliowe okulary…
— Czy mówiłem, — Kuba podszedł bliżej i mówił konspiracyjnym tonem, — że znam redaktora naczelnego działu informacyjnego TVP?
— Czy to ten, którego wiozłeś do domu z Welesa i który zwymiotował na twoim tylnym siedzeniu?
— To ten. Myślę, że warto mu zasugerować tema, co ty na tot?
— A jaki w tym sens?
— Sens? Po pierwsze, nasi subskrybenci będą bardziej skłonni spieszyć się z przekazaniem darowizn, gdy zobaczą, że przyciągnęliśmy do relacjonowania sytuacji główny kanał telewizyjny w kraju, a po drugie… jeśli mamy umrzeć, to dlaczego nie ubrudzić też TVP. Przecież on w końcu nie przeprosił za wymioty!
Twarz Marcina znów się stężała, ale w jego oczach pojawił się błysk:
— To znaczy, że słowa Marty przeleciały ci obok uszu, czy dobrze rozumiem?
Kuba błysnął swoim charakterystycznym uśmiechem, który zawsze pokazuje, gdy wjeżdża testowanym samochodem na tor i wciska pedał do podłogi.
Kiedy z kawą było skończone, cała trójka postanowiła nie robić nic poważnego aż do następnego ranka, kiedy stanie się jasne, z jakimi liczbami mają do czynienia, ale oczywiście cała trójka obserwowała Toma na wypadek, gdyby dwójka z nich przypadkowo utopiła telefon. Marta trochę odetchnęła z ulgą, zdała sobie sprawę, że Kuby nie da się zatrzymać i że szykuje się świetna zabawa, zwłaszcza gdy zaczął dzwonić do redaktora naczelnego działu informacyjnego TVP, ten jednak nie odbierał telefonu, co często dzieje się z redaktorami naczelnymi. Bała się i jednocześnie pociągała ją myśl, że jutrzejszy poranek może wiele zmienić w jej życiu i nie była jeszcze pewna w jakim kierunku.
Marcin czuł w kręgosłupie, że jeśli wszystko zostanie zrobione poprawnie, to w najbliższej przyszłości zerokod będzie wisiał w drewnianej ramie w szopie na narzędzia obok jego przyszłego uroczego domu w stylu skandynawskim. Tak naprawdę wygląda jego własny projekt skromnego piętrowego domu o łącznej powierzchni 72 m2, z wnętrzami i działką zaprojektowaną w 3D max, który już drugi rok zbiera cyfrowy kurz na jego komputerze, jak wizualne marzenie i kopniaka w tyłek, kiedy chce mu się depresować nie wiadomo skąd. Dlaczego to nie okazja?
Kuba jest bardziej doświadczony niż wszyscy inni. Z pierwszej ręki wie, czym jest reputacja i uznanie, ale wyrobiony w tym celu nawyk często obniża próg wrażliwości na niebezpieczeństwo, tak jak doświadczeni snowboardziści, którzy zdobyli dziesiątki najbardziej stromych stoków, często nie doceniają pozornie skromnych tras, za którymi, pod cienką warstwą śniegu kryją się miesiące rehabilitacji, jazdy na wózku inwalidzkim, jedzenia łyżką, czy nawet wpis na Instagramie z podpisem „Byłeś mega, byłeś super, odszedłeś tak jak sam chciałeś”. Ale to jest narkotyk, mówił sobie Kuba, a ja jestem zwykłym człowiekiem, nie mogę godzinami siedzieć w lotosie i marudzić mantry. Jestem trzydziestodwuzaworowym V8 jego mać!
Bliżej piątej wieczorem temat zaczął stopniowo zyskiwać na popularności. W metrze, autobusach, tramwajach, w samochodach, stojąc w korkach, ludzie z głowami schowanymi w urządzeniach przeglądali kanały. Nikt oczywiście nigdy nie zabierzy oglądań kotom i labradorom przykrywających dzieci kocykami, ale na coraz większej liczbie urządzeń wśród polecanych filmów zaczęto pokazywać film o pewnym Tomku, który wybiera się gdzieś, żeby zrobić coś złego. Do tego czasu wiadomość zyskała kilka tytułów, w zależności od kanału, który ją ponownie opublikował: „Samobójstwo w Internecie! Polak leci na krańce ziemi, aby pożegnać się z życiem!” „Śmierć online! Kiedy nie ma już sił!” „Stream z samobójstwem, czego chce Tomek?” „Straszna wiadomość! Na naszych oczach umiera człowiek!!!” i jeszcze kilka podobnych śliniących się histerycznych nagłówków z obrazami w tle z amatorskich horrorów tworzonych przez sieci neuronowe, w ostrym kontraście kolorystycznym, wszystko zgodnie z kanonicznymi zasadami przyciągania uwagi do treści. To, co działa, nie wymaga zmian, każdy o tym wie. Dlatego ludzie umierający z nudów w komunikacji miejskiej lub na światłach w samochodzie, mechanicznie stukali w kciuk na ekranie, dzielili się filmami i pisali bzdury. A algorytmy portali społecznościowych, równie nudno i codziennie, ale bez żartów, skrupulatnie i spokojnie wykonały swoją pracę — mnożą, generują, doradzają, polecają, narzucają, reklamują. Tak właśnie działa rozpowszechnianie informacji.
*
Wracając na swoje miejsce obok starszego pana czytającego Pojednanie Iana McEwena, Tom z nudów ponownie przeczytał całą broszurę dotyczącą atrakcji Szanghaju. Teraz już wiedział, że „Perła Orientu” ma 14 pięter i 468 metrów wysokości (tak, tak, to wieża telewizyjna), że Świątynia Nefrytowego Buddy powstała w 1882 roku, że każdy turysta powinien odwiedzić jedną z najbardziej ruchliwych ulic handlowych świata — ulicę Nanjing, że budynek Światowego Centrum Finansowego w Szanghaju został zbudowany w taki sposób, że na wysokości 492 metrów wytrzymuje trzęsienie ziemi o sile 7 punktów. Że w jednej z najlepszych restauracji w mieście, Whampoa Club, w czerwono-złotym wnętrzu zaserwujesz kurczaka z orzechami, winem i ryżem, a wystrój restauracji Mr & Mrs Bund stworzył guru kuchni z Francji Paul Piret. Cała ta pyszność rezonowała w części mózgu Tomka odpowiedzialnej za reakcję na te 8 godzin od chwili, gdy kanapka budapesztańska uległa całkowitemu rozkładowi na wszystkie składniki odżywcze i rakotwórcze w jego układzie pokarmowym, więc gdy zaskrzypiał kołami wózek z lunchami i napojami w pobliżu, Tom wyjął stamtąd porcję ryżu z tajskim kurczakiem, trzy Snickersy, gofry w czekoladzie, szklankę kawy i butelkę Schweppesa. Zjadł ryż, gofry z kawą i jednego snickersa, reszta poszła do plecaka. Wycierając dłonią brodę pokrytą okruchami gofrów, Tomek wyjrzał na korytarz, zaglądając do tylnych kieszeni siedzeń innych pasażerów — mogło być tam więcej ciekawych czasopism, ale od razu został przybity do tyłu, zaparło dech w piersiach, jego własne ciało zaczęło szukać szczeliny, w którą można byłoby się przecisnąć: alejką biegła dziewczyna, doganiając wózek z jedzeniem. „To nie może być prawda!” — jedyne, co w tym momencie przemknęło przez głowę Toma. „To niemożliwe!” Dziewczyna przebiegła obok, nie zwracając uwagi na Toma, wzięła z wózka butelkę wody niegazowanej i ruszyła z powrotem, Tomek wystawił głowę, podążając za nią wzrokiem. Szczęka odruchowo opadła, ręce trzęsły się od drobnych drżeń, źrenice przypominały czarne dziury. „To się, kurwa, nie może dziać, to się nie może dziać!” Dziewczyna idzie na przód kabiny, jeszcze sekunda i ciepła fala spokoju zaczęła przepływać przez ciało Tomka, jego szczęka wróciła na swoje miejsce: dziewczyna leciała z rodziną, wzięła wodę dla swojego dziecka, które miało około 8—9 lat. Jej mąż siedzi obok. Wszystko w porządku, fałszywy alarm, do cholery! Prawie zesrał się w spodnie! Jego mać!!!
W odpowiedzi na gwałtowny relaks, który ogarnął całe ciało, pamięć swoją szponiastą łapą podniosła i oderwała grubą warstwę z wycinka dawno zleżałej przeszłości. Tomek od razu zrozumiał, czym mu to grozi, posłusznie pozwolił załadować ten film do projektora, nie było sensu się opierać — odcinek był zły, bolesny, przez niego starannie omijany, tyle taśmy izolacyjnej zużyto na jego uszczelnienie, ale tutaj… młoda matka w samolocie, taka sama twarz, zbieg okoliczności? Acha, oczywiście!
Przełącznik kliknął, twarz Toma wykrzywiła się z irytacji, ale nie było sposobu na ucieczkę, musiałby patrzeć i słuchać, wszystko jeszcze raz przetrawić i znów poczuć siebie…
Pięć lat temu jego miejsce pracy znajdowało się za ladą sklepu alkoholowego. Jest 18:53, dzisiaj jest krótki dzień (8 czerwca, Boże Ciało), a szef dał pozwolenie na zamknięcie o 19:00, jeśli nie ma klientów. Ale pół godziny temu zadzwonił Marek, stały klient, ujadający hipstera, który sprzedaje kosmetyki dla mężczyzn. Prosił, ze łzami w oczach błagał, żeby poczekał do dziewiątej, jechał z Katowic, tożsamość klasowa nie pozwalała mu na branie whisky na stacjach benzynowych. „Wiesz, stary, zawsze biorę tylko u was, dam ci stówę z góry, nie zamykaj się, błagam!” Dupek…
Około ósmej zadzwoniła Iza. Ze łzami w oczach też błagała o powrót do domu — miała kolejny atak paniki. Tomek zaczął z nią rozmawiać, mówiąc co mu przyszodziło do głowy, żeby ją choć trochę uspokoić, ale ona była coraz bardziej niespokojna, bo jego nie było. Poprosił ją, żeby wytrzymała półtorej godziny, rozumiejąc jednocześnie, że opowiada bzdury — w takich przypadkach to nie działa. Rozłączyła się, a on chodził tam i z powrotem po sklepie, ciągle patrząc na zegarek. Marek jest nieszkodliwy jak mops, ale na pewno powie szefowi, że na Tomku, do cholery, nie można polegać. Obiecał poczekać i tego nie zrobił, ale on, Marek, spieszył się i na niego liczył. A szef będzie musiał ponownie rozważyć swoje podejście do Toma…
Isa cierpiała na dość dziwną formę ataków paniki. Rzadko, raz czy dwa razy na pół roku, nie mogła spać z powodu dziwnych obrazów w głowie. Jak sama powiedziała, gdy tylko zamyka oczy, wszystko zaczyna się kręcić i obracać, jakby wsadzono ją do wirówki. Potem, po kilku minutach, jeśli nic nie zostało zrobione, przed jej oczami pojawiła się wizja, która mogła doprowadzić do sparaliżowania z nieświadomego strachu i sprawa mogła zakończyć się sztuczną wentylacją płuc, bo Iza miała trudności z oddychaniem. Widziała ogromny, czerwony, puchaty, satynowy koc, zwinięty w bardzo ciasny rulon. Tak ciasny, że aż słychać skrzypienie tkaniny. Po kilku sekundach (lub minutach, nie jest to do końca jasne) całkowitej ciszy, skądś zaczynał się wydobywać niesamowicie cienki i przeszywający pisk. Ultrawysoka częstotliwość, która spowodowała zakrzepy krwi i załamanie umysłu. Wtedy przydarzało się jej najgorsze: skądś wyskakuje długa i cienka igła, cienka jak włos, i przebija koc. Słychać było dźwięk rozdzieranej satyny, igła wchodzi do środka delikatnie i z charakterystycznym skrzypieniem w tkaninę. Dźwięk stał się silniejszy, gdzieś w tle pojawiają się głosy, rozmawiające ze sobą złowieszczym szeptem. Rozmawiają o czymś, chichotają, igła nadal wbija się w koc, tkanina coraz bardziej się rozciąga, skrzypienie staje się coraz mocniejsze, głosy stawiają się coraz głośniejsze, piski są coraz bardziej przenikliwe i w tym momencie Izie mogło się przydarzyć najgorsze… mogłaby zostać sparaliżowana, gdyby nikogo nie było w pobliżu. Można było pokonać ten koszmar, gdyby tylko w pobliżu był ktoś, do kogo mogłaby się przytulić, a on z kolei zacząłby ją rozgadywać różnymi zabawnymi historiami, dosłownie wszystkim, co przyszło by jemu do głowy lub z książek/czasopisma, które wpadły mu w ręce. Słuchała, jej uwaga została przeniesiona, straszne obrazy ustąpiały, a ona spokojnie zasypiała w uścisku. Do następnego razu.
Mówiła, że wszystko zaczęło się, gdy miała około pięciu lat. Jej rodzice często się kłócili, a ona strasznie się tego bała. Najpierw na ścianie nad łóżkiem, gdzie padało światło latarni ulicznych, zaczęła widzieć cienie swoich rodziców. Siedzą obok siebie i szeptem dyskutują o czymś. Poczuła się nieswojo, po czym pojawił się ten niszczycielski pisk. I dopiero wtedy zaczęła widzieć koc i igłę. Im częściej to widziała, tym bardziej bała się, że znowu to zobaczy. W wieku dwudziestu lat wizje stały się rzadkie, ale reakcja Izy na nie zmieniła się na gorszą: mogła po prostu stracić przytomność ze strachu. Lekarze wzruszyli ramionami, rezonans magnetyczny mózgu nie wykazał niczego podejrzanego, zalecono jej częstszą komunikację z psychoanalitykami w celu zidentyfikowania czynników wyzwalających z przeszłości, które mogą powodować drgawki, przepisali jej suplementy diety na bazie aminokwasu N -acetylocysteina, częste spacery na świeżym powietrzu i komunikacją z ludźmi i zwierzętami. Wizje zaczęły zdarzać się jeszcze rzadziej, ale efekt nie zniknął, a jednocześnie stawał się coraz bardziej złożony.
Do tego czasu byli już razem około roku, a Tom tym razem musiał zapewnić jej „terapię” — leżeć obok niej i długo z nią rozmawiać, śmiać się, żartować. Tak, trochę go to niepokoiło, strasznie go to przerażało, ale Iza przyznała, że spisał się znakomicie. I znowu to samo, w tak nieodpowiednim momencie! Tak, martwił się o nią, był zdenerwowany i nie odrywał wzroku od zegara na ścianie sklepu. Zostało piętnaście godzin do momentu, kiedy z czystym sumieniem włączy alarm i popędzi ratować dziewczynę i idż do diabła Marek, ani sekundy dłużej, pieprzony brodaczu! Dzwonił do niego trzy razy, dwa z nich rozmawiał z automatyczną sekretarką, trzeci raz odebrał, powiedziawzy „Już jadę, spieszę się, lecę!” Tomek otworzył usta, żeby ogłosić swój problem, ale Marek przerwał rozmowę. Ty sukinsynu! Dziwak! Narcystyczny drań!
21.03. Tom ubiera się, zamyka sklep i pędzi do domu przez korki i objazdy. 21.50 — nikogo. Isy nie ma, zniknęła. Tylko pomięte łóżko, otwarta szafa z pustymi wieszakami i przewrócona apteczka na stole. Telefon oczywiście nie jest dostępny. Pokój i cały świat wirowały mu przed oczami, gdzie jej szukać, dokąd mogła pójść? Jej rodzice mieszkają w Olsztynie, ale ona nie komunikuje się z nimi, do tego on nie ma do nich numeru. Nie można zgłosić tego na policję — po prostu ziewają Ci w twarz i zalecają skontaktowanie się z nimi po trzech dniach. Tom zadzwonił do wspólnych znajomych i opisał sytuację. Z ich intonacji wywnioskował, że ze wszystkich możliwości pomocy tego wieczoru wybrał najgorszą, ale już go to nie obchodziło, po prostu musiał coś zrobić. Umówili się, że pozostaną w kontakcie i zrobią wszystko, co w ich mocy.
Tom wyszedł z domu i chodził ulicami. Prawdopodobieństwo, że ją spotkasz, jest znikome, ale nadal istnieje. W sklepach, w których robili zakupy, w parkach, po których spacerowali, po mostach, poboczach dróg, podwórkach, przystankach autobusowych…
Wieczór zakończył się zgodnie z oczekiwaniami — bez niczego. Gaszenie światła w domu, przeklinanie siebie, nalewanie 0,3 kieliszka brandy pozostałej po ostatniej imprezie z przyjaciółmi i grami planszowymi, przyspieszone bicie serca i niemożność spania. Zemdlał dopiero o 4 rano, a o 05.12 przyszła wiadomość: „Wszystkiego najlepszego, dziękuję za udział. Nie szukaj, zajmij się swoim życiem”. Trzy godziny patrzenia w sufit, kompletna pustka i duch zmiętych stu złotych Marka. O dziesiątej zadzwonił szef i poprosił za Marka o przeprosiny — ten wczoraj nie dotarł…
Następnego dnia Tom spakował wszystkie swoje rzeczy, oddał klucze od mieszkania i zamieszkał w hostelu, dopóki nie znalazł nowego miejsca do życia. Kusiło jego, żeby zadzwonić lub napisać, ale impuls natychmiast przerodził się w argument mocny jak jadeit: czy na jej miejscu zechciałbyś rozmawiać? Posłuchałbyś? I impuls opadł. Ale w pewnym momencie okazał się silniejszy — próbując obejść się bez smarków i dziecinnych wymówek, napisał w SMS-ie, że jest mu szalenie przykro, obwinia się i tak dalej. Że cieszę się, że „wszystko w porządku” z nią (idioto, dlaczego myślisz, że z nią wszystko w porządku?!) aaa… „daj mi znać, jeśli chcesz porozmawiać”. Wszyscy wspólni znajomi równierz zniknęly, ale nie było to niepokojące, poza tym wszystko to z powodzeniem wpisywało się w obraz „sprawiedliwej zemsty”, przeciwko któremu nie miał nic w zanadrzu.
Tom obudził się i zdał sobie sprawy, że jest pochylony, z mokrymi dłońmi na twarzy. Można by pomyśleć, że to kondensacja z oddechu, ale puls promieniujący w głowie, guzek w gardle i imadło w splocie słonecznym wskazywały na coś innego. Powoli odchylił się na krześle, wytarł ręce o dżinsy i ponownie spojrzał w stronę tej dziewczyny. Jej córka stoi obok jej krzesła w przejściu i z pasją coś jej opowiada, a ona słucha i uśmiecha się. „Jakże podobni! Gdyby się spotkali, byłaby to niespodzianka dla obu…”
Tom obserwował ich przez jakiś czas, dziewczynka rozmawiała najpierw z mamą, potem z ojcem, który siedział po drugiej stronie korytarzu. Kiedy nie było o czym rozmawiać, po prostu stała w przejściu, tańczyła i pstrykała palcami. Przeszłość stopniowo oddalała się wraz z przypływem, sąsiad poprosił go, żeby pozwolił mu iść do toalety, ktoś za nim głośno się zaśmiał, śmiech podchwyciło kilka kolejnych osób, po kabinie zaczął unosić się zapach gofrów belgijskich z Nutellą, podobno ktoś otworzył zaopatrzony pojemnik na herbatę, starsze małżeństwo po prawej stronie obudziło się, kobieta przeciągnęła ramiona i powoli ziewnęła, poranne niebo stopniowo przeciekało do iluminatora, co oznacza że Szanghaj już wkrótce. Przed nim ponad 19 godzin oczekiwania na lot do Sydney, nie da się przesiedzieć taki czas na lotnisku, mimo braku uczuć Toma do lokalnej cywilizacji. Cała ta przesycona, bardzo różnorodna estetyka mrowiska nigdy nie wzbudzała w nim żywego zainteresowania, ale czas zawsze leci szybciej, gdy jesteś w ruchu, takie jest prawo mechaniki kwantowej. Dlatego będzie musiał uścisnąć dłoń chińskiej kulturze i zachwycić się jej tysiącletnią siwizną. 25 milionów mieszkańców, miasto 12 razy większe od Warszawy… jakże wszystko jest względne w tym świecie nieporównywalnych ilości!
Z głośników popłynęła długo wyczekiwana wiadomość o zbliżającym się lądowaniu, fala ulgi przepłynęła przez głowy, niektórzy, szczególnie zniecierpliwieni, wstali z krzeseł, aby spakować to, co wcześniej wyjęli z walizek. Tom w końcu powrócił do życia, w obliczu tego, co go czeka na klifie Castlepoint, każda z tych historii kurczy się i wraca do dziury. Na refleksję nie ma już ani czasu ani sensu ani pragnienia. A więc… Snickers, Schweppes, zapninamy pasy, zaraz lądujemy.
Jest piąta rano, z nieba sypie mokry pył, a po wejściu do budynku lotniska przez Terminal 1 wszyscy pasażerowie czekają na kontrolę celną i pobranie odcisków palców. Tom nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego, ale postanowił posłusznie podzielić się rysunkiem swoich palców z chińskim rządem; nigdy nie wiadomo, co może mu się przydarzyć podczas tych 19 godzin pobytu w kraju, który był dla niego całkowicie dziki i nieznany; Jak to się mówi: „Jeśli nie ty, to to Ciebie!”
Po czterdziestu minutach kolejka zniknęła w strumieniach, Tom zauważył na ścianie reklamę KFC, zaczęło mu burczeć w brzuchu, jego wyobraźnia, niczym Midjourney, w ciągu kilku sekund narysowała w jego głowie obraz ogromnego burgera Zinger i kubka gorących skrzydełek. Gruczoł ślinowy, rozwścieczony snickersem i goframi, zalał usta strumieniami płynu, nogi szły szybciej, korytarze, schody ruchome na drugie piętro wzdłuż strzałek, mijając sklepy z chińskimi pamiątkami, a potem Tom zaparkował w kolejce do kasy. Siedem minut czekania, żołądek skręcał się z niecierpliwości, młoda Chinka podaje mu tacę z ratującym życie żarciem, Tomek biegnie do kąta, pada na krzesło przy stole i o Boże! Boże! Tom delektuje się tym spokojnie, „jak ostatni raz w życiu” — ironicznie mówi do siebie i śmieje się w rękaw. Nigdy nie będąc fanem fast foodów (wcale nie ze względów dietetycznych, po prostu nie wzmagało to apetytu), dziś ta bułka z kotletem i skrzydełkami kurczaka w grubej panierce z ociekającym tłuszczem nagle wydała m się darem z nieba. Sałata w burgerze wyraziście chrupała, pasztecik się sączył, sezam spadał na stół, skrzydełka chrzęściły, i to wszystko pod tym falistym sufitem lotniska, z którego wystają liczne rury, wszystko było idealne.
Tom nie skończył jeść, w wiadrze zostały trzy skrzydełka, rozsiadł się swobodno w fotelu, pozwolił układowi trawiennemu ochłonąć trochę po szoku i wyjął telefon. Na ekranie pokazywał się China Mobile, roaming najwyraźniej musi być skandalicznie drogi, więc musiał połączyć się z Wi-Fi KFC. „Drogi roaming?!” Wewnętrzny oskarżyciel ożywił się. „Bracie, mam ci przypomnieć, dokąd jedziesz?” Prawnik wewnętrzny otworzył usta, ale na ekranie wszystkie segmenty anteny już pomalowane na biało, nie trzeba było niczego udowadniać — Internet działa nawet w komunistycznych Chinach. YouTube, stream, przycisk…
— Dzień dobry… Nie wiem jak u was teraz, ale u nas jest szósta rano. Właśnie zjadłem bardzo obfity posiłek, odpłynęła mi krew z mózgu… no wiesz, myśli się ospale i bardzo arogancko. Zatem moi drodzy i nieliczni, choć kto wie ilu was tak naprawdę jest, widzowie, zostało mi już tylko 68 godzin życia! Tak! Przypominam, że za 68 godzin wszyscy będziecie świadkami skoku swobodnego, któryego wynik będzie, o mój Boże, niesamowity. Oto co pomyślałem: na tym świecie jest tyle śmierci online, jak na przykład uderzenie młotkiem w głowę czy… nawet odcięcie komuś głowy nożem przez telefon — każdy jakoś się do tego przyzwyczaił, prawda? Albo jeszcze niedawno: ludzie słuchają muzyki na świeżym powietrzu i nagle bum! — ciała, krzyki, strzały z karabinów maszynowych, krew, wszystko rozsiane, telefon jest rozmazany, człowiek upada, dobijają go i tak dalej… Czy w dzisiejszych czasach kogokolwiek może zdziwić śmierć człowieka obserwowana w trybie real-time? Dobrze pamiętam czasy, kiedy coś takiego wywołałoby trwały, głęboki szok i oddźwięk miesiącami, gdyby pokazywało się to na kanałach telewizji państwowej. A teraz? Babcia potrącona przez autobus? Wow, spójrz, jak została wrzucona na tył pickupa na poboczu drogi! Samolot pasażerski się rozbija? Masz szczęście, jeśli udało Ci się to wszystko sfilmować, na pewno usłyszysz w tle krzyki w stylu: „Tak, mordeczko! To jest pieprzony materiał!” Ogólnie rzecz biorąc, co chcę powiedzieć, przyjaciele? (Tom nagle zapragnął powiedzieć coś w duchu zasmarkanego humanizmu, przeczytać kolejne miażdżące kazanie o znaczeniu człowieczeństwa i inne nastoletnie tęczowe bzdury, ale…) Idę na spacer! Następnym razem się skontaktuję za kilka godzin, mniej więcej za około 12. Dbajcie o siebie i swoje konta! Do widzenia!
Podobało mu się zakończenie. Mimo to miło jest zobaczyć na własne oczy, jak zmieniają się Twoje wzorce komunikacji wraz z doświadczeniem. Zaczynasz być odważniejszy, mowa staje się coraz bardziej płynna i coraz mniej kontrolowana przez wewnętrznego komendanta. Przyjemny relaks od poczucia wyższości ducha nad materią.
Tomek doskonale wiedział, z tych samych filmów na YouTubie, że wymienić walutę na lotnisku w Szanghaju — jak złapać na telefon zorzę polarną podczas pierwszej nocy w Helsinkach. Co okazało się prawdą — kantory nie działają. Wiszą na nich po prostu wydruki A4 w języku chińskim i angielskim „ATM nie działa”. To wszystko, kropka. Dlatego w jego portfelu marnieje 3500 juanów, zastępujące 1900 złotych, wymienione w kantorze w Arkadii. Ubieganie się o wizę w specjalnej szklanej budce trwało kolejne czterdzieści minut.
Postój taksówek został znaleziony po znakach, przetłumaczonych równierz w języku angielskim. Tuż przy wyjściu z budynku stoi kilkadziesiąt samochodów, w większości oznaczonych wyłącznie lampką na dachu, marki lokalne nieznane Europejczykom, repliki, kopie znanych producentów, z żółtym paskiem i bez, czyste i brudne, stojące zderzak w zderzak i okresowo trąbią z jakiegoś powodu. Tom wybrał pierwszą z nich, na którą rzucił mu się wzrok — coś brązowego, sądząc po designie — z lat dziewięćdziesiątych, ale wyprodukowanego niedawno. Kierowca stoi przy masce i pali, strzepując popiół na maskę, widzi zbliżającego się Toma i macha ręką: „chodź tutaj!”
— Do you speak English? — przykłada rękę do ucha, nie słyszał, — Speak English?!
— O, yes, yes! Sit down! — Chińczyk zgasił nogą papierosa i wskoczył za kierownicę.
Tom otworzył tylne drzwi, utrzymujący się zapach szybkiego makaronu i dymu uderzył go w nozdrza, rzucił plecak na tylne siedzenie i usiadł na dziurawym welurze.
— Słuchaj! Chciałbym zobaczyć Szanghaj, którego nie ma w broszurach! Typu slumsy, opuszczone obszary, wiesz o co chodzi?
Kierowca zdecydowanie nie zrozumiał, albo udawał, że nie rozumie. Możliwe, że zakazano im pokazywania „Niewłaściwych Chin” odwiedzającym obcokrajowcom. Ale to tylko przypuszczenie.
— Nie rozumiem… Bund, Nanjing Road — nie? Wieża, muzeum nauki i techniki…
— Nie, nie, nie! Żadnego Bundu ani wież! Zabierz mnie tam, gdzie turyści nie docierają! Złe obszary!
Chińczyk w dalszym ciągu wpatruje się w Toma, ze zdziwieniem zamrożonym na twarzy, wydaje się, że w jego głowie uruchomił się program skanera, gorączkowo przeglądając w pamięci wszystko, co przydarzyło mu się dzisiejszego ranka, aby zrozumieć, czy jest to efekt karmy: Kupiłem herbatę i podziękowałem, przed pracą przeczytałem modlitwę, po cichu, nie na głos, ale naprawdę za to???
— Reporter? Dziennikarz? — z intonacją, jak podczas przesłuchania.
— Nie, jestem tylko turystą, lecę do Nowej Zelandii, mam dużo czasu, ale nie interesują mnie te wszystkie rozkosze, wiesz? Chcę zobaczyć, jak żyją zwykli ludzie, najzwyklejsi ludzie, ciężko pracujący, rzemieślnicy, ok?
— To będzie kosztować więcej! — Oczywiście! Oczywiście!
— Ile?
Chińczyk udaje, że dokładnie oblicza w głowie przebieg pomnożony przez współczynnik niebezpieczeństwa plus amortyzację pojazdu, korzystając z formuły K = (2/n) x 100%
— 400 juanów!
— Czterysta… — tak, ten biznesmen nie ma skłonności do nadmiernej uprzejmości, — OK! Czterysta, jedziemy!
— Potrzebuję zaliczki! — Chińczyk nie uspokajają się.
— Czy tam rzucają do taksówek rakietami typu Ziemia-Ziemia???
— Zaliczka!
Tom wyjął portfel z plecaka, wyciągnął dwie stujuanowe banknoty z dziadkiem Mao i podał je kierowcy. Ten ostentacyjnie sprawdził je pod światłem i włożył do wewnętrznej kieszeni marynarki:
— Wiesz dokąd chcesz jechać, czy sam cię zabiorę?
— Na twoją decyzję, myślę, że wiesz więcej.
Chińczyk pomachał głową i ruszyli. Pewnie w swój zwykły dzień pracy, kiedy zwykli, normalni ludzie proszą, aby zabrać ich do miejsca, gdzie co sekundę trzaskają migawki tysięcy aparatów i telefonów, gdzie unosi się zapach pysznego lokalnego jedzenia, drogich chińskich podróbek, gdzie jest światło, hałas, reklama, tłok i uśmiechy, ten chińczyk zachowuje się inaczej, jego wiedza o lokalnych perełkach turystycznych za każdym razem jest przepełniona elegancją i połyskiem, usta mu się nie zamykają od opowieści o pięknie rzeki Huangpu z Bundu Dołącz w blasku zachodzącego słońca, o dzielnicy Xintiandi z restauracjami i terenami rekreacyjnymi, o koncesji francuskiej z jej ulicami, o mieście nad wodą Zhujiajiao, które ma ponad 1700 lat… Nie, niestety nie dzisiaj rano, dziś rano jedzie w milczeniu, bo kolejny maniak (takie rzeczy oczywiście zdarzają się dość rzadko i zawsze jest szansa, że na niego nie wpadnie) postanowił zobaczyć „Jak zwykli ludzie cholernie ciężko pracują!” I nie chodzi nawet o to, czy jest to „niebezpieczne” czy „szkodliwe dla ubezpieczenia”! Fakt jest taki, że te same slumsy z każdym miesiącem błyskawicznie znikają, na ich miejscu rząd buduje wysokie kompleksy mieszkalne, trzeba podróżować coraz dalej, realne zarobki za taki lot nie są duże, ale co najważniejsze: nie jest to prestiżowo! On nie ma o czym rozmawiać z pasażerem! I w ogóle chiński kierowca, przyzwyczajony do głupiego i uśmiechniętego typowego turysty zagranicznego, po prostu nie rozumie ludzi, trafionych po drogę gdzieś w 25-milionową metropolię, a jednocześnie namiętnie chcą poczuć zapachy niewypranych skarpetek, rur kanalizacyjnych, które nie zostały załatane na czas, patrzeć na starszych szmatławców grających w domino na pudełku po butach bez szans na życie i kobiet pokrytych tłustymi oparami z kuchenek gazowych w swoich chatach o ścianach grubych jak opakowanie od telewizora. Teraz musisz ponownie zdecydować: wybrać się do metra Changshou lub dzielnicy Zhonghua! Nie chodzi o urok, którego tam w życiu nie było, najważniejsze jest, aby dowiedzieć się, jak bardziej opłaca się wrócić później, aby nie spalić paliwa w korkach! Skąd się wziąłeś, ty cholerny poszukiwaczu przygód!
*
— I co, wiecie gdzie on jest? — redaktor naczelny działu informacyjnego TVP Szymon Piątek oddał smartfon Kubie. Ten go wziął i patrząc na Martę i Marcina westchnął:
— W sumie jeszcze nie, po prostu nie mamy czasu ani żadnych wizualnych wskazówek z jego filmu, żeby to zrozumieć, — Marta i Marcin w milczeniu skinęli głowami, — już nagraliśmy i opublikowaliśmy kolejny film na naszym kanale, więc...
— Byłeś kiedyś w Chinach? — Shymon, z wysokości swojego skórzanego fotela i prawie dwóch metrów wzrostu, patrzył protekcjonalnie na Kubę — dla gości w jego biurze specjalnie zainstalowano dość niskie sofy, gdy siedzi się z kolanami na wysokości brody, jest to strasznie niewygodne.
— W Chinach? Nie, a co?
— To jest lotnisko w Szanghaju!
Kuba zawahał się, podobnie jak jego zespół:
— Jesteś pewien?
— Nie martw się tak, wszystko doskonale wiem. To jest Szanghaj, ten sufit z rurami trudno z czymś pomylić, byłem tam raz… chyba z osiem… Dobra, do cholery z Szanghajem, a co ze statystykami? I pospieszmy się, jest jedenasta wieczorem, minęły dwie godziny, odkąd powinienem leżeć w łazience.
— OK, statystyki! W tej chwili (Kuba sięga do telefonu i otwiera swój kanał) nasz najnowszy film otrzymał ponad… wow, cholera! 103 tysiące wyświetleń! (Marta i Marcin uśmiechają się triumfalnie, Kuba patrzy na nich, potem na Shymona), poprzedni, aż strach powiedzieć — 675 tysięcy! I to w jeden dzień! Właśnie zostaliśmy wirusowe… po prostu… jak szaleni!
— Jakie komentarze? Co z polubieniami?
— Z tego, co mogliśmy wyliczyć, siedemdziesiąt procent widzów martwi się o Tomka, piętnastu go przeklina, pozostałych piętnastu uważa, że nie mamy nic do roboty, a to tylko piętnaście procent! Polubienia, ostatni film: 36 tys. polubień.
Kuba rozłożył się na sofie z wyrazem twarzy człowieka, który przyniósł temu światu wiadomość, że od jutrzejszego ranka odwołuje śmierć. Shymon podrapał palcem nasadę nosa pod okularami, wykonał kilka obrotów na krześle i ponownie popatrzył na Kubę:
— Dobra, czego ode mnie chcesz? Materiał jest całkiem niezły, zgadzam się, będzie żył, ale czego ode mnie osobiście chcesz?
Kuba czekał na to pytanie, więc nie wahał się zbytnio, tylko teatralnie spuścił wzrok na drogie buty Shymona i uniósł brwi:
— W waszych newsach wasi ludzie będą wspominać mnie jako osobę, która jako pierwsza zwróciła uwagę na ten problem, a w opisach waszych newsów na YouTube będziecie zamieszczać link do mojego kanału.
— Kuba! — Szymon ze zdumieniem rozłożył ręce, — Nie śledzisz wiadomości? Nie jesteśmy już na YouTube. Na kogo głosowałeś?
— Na koalicję…
— Więc idź do nich i poproś o przywrócenie kanału! — Shymon wyskoczył z krzesła i nerwowo chodził po biurze, — Będziemy musieli zawrzeć umowy z prawie setką pracowników! Zwalniamy najlepszych dziennikarzy po prostu z powodu podejrzeń o nielojalność wobec nowego rządu! Nie ma żadnego chormonogramu, siedzimy jak idioci i co pół godziny pijemy kawę, nie możemy dostać się do toalety!
— OK, w takim przypadku logo mojego kanału jest na ekranie na początku wiadomości i Zachęcamy do subskrypcji, komentarze i polubienia.
Szymon całe swoje dorosłe życie cierpiał na jeden strasznie irytujący problem: nigdy nie wie, jak się zachować w dialogu z głupcem. Doskonale wie jak sobie poradzić z najtrudniejszymi, długimi i żmudnymi negocjacjami w formacie własnego poziomu wykształcenia, wzorców zachowań, etyki i stylu w ostatecznym rozrachunku, ale gdy obie strony sytuują się na tej samej półce cenowej, gdy obie, pomimo sprzeczności, czują komfort psychiczny z faktu, że dyskutują z równymi sobie i dzięki temu dyskusja przebiega przewidywalnie, może być dość ciężka, jak to często bywa w tym biznesie, ale zawsze z ukrytą przyjemnością z poczucia przynależności do swojej kasty, jak w grze w golf. Ale zachowanie wczorajszego proletariusza, który w koniec oszalał, a który dziś nagle stał się rozpoznawalną osobą medialną z gotowymi żądaniami, ziewającą z nudów po propozycji uwzględnienia takich czynników dystansujących jak przepaść intelektualna, poziom ich odpowiedzialności zawodowej i po prostu ich pozycja w społecznej tabeli rang, zawsze rozbraja Szymona. Brutalna, bezpretensjonalna, a przez to niebezpieczna w swej nieprzewidywalności dla niego głupota — niczym dominujący baran w stadzie, którego nie obchodzi, ile kosztuje twój tweedowy płaszcz, zaatakuje Cię, kiedy tylko będzie chciał, doskonale wiedząc, że nikt go nie powstrzyma. Logo jego kanału znajduje się na ekranie w komunikacie prasowym wiodącego kanału w kraju, z całą powagą, dokładnie tak się zachowują i nie obchodzi ich, że po prostu tego nie robi się, niezależnie od tego, na ile oczywisty może być ten fakt!
Postanowiwszy skorzystać z rady znajomego psychologa, który specjalizuje się w znajdowaniu dyplomatycznych sposobów z przeciwnikami w negocjacjach, aby delikatnie i spokojnie przejść do innego tematu, dezorientując przeciwnika, Shymon usiadł na krawędzi stołu i skrzyżował ręce nad piersią, patrząc na Kubę i jego kolegów z surowym, ale cierpliwym mentorem. Ci patrzyli na szefa działu wiadomości bez mrugnięcia okiem.
— Istnieje opinia, że przestrzeń wariantów i przestrzeń możliwości to nie jest to samo… Podobnie jak żywiołowość a zasada rozwoju zdarzenia… — Na twarzach trójki siedzących na kanapie nic się nie zmieniło, tyle że ten drugi, który nie był Kubą, zaczął gryźć policzek zębami, — Dobra, wszystko się wydarzyło za naszego życia i to my też przeżyjemy! A tymczasem uronijmy łzy opowieściami o nieudaczniku, który, kurwo, leci nie wiadomo gdzie, żeby skoczyć z klifu! To jest poziom, co? — wszyscy trzej nadal milczą, — Nie kwestie polityki pieniężnej, nie reforma emerytalna, nie głosowanie za przeznaczeniem dodatkowych środków na obronność i wzmocnienie wschodnich granic, nie! Czterdziestoletni kretyn, który ma wszystkiego dość!
— Ale przecierz zawsze mieliście treści rozrywkowe? — Marta postanowiła się wtrącić, ale od razu zorientowała się, że powiedziała coś zupełnie głupiego i odwróciła wzrok. Szymon spojrzał na nią z protekcjonalnym żalem:
— Tak, kochanie, zawsze dostarczaliśmy treści rozrywkowych. Ale teraz, jak wiecie, bawimy się trochę inaczej… OK! — Szymon klepnął się ręką w kolano, — Przestańmy żuć smarki, w końcu ten idiota najwyraźniej odwróci trochę uwagę od tej sterty badziewia, w której się znaleźliśmy, — ponownie usiadł na krześle, podniósł długopis i zacząłem zdejmować i zakładać skuwkę, — Usłyszałem cię, będziemy zamieszczać informacje o Tobie ustnie, na początku nowości, że taki fajny bloger Kuba robi takie dobre uczynki, bracia i siostry. Coś jeszcze? Wypisać rachunek? Czy może zaproszenie na imprezę firmową?
— Zapłaciłem 600 zł za pranie chemiczne tapicerki, — Kuba nagle poczuł ochotę podskoczyć i wderzyć tym eleganckim ryjem o blat, ale to inna kategoria wagowa i obecność profesjonalnej ochrony w budynku nie pozwoliłyby mu na to.
— Co, przepraszam? — Wydaje się, że Shymon trochę zapomniał, biorąc pod uwagę jego ówczesny stan.
— Zwymiotowałeś na moim tylnym siedzeniu, nie pamiętasz? — Kuba się podekscytował, Marta i Marcin milczą jak myszy.
— To kiedy…
— Tak, tak! Właśnie wtedy!
— Hmm… — Shymon zamyślił się, — Gotówka czy przelew na telefon?
— Możesz zostawić dla siebie. I jako gwarancję naszych dzisiejszych porozumień, mam jeszcze jeden uroczy drobiazg: jest wideo (Szymon wyraźnie napiął się i opuścił pióro na stole), na którym ty i twoja pracownica Natalia, jeśli się nie mylę, taka szczupła, słodka dziewczynka jak anioł, jak to ująć… czytacie książki w altanie na podwórku. Czytacie z wielką pasją, widać, że te książki was mocno inspirują! Jeśli więc nagle przyjdzie ci do głowy przywłaszczenie sobie wiadomości lub pozbawienie mnie moich próśb, poinformuję wszystkich, a zwłaszcza twoją drogą żonę Annę-Marię, że ty i Natalia jesteście członkami tajnego podziemnego stowarzyszenia miłośników książek. Zgoda?
Shymon spojrzał na Kubę z miażdżącą pogardą. Jak on nienawidzi takich cwaniaków, tych wszystkich drobnych blogerów, pozłacanych sług New Age, którzy nie mają pojęcia, czym jest prawdziwa praca, zalana potem, nerwami i wizytami u psychologów i ministrów finansów. Chociaż rozumie, że czasami po prostu musi bardziej uważać na alkohol i jego wpływ na aparat myślenia. I tych, których widzisz po raz pierwszy na prywatnej imprezie.
— Umówiliśmy się, prowadzać nie będę!
— Pamiętam drogę! Kiedy więc możemy spodziewać się raportu?
— W bloku porannym, skontaktuje się z tobą mój zastępca, jest już za późno, do widzenia! — Shymon naciska przycisk w telefonie biurowym, — Zuza! Powiedz Zbigniewowi, żeby do mnie przyszedł!
— Wszystkiego najlepszego!
Cała trójka wstała i ruszyła pustym korytarzem do wyjścia, u wszystkich bolały kolana, podczas siedzienia na tej idiotycznej sofie.
Wchodząc do windy, Marta i Marcin długo patrzyli na Kubę, jaśniejąc świadomością jego wyższości, aż w końcu Marta, mijając trzecie piętro, nie mogła wytrzymać:
— Jesteś po prostu szalonym sukinsynem!
Cała trójka, a zwłaszcza Kuba, uśmiechali się szeroko.
*
Podróż trwała prawie godzinę, ani bez słowa, z oczami wpatrzonymi w dachy, wiadukty, podwieszone tory kolejowe, sygnalizację świetlną, rowerzystów, neony i budzących się ludzi. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 08:46, kierowca nagle zatrzymał samochód na jakimś skrzyżowaniu, skąd było jasne: jesteśmy na miejscu.
— Reszta! — bez żadnej ceremonii i nadmiernej grzeczności, przez ramię, nawet nie odwracając głowy. Tom wyjął jeszcze dwa banknoty i podał je między siedzeniami, Chińczyk chwycił pieniądze, schował je do kieszeni i wskazał ręką: „Tam! Tam jest najbrudniej!”
— Przyjacielu! Jak w takim razie się stąd wydostać? — Tom starał się zapytać możliwie najdelikatniej, w nadziei, że Chińczyk zgodzi się odwieźć go z powrotem na lotnisko.
— Nie wiem, zapytaj miejscowych! — znowu przez ramię i wrzucając pierwsz bieg, mówiąc chodź, wysiadaj!
— OK, wszystkiego dobrego! — trzymaj w plecy mój wspaniały polski, chudy szczurze!
Tom trzasnął drzwiami i napędzany na przednie koła auto-chińczyk wystartował, jakby był na starcie toru Nürburgring.
Rozglądając się i oddychając powietrzem zwykłej dzielnicy zwykłych chińskich slumsów, wypełnionej wielonienasyconymi kwasami tłuszczowymi omega-6, Tom wisiał przez minutę z uczuciem bardzo podobnym do pewnego kwietniowego poranka, wiele lat temu. Pamięta, że poprzedzający go wieczór nie wiadomo dlaczego zrujnował Toma. Wszystko było źle, chciał się zapić do nieprzytomności, ale nikogo przy nim nie było, telefon milczał, jakby bez baterii, same nogi ciągnęły go w pobliże Marriotta. Tam jakiś dresiarz rozbił muł brew — nie podobała mu się kraciasta marynarka Toma, była zbyt kobieca — stwierdził. Rozbił brew i odszedł. Na pomoc Tomkowi przybyła grupa trzech osób, dwóch chłopców i jedna dziewczyna, ona wyjęła z torebki waciki i Tom przeżył. Umówili się, że będą oglądać świt nad Wisłą na dzikim brzegu, kupili drinki w Pogotowiu Alkoholowym na Nowogrodzkiej, zrelaksowali się, wyśpiewywali piosenki Pearl Jam, a następnego ranka Tom obudził się w Berlinie. Okazało się, że koledzy byli z ekipy koncertowej, przybyli na koncert Nicka Cave’a, aby wykonać swoją pracę, Tom nie miał dokąd pójść, więc po prostu załadowano go do minibusa, ponieważ do tego czasu nie był już w stanie podać jego adres domowy. Tom błąkał się przez pół dnia, jego skronie pulsowały boleśnie od wczorajszego, pomiędzy farmami dźwięku i światła, a kiedy jego głowie trochę siępolepszyło, zdecydował się przyłączyć i pomóc w każdy możliwy sposób. I tak nagle jego życie przeskoczyło z toru w lewo na tor prowadzący ostro w prawo, z nowymi dźwiękami, zapachami, wrażeniami, ludźmi i ogólnie wszystkim nowym. I jako człowiek dobrze wychowany Tom wielokrotnie przypominał sobie dresiarza, który rozbił mu brew niczym anioł zesłany mu przez niebo w najbardziej potrzebnym momencie.
I oto on, niepostrzeżenie poruszający się w dowolnym kierunku — wąska uliczka ze sklepami i mieszkaniami pracujących w tych sklepach, spaceruje i dziwi się, jak niewłaściwe byłoby porównywanie tych dwóch wydarzeń z jego życia, ale powtórzenia — one są takie, semantyczne, ale nigdy nie są transkrybowane według zewnętrznych podobieństw. Wspólność zawsze tkwi w akcentach i przypisach, ale nigdy w konstrukcji słów. Cele i powody są więc inne — tor został zastąpiony torem wyłącznie po to, aby mogła nastąpić zmiana toru, teraz — tor kończy się hangarem zajezdni, gdzie on zostanie rozebrany na części zamienne i przekazany do przeróbki. Ale niesamowita rzecz, myśli Tom, mijając sklep z pamiątkami, które trochę przypominają strażników snów, w drodze do hangaru, dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej, widzi znaki ostrzegające o strzałce w lewo lub w prawo. Ty, jak mówią inżynierowie, którzy zbudowali tę rozległą sieć torów, możesz przemyśleć jeszcze raz i zdecydować, czy naprawdę potrzebujesz brudasów-pracowników, którzy wbijają w ciebie swoje naoliwione łapy, wyszkoleni żeby jedynie za pomocą młotka i przekleńst rozbierać elementy twojego podwozia. Tam, jak mówią, po lewej lub prawej stronie może stać skład, czekający na swoją lokomotywę. Lub po prostu relaks w promieniach porannego słońca, w oparach mrozu o zapachu kreozotu. Pomyśl o tym, mówią, ciśnienie w cylindrach nie jest takie samo, ale olej jest gęstszy i…
Stodoła, Tom wie na pewno, stodoła i kropka. Jest ciepło i intymne rozmowy pomiędzy ciężko pracującymi pracownikami z naoliwionymi łapami. Jak ten mały człowieczek, ciągnący wózek z workami czegoś, niemyty od wielu dni, ale uśmiechający się jak kot z Cheshire. Nie ustąpi drogę, będziesz musiał się przytulić do stoiska z wiadrami pełnymi kumkwatów i yuzu. Kobieta sprzedająca te śmieszne cytrusy rozumie, że ten biały turysta jedzie dalej, ale z przyzwyczajenia zacznie mu proponować, żeby spróbował i oczywiście kupił najsoczystsze mikropomarańcze w okolicy, a póżniej weżmie jeden kumkwat z wiadra, wyzywająco wrzući go do ust i tak po prostu, ze skórą, połknie. Robotnik z wózkiem mija go, biały mężczyzna jedzie dalej, kobieta obojętnie wraca do swoich spraw.
Tom spodziewał się większego zgiełku i ruchu na tych ulicach. Może jest jeszcze wcześnie, w końcu jest poranek, ale wszystko wskazuje na to, że lokalna społeczność osiągnęła temperaturę roboczą swojego codziennego trybu życia. Prości, brudni ludzie załatwiają swoje sprawy w miarę spokojnie, w tempie skalibrowanym przez pokolenia, układają towary na półkach, negocjują coś przez telefon, kręcąc różaniec na palcach, spokojnie palą i rozglądają się po ulicy, czekając na klientów, biorą wyrzucać śmieci i przechowywać je w górze takich samych worków, przedziurawionych czasem i wronami, wrzeszczą na dzieci, które przewróciły naczynie z podrobami, bawiąc się i chowając pod stoły, stojąc na drabince, próbując naciągnąć plandekę na wątły baldachim z cienkościennych i zardzewiałych profili metalowych, naprawiając rower, siadając na drewnianym stołku i przeszkadzając przechodniom przednim kołem wystającym na chodnik, ale nikogo to nie obchodzi, siedząc w rattanowym fotelu, popijając poranne piwo i oglądając przez telefon mecz lokalnej ligi, wiwatuje głośno na całe gardło, ale nikogo to nie obchodzi — każdy zajmuje się swoimi sprawami.
Tom zagląda w ich twarze, próbując doszukać się w nich śladu żalu, rozpaczy, melancholii lub bolesnych myśli o strukturze świata niezgodnej z ich wzorcami/spekulacjami/oczekiwaniami. Przynajmniej coś, co wskazywałoby w nich na chęć zmiany aktualnego wektora, toru. I jaka jest odpowiedź? Czuję się jak ambasador złej woli z reprezentacji powszechnej entropii na Ziemi! Poważnie! Cywilizowany człowiek bardzo szybko zatraca się w cywilizacji, myśli Tom, a zasoby, potrzebne do utrzymania się w harmonii i wibracji z istniejącym tempem, powodują fragmentację współczesnego mieszkańca miasta. Trzeba jednocześnie pełnić wiele różnych funkcji, które w żaden sposób się nie uzupełnia, aby nie zostać w tyle i nie zginąć w imię porządku zewnętrznego, podczas gdy tu, za pozornym chaosem zewnętrznym, kryje się jasny i zrozumiały algorytm działania. Wszystko zatacza koło, wszystko jest jasne, wszystko przechodzi z mlekiem matki, ale nie ma armii psychologów, którzy pomogą Ci zdecydować, „czy powinienem jej zaoferować, żeby zapłaciła swoimi za kawę”, ani milionów szkoleń z zakresu rozwoju osobistego, które są bardziej skuteczniejsze od siebie, gdy trenerzy rzucają banknotami w kamerę w swoich filmach promocyjnych… Ale najzabawniejsze jest właśnie to, że tak kapryśne dziecko społecznego egregora jak Tom, przy całej jego całkowitej akceptacji tego schematu, nie przetrwa w tym „dobrze ducha” ani jednego dnia! Jego osobista cięciwa powinna pęknąć w Castlepoint, to zrozumiałe, ale gdyby przypadkiem pojawił się tu w innym celu, na przykład wyłącznie informacyjnym, porównawczym, a nie tylko tranzytowym, zostałby stąd z taką siłą wyrzucony z powrotem do Warszawy że będzie musiał trzymać się balustrad, żeby uniknąć upadku.
I nawet nie chodzi o to, że nie ma tu zwyczaju powielania nazw produktów i usług po angielsku, jak na przykład teraz, gdy stoi przed przyczepą z kawą, herbatą i słodyczami i nie wie, jak się do tego podejść! Americano — nie jest faktem, że sprzedawca zna jakiś inny dialekt niż ten rodzinny i klanowy! Chodzi o brak przestrzeni między ludźmi, w tej ultraścisłej biosferze, gdzie powstawanie gatunków i podgatunków odbywa się bez indywidualnej księgowości i porządku, choć jest to korzystne dla samego gatunku, pomagając mu w adaptacji, ale także sprawia, że „kolonia wszechzdolnych biologicznych mutantów”, która czuje się równie dobrze zarówno przy stole w Le Meurice w Paryżu, jak i w trzech metrach kwadratowych swoich chat tutaj, w dzielnicy Szanghaju, gdzie jeszcze nie znalazła się łapa państwowego programu budowy mieszkalnych dzielnic socjalnych. Wstręt zmieszany z szowinizmem? Diabeł wie, myśli Tom. Można spojrzeć na wszystko z innej perspektywy! Jego własny świat wewnętrzny już dawno zamienił się w wyschnięte bagno: jeśli kiedyś śpiewały jeszcze brodźce, a fauna przyciągała rzadkich naukowców i fotografów, próbujących sfotografować czaplę lub ropuchę łapiącą ważkę długim obiektywem, czyli życie było statyczne, zamknięte w sobie, ale jednak było, ale teraz jest to pole działania komisji, która ma ustalić szkody w lokalnej ekologii. A ci goście są nie tylko niezwykle rzadcy jako gatunek, ale także nudni jak wycinek z gazety na temat domowych rękodzieł lat siedemdziesiątych XX wieku. Na dnie takiej miski pozostaje tylko nostalgia za samym bagnem, a nie za tym, czym to bagno mogłoby się stać. I wszystko traci zainteresowanie: nieznane kultury orientalne i możliwość noszenia koszy na głowie i tarasy ryżowe na obrzeżach wzgórz i starożytne plantacje winogron na południu Francji i wulkany o niemożliwych do wymówienia nazwach oraz dziwne klikające imiona Buszmenów, ogólnie wszystko! Nie ma kolorów, nie ma cieni, animowane rysunki są pisane kredkami węglowymi, niechlujne kreski bez planu, czołgają się poza granice kartki, chce się po prostu zniknąć, chce się kawy, ale sprzedawca rozmawia przez telefon i robi to nie zwracając uwagi na Toma.
— Przepraszam! — czy intuicyjne podejście zadziała, jeśli zamówisz kawę u sprzedawcy kawy w swoim ojczystym języku? Sprzedawca odłożył telefon, spojrzał na Toma i uśmiechnął się szeroko, mówiąc coś na swój sposób, -Americano!
— Amerykano? Milk? Szuga? — zadziałało, sprzedawca jest wykształcony, widać to po jego paznokciach i wypranym kołnierzyku koszuli.
— Łan Americano łiz łan szuga łizaut milk!
— Ok, łizaut milk!
Za sympatycznym sprzedawcą stoi dość typowy, jak na standardy europejskie, domowy ekspres z litrowym zbiornikiem na wodę, który na swojej drodze widział już sporo, ale regularnie chrząkał, syczał parą, rozpryskiwał gorącą kawę na wszystkie strony. Sprzedawca zaczął nucić pod nosem jakąś piosenkę, nie przestając się uśmiechać, wyjął cukier z szafki i zapytał ponownie: „Łan?” Tomek kiwnął głową, sprzedawca wsypał do kartonowego kubka łyżeczkę cukru i bardzo ostrożnie zamieszał, żeby się nie rozlał, włożył kubek w kartonowy pierścień, żeby się nie poparzyć i podał Tomkowi kawę:
— Seti fajw, pliz! — seti… trzydzieści czy co? Trzydzieści pięć? Tomek wyjął z portfela banknot 50 juanów, sprzedawca nie przerywając piosenki, odliczył 15 juanów reszty, „Senk ju weri macz!”
— Senk ju tu!
Zapach kawy okazał się bardzo dobry, z niesamowitym aromatem czegoś spalonego. Około trzydziestu metrów od przyczepy odkrył się plac, a raczej kwadrat, o powierzchni około 10 na 20 metrów, otoczony tymi samymi sklepami, mieszkaniami, zrujnowanymi jedno- lub dwupiętrowymi budynkami i trzema ławkami w samym centrum prostokąta. Żadna z nich nie była zajęta i Tom wylądował na pierwszej. Już po pierwszym łyku kawy ciepło rozeszło się do żołądka i eksplodowało po całym ciele falami rozgrzewającego promieniowania. Smak jest niezwykły, trzeba przyznać, i to wcale nie jest zaleta ekspresu. Trochę pikantnie, jakby z imbirem albo… Kolejny łyk, raz za razem. Tomek odchylił się do tyłu, ławka zaskrzypiała i ugięła się trochę, ale czuło się, że go nie zawiedzie. Oczy jeszcze raz skanowały kobiety i mężczyzn, dzieci i psy, okna, dachy, dźwięki, zapachy i nagle weszła mu w głowę fala niesamowitego spokoju. Wow, co do cholery jest w tej kawie? Trawka? LSD? W końcu, jakie tu do cholery organy regulacyjne, jaka policja? Kto może zagwarantować, że na półkach tej przyczepy do kawy nie znajdą się kilogramy substancji odurzających? Nikt, więc zrelaksuj się i pozwól neuroprzekaźnikom wykonać swoją pracę. Kolejny łyk. Oczy zamykają się z przyjemnością. Kawa doskonała, po prostu boska, jeśli nie zapomnieć, można ją kupić w drodze powrotnej na lotnisko…
— Hej… — kupić kubek, a w samolocie poprosić podgrza… — hej!
Tom otworzył oczy, co za… odwracając głowę w prawo, zobaczył… siebie. Wszystkie reakcje w głowie natychmiast ustały, przenosząc wszystkie funkcje na nerwy wzrokowe. No tak, Tom siedzi naprzeciwko niego z filiżanką kawy, na drugim końcu ławki i patrzy na niego. Uśmiecha się. Bierze łyk kawy, oryginalny Tom tego nie robi, bo jego ręka już sięga, żeby sprawdzić obecność lustra, które ktoś dla żartu zainstalował obok niego, ale ten drugi Tom siedzi spokojnie i patrzy:
— Co to jest? Co piję? Czy to jakieś lokalne śmieci? — pyta oryginalny Tom.
— Najzwyczajniejsza kawa, 35 za filiżankę, codziennie pije się tu około trzystu, — odpowiada Tom nr 2.
Tom nr 1 patrzy w lewo, widzi tych samych ludzi, wydaje się, że nic się nie zmieniło, w tej samej przyczepie kolejny kupujący bierze z lady herbatę z ciastami. Mgła mózgowa? Nie wygląda na to… Lepkie i niezdarne myśli? Też nie można tego powiedzieć, poza dziwną euforią po pierwszych łykach. Ale jest istotna kwestia — nie odczuwa strachu, paniki, zdziwienia, jest to typowe przy stosowaniu leków psychotropowych. Wszystko jest jasne… Znowu do Toma 2:
— Ale skądś przyszedłeś? Czy dla zewnętrznego obserwatora siedzę teraz i rozmawiam z ławką?
— No cóż… Pod warunkiem, że dla ciebie zewnętrzny obserwator jest prawdziwy.
— Jak kot w pudełku?
— Jak kot w pudełku albo Księżyc, którego nie ma, gdy na niego nie patrzymy…
— Więc skąd przyszedłeś? Tak nagle?
— Znikąd! Zawsze byłem tak samo jak ty! Dla mnie na przykład jesteś cudownym cudem, siedzącym w centrum slumsów Szanghaju i w nic nie wierzącym ani w przeprowadzkę, ani w możliwość zmiany egregora, ani w gęstość przestrzeni, z której można wyciągnąć cokolwiek chcesz! A co jeśli ci powiem, że Castlepoint nie istnieje? Czy mi uwierzysz?
Tom nr 1 na wszelki wypadek rozejrzał się jeszcze raz, czy w pobliżu nie ma nikogo, kto chichotałby i przyglądał się wspaniałemu turystowi rozmawiającemu z ławeczką. Nie, każdy jest zajęty swoimi sprawami:
— Ale… filmy, zdjęcia… Dlaczego miałoby nie istnieć?
— To prawda, to prawda, — Tom numer 2 uśmiechnął się i spojrzał ze smutkiem na czubek buta, oczywiście taki sam jaki ma oryginalny Tom, — Ale ciebie tam nie było, więc twoje osobiste doświadczenia nie mogą tego potwierdzić!
— Dobra, to czego ode mnie chcesz? Czy to tak, jakbyś przyszedł z innego Wszechświata do mnie z tego Wszechświata, aby przekonać mnie, żebym nie robił głupich rzeczy? Czy ktoś się tym przejmuje?
— Dlaczego kogoś? Co ktoś ma z tym wspólnego? Ty! W sensie ja! Ci, znaczy, mnie na tym ci zależy! Chodzi o to, że mnie, w sensie ciebie, ale tylko ja-ty, udało się zakraść do ciebie, to znaczy do siebie, żeby… co to za bzdura, napić się z tobą kawy, to znaczy ze sobą, z papierowego kubki na drugim końcu planety! Zrozumiałeś?
— Aaa… Nieskończony Wszechświat z nieskończoną ilością mnie, prawda?
— Ale jest nas dwóch! Nie widzę nas tutaj tłumów, mam na myśli ciebie, w sensie mnie?
— A co jeśli zrobię ci zdjęcie? Na telefon?
— Zabierzesz z pamięci kolejne kilka megabajtów, co oczywiście nie jest znaczące. Ale wygląda na to, że jesteś uparty jak betonowy osioł! Hej! — Tom numer 1 wyjął telefon z plecaka i odblokował go, — Jak powiedział kiedyś Francois de La Rochefoucauld: „ludzie często używają swoich umysłów do robienia głupich rzeczy!” — Tom numer 1 skierował telefon na swoje odbicie i włączył aparat. Odbicie westchnęło smutno i upiło łyk kawy. Sekundę później stało się coś takiego: telefonu w jego dłoni nie stało. Tom nr 1 poczuł dziwne lekkie szarpnięcie, przez kilka sekund patrzył najpierw na swoją pustą dłoń, potem na twarz Toma nr 2, wykrzywioną ze wstydu i dopiero po chwili jego oczom ukazała się sylwetka siedmio-ośmioletniego chłopca uciekającego z placu. Mózg się obudził, Tom 2 zniknął, fala uderzeniowa rozproszyła wizję do piekła. Bilet! Nawigator! Kamera! Kurwa! Małe śmieciu!!!
Tomek zeskoczył z ławki, rzucił kubek z na wpół wypitą kawą, chwycił plecak i pobiegł w kierunku, który zdążył zarejestrować jego zamglony wzrok. Natychmiast pojawiła się myśl: jeśli naprawdę świadomość była przyćmiona, to czy we właściwym kierunku zmierza? A może to sobie wyobraził? Nogi błysnęły i zniknęły po lewej stronie, około dwudziestu metrów dalej. Nie wyglądało na to, śmiało! Biegnąc, Tom zarzucił plecak na ramiona i ruszył dalej. Ulica stopniowo się zwężała, obwieszona wypranymi ubraniami, do nosa dotarł zapach mydła do prania, skręcił w lewo, zobaczył go, szybki sukinsyn! Chłopiec niczym lampart przeskakiwał kosze, ławki, ludzi, wózki i rowery. Odwracając się okresowo, wydawało się, że przyspiesza jeszcze bardziej. Tom miał oczywiście dużo trudniej, ostatni raz biegł w takim trybie jakieś 20 lat temu, kiedy musiał spieszyć się do Warszawy Centralnej na pociąg do Szczecina — trochę źle obliczył czas i wysiadł z tramwaju za wcześnie „na spacer”, a drzwi wagonu zamknęły się tuż za nim. Oddech zaczął przyśpieszać, prawy bok zaczął pulsować, a już przy trzecim zakręcie, powoli i z tragiczną bezpośredniością, dotarło do niego, że nie uda mu się dogonić chłopca. Ten młody złodziej zna zapewne każdą lokalną bramę, każdy zakątek, każdą pijaną twarz w oknie. Jest szybki i profesjonalnie unika. Prawdopodobnie musi to robić wiele razy dziennie, jest w środku całkowicie spokojny i wykonuje swoją pracę z całkowitą pewnością siebie. A Tom? Gdzie on jest teraz? Jak wydostać się z tej dżungli? Jak dostanie się na pokład, jeśli nagle poproszą o kod QR? Może i nie zapytają, ale jak się stąd wydostać???
Tom wybiegł na skrzyżowanie, na którym nie było praktycznie nikogo poza mężczyzną poprawiającym szczotką reklamę swojego salonu fryzjerskiego. Tylko brudne fasady z czterech stron, zapach mydła, smażonego jedzenia i niewypranych skarpetek. Nikt, chłopiec zniknął, nie można go odnaleźć, trzeba to przyznać i zaakceptować.
— Przepraszam! — Nigdy nie wiadomo, ewentualnie ten fryzjer mówi po angielsku i teraz powie mu wszystko, dokąd chłopiec uciekł, jak ma na imię, imiona rodziców, numer polisy ubezpieczeniowej i numer telefonu jego nauczyciela z przedszkola lub szkoły, czy on zrozumie do cholery! Odwrócił głowę, wzruszył ramionami, powiedział coś po chińsku i wrócił do pracy. Cóż, refleksja była słuszna, głupie rzeczy robi się z umysłem. Tom spojrzał na zegarek: 18:36, czyli lokalne 10:36. Do samolotu zostało jeszcze… 14 godzin. Cóż, jeśli uda mu się przedostać do cywilizacji, kupić nowy smartfon i spróbować się zalogować… nie pamięta ani jednego hasła. Nic. Wszystkie hasła pozostały w specjalnym folderze o nazwie „Hasła” w formacie txt na dysku twardym jego laptopa, który został sprzedany za bezcen na tydzień przed lotem. Wspaniale. Świetnie. Niesamowicie.
Tom usiadł na krawężniku chodnika. Wszystko wokół jest zupełnie nie-chińskie, jest niezwykle cicho, w oddali słychać ryk wielkiego miasta, a tu jest jak poranek po Bożym Narodzeniu.
Wzrok na okna kolejnej pralni. Tutaj je jak parkingów na rowery w Amsterdamie. Przecież pośmiertnie zostanie wzięty za kolejnego próżnego gadułę, który postanowił wykorzystać reakcję opinii publicznej, nawet nie dokończywszy tego, co zaczął. Czy powinien się tym teraz martwić? Mało prawdopodobne, ale do cholery! Wiele, wiele rzeczy w swoim życiu nie ukończył, ale żeby na takim poziomie, to nie! Nie jest w stanie nawet zaaranżować nawet własnej śmierci bez takich idiotycznych niepowodzeń!
Na jego twarz wkradł się nagle uśmiech. „Czego tak naprawdę chcesz? Idź i utop się w lokalnej rzece, rzuć się z mostu, wdaj się w bójkę, a lokalne gangi rozprują ci brzuch! Co? Telefon?! YouTube?! Widzowie?! A więc jesteś, kurwa, po prostu blogerem, prawda?! Bez telefonu nie zrobisz kroku, fajny początek i haniebny koniec?! Mały chłopczyk już siedzi i spokojnie wspina się po twoim telefonie — przecierz nie masz zwyczaju ustawiać hasła, w sumie nie ma tam nic kompromitującego, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, ale do mety docierasz w niesamowitym nietonie mentalnym, kochanie…”
— Wǒ kěyǐ bāng nǐ zhǎodào nǐ de shǒujī!
Tom wzdrygnął się ze zdziwienia i odwrócił się — za nim stał kolejny obdarty, tyle że trochę starszy, miał około 12 lat.
— Nie, nie, kolego, nie podaję, idż dalej, — Tomek nie chciał przechodzić na angielski, to nic nie da, intonacja jest zawsze jasna bez słów „chodź, wynoś się stąd.”
— Wǒ zhīdào tōu nǐ shǒujī de rén zhù nǎlǐ! — chłopiec przyłożył dłoń do ucha, udając telefon, — Rúguǒ nǐ fù qián gěi wǒ, wǒ huì gàosù nǐ tā zhù zài nǎlǐ! — i wykonał palcami gest „pieniądze”, pocierając kciuk i palec wskazujący. Czego potrzebuje? Czy chce zadzwonić? Za pieniądze? Lub…
— Słuchaj, zupełnie nie rozumiem, o czym tu do mnie mówisz! Nie dam ci pieniędzy ani telefonu, który swoją drogą mi ukradli! — i pokazał dłonią telefon, czyli cyk — wyparował!
— Gēn wǒ lái, wǒ dài nǐ qù kàn kàn tā zhù zài nǎlǐ. Dàn nǐ huì fù qián gěi wǒ! — chłopak dał znak ręką, żeby poszedł za nim i wszedł w głąb ulicy, odwrócił się i ponownie machnął ręką. Wydawało się, że Tom stopniowo zaczyna rozumieć, co się dzieje. Podobno młody biznesmen oferuje mu informacje na temat złodzieja w zamian za zapłatę za jego usługę:
— Hej! — Tomek wyjął portfel i potrząsnął nim na oczach chłopca, po czym naśladował telefon, przykładając rękę do ucha, wskazał na siebie, mówiąc, że to mój telefon, potem na chłopaka i wykonał palcami znak „iść”, — Tak?
Chłopak skinął głową, podszedł do Toma, wyjął z portfela banknot stujuanowy, włożył go do spodni i ponownie pomachał ręką:
— Wǒmen zǒu ba, bié hàipà.
Tom posłusznie ruszył za swoim przewodnikiem. On oczywiście doskonale rozumiał, że przewodnik może okazać się z tey samej ekipy złodziejskiej, za którymi nie da się dotrzymać kroku, i nawet wyobrażał sobie w myślach, jak po raz drugi z rzędu prubuje dogonić swoje, tym razem, 100 juanów. Wyglądało jednak na to, że chłopiec nie wystartuje i nie zniknie za praniem, drutami, kałużami i wózkami. Wręcz przeciwnie, okresowo się odwracał i upewniając się, że Tom nigdzie nie poszedł, krótko machał głową: „chodź, chodź, nie zostawaj w tyle”.
Po drodze przywitał się z mieszkańcami i kupcami, krótko wymienił z nimi jakieś wieści, oni go o coś pytali, wskazując głową na Toma, ten zaśmiał się głośno, coś odpowiedział i ruszył dalej. Tom czuł się jak pies cyrkowy, patrzyli na niego z zainteresowaniem, uśmiechem i lekkim współczuciem. Po kilku identycznych przecznicach trwających około 20 minut, chłopiec skręcił ostro w prawo, podszedł do rzeźbionych drzwi z czerwonego drewna i nacisnął dzwonek.
— Jiù zài zhèlǐ, wǒmen dàole, zàijiàn, — chłopiec odwrócił się i odszedł. Tom był trochę zaskoczony i z lekką paniką próbował go zatrzymać, jednak tym razem uruchomiła się jego zdolność wtapiania się w otaczającą rzeczywistość i po trzech sekundach Tom na próżno próbował go odnaleźć oczami pośród prania, drutów, kałuż i wózki. Skrzypnęły drzwi wejściowe, w progu pojawił się właściciel, pozornie szanowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Widząc Toma, najpierw zmarszczył brwi, pewnie ze zdziwienia, ale potem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech:
— Wǒ zěnme bāng nǐ?
— Du ju spik inglisz? — Serce Toma biło jak szalone, nie wyobrażał sobie, jak wytłumaczy temu panu istotę swojego problemu, gdyby…
— Ukończyłem Wydział Filologiczny Uniwersytetu Jiaotong w Szanghaju! — odpowiedział właściciel niemal urażony, ale od razu znów się uśmiechnął. Tom fizycznie poczuł, jak kilka galonów wewnętrznego napięcia wsiąkło w ziemię, — Mówię po angielsku, niemiecku i trochę po szwedzku!
— To… to jest niesamowite! Witam, dziękuję za… co… ty… co…
— Widzę, że musi Pan się uspokoić, coś Panu się stało? Chce Pan wejść do środka? — właściciel otworzył przed nim drzwi wpuszczając Toma do środka.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, wie Pan… Cholera… — Ale tak naprawdę, od czego zacząć? Natychmiast oskarżyć syna o kradzież? Ale gdzie jest gwarancja, że przewodnik go nie oszukał? Gdzie jest gwarancja, że Tom dobrze go zrozumiał? Może ten pan w ogóle nie ma dzieci! A jeśli tak, to dlaczego, do cholery, miałby mu wydać własnego syna?! — Proszę Pana wybaczyć, naprawdę jestem trochę zestresowany tym, co przydarzyło mi się pół godziny temu…
— Widzę! — właściciel uśmiechnął się jeszcze szerzej, co niesamowicie uspokajiło Toma. Najwyraźniej nie wyciągnie pistoletu i nie strzeli mu w dupę z powodu oskarżeń o kradzież telefonu, — sugeruję, aby zrobił Pan tak: wezmie Pan oddech w płuca i wydychając, szybko i bez zastanowienia, powie mi, co się stało!
Tom bez wahania postanowił zastosować się do rady — ten człowiek wygląda i mówi zbyt szczerze. Nabierając tlenu po brzegi, Tom wypalił:
— Jakiś chłopak ukradł mi telefon, kiedy siedziałem gdzieś na ławce, — Tom machnął ręką w kierunku, za który oczywiście nie mógł ręczyć, — Inny chłopak, starszy, przyprowadził mnie tutaj i, wydaje mi się, że wiedział na pewno, że złodziej tu mieszkał!
Tom skończył, wyprostował się i spojrzał w twarz właściciela. Uśmiech powoli i niespokojnie zniknął z jego twarzy, oczy zwęziły się, żyły na szyi nabrzmiały, wyglądało na to, że nie mógł obejść się bez broni. W końcu śmierć od kuli chińskiego intelektualisty nie jest najgorsza…
— Erzi! — szczeknął tak głośno i nagle, że Tom jedną nogą zeskoczył ze stopnia prowadzącego do drzwi.
— Co to znaczy… spierdalaj? — Tom napiął całe ciało, przygotowując się do biegu.
— Erzi!!! — tym razem właściciel odwrócił się i zajrzał w ciemność korytarza. Kilka sekund później wyłoniła się stamtąd postać chłopca i sądząc po wyrazie jego twarzy, już zrozumiał, co się tutaj dzieje.
— Nǐ de kǒudài lǐ yǒu shé me?! Bǎ yīqiè dōu cóng nàlǐ ná chūlái! — właściciel patrzył na syna nie odrywając wzroku. On, zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, nie podnosząc wzroku, wyjął telefon z kieszeni i podał ojcu. Ojciec natychmiast schował telefon do kieszeni, długo patrzył na syna i mruknął bardzo cicho i chłodno:
— Qù nǐ de fángjiān, wǒ shāo hòu zài gēn nǐ shuōhuà…
Chłopiec odwrócił się skazany na zagładę i wszedł w ciemność, ojciec ponownie patrzył na Toka spojrzeniem człowieka, na którego sumieniu jest nie mniej niż ciężar ludobójstwa mniejszości narodowych, lecz po chwili zamieszania wrócił do swojego rzeczowego tonu:
— Najpierw muszę Pana zapytać, nie zrozumie mnie Pan źle: jaka to jest marka telefonu i jaki obraz jest zainstalowany na ekranie?
Podczas gdy trwała ta cała idylla z narażeniem, Tomowi udało się wrzucić do skorupy ziemskiej jeszcze kilka galonów toksycznej zawiesiny bolesnego oczekiwania, wpaść w niekontrolowany zachwyt i spróbować policzyć wszystkie dzisiejsze cuda, ale jego myśli zaczęły tańczyć jak oscylogram wskazujący nadmiar scali Richtera, więc na koniec tyle się wydarzyło — uśmiechnął się idiotycznie:
— To jest Samsung, A20, na ekranie okładka albumu tria jazzowego Esbjörn Svensson Viatikum, — Tomek mógłby teraz po prostu siedzieć tu, na tych schodach i godzinami odpowiadać na tego typu pytania właścicielowi domu, czuł się tak dobrze i spokojnie.
Właściciel wyjął telefon, sprawdził markę, nacisnął przycisk blokady, przekonał się o prawdziwości tego, co powiedział Tom, choć oczywiście nie miał pojęcia o istnieniu takiej grupy jazzowej, wystarczyło słowo Viatikum i podał Samsung Tomowi:
— Bardzo się wstydzę za syna, proszę Pana. Jako osoba uczciwa pragnę zaprosić Pana na herbatę i nakarmić na rzecz pojednania.
Tom był trochę zaskoczony, jak żałośnie to wszystko brzmiało! Nagle poczuł się jak bohater zasmarkanych, przesadnie ubranych XIX-wiecznych powieści o prawdziwych dżentelmenach, którzy mają rygorystyczne zasady, precyzyjne maniery, sztywność, ceremoniał i hipokryzję. Jednak Tom, ponownie przykuwając wzrok właściciela, bardzo szybko zmienił wektor: patrzył na niego mężczyzna, bez presji i taniej gościnności, oferując mu prosty sposób na złagodzenie poczucia winy, niczym ojciec młodego złodzieja. Było widać, że tak wykształcony intelektualista jak on naprawdę boleśnie znosił takie „ciosy losu”. W końcu co ze sobą zrobić przez kolejne 13 godzin?!
Tom skłonił się krótko i wszedł do środka. Ciepły zapach spokojnego, nie zbyt bogatego, ale uporządkowanego życia uderzył w receptory. Przestrzeń jest bardzo skromna, wszystkie meble i wystrój rozmieszczone są w taki sposób, aby maksymalnie zaoszczędzić każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Wszędzie, oczywiście wykonane własnymi rękami, ale bardzo wysokiej jakości, półki, stojaki, sprytnie zaprojektowane wielopoziomowe stojaki wypełnione figurkami, naczyniami, pamiątkami, świecami, lampami, książkami, kryształami, starymi fotografiami, drewnianymi rękodziełami i innymi mieszczańskimi świecidełkami. W salonie nie ma okna, pokój oświetlony jest dwiema pionowymi lampami umieszczonymi w dwóch odległych rogach, atmosfera jest bardzo przytulna, relaksująca, spowalniająca czas. Na środku pokoju stoi mały stolik z dwoma krzesłami (pewnie ojciec mieszka z synem, matki nie ma). Właściciel wskazał ręką na odległe krzesło:
— Proszę, proszę, nie wiem, czy jest Pan głodny, ale po prostu musi Pan spróbować mojego Xiao Long Bao! Nie znam nikogo, kto by nie zawył z zachwytu! — na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, — jaką herbatę woli Pan?
— Ech… Herbata… Tak, w ogóle… herbata!
— Jasne! Ale najpierw spróbuj mojego ulubionego Wuyi Yan Cha!
— Ok, ok, Wuyi yan cha…
— Swoją drogą, jak mogę się z Panem kontaktować? — właściciel wyciągnął rękę.
— Tomasz. Można po prostu Tom.
— Tom, świetnie. Jestem Czen, można po prostu Czen, — uśmiech zdawał się owijać mu za uszami. Tom również się uśmiechnął i uścisnął dłoń, — Proszę, żebyś się czuł swobodnie, za chwilę wrócę!”
Czen zniknął za zasłoną z cienkich bambusowych rurek, gdzieś w pobliżu, brzęknęły naczynia i słychać było zapaloną zapałkę.
Tom zaczął przyglądać się wszystkiemu, czym były wypełnione szafi i komody. Tutaj, niczym w sklepie z pamiątkami, czy raczej antykwariatem, można było spędzić pół dnia podziwiając, szukając, dotykając setek artefaktów, bibelotów, reliktów, starannie zebranych i pieczołowicie przechowywanych. Bez systemu, bez porządku, każda drobnostka ma swoje miejsce wśród mnóstwa innych. Kryształowe kule z owadami, zegarki naręczne i kieszonkowe z I wojny światowej, osobiste żetony żołnierzy armii brytyjskiej, talie kart do gry, miniaturowe mosiężne modele światowych świątyń architektury sakralnej — Notre Dame, Świątynia Buddy, Katedra św. Piotra i meczet Al-Haram, czaszka, trudno powiedzieć, czy prawdziwa, należąca albo do wielkiej małpy, albo do wczesnego homo, dopracowana i zaskakująco wiarygodna, mapy miast świata na drewnianych tabliczkach, suszone jaszczurki, traszki, modliszki, mnóstwo naczyń odrestaurowanych złotą żywicą — spodki, talerze, filiżanki, czajniki…
— Skąd do nas przybyłeś, jeśli można? — Czen przyszedł z kuchni, — Tomasz — to, jeśli się nie mylę, jest wschodnioeuropejska wersja imienia Thomas, czy się zgadza?
— Tak, masz rację, — Tom podniósł czaszkę i przesunął dłonią po wypolerowanym czole, — Jestem z Warszawy!
— Warszawa! Polska! Kiedy byłem na stażu w Londynie, w naszej grupie był jeden Polak, miał na imię Stanisław. Niesamowita osoba!
Czen wrócił do pokoju z ogromną tacą. Na niej parowało naczynie w drewnianej misce, dwie filiżanki, czajniczek i miski z sosami. Widząc czaszkę w rękach Toma, uśmiechnął się zwyczajowo:
— To jest replika! — Czen bardzo ostrożnie przeniósł miskę i talerze na stół, danie okazało się czymś w rodzaju zwykłych polskich pierogów z nieznanym do dziś nadzieniem, — Model czaszki Sinanthropusa, czyli Homo erectus Peking, będący hołdem dla czasów, kiedy nasz kraj przejął palmę od Brytyjczyków w walce o najstarsze kości wczesnego człowieka. Różnica jest taka, że Brytyjczycy wymyślili swojego Piltdown Mana, a my nie! Proszę, xiao long bao trzeba jeść, póki są gorące!
Najpierw Tom musiał wysłuchać mistrzowskiego wykładu na temat jedzenia xiao long bao: ugryź kęs, ostrożnie wypić bulion znajdujący się w środku, a następnie powoli, używając sosów, cieszyć się smakiem. Tomek zrobił wszystko, co kazał Czen i od razu poczuł, że ziemia znika mu pod nogami — nigdy w życiu czegoś takiego nie jadł, więc zignorował drugą część rady Czena o spokojnym jedzeniu. Pierogi wlatywały w niego z szybkością drukarki offsetowej, sosy znikały w mgnieniu oka, rosół spływał po brodzie, palce błyszczały od tłuszczu i soi. Chen spojrzał na Toma z tym samym uśmiechem i wyraźnie był zadowolony: niech cię niebo błogosławi, jedz we własnym tempie, nie można się powstrzymać, kiedy czujesz się tak dobrze. Sprawiedliwie dobrze.
Kiedy Tom skończył, a Czen zaczął nalewać herbatę, świat całkowicie zmienił swoje bieguny magnetyczne, tak wydawało się Tomowi. Lekkie zawroty głowy zaczęły się od euforii smakowej, cała krew w jego ciele zdawała się pędzić do środka, każda czerwona krwinka chciała oderwać swój kawałek xiao long bao, dopóki sok żołądkowy nie zamienił ich w…
— Gdzie zmierzasz? — Czen skończył nalewać herbatę.
— Ja… (teraz, chwila…) Lecę do Nowej Zelandii.
— O! Musisz mieć tam jakąś bardzo ważną sprawę! Aby opłynąć cały glob, musisz mieć ku temu dobry powód, chyba że jesteś członkiem społeczności geograficznej lub fanem Władcy Pierścieni! — znowu uśmiech od ucha do ucha.
— Nie, nie, nie jestem… (o cholera!) Ani jedno, ani drugie — Tom uśmiechnął się w odpowiedzi — jestem muzykiem i jadę do kolegi, też muzyka… żeby poeksperymentować razem z dźwiękiem…
Subtelny cień przesunął się po twarzy Czena, ale on nie przestał się uśmiechać. Porównując coś w swojej głowie, spojrzał Tomowi w oczy, jego powieki znów zatrzepotały, ale sięgnął po kubek i mówił dalej:
— Muzyka… Kiedyś bardzo dobrze grałem na guzhengu…
— Lubisz odnawiać popękane naczynia? — Tom zdał sobie sprawę, że musi pilnie zeskoczyć z tematu, aby niechcąc nie zakopać się po szyję — wydaje mi się, że kiedyś słyszałem coś o tym jako o rodzaju sztuki.
— Tak! Masz całkowitą rację! — Czen zmienił się zauważalnie i Tom nie mógł tego nie zauważyć. Mimo całej jego dotychczasowej zewnętrznej życzliwości, jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, jak u rodzica, który łapie kłamstwa swojego dziecka poprzez nieistotne przejawy, — Nazywa się to Kintsugi, japońska sztuka renowacji ceramiki. Cała filozofia, wiesz! Dla nas, Azjatów, wszelka twórczość, każdy przejaw twórczości opiera się przede wszystkim na jej korelacji z prawami samego życia! A taki stary nudziarz jak ja jest w stanie zrobić z tego nawet całą doktrynę filozoficzną! — Wydawało się, że Czen wrócił do normalnego stanu, jego spojrzenie znów stało się miękkie, a głos powrócił do aksamitu.
— Czy nie chciałbyś się podzielić?
— Chętnie! — Czen upił łyk herbaty i wyprostował się, przybierając postawę przystającą na wykładowcę, — Odpowiedz mi na pozornie proste pytanie: dlaczego naczynia się stłuką?
Tom spodziewał się jakichś dodatków do tak nieoczekiwanego pytania, lecz Czen zamarł, czekając na odpowiedź, wpatrując się uważnie w swojego rozmówcę:
— Cóż… myślę, że z różnych powodów… Wypadek, bezużyteczność, złość… trzęsienie ziemi…
— Generalnie to prawda. W pewnym momencie naczynia przestają pełnić dla człowieka pewne funkcje, chociaż z definicji pełnią jedną funkcję: możliwość spożywania pokarmu nie jak zwierzę! Wiesz, uważam, że praca ceramika jest święta, jeśli tak wolisz. Każdy z talerzy, filiżanek, spodków, które tu widzisz, jest dziełem autorskim. Nie znajdziesz tu ani jednej fabrycznej rzeczy, to ważne i oczywiście przenosi nas w czasy, kiedy naczynia robione były rękami rzemieślników, abyśmy mogli cieszyć się posiłkami zarówno ty, jak i ja. Przyjemność estetyczna. Ale chodzi o to: — pomyślał Czen, jego wzrok był skierowany gdzieś na ścianę, — Poczuj tę chwilę, jeśli potrafisz… Rzecz stworzona rękami mistrza jest w zasadzie bezcenna. Przedmiot wytworzony na maszynie formierskiej nie jest nic wart, mówimy o jego cenie wyłącznie w kontekście jego kosztu. A teraz rzecz stworzona rękami mistrza nagle traci wartość dla swojego właściciela. Nie zrzucajmy winy na samego właściciela, nie o to nam chodzi. Rzecz w tym, że coś ważnego w pewnym momencie staje się nieważne i zostaje odrzucone. Rzecz się psuje. Teraz traci swoją funkcjonalność. Ale weźmy tę rzecz i tchnijmy w nią nowe życie! Zbierzmy go w częściach, używając soku z drzewa lakierowanego, proszku złotego lub srebrnego, ogrzejmy własnoręcznie, ostrożnie odłóżmy na półkę i korzystajmy z niego jeszcze ostrożniej niż przed zepsuciem. Teraz pytanie brzmi: czy jego wartość rośnie?
— Jasne… — Tom nagle zdał sobie sprawę, że został w to wciągnięty.
— Jasne! Kiedy patrzymy na talerz odrestaurowaną techniką Kintsugi, intuicyjnie rozumiemy, że mamy do czynienia z dziełem sztuki, prawda? — Tom posłusznie kiwa głową i upija łyk herbaty, — I już podziwiamy tę sztukę, staje się ona, jak kto woli, rzemiosłem nowego typu mistrzów. Jeden mistrz tworzy sztukę, inny mistrz później przywraca tę sztukę do życia w jeszcze bardziej znaczącym wyrazie wartości! Może uznasz mnie za wariata, ale Kintsugi zainteresowałem się trzydzieści lat temu, kiedy po raz pierwszy zapoznałem się ze statystykami samobójstw w naszym kraju, — Czen spojrzał bardzo przenikliwie na Toma, który poczuł lekki dreszcz przebiegający mu po plecach, — Ogromna liczba mądrych, utalentowanych, nie powiem, że wykształconych ludzi co roku skaczą z drapaczy chmur, topią się w rzekach, podcinają sobie żyły, wieszają się w lasach i tak dalej. Kim są ci ludzie, powiedz mi?
Tom poczuł, że zaczyna kurczyć się w punkt w przestrzeni, udając, że po prostu podziwia talerze ze złotymi szwami, starał się jak mógł, aby nie złapać na siebie wzroku Czena:
— Oni… oni są po prostu ludźmi, którzy stracili wszystko?
— Są rozbite! Stracili potrzebę, a potem funkcjonalność. Później miałem okazję poznać jedną z tych osób i wierzysz lub nie, był to dziedziczny mistrz ceramiki z Pekinu! Został zniszczony, podobnie jak jego stuletni rodzinny biznes, który zniszczyła globalizacja i supermarkety — ludzie przestali kupować sztukę! Potrzebują talerzy, których nie jest szkoda zepsuć i wyrzucić do kosza! I zgadnij co? Dziś ten człowiek jest właścicielem sieci małych manufaktur produkujących markową zastawę stołową, zwracają się do niego funkcjonariusze biznesu, elity i partii, proponowano mu inwestycje w celu zwiększenia skali produkcji, ale odmówił, bo jest to człowiek z tradycjami, współczesny świat nie jest w stanie tego zrozumieć. Ale jak to się stało? Trzeba było jego tylko skleić! Dodaj trochę metali szlachetnych, energię dłoni, czasu, cierpliwości i proszę do procesu renowacji! — ustawiała się kolejka chętnych do zakupu jego naczyń i biznesu, jego wartość rynkowa gwałtownie wzrosła, odwiedza mnie dwa razy w roku i razem jemy i pijemy herbatę z naczyń odrestaurowanych moimi rękami za pomocą soku z drewna lakierowanego, złota i srebra! O której godzinie jest twój lot?
To było tak, jakby Tom został oblany lodowatą wodą, jakby zastosowano wobec niego defibrylator. Mózg nagle zaczął obliczać czas pozostały do samolotu i czym go wypełnić — najwyraźniej Czen postanowił dopilnować przesiadującego gościa:
— Ponad… 10 godzin.
— Myślę, że powinieneś zdrzemnąć się na kilka godzin? — nie, wszystko w porządku, paranoja próbuje przebiec przez ulicę, gdy znów zapala się czerwone światło, — Tyle czasu w drodze, obfity lunch, bredzenia starego idealisty! — a Czen zaśmiał się tak przyjemnym i zaraźliwym śmiechem, że Tom nie mógł powstrzymać się od uśmiechu:
— To nie bzdury, protestuję! Masz do czynienia z tym samym szalonym filozofem!
— Ach, to znaczy, że jednak myślisz, że zwariowałem! — i jeszcze bardziej wybuchnął śmiechem.
— Nieee! Ja… — ale Czen śmiał się dalej, trzymając w dłoni filiżankę i rozlewając herbatę.
— Luz! Przecierz to komplement! Czy nie? Ok, to dawaj, powiedz mi jaka jest twoja doktryna i na jakich tezach się opiera? Jestem naprawdę bardzo zainteresowany! Chodźmy!
Och, ty stary chytry człowieku! Lubisz sadzić dzieci na krzesłach, aby mogły opowiadać gościom swoje rymowanki? Teraz pilnie musisz przeszukać cały strych swojej nieszczelnej pamięci w poszukiwaniu jakiegoś dogmatu, który niesiesz przez życie, osłaniając go dłonią przed wiatrami nieporozumień, aby nie urazić swojego drogiego gospodarza i co jednocześnie nie wyglądać na zawstydzonego idiotę. Nazwał siebie filozofem — pospiesz się z materiałem, czasu jest jeszcze mnóstwo, mimo że bardzo chce się spać, zmiana stref czasowych zaczęła robić swoje. Ale OK, chwileczkę, drogi Czen, oto temat dla Ciebie:
— Wiesz Czen, podniosłem tę czaszkę… Zapomniałem…
— Sinantropus, człowiek pekiński! — Czen wiercił się na krześle, najwyraźniej spodziewając się smakowitego dialogu.
— Sinantropusa. Powiedziałeś, że Chiny przejęły inicjatywę w archeologii od Brytyjczyków, prawda?
— O! Nie do końca: Brytyjczycy wymyślili swojego człowieka z Piltdown, był to Charles Dawson, archeolog-amator, żeby, jakby to ująć trafniej, pokazać całemu światu, kto jest najstarszy w rodzinie! To była banalna podróbka! Niemcy szukali swojego Graala w Ameryce Południowej, w Tybecie, Bóg wie gdzie jeszcze, Francuzi swoje, a my swoje. Z punktu widzenia czystego rozumu jest to pomysł skrajnie absurdalny! Pomyśl o tym: pewnego dnia znajdujesz w swoim ogrodzie szczątki wielkiej małpy. Datowanie radiowęglowe pokazuje, że szczątki mają pół miliarda lat. Bierzesz te szczątki, idziesz do sąsiada i mówisz, że kiedyś na twojej działce mieszkali ludzie, więc ja, jako prawny przedstawiciel tych szczątków, mam prawo oświadczyć, że moja rodzina jest najstarsza na Ziemi, a wy, wykorzenione słudzy, dopóki nie udowodnisz mi, że jest inaczej, będziesz uważany za gatunek drugiej kategorii. Tak mniej więcej twierdzi każdy rząd. Propaganda!
— Rozumiem… Masz w domu sznur?
— Co mam, przepraszam? — Czen pochylił się bliżej.
— Sznurek, długa lina, cokolwiek, co można rozciągnąć pomiędzy dwoma przeciwległymi końcami pokoju.
Czen był trochę zdezorientowany i zamyślił się nad tym.
— Tak, jest zwój sznurka do bielizny, czy mogę go dla ciebie przynieść?
— Jeśli to możliwe.
Minutę później Czen ze słabo skrywanym zainteresowaniem na twarzy przyniósł zwój sznurka, Tom wyciągnął go z korytarza, owijając koniec do klamki drzwi prowadzących do toalety, do klamki skrzyni szuflady, na których spoczywała sztuczna czaszka Sinanthropusa. Okazało się, że na oko ma około sześciu metrów. W korytarzu, na półce przed lustrem, Tomek znalazł długopis i…
— Patrz: robię długopisem ryseczkę na sznurku, — atrament wysechł, musiał pomalować pióro na lewej dłoni, ale też musiał zmagać się ze sznurkiem, pisanie trwało całą minutę, — teraz pytanie do ciebie: jak myślisz, model czego to jest?
Zaintrygowany Czen zmarszczył brwi. Ciągle patrząc to na linę z kropką, to na Toma, zdawał się szukać wskazówki w jego ruchach. Tom, udając, że jest ważny, milczał i czekał.
— Mogę się tylko domyślać… Ale myślę, że ma to coś wspólnego z czasem.
Tom był całkowicie załamany. W stronę Czena posypały się komplementy, po czym Tom nie bez przyjemności wyjaśnił model w swoim własnym języku, jak to wielokrotnie robił na osobności. „Jak sam powiedziałeś: Poczuj tę chwilę, jeśli potrafisz”, że w tym milimetrze na sześciu metrach historii planety jest wszystko, co wiemy i czego nie wiemy, wszyscy Sinanthropes i ludzie z Piltdown, cała propaganda, walka o władzę, umysły ludzi, działania i metry kwadratowe, wszystkie wiersze, powieści, wszystkie osiągnięcia naukowe, innowacje, satelity komunikacyjne, mleko bez laktozy, liczydło kamienne i sztuczna inteligencja, zegary słoneczne, zegary atomowe, sztuka Kintsugi, wzory narodowe wszystkich narodów świata, ceny paliw, sankcje i embargo, szyfrowanie pismem klinowym i RSA — to wszystko jest w milimetrze. Wszystko, co było, jest i będzie, jest w tym milimetrze. Jesteśmy w tym milimetrze i nigdy z niego nie wyjdziemy. Kropka.
— Dlatego twoja opowieść o czaszkach i te wszystkie bzdury związane z ustaleniem, która z nich jest starsza — oceń sam, to wszystko jest…
— „Powiedz mi, proszę, dokąd mam się stąd udać? Gdzie chcesz iść?” — odpowiedział Kot. „Nie obchodzi mnie to…” — powiedziała Alice. „Wtedy nie ma znaczenia, dokąd pójdziesz” — powiedział Kot. „…tylko żeby gdzieś dojść” — wyjaśniła Alice. „Na pewno gdzieś trafisz” — powiedział Kot.
Czen zamilkł. Zbliżył się do znaku na linie, usiadł i długo się mu przyglądał. Tom obserwował go i próbował zrozumieć, co działo się w głowie tego mężczyzny, ale z doświadczenia ostatnich kilku godzin jasno zrozumiał: nie można było przewidzieć, o czym Czen myśli. Co więcej, wydaje się, że widzi Toma na wskroś i jest w stanie przewidzieć każde jego pytanie. Nawet teraz, gdy jego wzrok jest utkwiony w punkcie na linie, jego uwaga prawdopodobnie skupiona jest zarówno przed nim, jak i za nim, przynajmniej Tom mógłby się założyć, że czuje to fizycznie. Po minucie Czen powoli wstał i podszedł do niego. Uśmiech zniknął z jego twarzy, oczy wyrażały poważną pracę wewnętrzną.
— Nie odbierz tego jako natrętność, ale moja propozycja przespania się przed lotem jest nadal aktualna. Kiedy jest twój lot?
Tom nie odmówił. Prawdę mówiąc ledwo trzymał się na nogach, więc gdy Czen poprowadził go wąskimi schodami na piętro do łóżka pokrytego ażurową narzutą w narodowe wzory, Tom nastawił budzik i sen niemal natychmiast zakrył jego umysł. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby się zakryć — nie miał czasu.
*
Wskazówki zegara na wieży Pałacu Nauki i Kultury w Warszawie odliczały godzinę 02:45. Błotnista lutowa noc, powolny ruch uliczny, prawie wyłącznie taksówki i pijani bezdomni na Placu Defilad, krzyczące, ale rzadko walczące. „Nocni imprezowce” wypluwają z klubu Sogo na Jerozolimie 6, w grupach od trzech do pięciu martwych ciał, głośno żegnających się zaplątającymi się językami ze zmęczenia i alkoholu, wypuszczających parę w powietrzu +2 stopni, palących i przeklinających. I śmieją się, wszyscy będą musieli się przespać, nikt nie potrzebuje pobitych twarzy.
— Zara… zara, czekaj, gdzie ten kurwa Bolt, w pizdu! Gdzie… O! Znowu ten geju! Słyszusz?! Ten znowu nasz, samobójca, jak on się nazywa?
— To ten, który jedzie… dokąd on idzie?
— Chuj wie, dokąd on idzie! Tchurze jebane, mam już go dość! Gdzie jest Bolt?!!!
Za 8 minut odbierze ich Prius, a kierowca, 24-letni Ukrainiec Sergej, zostanie wciągnięty w ich dyskusję: czy słyszałeś? Tak, Sergej odpowie, słyszałem. I jak myślisz, zapytają? A co myślę, odpowie, myślę, że to jego osobista sprawa! A to, że wszyscy tak na to reagują, to ich problem! Zakończenie podróży z pewnością zostanie przyćmione przez przejście na osobowości: w Sergeja zostaną rzucona pusta paczka Glo i słowa „Dlatego mamy przejebane, bo nikogo to nie obchodzi!” Sergej będzie musiał napisać na czacie służbowym, usprawiedliwiając jedną gwiazdkę od klienta, próbując od razu kropkować wszystkie „i”: zapytali — odpowiedziałem. Gdybym wiedział, co powiedzieć, żeby się nie złościć, powiedziałbym to.
W zajezdni autobusowej na Wiatrachnej zmiana również nie kończy się na korzyść logo z gołębią stopą: co zaskakujące, pojawił się zabawny trend (na końcowych przystankach megabajty danych przesyłanych ze smartfonów kierowców absolutnie zawsze biją rekordy): kierowcy autobusów przegubowych upierają się, że Tomek to po prostu luzer i powinien był być wart tego, żeby go pożałować, wybaczyć i zapomnieć. Kierowcy zwykłych, nieprzegubowych autobusów zapłaciliby średnio dwadzieścia złote, żeby wygładzić pięścią śliczną twarz tego próżniaka, który postanowił narobić hałasu z tak nieskończenie cichej piwnicy, jaką było jego życie. Bez agresji oczywiście, bez piany na ustach, tak w ramach przerwy na papierosa w pracy gdzieś na Powązkach, w oczekiwaniu na wyjazd. A teraz bez żadnych liderów opinii i agitacji, nagle utworzyły się partie „długie”, a „krótkie”, czyli kierowcy autobusów przegubowych i nieprzegubowych. Jednak, jak zauważyli dyspozytorzy w holach sterowni, w pobliżu ekspresów do kawy i maszyn do chipsów, nagle rozgorzało się życie. Nikt nie patrzy na zegarek, nikt nie pędzi do domu, wszyscy piją latte o drugiej w nocy i kierowcy, desperacko, ale z duszą, kłócą się, co zrobić z tym degeneratem, który po powrocie do kraju żywym lub martwym zhańbi ojczyznę. Dyspozytor wygląda przez okno:
— Nie no serio?! Czy naprawdę was to interesuje???
Z tłumu wychodzi jeden ze związkowców, mądry facet:
— Więc o czym proponujesz gadać? Koty i psy? Ostatecznie myślę tak: jeśli ta wiadomość się tak rozprzestrzenia, to nie jest to suszony kutas kalmara! Przekonaj się — już miliony wyświetleń!
— Piosenka Apple-pen zdobyła trzy miliardy wyświetleń, może porozmawiamy o niej?!!
— Nie wiesz o co chodz…
Dyspozytor nie ma nic do powiedzenia, wraca do pracy.
Tej nocy ucierpieli także dostawcy jedzenia: dwóch kierowców Ubera na hulajnogach, obaj z Syrii, pokłóciło się tuż na przystanku przy maszcie Wolności na Rondzie Radosława. Jeden niósł pudełka z kebabem, drugi sushi. Ten drugi wygrał, udało mu się udowodnić (o ile metodę perswazji siłą można uznać za słuszną), że Tomek to niewierny drań, który odbiera sobie to, co do niego nie należy, czyli życie, wbrew wersji przeciwnika, gdzie Tomek jest dzieckiem mediów społecznościowych, z uszkodzonym oprogramowaniem, które trzeba jedynie „napjawić”. W efekcie zostanie ukarany grzywną w wysokości 100 zł i wpisany na „listę” za niedostarczone zamówienie i podartą firmową torbę.
Na tym samym Defiladzie Warszawa spotka pierwsze oznaki nowego dnia: trzech byłych patologów, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, siedząc na parapecie przy całodobowym kebabie, zgodnie dojdą do wniosku, że za słaba jest ta nowość, żeby się czymś takim zdziwić (jeden z nich ma smartfona, jako jedyny zarządza w jakikolwiek mądry sposób państwową pomocą dla najuboższych, wydając 25 złotych miesięcznie na internet i rozmowy). Zakończy się temat z całkowitą zgodnością: facet jest świetny. Nie każdemu, ich zdaniem, wpadnie na pomysł zakończenia swoich dni tak elegancko i ze smakiem, po drugiej stronie Ziemi, wstrząsnąwszy na koniec bagnem, w którym nie był mile widziany, co też jest nie fakt. Brawo facet! Coś zostało jeszcze? To dlaczego milczysz i grzejesz?!! Nie widzisz brzegów??? Na zdrowie, tego… jak on ma na imię? Tomka? Tomka!
*
Już pierwsze fonony, z ciemności, z syczącego szumu bębenków przedostały się na scenę tej skromnej auli, świadomość natychmiast je rozpoznała i przygotowała się do wzbraniania się przed refleksją, jak zawsze trochę bolesną, bo jest to Fratres autorstwa Arvo Pärta. Dźwięki szalonych skrzypiec, narastających, kłujących… Wersja w wykonaniu Keitha Jarretta i Gidon Kremer. Któregoś dnia, zupełnie przez przypadek, wracając nocą od gości przez Most Łazienkowski, Tom poprosił Spotify o udekorowanie jego pijackiej pieszej podróży czymś… ciekawym. Po sześciu przyjemnych, ale niczym nie wyróżniających się utworach zatrzymał się w miejscu, po czym powoli puścił, po czym znowu się zatrzymał i tak dalej kilka razy z rzędu. To był Arvo.
„Cała esencja mojego czterdziestoletniego szaleństwa tkwi w tych dziewięciu progresjach akordów” — mówiła jego świadomość, rozgrzana mieszaniną słabego i mocnego alkoholu. Wierząc, że to po prostu przewidywalny efekt po takiej ilości alkoholu (dziwne, jak jeszcze może utrzymać się na nogach), nie spodziewał się po kontakcie z tą muzyką niczego poważnego, jak noc, skrzyżowania, latarnie w kałużach, uczucie pustki, co dalej w życiu? Nie ma ani grosza na taksówkę; musisz przejść jeszcze kilka kilometrów, aż dotrzesz do wejścia, aż wszystko się zapomni i zniknie.
Nie zwietrzało. Przyszło jutro, pojutrze, pięć, dziesięć dni później, ale te skrzypce i ten fortepian towarzyszyli mu niemal codziennie, z wyjątkiem tych, które zaczynały się i kończyły w mieszkaniu Sylwii — w tle zawsze grało radio RMF, bez względu na to, jak bardzo próbował przyzwyczaić ją do dobrej muzyki.