Copyright © by Paweł Kobielski, 2021
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany
w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Autora. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania
za pośrednictwem nośników elektronicznych.
„Maybe nostalgia is a wish,
or the glow of a time when
we thought we were happy”
Ana Maria Matute
24 lipca 2017
Nazywam się Nikodem Ostrowski, mam czterdzieści dwa lata i właśnie dowiedziałem się, że umieram. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ani zaskakującego, gdyby nie fakt, że naprawdę umieram. Całe moje życie się zakończyło, wraz z tą informacją. Odliczam minuty, zamieniające się w godziny i dni. Dzisiejszego poranka byłem po chleb, masło, wędlinę, a po południu miałem kontrolę, na której pan Doktór powiedział mi jasno, że pozostały mi jedynie trzy miesiące życia. Rozumiesz to? Została mi przylepiona data ważności do serca, mózgu, organów, wszystkich żył i nerwów… Wszystko ulegnie procesom gnilnym, po upływie tych trzech piekielnych miesiącach. Czy naprawdę muszę umierać w tak beznadziejnym miesiącu, jakim jest październik? Listopad, to byłoby coś! Jest już chłodno, często padają deszcze, wiesz… takie klimatyczne, że aż chce się złapać każdą najmniejszą kropelkę. A tak to, będzie szaro, zero słońca, tylko deszczowe chmury oraz spadające liście, wyglądające jakby ktoś je wyszarpał psu z gardła albo gorzej.
Pani terapeutka zaproponowała mi zaraz po kontroli u Doktóra, żebym pisał dziennik, więc piszę, ale nie wiem po co. Niby ma mi to pomóc w oswojeniu się z myślą o zbliżającej się śmierci. Jednak gdybym przestał go prowadzić wcześniej, to znaczy, że albo umarłem, albo wsadziłem sobie długopis w gardło… scenariusze mogą być różne.
Ostrzegam każdego, kto zamierza to przeczytać, nie jestem typem piszącym naukowym językiem, wzorowo i bez przekleństw.
Te kawałki papieru należą do mnie, więc jeżeli będę chciał kurwa zabluźnić to zrobię to bez twojej zgody.
Czemu nikt nie uprzedził mnie, że będę pisał jakiś dziennik? Po co komu wspomnienia człowieka, który przejebał całe życie, a teraz czeka na wykonanie wyroku przez własny organizm? No, ale dobra… zapraszam, zdejmij buty i usiądź wygodnie. Kawy lub herbaty?
To może nam zająć.
25 lipca 2017
Kolejny dzień bezbolesnej agonii. W głowie wierci mi się jedna jedyna myśl. Śmierć. Za jakieś 89 dni czeka mnie koniec tego wszystkiego. Nawet nie wiesz, jak okropnie żyje się z taką świadomością. Zasypiasz z tym, budzisz się, nie śnisz, jesz wiedząc, że za trzy miesiące nie będziesz jeść. Koniec. Kropka. To wszystko wydaje się być naprawdę bezsensowne, jednak coś sprawia, że budzę się i próbuję zachowywać się tak, jak wcześniej, jakbym nie dowiedział się nigdy o tym, że umrę.
Właśnie w radio słucham piosenek Johny’ego Casha. Niezwykły talent, piękny głos, wybitne teksty, fenomenalne wykonanie. Czemu mi się nie udało osiągnąć sukcesu? Ach… no tak… przecież wolałem zmarnować swoje życie.
Może powinienem najpierw napisać, co mi tak właściwie jest. To długa historia, więc weź coś do picia.
W wieku 14 lat po raz pierwszy sięgnąłem po alkohol. Dobre piwo z kolegami przecież nie mogło być złe. I wiesz co? Było cholernie dobre! Zajebiste wręcz! Zimne, gazowane, odpowiednio chmielone pod słoneczkiem, na ławce z kumplami, no po prostu idealnie! Więc wziąłem pierwszy łyk. Było to niezwykłe przeżycie, szczególnie gdy pierwsze bąbelki podrapały moje gardło. Szczerze? Nie zasmakowało mi, chciałem je wypluć, ale nie byłem frajerem. Musiałem je wypić i zrobiłem to. Od tamtego czasu wiedziałem, że będę powtarzał spotkania z nimi.
Kumple mówili, jakie to wspaniałe móc wrócić na kwadrat i wypić zimnego browara. Spróbowałem tak zrobić. Wszedłem do domu, rodzice siedzieli w salonie, a rodzeństwo bawiło się w swoich pokojach. Wszedłem do siebie i wyciągnąłem z plecaka zimne piwo. Otworzyłem je i wziąłem pierwsze łyki i poczułem to, o czym oni mówili… wolność. Zrobiłem w końcu to, co chciałem, a nie to, co musiałem. Nagle wszedł mój ojciec. Zaczął krzyczeć na mnie, że jak to możliwe, żeby taki młody pił alkohol i co nie tylko. Uderzył mnie. Trzy mocne, szybkie uderzenia w policzek… lewy. Włosy upadły mi na czoło, a ja sam leżałem po chwili na łóżku. Możesz się domyśleć, że jak wstałem to piwa już nie było w moim pokoju. Wspaniałe czasy.
Po co ja to piszę? Nie tylko mnie ojciec bił przecież i nie jestem jedynym człowiekiem, który wypił piwo w wieku 14 lat. Dobra, jest godzina 23:48, a ja muszę dokończyć mojego papierosa, który leży w popielniczce na tej niewielkiej lodówce. Do jutra pamiętniczku.
26 lipca 2017
Zapaliłem dzisiaj papierosa. Miałem już nigdy tego nie zrobić, ale w sumie co mi szkodzi, skoro i tak umrę, prawda? Czytasz wypociny jakiegoś nieznajomego, który nie ma nic do stracenia, więc stara się jakkolwiek żyć w tym nienormalnym świecie. Mam nadzieję, że tobie nic nie jest, że spokojnie żyjesz, bez zmartwień, ani problemów. Ja niestety nie mogę tego powiedzieć, a raczej napisać, o sobie. Śmieszna sytuacja, taka paradoksalna w sumie, że ktoś, kto powinien korzystać z życia na całego, by doświadczyć jak najwięcej, siedzi we własnym, ciasnym mieszkaniu i pisze jakiś dziennik. Ta pani terapeutka wykończy mnie z tym pisaniem. A wiesz czemu? Bo nigdy nie potrafiłem tego robić. W szkole zawsze dostawałem mierne oceny, bo przecież „Ostrowski to nieuk”, „Ostrowski nic nie potrafi”, bo „Nikoś ma talent, ale trzeba go ciągle motywować, aby coś osiągnął”. Chcesz wiedzieć, w jaki sposób ojciec chciał mnie zmotywować? Ano bijąc mnie kablami czy paskami po dupie. Ktoś powie, że to forma wychowania, a ja powiem, że to znęcanie się nad słabszym.
Kiedyś wszedłem do domu i słyszałem już z kuchni krzyki ojca: „Ten smarkacz nic nie robi, tylko siedzi i patrzy w ścianę!”. Wszedłem do tej kuchni i stał taki wkurwiony, matka miała łzy w oczach i chciała mnie chronić przed nim, lecz był silniejszy. Uderzył ją, a potem zajął się mną.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Spokój. Po trzech mocnych uderzeniach przestawał i szedł
do pokoju się położyć. Myślisz, że nie raz próbowałem uciec? Tamte czasy w Polsce nie pozwalały na ucieczkę, szczególnie młodziakom. Znajdowali mnie po każdej próbie i akcja salwy paskiem mojego ojca wymierzona we mnie zaczynała się na nowo.
Pewnie go nienawidziłeś? — zapytasz…
Nie. Kochałem go. Jak każde dziecko kocha swojego ojca. Pomimo wielu wad, niedociągnięć, braku empatii… to miał w sobie zalety. Na pewno. Musiał mieć. Wykończył go alkohol. W wieku 16 lat musiałem go pochować. Na pogrzebie byłem ja, mama, część rodziny od jego strony i sąsiad, z którym pijał zmrożoną wódeczkę. Rzuciłem garść ziemi na jego trumnę. Matka płakała. Przytuliłem ją. Gdy ustawiono krzyż, wszyscy momentalnie rozeszli się do swoich domów. Koniec. Ja też chciałem się rozejść, ale matka nie pozwoliła. Rozumiałem ją, ale to był koniec jego tortur.
Dopiero po paru latach przyszedłem na jego grób, usiadłem na ławce, spojrzałem na wygrawerowane dane i przemyślałem wszystko. Dotknąłem granitowego nagrobku i porozmawiałem z nim. Raczej mówiłem sam do siebie, ale chciałem by odpowiadał na moje pytania.
Opowiem ci historię.
Pewnego razu szedłem do sklepu i oczywiście przed nim siedział mój ojciec pijąc kolejna flaszkę ze swoim kolegą. Próbował ode mnie pożyczyć pieniądze, ale wiesz… no nie dałem alkoholikowi pieniędzy. Chyba nie powinno się tak robić. Traktowałem go surowiej niż innych alkoholików na pewno. Gdy nie dostał ode mnie tego, czego chciał to wstał i z zaciśniętej pięści wymierzył we mnie cios prosto w policzek. Był ode mnie o wiele silniejszy, więc prawie upadłem. Po chwili jednak zaczął przepraszać, nie wiem czemu, może już trzeźwiał wtedy. Nienawidzę braku szacunku, ale wtedy po prostu odszedłem, jakby mnie to nie ruszyło, niczym robot, bezemocjonalna skorupa, która miała inne zadania do wykonania tamtego dnia. Taka sytuacja już się nie powtórzyła. To było jakoś w marcu, a w maju go chowaliśmy.
Chyba na tym zakończę ten dzień. Jutro z rana muszę iść do Doktóra.
To… do jutra
27 lipca 2017
Byłem u Doktóra. Nadal mój organizm jest strasznie wyniszczony, nie wiem, czego się spodziewałem tak naprawdę. W sumie jedynie, co zrobił to spojrzał na mnie i pokiwał głową, ale dla mnie to był znak, że nadal mam przejebane. No cóż, chyba mogę tobie powiedzieć, co mi tak właściwie jest. Chociaż właściwie, lekarze sami nie wiedzą. Nowotwór, marskość wątroby, ostre zapalenie oskrzeli i inne takie rzeczy. Mam wszystko, co mają napisane
w swoich książkach medycznych. Jestem idealnym przykładem dla większości studentów. Moi drodzy studenci tak wygląda choroba X, a tak choroba Y, nieważne, że to jeden człowiek. To dziwne wiedzieć, że nic nie wyleczy twojego organizmu. Jedyne co pozostaje, to próba podsumowania siebie. Dopiero wtedy jestem w stanie odkryć jakiekolwiek piękno.
W głośnikach słychać „The Sound of Silence”. Wspaniały utwór o tym, jak ludzie w ówczesnych czasach zatracają się we wszystko inne niż ich własne życia. Ale w sumie, czy nie powinniśmy takich piosenek interpretować po swojemu? Dla mnie to smutny utwór o tym, jak każdy z nas zajmuje się sobą, lecz w niewłaściwy sposób. Słyszymy ciszę, a nie słyszymy błagania o pomoc, krzyku bliskich czy zwykłego przywitania starego kumpla. Jesteśmy ogłuszeni przez media, telefony, wszystko to, co tak naprawdę jest zbędne w naszym życiu.
Teraz ja krzyczę i błagam o to, bym mógł żyć dłużej, lecz czy ktokolwiek mnie usłyszy? Szczerze wątpię.
Mam czasami chęć zaśnięcia, tak bym obudził się godzinę przed śmiercią. Dzięki temu nie musiałbym przeżywać tego wszystkiego, co związane z chorobami… bólu, nerwów, ciągłego brania leków, kontrolowania się na każdym kroku. Mógłbym jedynie zjeść coś, zapalić papierosa, wypić jakąś kawę i umrzeć. Chciałbym, ale to się nie wydarzy.
W sumie, zrobiłbym to, co zawsze.
Właśnie przed chwilą skończyłem jeść kolację, bo jest już 20:25. Zapaliłem ostatniego papierosa na dzisiaj, chociaż jak dobrze wiesz, nie powinienem tego w ogóle robić i zaraz napiję się kawy, nie wiem czemu robię to tak późno. To jakiś mój stary rytuał. Jednak kawa jest lepsza od papierosów, które Doktór powiedział, abym rzucił w trybie natychmiastowym? Życie ma się jedno… paradoks. Teraz wiem o tym najlepiej.
Oby przyszłe dni… tygodnie… oby było lep… jakoś.
28 lipca 2017
Spałem tej nocy, prawdziwe osiągnięcie, prawda? Obudziłem się lekko spocony, tak jakbym przebiegł paręnaście metrów szybkim tempem. Nie wiem, co się ze mną zadziało tej nocy, ale to chyba nieważne. Zjadłem jajecznicę na śniadanie. Najpierw podsmażyłem trochę masła, dodałem pokrojonej kiełbasy w kostkę, a potem jajka. Jak zjadłem już wszystko, to poszedłem po pocztę…
Nieważne. Nie rozumiem tego, po co mam pisać ten pamiętnik. Nie pojmuję tego, czemu pani terapeutka stwierdziła, że akurat to mi pomoże, skoro nigdy nie lubiłem takich rzeczy. Prawda jest taka, że umrę już niedługo i nikogo z was na pewno nie zainteresuje to, co jadłem na śniadanie. Staram się zachowywać pozory normalnego życia, ale tak się nie da. Umieram i nic już tego nie zmieni. Każdy dzień mnie przybliża do tego momentu, w którym skapituluję bez udziału własnej woli. Wszyscy pacjenci szpitala mówią o swoim bogu, który ma ich uchronić przed tym, co i tak ich czeka.
Pewnie interesuje cię, czemu siedzę u siebie w domu, zamiast leczyć się w szpitalu. To proste, dla mnie nie ma żadnego ratunku. Żaden lek, antybiotyk, szaman mi nie pomoże. To koniec, rozumiesz? Nie! Nie próbuj inaczej odpowiedzieć. Nie wiesz, jak to jest. Muszę postawić wszystko na jedną szalę, a co gorsza nigdy nie mogę zmienić tej decyzji. Wkurwia mnie to, jak patrzycie na mnie na ulicy, jakbym był inny. Co z tego, że noszę bandanę na głowie latem? Każdy ma swój styl, a ja coraz bardziej przyzwyczajam się do stanu, kiedy będę łysy. Często wymiotuję podczas swoich spacerów po mieście oraz muszę regularnie uzupełniać płyny, by nerki nie przestały mi działać. Ja nie idę spać, ja mam budziki poustawiane co dwie godziny, by napić się wody. I wiesz co? Mam serdecznie dosyć tego bezsmakowego płynu. Myślę, że sok z brzozy byłby czymś przyjemniejszym…
Opowiem ci teraz historię. Kiedyś, dawno temu, jak ciebie na świecie pewnie nie było, chodziłem do szkoły. Zawsze siedziałem sam w ławce, ale nie dlatego, że nikt mnie nie lubił. Miałem mnóstwo znajomych, ale tak się składało zazwyczaj, że chłopaków w klasie było nieparzyście, a z dziewczynami się nie siadało w jednej ławce, dla zasady. I pewnego razu przyszedł taki nowy. Żaden z nas nie miał ochoty z nim siedzieć, ale padło na mnie. Usiadł. Niski, pryszczaty, włosy miał dziwnie błyszczące, jakby przetłuszczone i nosił okulary, duże, niedopasowane, wyglądał bardzo komicznie. Nie pasował do nas, do naszej elitarnej klasy. Na przerwach zawsze siedział sam, jadł drugie śniadanie sam, przed zajęciami sam stał na korytarzu. Nawet jak graliśmy, to wybierany był jako ostatni, albo w ogóle, wtedy musiał siadać gdzieś z boku, przypatrywać się nam, jak gramy. I pewnego dnia przestał przychodzić do szkoły. W sumie, wtedy się z tego cieszyliśmy, bo nie było tego frajera z nami, a szczególnie ze mną w jednej ławce. Odetchnąłem. Wziąłem głęboki wdech i nie poczułem jego specyficznego zapachu. Znowu byłem w SWOJEJ ławce. Pewnego dnia przyszła wychowawczyni naszej klasy,
a byliśmy wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam tamten dzień. Wiosna, ptaki śpiewały za oknem. Wszelkie kolory ukazywały się nam na horyzoncie. Po prostu jedna piękna sielanka. I wychowawczyni stanęła na środku klasy i powiedziała wprost: „Andrzej zmarł wczoraj”. Wszystkich nas to zamurowało. Wyobrażasz sobie śmierć jedenastoletniego chłopca, który ma całe życie przed sobą? Ja nie potrafiłem. Podeszła do mojej ławki, położyła dłoń na moim barku i chciała mnie wesprzeć. Ciągle mówiła, że przecież musiałem najbardziej to przeżyć, bo siedzieliśmy zawsze w jednej ławce. A ja go w ogóle nie znałem. Nie miałem żadnej świadomości, że osoba obok mnie umierała. Zachowywał się jak każdy z nas, tylko samotnie. Przez tydzień nie odzywałem się do kumpli. Nie było ze mną kontaktu. Obwiniałem siebie, że Andrzej zmarł samotnie przeze mnie. Chodziłem na jego grób później kilka lat, dopóki jego rodzice nie wyjaśnili mi wszystkiego. W każdej szkole był samotnikiem, ale za to na podwórku ponoć był rozchwytywany. Ponoć dobrze grał w koszykówkę. Ponoć…
A po co tobie ta historia? Po prostu się rozejrzyj.
29 lipca 2017
Sobota. W młodości sprzątałem pokój w ten dzień. Zazwyczaj wyglądało to tak, że ojciec leżał pijany, a ja z matką sprzątaliśmy łazienkę, kuchnię i w ogóle wszystko. To był okres, kiedy nie chciałem, aby moi znajomi poznawali moją rodzinę. Wstydziłem się tego, że pochodzę z pewnego rodzaju biedoty. Byłem zażenowany tym, że mój własny ojciec pił i bił nas prawie co tydzień. Zależało mu jedynie na tym, by napić się chłodnej, nieskażonej promieniami słonecznymi, bezbarwnej cieczy z ziemniaczanego soku. Wódeczka była dla niego bogiem, rozumiesz to? Bo ja nie. Nie rozumiem tego, żeby zaniechać rodzinę, znajomych, pracę, życie, tylko po to, by codziennie napić się jakiegoś płynnego gówna.
Sam dużo piłem, ale nigdy sobie nie wybaczyłem. Najtrudniej w życiu jest właśnie wybaczyć sobie samemu. Każdy twój ruch należy do przemyślanych. Każda twoja decyzja nie wymaga korekty. Ale nigdy nie wiesz, czy to, co zostało zrobione jest wybaczalne. Obraziłem kiedyś swojego kolegę dosyć dotkliwie, więc dnia następnego poszedłem go przeprosić. Nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Próbowałem jeszcze wiele razy się z nim skontaktować, ale Albert nie chciał mnie nawet widzieć. To, co wtedy zrobiłem było niewybaczalne w jego mniemaniu. Ja myślałem, że to żarty, a on… a on pewnie już miał w głowie plany samobójstwa… Do dzisiaj nie mam zielonego pojęcia, co się z nim dzieje. Chciałbym wiedzieć. Albercie, jeżeli to czytasz, to prawdopodobnie ja już nie żyję, ale przyjdź na mój grób i powiedz, co u ciebie słychać. Naprawdę bardzo cię przepraszam, za to, co tobie zrobiłem w dzieciństwie.
Widzisz, niektórych rzeczy nie potrafimy sobie wybaczyć. Budzę się z myślą, że skrzywdziłem niewinnego chłopaka, jem śniadanie i myję się z tą myślą. Gdy kładę się spać, to wierci mi w głowie to, co teraz dzieje się z Albertem.
Sobota. Dzisiaj sobota. Chyba ruszę się a kanapy, aby posprzątać swoje mieszkanie. Może Albert też sprząta…
30 lipca 2017
Godzina dwunasta. Ledwo się obudziłem dzisiaj, nie wiedzieć czemu. W sumie to obudziły mnie te głośne, dzwony kościelne, które niby nawołują wiernych do przyjścia na coniedzielne spotkanie i celebrowanie tego, że jakiś ojciec nakazał swojemu synowi cierpieć wszelkie katusze. Przybito go do krzyża, a jego koledzy, nazywanie szumnie uczniami, nawet nie przyszli go pożegnać. Odwrócili się od niego.
Przecież to jest jakieś nieprawdopodobne. Wszyscy uważają Judasza za tego złego, ale o innych nikt nic nie mówi. Większość z nich przecież nie przyznawała się nawet, że znało Jezusa. On próbował zrobić wielkie rzeczy, takie, o których nie śniło się naszym filozofom, a uczniowie mieli to gdzieś. Ewidentnie chcieli wzbogacić się na jego sławie.
HEREZJA
Właśnie tak to nazywają te osoby, które nie są w stanie zrozumieć faktów. Zastanawiałem się kiedyś na tym, dlaczego Kościołowi zależy na tym, by propagować ich wizję chrześcijaństwa i szeroko pojętej wiary w Jezusa Chrystusa… Pomijając kwestie finansowe, bo wszyscy wiedzą, że kościoły ociekają złotem i bogactwem, więc i duchowni muszą mieć sporo pieniędzy. Na pewno więcej ode mnie. Ba! Myślę, że jeden z nich dałby radę pokryć koszty mojego leczenia. Ale wróćmy do meritum. Wiesz, czemu im na tym zależy? Bo dzięki temu mają kontrolę. Ale nie nad twoim umysłem, lecz nad twoimi zachowaniami. Kontrolują to, co jest u ciebie naturalne. Twoje instynkty są dla nich ważniejsze niż twoje pieniądze. Właśnie dlatego walczą z darwinizmem i wszelkimi psychologami behawioralnymi, ponieważ jedyne czego potrzebują, to twoje zachowanie. Co robisz, kiedy się boisz? Krzyczysz, uciekasz, stajesz do walki… Oni chcą by wtedy każdy przyszedł do kościoła. Gdy ci smutno, to z kim chcesz porozmawiać? Z przyjaciółką, rodzicem, rodzeństwem… Oni chcą, by porozmawiać wtedy z duchownym. Każda akcja ma swoją reakcję. Kościołowi zależy na tym, by każdy człowiek reagował na wszystko w jeden sposób, pójściem do „świątyni”. Może to bełkot umierającego capa, kto wie. Nigdy nie możemy być pewni tego, komu ufać, a komu nie.
Słońce powoli zachodzi. Delikatny pomarańcz przechodzi w jasną czerwień i otula horyzont. Wygląda to jak obraz jakiegoś znanego impresjonisty. Trudno mi jest to opisać, a oni to malowali bez większych problemów.
Jutro. Tak! Jutro postaram się opisać najcudowniejszą naturę, jaką uda mi się znaleźć w mojej okolicy.
Mam nadzieję, że będzie dobrze.
Do jutra!
Do poniedziałku.
31 lipca 2017
Obiecałem opisać naturę, zatem postaram się to zrobić najlepiej, jak potrafię.
Wyszedłem na spacer około godziny 10:00. Wiesz, chciałem się wyspać, zjeść porządne śniadanie i takie tam. Przygotowałem sobie jakiś prowiant, jakbym szedł na pieszą wycieczkę… znaczy, w sumie wyszła z tego jakaś tam wycieczka. W ciągu tego dnia przeszedłem jakieś 20 kilometrów… może trochę więcej, a może mniej. Nie liczyłem, więc raczej strzelam, ile mogłem przejść kilometrów. Długi trochę ten wstęp.
Zobaczyłem najpierw słońce, które swymi delikatnymi, aczkolwiek gorącymi promykami gładziło pola zbóż, ściany budynków oraz ścieżki betonowych lasów. Najmniejszy szczegół był wyeksponowany niczym każdy detal na obrazach Salvadora Dalego. Drzewa delikatnie kołysały się na wietrze, który potrafił dostać się wszędzie, gdzie tylko chciał. Pomiędzy liście, pod moją koszulkę, a nawet w miejsca, gdzie nigdy bym nie przypuszczał… W mojej głowie czułem lekki powiew świeżego powietrza, każdy zwój brał głęboki oddech, jakoby potrzebował takiego dostępu tlenu.
Przeszła obok mnie para młodych ludzi. Mają wakacje od szkoły, obowiązków. Trzymali się za ręce i ciągle chichotali do siebie. W pierwszej chwili mi to przeszkadzało, ale potem… potem przypomniałem sobie, że i ja tak robiłem za dzieciaka. Chodziłem do różnych parków ze znajomymi i śmiałem się do rozpuku, uważając tamto miejsce za moją własność. Inni musieli mnie nienawidzić. Zatrzymałem się i spojrzałem za siebie, aby odprowadzić ich wzrokiem. Młodzieniec złapał ją za pośladek. Miała na sobie dobrze dopasowane, ciemne jeansy. Nie zgorszyło mnie to. Gdyby którakolwiek koleżanka ze mną byłą dzisiaj, to zrobiłbym to samo. Czemu nie, skoro i tak umrę…
Wziąłem głęboki oddech. Poczułem to, co każdy w lipcowy, ciepły dzień. To ciężkie powietrze wypełnione zapachami drzew, krzewów, kwiatów, spalenizny, odgłosami ulicy oraz świergotem pobliskich ptaków. Znikąd minęła pierwsza godzina spaceru, ale nie zniechęciło mnie to, by wpatrywać się w przyrodę. Wpatrywać… Powinienem napisać przeżywać. Usiadłem na trawie i postanowiłem tak przeczekać do południa, by później ruszyć dalej. Wiem, że to był głupi pomysł, ale zrozum, jeżeli człowiek nie ma nic do stracenia, to po prostu działa pod wpływem chwili, prawdziwe Carpe diem. Przelatywały kolejne chmury w różnych kształtach. Tutaj pies, tam królik, gdzieś żółw, statek kosmiczny i inne kłębki białego puchu. Zrozumiałem chyba dziecięce marzenia tego, aby te obłoczki były jadalne, wyglądały naprawdę nieziemsko smakowicie. Po tych wielu latach zauważyłem, jak bardzo stałem się więźniem samego siebie. Myślałem, że byłem bohaterem, ponieważ broniłem matki przed ojcem — pijakiem. Później próbowałem zarabiać jakiekolwiek pieniądze, by przeżyć, ale w tym wszystkim zapomniałem o jednym… by być sobą. Dotarło do mnie, że swoje życie straciłem już dawno temu. Brak znajomych, brak kontaktu z rodziną, brak pieniędzy, brak marzeń, aż w końcu brak duszy oraz chęci. To, iż teraz dostałem termin zgonu to po prostu powtórka z tego wszystkiego, co przezywam od dawna. Chociaż Doktór powiedział mi, żebym korzystał z życia, póki mogę. Jak na ironię. Korzystać z czegoś, co praktycznie nie istnieje.
Dzwony w kościele, nieomylnie, zaczęły bić dokładnie w południe. Wstałem, otrzepałem spodnie i poszedłem dalej. Oglądałem iglaki, rosnące przeważnie na cudzych posesjach. Jasnozielone, niskie drzewka, których igły można było znaleźć na idealnie przystrzyżonej zielonej trawie. Domy były puste, wszyscy pewnie byli w pracy, tylko ja chodziłem i kontemplowałem sobie naturę. Muszę przyznać, że to wyszło matce naturze. Otaczająca nas przyroda jest niewiarygodnie wspaniała, ale tylko wtedy, gdy ją zauważamy oraz dostrzegamy, gdyż samo patrzenie na nią nie jest czyś wystarczającym. Nie powinniśmy podziwiać wielkich drzew, ładnie pachnących kwiatów, tylko to, co jest obok, w najbliższym ich sąsiedztwie. Trawę i ziemię, na której rosną, niewielkie krzewy, dodające charakteru całej reszcie. Skupiajmy się na detalach, niczym na obrazach znanych malarzy. Każdy ma w sobie coś takiego, co dodaje mu tego całego charakteru, sznytu.
Michał Anioł namalował „Stworzenie Adama”. Przedstawia Boga, który kreuje swoje największe dzieło, człowieka. Tytułowy Adam jako idealny byt na ziemi stara się dotknąć swojego kreatora, ale ich palce nie są w stanie się złączyć. Zastanów się, dlaczego tak jest, że nie może dotknąć swojego marzenia? Jakże cudownie by było, gdyby ziemski padół mógł połączyć się ze światem boskim. Utopia na ziemi! Rozumiesz to? Nie byłoby wojen, smutku, śmierci, grzechu. Jeden wielki dobrobyt. Skup się na szczegółach i wpatrz się w ten obraz jeszcze raz. Boska istota porusza się w stronę Adama, jednak za nią możemy dostrzec jakąś czerwoną szatę. Co ci ona przypomina? Zastanów się uważnie. Przypomina ludzki mózg! Po latach, wielcy znawcy zrozumieli przekaz Michała Anioła. Wszystkie nasze marzenia, plany, nasza wiara w coś lub kogoś, znajdują się w głowie. Nie możemy ich dotknąć, poczuć, ponieważ to wszystko dzieje w myślach. Właśnie takie detale ukazują nam to, co jest piękne. W taki sam sposób trzeba spojrzeć na naturę. To nie sekwoja jest wspaniała… tylko gleba, na której ona wyrosła. Gdyby nie ona to nie byłoby żadnej sekwoi! Krzewa otulające drzewa dodają uroku. Delikatne liście brzóz potrafią w powolnym tempie spaść na ziemię, by ktoś je podniósł i ponownie rzucił na wiatr! To jest piękne… Te małe rzeczy, których zazwyczaj nie dostrzegamy.
Szedłem sobie dalej ścieżkami wydeptanymi przez innych.
Nie zamierzałem zbaczać z kursu. Doszedłem do jeziora, które przywitało mnie bardzo ładnym ukłonem lekkich fal, uderzających o brzeg. Lekko się ukłoniłem, aby oddać mu szacunek. Woda nie była zimna, lecz w sam raz, aby się wykąpać. Poczułem ten chłodniejszy wiatr na swojej głowie. Obleciał mnie całego, jakoby chciał sprawdzić, czy w ogóle jestem człowiekiem. Tak, jestem człowiekiem, jeszcze żywym! Zacząłem kroczyć ścieżką dookoła jeziora. Mijałem kolejne drzewa, fale, krzewy, mewy, kwiaty, łabędzie… W tamtym miejscu było wszystko. Przydały się kanapki z wędliną, które zrobiłem sobie przed wyjściem. Zjadłem chyba z trzy od razu i popiłem wszystko wodą… gazowaną. Gdy tak szedłem to przypominałem sobie obrazy, które chciałem niegdyś namalować. Miałem wiele wizji, ale niestety brak jakichkolwiek narzędzi uniemożliwił mi realizację marzeń. Niektórzy mówili na mnie Artysta, właśnie dlatego, że chciałem malować. Chciałem po prostu tworzyć, aby po mnie coś zostało na tym świecie, jak już umrę. Zostanie ten pamiętniczek, ale to nic w porównaniu do wielkich malarzy, którzy pozostawili po sobie cudowne obrazy z przesłaniem, z wieloma szczegółami, z drugim dnem i w ogóle…
Nad jeziorem spędziłem najwięcej czasu. W końcu jednak musiałem wrócić do domu. Wracając skupiłem się na ptakach. Tak, przyglądałem się tym latającym stworzeniom. Zrozumiałem dzięki nim to, jak ważne są relacje. Większość ptaków latało samotnie, ale nieopodal znajdował się jego kolega, przyjaciel, partner, zwał jak zwał. Mogą liczyć na siebie. Na pomoc, wsparcie… Ja mogłem zawsze liczyć na wsparcie Doktóra, chociaż ostatnie diagnozy raczej mnie dobiły niż podniosły na duchu… Aczkolwiek ptaki poruszają się w kluczach, a człowiek ponoć jest istotą stadną. Podobieństw jest o wiele więcej. Jednak idąc usłyszałem komentarz dziecka, który do swojego kolegi powiedział, że ma „ptasi móżdżek” … I to dało mi do myślenia, że to komplement, a nie obelga. Ptaki samodzielnie, ze zwykłych patyków, budują dla całej rodziny schronienia. Potrafią wyczuć, kiedy nadejdzie zima i odlecieć w odpowiednie miejsce. Nie walczą z innymi zwierzętami, lecz spokojnie przenoszą się wraz ze swoją rodziną gdzie indziej. A człowiek? A człowiek potrzebuje solidnych cegieł, by cokolwiek zbudować… Korzysta z prymitywnych urządzeń, by dowiedzieć się jaka pogoda będzie jutro… Zamiast się przenieść to wszczyna wojny, które potrafią się skończyć śmiercią milionów niewinnych ludzi… Po prostu ręce opadają…
Dotykajcie swoich marzeń. Realizujcie je i bądźcie jak ptaki.
Wolni. Nauczcie się latać wśród swoich myśli.
Nie poddawajcie się i dawajcie z siebie wszystko, a w razie problemów znajdzie najmniej destrukcyjne rozwiązanie.
Nie pozwólmy umrzeć naturze…
1 sierpnia 2017
Niby minął tydzień i jeden dzień, ale nie czuję pogorszenia stanu zdrowia. Myślałem, że z każdą kolejną dobą będę czuł się coraz gorzej, a tak nie jest. Nie wiem czemu… Może Doktór będzie wiedział, ale to zapytam go na kontroli.
Chciałem tobie opisać coś innego. Coś, czego nikomu nigdy nie powiedziałem. Jestem dosyć wysokim człowiekiem. Niektórzy widzieli mnie jako gracza piłki ręcznej, albo koszykówki. Wybrałem życie typowego autsajdera, który chciał jakkolwiek dotrwać końca swoich dni. Ale to nie było tak, że nigdy z nikim nie rozmawiałem. Miałem wielu znajomych, kumpli. W moim życiu nie zagościła ta najgorętsza miłość, której nic nie byłoby w stanie ugasić. Spotkałem kiedyś kobietę. Niską, niebieskooką o długich, czarnych niczym smoła włosach. Porcelanowa cera była idealnym odcięciem. Od razu mi się spodobała.
Próbowałem wiele miesięcy z nią porozmawiać. Gdy ją widywałem odbierało mi mowę. Nieziemska kobieta, niczym Boginia wyrwana z Olimpu. Stałem się jej psychofanem. Wiele razy nie mogłem zasnąć, ponieważ w głowie miałem obrazy, a na nich ona. W obcisłych spodniach, sukienkach, warkoczach… Była delikatna, powabna, lekka jak piórko. Pewnie wyobrażasz sobie jakąś kobietę z pierwszych stron świerszczyków, prawda? Ale nie… ja bym jej zdjęciami zapełnił cały taki magazyn, ale wiem, że nie pasowała do ogólnego kanonu modelek. Ledwo metr sześćdziesiąt wzrostu, szczuplutkie nogi, niewielkie piersi i to coś. Ten wzrok, który przenikał przez całe moje ciało. Pragnąłem jej, a w zasadzie pragnę nadal.
Ona pewnie nie ma pojęcia, że umieram. Paręnaście ładnych lat temu nasz kontakt ograniczył się do składania sobie kurtuazyjnych życzeń na święta, a później koniec. Gdybym znał jej adres, to wysyłałbym jej listy każdego dnia…
Śniła mi się dzisiaj. Nie pamiętam tak wspaniałego snu w swoim życiu. Leżała w trawie, zielonej, lekko zroszonej. Krople wody przytulały się do jej ciała, ubrań włosów. Moje myśli nie były czyste. Szybko schowałem się za drzewami, aby mnie nie zobaczyła. Ale w końcu się przemogłem i byłem przed nią. Jej biała twarz była przed moją. Ja lekko schylony, a ona stanęła specjalnie dla mnie na palcach. Nie miała na sobie butów, jakoby właśnie tak czuła się najbardziej komfortowo. Odgarnęła swoje, opadające na czoło, włosy. Uśmiechnęła się do mnie, ukazując zęby. Były cudowne, takie idealne. Mrugnęła parę razy i przybliżyła się jeszcze bardziej. Zaczynałem odczuwać jej delikatny nacisk na moje ciało. Nigdy nie czułem czegoś… tak przyjemnego. Spowodowała u mnie orgazm samym dotykiem. Jej dłoń na moim policzku…
Wiesz Mała, kiedyś zabłądziłem w snach. Dlatego, że szukałem tam Ciebie. Byłaś całkiem naga… odważna i niewinna zarazem. Powiedz mi, dlaczego kochamy się tylko w snach? Przecież mogliśmy żyć razem, być szczęśliwi… Każdego dnia kochałbym Ciebie tak samo mocno. Potrzebuję Cię…
Uśmiechnęła się. Zrobiłem krok do tyłu i spojrzałem na nią. Była całkiem naga. Chciałem wziąć płótno, farby i pędzle, by namalować ją w takiej scenerii. Wyglądała tak niewinnie, jak dziecko, które przed chwilą coś popsuło, ale bało się konsekwencji swoich czynów.
Jesteś dla mnie tak daleka… nieosiągalna.
Jak mocno Cię kocham? Tak, że oddałbym resztkę tego mojego marnego życia, byś Ty mogła żyć wiecznie.
O Victorio… Moja Victorio…
Dzisiaj miałem naprawdę piękny sen. Śniłem, że wziąłem z Tobą ślub. Błogosławił nas księżyc w listopadową noc. Było też słońce tam, wszystkie gwiazdy nieba, wszelkie zwierzęta, ptaki, kwiaty… Szliśmy aleją. Pocałowaliśmy się i po prostu byliśmy dla siebie.
Chciałbym kiedyś się obudzić w taki jeden dzień, kiedy ktoś powie idź do niej, to nie sen.
O Victorio daj mi siłę i wolę walki z tą chorobą. Moja Victorio będę żył dla Ciebie jak najdłużej.
2 sierpnia 2017
Ostatnio bardzo się rozpisuję. Dowiadujesz się faktów, których nie znali moi znajomi czy nawet rodzina. Bawi mnie to, że jestem teraz w stanie napisać cokolwiek. Nie dałbym rady tego opowiedzieć tobie w twarz. Nie potrafiłbym spojrzeć w oczy drugiej osobie, by po prostu wyrecytować to, co tutaj zapisałem i zapiszę jeszcze w najbliższej przyszłości.
Zrozumiałem, że nie mam wielu przemyśleń, którymi mógłbym się podzielić z tobą. Jestem zlepkiem cudzych opinii na jakieś tematy oraz zachowań, podpatrzonych z amerykańskich sitcomów i europejskich seriali. Zacząłem się zastanawiać nawet, czy w ogóle jestem sobą ostatnimi czasy? Kim tak naprawdę jestem? Po raz pierwszy nie powiedziałem sobie, że jestem chory, co uważam za wielki sukces ze swojej strony.
Muszę zmienić pozycję do pisania, usiądę chyba na parapecie, oprę się o ścianę i tak usadowiony, będę kontynuował. Lubię patrzeć przez okno i podziwiać to codzienne życie wielu ludzi. To mnie odpręża poniekąd. Widzę wiele różnych zachowań. Niektórzy biegną na autobus, inni idą powolnie, niczym żółwie, a reszta po prostu chce się dostać z punktu A do punktu B. Zrozumiałem jakie to istotne w życiu, aby zachować właśnie taką równowagę. Znam takie osoby, które chcą być wiecznie szczęśliwe. Nie mam nic do takich planów, tylko zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe. Gdyby nie to, że musi pozostać ta równowaga, to przecież każdy z nas byłby szczęśliwy od rana do wieczora. Ale ktoś mądrzejszy od nas dostrzegł te różne niuanse! Przez to niestety jedna osoba jest bogata a druga biedna. Wychodzi na to, że świat nie tylko jest zrównoważony, ale też kurewsko niesprawiedliwy. Co więcej, nie wybiera tego żadna niezależna komisja tylko los. Jakaś, nieznana nikomu, siła nadprzyrodzona uczy się na nas rachunku prawdopodobieństwa. Cała ta niesprawiedliwość kończy się na tym, że tylko osoby źle potraktowane przez los, dążą do równowagi we wszechświecie, a ci, którym lepiej, nie chcą tego zmienić.
Zobaczyłem ją. Victoria przeszła ulicą, na którą mam widok. Cała na biało, sprawiając, że jej kruczoczarne włosy, ukazały się jeszcze bardziej. Każdy szczegół jej ubioru oraz ozdób podkreślał wyjątkowość tej osoby. Buty na niewysokim obcasie stanowiły dopieszczenie całego wyglądu. Gdyby tylko wiedziała, że siedzę na parapecie i przyglądam się jej. Nie jestem świrem, po prostu wiem dzięki temu, że nic jej się nie stało. Nie darowałbym sobie, gdyby tej kruszynce stałaby się jakakolwiek krzywda. Może kiedyś mnie zauważy i wtedy weźmiemy ślub, i będziemy mieć razem dzieci, i…
A ja sam w mieszkaniu.
Czytam sobie tomik poezji z okresu romantyzmu i pozytywizmu, ale nie zamierzam się z tym spieszyć. Zaczynam powoli rozumieć, jak wygląda prawdziwe życie. Chcę być sobą, takim prawdziwym. Czułym, wrażliwym artystą, który potrzebuje ciepłego, kobiecego serca przy sobie, chociaż coraz bardziej dostrzegam ideę tego, aby przy każdym z nas była po prostu odpowiednia osoba. Życzę każdemu wyrozumiałem duszy u boku. Wiem, że czekam na niemożliwe, ponieważ Victoria nie wie przecież, czy w ogóle jeszcze żyję, no ale… Słońce wpada przez lekko uchylone okno w kuchni i ogrzewa całe pomieszczenie. Słyszę uliczny gwar, zakłócający tę idealną harmonię pomiędzy ciszą oraz spokojem nieba. Zacząłem zadawać sobie pytanie, po co ludzie chcą posiadać przedmioty. Nie znam odpowiedzi na to pytanie… Według mnie ważniejsze jest bycie autentycznym dla innych niż chwalenie się swoimi rzeczami. W końcu nikt ani nic nie pokaże nas samych lepiej niż właśnie my! Musimy przestać pędzić. Trzeba się zatrzymać, przemyśleć i odpocząć. Dopiero później z lekką głową ruszyć w swoją własną drogę. Chcę po prostu, aby każdy widział sens swojego życia. Ja żyję dalej dla niej i po części dla ciebie. Zadaj sobie pytanie: czy masz dla kogo żyć? Odpowiedz na to pytanie i już ci coś powiem… Zawsze masz dla kogo żyć, tylko musisz dojść samemu do tego, DLA KOGO. Nie duś w sobie negatywnych emocji. Idź do tej osoby i powiedz jej wprost:
ŻYJĘ DLA CIEBIE
Nie musi to być ktoś, z kim chcesz się wiązać. To może być przyjaciel, dla którego zrobisz wszystko, to może być ktoś kogo mijasz codziennie w drodze do piekarni… Po prostu każdy. Mama, tata, brat, siostra, wujek, kumpel, siostrzeniec…
Bądź sobą przede wszystkim i miej dla kogo żyć!
Ja zmarnowałem w swoim życiu wiele szans, możliwości, ale teraz postaram się je nadrobić. Chcę być kimś i chcę mieć wiele wspomnień, jednak wiem, że to jest prawie niemożliwe do zrealizowania. Ja muszę wybierać, ale ty nie! Ty rób wszystko z całych sił!
Ja muszę wybierać…
Albo być… Albo mieć…
3 sierpnia 2017
Samotność.
Dopadła mnie niepostrzeżenie. Przez te kilka dni żyłem ułudą, że żyję dla kogoś.
Pisałem do ciebie cały czas i myślałem, że jesteś tam, ale dzisiaj zrozumiałem, że nie ma ciebie. Jesteś w mojej głowie, a moja głowa jest na papierze.
Trudno jest tak być samemu w mieszkaniu. Nie ma z kim porozmawiać… A chciałbym.
Chciałbym wyjść na spacer z kimś, żeby nie tylko porozmawiać, ale żeby uskutecznić różne aktywności, realizować swoje pasje
i zainteresowania.
Po prostu żyć…
Byłem u lekarza na kontroli. Tak, wiem… wiem, że mam chodzić na te badania kontrolne, więc chodzę. Nie musisz mi cały czas przypominać o tym, dobrze? I w sumie powiedział mi to, co zawsze. Zostało mi niewiele czasu, muszę się o siebie troszczyć, mam ciągle zajmować się sobą i zrobić to, na co mam ochotę…
Mam ochotę umrzeć, ale nie to miał chyba na myśli, mówiąc, żebym spełniał marzenia.
4 sierpnia 2017
Zakochuję się na nowo każdego dnia. Widzę każdy kształt, kolor… Czuję zapach… Najmniejsze detale stają się dla mnie czymś niezwykle ogromnym. Kolejne dni sprawiają, że me serce rośnie, uczucia otulają każdy centymetr ukochanego kształtu. Wpatrywałem się godzinami i zrozumiałem, że to miłość. Taka stęskniona. Na szczęście powróciła!
Ach… Ale nie chodzi o Victorię…
Chodzi mi o moją miłość do obrazów… sztuki szeroko pojętej.
Tak, kocham obrazy. Przyglądać się im, szukać sensu, odkrywać ich idee. To mnie raduje i cieszy. Jestem szczęśliwy, kiedy spoglądam na pomalowane płótno, okraszone drewnianą ramą. Dla mnie to coś magicznego, jakbym zobaczył jednorożca lub dotknął syreny. Coś niemożliwego, lecz w odpowiednim miejscu oraz czasie staje się czymś przymusowym do obejrzenia oraz zrozumienia.
Każdy obraz to historia tego, co zostało wybrane przez artystę, by uwiecznić tę jedną magiczną rzecz. Potem dobór odpowiedniego płótna, które przyjmie każdy kolejny kolor, każde kolejne pociągnięcie pędzla, każdą emocję malarza. Co się dzieje potem? Obraz zaczyna się malować od czegoś, co ma stworzyć szkic, zarys, pewien plan tego, jaka scena, jaka rzecz ma być na płótnie. To dziecko musi przeżyć lata, jak nie wieki, aby inni mogli zrozumieć tę ideę, czasem prostą, jednakże przeważnie zawiłą, niczym górska droga. Każdy element jest niezwykle istotny, najmniejsza rzecz może zaważyć na tym, jak dzieło zostanie odebrane. Malarz. Jakże istotna jest to postać w tym kontekście. Spotkałem kilku na swojej drodze. Jedni byli artystami, którzy doskonale wiedzieli, że ich obrazy sprzedadzą się, dzięki czemu będą mogli żyć w luksusach. Inni tworzyli tak naprawdę tylko dla siebie, bo nikt nie rozumiał tego, co chcieli przekazać.
Był też ten jeden. Oryginał.
Nazywam go Dziwnym Malarzem.
Mówił, że miał puste kieszenie, lecz torby pełne marzeń. Ewidentnie zaprzedał swoją duszę sztuce. Widziałem go często jak płakał na ulicy. Siedział na krawężniku, wokół pędzle, zrolowane płótna i obrazy. Często ludzie brali od niego jego dzieło, mówiąc, że następnego dnia dadzą pieniądze, ale nigdy nie wracali… Wierzył w to, że każdy jest dobry. W końcu zaczął chodzić na targi i tam sprzedawał swoje obrazy.
Pewnego dnia szedłem z kumplem i zagadałem, żebyśmy podeszli do Dziwnego Malarza. On od razu chciał odejść. „Hej, ale nie zobaczyłem ani jednego obrazu…” powiedziałem do niego, ale on nie posłuchał i odszedł w inne miejsce, na drugim końcu targu. Ja stałem przez chwilę w miejscu, gdy nagle zebrałem się w sobie i podszedłem do jego stanowiska jeszcze raz. Zacząłem oglądać z uśmiechem na twarzy i próbowałem na głos zinterpretować jego każde dzieło.
On spojrzał na mnie i powiedział: „Jeżeli znajdziesz sens tych obrazów, to znajdziesz swoją prawdziwą słabość oraz blask twych najskrytszych marzeń uwierz mi”.
Wtedy zrozumiałem, dlaczego nazywałem go Dziwnym Malarzem.
Ale do teraz nie zrozumiałem jego obrazów.
5 sierpnia 2017
On był sobą. Zawsze był dziwny, ale taki już był. Nigdy się nie zmienił, ponieważ nikt tego nie oczekiwał od niego, więc malował swoje obrazy i rozumiał ich sens. Teraz widzę, że my dla niego musieliśmy być niezwykle dziwni. Patrzyliśmy w ten specyficzny sposób, jakby coś nam zrobił. Nie chcieliśmy z nim rozmawiać, kupować jego obrazów…
Dla niego to my byliśmy dziwni. A może stanowiliśmy kawałki czegoś większego?
Nie wiem…
Próbuję go zrozumieć. To, że zawsze mówił swoimi różnymi frazami, które tylko on potrafił zrozumieć. Ale opowiem tobie o jednym z jego obrazów.
Wyobraź sobie niebo, piękne, błękitne, z niewielką ilością białych, jak owieczki chmur. Poniżej trawa, jak zwykle zielona, ale wyczuwało się jej przyjemną woń, tę delikatność, lekką rosę, a padające promienie słoneczne na każdą kroplę, podkreślało jej wspaniałość. Pośrodku, w samym centrum obrazu znajdował się szklany zamek. Ale nie był już taki zwyczajny, gdy przyjrzało się mu bliżej, to widziało się każdy detal. Każdą rysę na szkle, każdy kawałek, który może za chwilę się ułamać. Miało się ochotę skleić ten zamek, zrobić cokolwiek, by nie rozsypał się. To był piękny obraz. Dopiero teraz zrozumiałem jego sens. Wszystko wokół nas wygląda pięknie, nieziemsko wręcz, lecz my sami możemy być zepsuci wokół tego pięknego świata, zniszczeni, zarysowani, niczym ten zamek. Co więcej, jesteśmy jedynie kawałkami tego jednego, wielkiego zamku ze szkła.
Tylko okruchem w świecie pełnego szkieł.
Są rzeczy, których nie potrafimy dostrzec. Przechodzimy obojętnie obok cierpienia drugiej osoby. Nie płaczemy za stratą bliskich. Nie widzimy najmniejszych gestów szczerości, uczciwości, miłości… Widzimy swoje zranione dusze, zarysowane serca, popsute uczucia, ale nie próbujemy ujrzeć tego w kimś innym. Skupiamy się na sobie, tylko po to, aby ktoś wziął nas pod swoje skrzydła.
Dopóki nie wszedłem na oddział onkologiczny, taki właśnie byłem. Płakałem nocami, użalałem się, że mam beznadziejne życie, szukałem kogoś, kto mnie zrozumie, albo inaczej… kogoś, komu nie będzie przeszkadzało powtarzanie moich żałosnych tekstów. Ale gdy wszedłem na ten oddział i lekarz zaczął mi opowiadać o pacjentach, którzy mieli umrzeć dzień później, to zrozumiałem, że to nie ja mam najgorzej. Nie ci ludzie, którzy mieli umrzeć nazajutrz. Tylko te osoby, które zrobiły wszystko, co w swojej mocy, aby uratować chorych, bliskich… Prawdopodobnie podpisaliby cyrograf z diabłem, oddając swoją duszę i ciało jemu, aby tylko ta jedna osoba mogła przeżyć kolejny dzień… spojrzeć jeszcze raz na słońce, chmury, księżyc.
Ale wiesz co? Dla mnie się nikt nie poświęcił. Nikt nie zaproponował mi pomocy w chorobie. Oprócz lekarzy rzecz jasna. Jestem z tym sam i czuję, że śpiewam swoją ostatnią serenadę. Płaczliwą, pełną bólu i cierpienia, kończącą się fałszywą nutą. Moje życie było pasmem moich wyborów, lepszych i gorszych, ale to nie zmienia faktu, że z każdym kolejnym dniem mój organizm zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Nie wiem, czy poczuję ulgę, ale na pewno poczuję, że spełnię swoje marzenie, by zostać prawdziwym artystą.
Zaczyna mi się to nawet podobać. Czytasz to, co tworzę. Kreuję swój świat, próbując wytłumaczyć to, czego sam nigdy nie zrozumiałem. Może to niezwykle infantylne, aczkolwiek naprawdę fascynujące. Skoro tylko ja widziałem obrazy Dziwnego Malarza, to z jakiej racji ty masz je znać i uznawać za dzieła sztuki? A z takiej, że to właśnie ja je prezentuje. JA, pan artysta. Pamiętaj o mnie za każdym razem, gdy usłyszysz jakąś serenadę. Pamiętaj, że prawdziwa sztuka rośnie w nas i staje się nami. To nasze życie jest sztuką, a nie te jego obrazy! Wykorzystuj mądrze płótno, które podarował ci los. Weź odpowiednie farby, pędzle i bądź nieskazitelnym zamkiem ze szkła, pośród kamienistych plaż, szczytów, pagórków, dolin!
Bądź sobą i miej to, co chcesz mieć!
Ale są też ciemne strony. Jeżeli poczujesz, że przywiązujesz się do mnie, czy do tego pamiętnika, odrzuć go! On nie jest po to, aby nauczyć ciebie żyć. On jest po to, abym ja mógł w końcu zrozumieć swoje życie. Abym w końcu namalował swoje życie… słowem.
Nie poznawaj mnie, bo stracisz przyjaciela.
6 sierpnia 2017
Kolejna niedziela. Słyszę dzwony z pobliskiego kościoła… znowu. Ludzie idą na nabożeństwo. Ja znowu siedzę na parapecie i spisuję swoje życie na pożółkłe kartki notesu. Ale dzisiaj wiem, że ma to swój cel. Jutro mam kontrolę u Doktóra. Mam świadomość tego, że nie mogę spodziewać się boskiego cudu, ale kto wie… może ta moja dobra nadzieja przedłuży mi życie na tym ziemskim padole o jeden dzień. Może ktoś poświęci całego siebie dla mnie. Może zdarzy się… jak nie cud, to chociaż przypadek… Niestety pozostaje mi jedynie słowo „może”.
Cale życie chciałem uciekać przed pracą, obowiązkami, nauką… Jednak okazało się, iż nie można uciec przed jednym, pomimo ciągłego, szaleńczego biegu w kierunku zachodzącego, wschodzącego, zanikającego, zaćmionego słońca… śmiercią. Zaczęła mnie gonić, a ja wiem, że ona wygra. Moje starania zdadzą się tutaj na nic. Ja i ty doskonale wiemy o tym, iż umrę w październiku. Wstępna data to ten nieszczęsny 24…
Wydaje mi się, że zacząłem postrzegać świat trochę inaczej.
Jest to dla mnie teraz pewna struktura, która musi się kiedyś skończyć, tak jak każdy człowiek. My umieramy. Zwierzęta umierają. Rośliny umierają. Natura umiera. Zatem kiedyś cała Ziemia umrze.
Ja wiem, że bywam bardzo żenujący w swoich przemyśleniach
i dotyczą głównie śmierci, ale uwierz mi na słowo, że w takim momencie człowiek przestaje myśleć o śpiewających ptakach na zewnątrz. Nie widzę tych kolorów, które widzisz ty. Nie słyszę tego, co inni. Nie czuję tak, jak kiedyś. Dla mnie wszystko się zmieniło.
Nie jestem pewien, czy zmiany są dobre, ale to dlatego, że nie chciałem ich wprowadzać w swoje życie. Nigdy. Miałem wiele okazji, by stanąć na nogi, wyjść z biedy, ale wolałem dalej szaleć jako młodzieniaszek. Chciałem pokazać światu swoją niezależność, ale okazało się to niezwykle zgubne, ponieważ nikogo to nie obchodziło. Brałem zawsze najcięższe siatki z zakupami, by udowodnić, że nie jestem słaby. I udowadniałem to, ale w sumie, kogo to wtedy obchodziło. No właśnie… nikogo. Każdy żyje swoim życiem, więc jedyne sobie mogłem się pochwalić, że zrobiłem cokolwiek. Potrzebowałem wtedy tego, aby ludzie doceniali mnie za różne rzeczy, ale nie miałem zielonego pojęcia, że nie zwracali na mnie uwagi. Zatraciłem się w tym, aby być najlepszym, bo tak naprawdę nikt mnie nie uznawał za najgorszego ani najlepszego. Byłem sobą…
Byłem.
7 sierpnia 2017
Życie jest jak rzeka. Płynie i drąży własną ścieżkę. Ma swój nurt, który stanowi siłę każdego z nas. Jesteśmy potokami, strumykami, rzekami. Każdy z nas, bez wyjątku. I w sumie, pomimo wszelkich naszych skaz, które posiadamy, to jesteśmy przejrzyści, krystaliczni wręcz. A wiesz, dlaczego? Ponieważ przy pierwszym spotkaniu potrafimy siebie pokazać, nawet wtedy, gdy jesteśmy prawdziwymi introwertykami. Żadne maski nie pomagają w tym. Jesteśmy ludźmi-rzekami. Podskórne sekrety trzymamy dla najbliższych, prawda? Bywamy impulsywni i spokojni jednocześnie, czyż nie? Ale wszelkie nasze przywary, sekrety i nie tylko, mogą zostać ujawnione w mgnieniu oka, jak to, czy dana rzeka, potok, strumyk są porywiste czy nie, wystarczy do nich wejść, ergo, wystarczy nas poznać.
Piszę o tym, pani terapeutko, ponieważ przechodziłem dzisiaj przez park, gdzie płynie ten mały potoczek. Jest wspaniały. Klarowny, a momentami zniszczony przez zaniedbanie ludzkie. Na pewnych jego częściach pływały kaczki i łabędzie, co oczywiście wyglądało… majestatycznie. Uznałem, że to mój potok życia. Czasem piękny, a momentami szkaradny, wszak bywały momenty, w których pojawiali się wspaniali ludzie, a czasami nikogo przy mnie nie było. Jedyne, co różni mnie od tego potoku to fakt, że on kończył się ujściem do dużej rzeki, a moje życie zakończy się zakopaniem w ziemi. Niech ten pamiętnik będzie formą mojego testamentu, więc życzę sobie, aby moje ciało zostało skremowane, a prochy… Nikt ich nie weźmie, bo nikt nie przyjdzie na pogrzeb, więc po prostu niech zostaną wyrzucone gdziekolwiek.
Znowu tematy śmierci.
Wróciłem od Doktóra. Dwie godziny rozmowy. Tak… rozmowy. Zero przypisanych leków, żadnych obostrzeń, wskazówek, porad… po prostu siedzieliśmy i rozmawialiśmy na różne tematy, od tego, że pogoda ostatnimi czasy się psuje, do choroby skóry jego psa. Przypuszczam, iż każdy normalny człowiek wyszedłby od takiego specjalisty lub po prostu nakazał mu wykonywanie jego pracy, ale wiesz co? Zrozumiałem go. Potrzebował tego, co ja, wygadać się komuś na byle jakie tematy. Jak każdy człowiek, chciał po prostu usiąść i porozmawiać. Dlaczego miałem mu tego zabronić? To, że ja zrezygnowałem z pani terapeutki nic nie znaczy. Dzięki tej sytuacji zrozumiałem właśnie to, że może spotkania z panią terapeutką są mi potrzebne. Chciałbym, aby ktoś tak usiadł, jak ja dzisiaj z nim i posłuchał, porozmawiał, nawet na najgłupsze tematy.
Chciałbym, aby udzielono mi rady, do kogo mam się udać. Zatem, jeżeli napiszę kolejny dzień w tym pamiętniku, to oznacza, że byłem u terapeutki. A jeżeli nie… to różnie może być.
No dobra, ale w sumie najważniejsze jest to, że diagnoza się nie zmienia.
Czy straciłem nadzieję? Nie wiem. Oby nie, ponieważ to ona utrzymuje mnie teraz przy życiu, oprócz tych wszystkich leków, które codziennie muszę spożywać w hurtowych ilościach. Wiem jedynie, że czuję się zagubiony, ponieważ wszędzie chodzę sam, nikogo obok mnie nie ma. Muszę samodzielnie pójść do sklepu, do urzędu, wszędzie, a zaczynam odczuwać postępującą chorobę. To jest niczym labirynt. Ja dążę do tego, by wyjść z niego, ale się nie da. Za każdą ścianą chowa się kolejny, taki sam ślepy zaułek. Minotaur goni mnie, niczym ta choroba. Nieuniknione jest zatem spotkanie z nim. Musi ono nastąpić.
Gdy wchodziłem do tego okropnego miejsca, nie miałem nikogo, kto mógłby podać mi sznurek. Teraz nie wiem, jak się wydostać.
Chciałbym, aby ktoś mnie odnalazł.
8 sierpnia 2017
Każdy kolejny dzień jest dla mnie katorgą. Uwierz mi na słowo, że to, co przeżywam nie należy do przyjemnych rzeczy. Budzę się z wyrokiem, postawionym przez lekarza. Umrę. Nic nie mogę z tym zrobić, oprócz ciągłego chodzenia do Doktóra na kontrole, leczenie się, branie witamin i innych tabletek. To dziwne patrzeć rano na śniadanie, a obok talerza, z pysznymi kanapkami czy jajecznicą, czekające tabletki w kolorach całej tęczy. Jedyny plus, że nie są jednokolorowe, bo przecież w końcu bym zwariował.
Rano jest ich pięć. Żółta, czerwona podłużna, czerwona okrągła, zielona i niebieska.
Po obiedzie tylko trzy. Czerwona okrągła, żółta malutka, okrąglutka i zielona podłużna.
Na dobry sen mam zawsze dwie tabletki. Jedną dużą fioletową
i taką płynną, czerwoną.
Po tych wszystkich kolorowych smakołykach mam pewność, że umrę dopiero 24 października. Znaczy… tak powiedział Doktór i wierzę mu. Po co miałby mnie oszukiwać? Nie zyska nic na tym, że umrę wcześniej. Biorę te tabletki z dwóch powodów. Pierwszy to Doktór, który mnie męczy o nie na każdym naszym spotkaniu, więc uznałem, że ma rację z tym. Chcę przeżyć, więc je biorę. A drugi… Drugi powód jest ważniejszy dla mnie. Chciałbym wytrwać jak najdłużej, by ośmielić się i powiedzieć Victorii wszystko to, co powinienem już dawno temu zrobić. Przecież to nie jest złe, by komuś powiedzieć, że się go kocha prawda? Zawsze chciałem jej wyznać, jaka jest piękna, inteligentna i wyrozumiała dla innych. Powiedzieć prosto w tę uroczą twarz, wpatrując się w oczęta tej kruszynki, że pociąga mnie oraz sprawia, że mam ochotę walczyć.
Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie. Czy będę żałował? Pewnie tak.
Wolę jednak żyć ze świadomością, że nie zostawiłem jej na tym ziemskim padole jedynie ze wspomnieniem o mnie. Nawet gdyby powiedziała, iż też mnie kocha, to nie nacieszyłaby się moją fizyczną osobą. Czym są tygodnie w porównaniu do kilkunastu lat? Jedną chwilką tylko. Czym jest to delikatnie światełko w moim pokoju w porównaniu do ogromu słońca, które rozświetla i ogrzewa wszystko na swojej drodze? Jedną iskrą tylko.
Oprócz udręki czuję jeszcze strach. Strach przed nieznanym. Doskonale wiesz, do czego zmierzam. Chcę powiedzieć, że nie poznałem śmierci osobiście, więc dla mnie to dziwne, pisać o niej, mówić, a nawet myśleć. Wydaje mi się, że to największy problem naszych czasów. Boimy się myśleć o śmierci, rozmawiać o niej. Gdyby kiedykolwiek ktoś zorganizował spotkanie z kimkolwiek, kto widział śmierć, to może byłoby nam łatwiej ją przyjąć. Mnie jest strasznie trudno. Czuję jak to obciążenie na moich barkach staje się cięższe z każdym zachodem i wschodem słońca. Któregoś dnia upadnę na kolana, później cały przykleję się do podłoża i będę oczekiwał jedynie totalnego zgniecenia.
Niech ten pamiętnik będzie przestrogą dla tych, którzy nigdy nie pomyśleli o śmierci. Myślcie o niej od czasu do czasu. Nie chcę zmuszać do robienia tego codziennie, czy raz na miesiąc. Ale pamiętajcie o niej. Ona nie czeka w swoim pokoju, lecz stoi dumnie za wami, chcąc wykorzystać każdy moment waszego pięknego życia. Doceniajcie siebie, bawcie się, korzystajcie, póki śmierć stoi i nie wykonuje żadnych, podejrzanych ruchów. A kiedy je wykona, spróbujcie jej w tym przeszkodzić. Wydaje mi się, że szanse są niezwykle wyrównane.
9 sierpnia 2017
Wyszedłem dzisiaj na dwór. Był to dla mnie niezwykły wyczyn, ponieważ czułem ból kolana. Zmusiłem się i poszedłem na krótki, lecz orzeźwiający spacer po okolicy. I przeszła obok mnie. Victoria. Szła w pięknej, letniej, tęczowej sukience. Spojrzeliśmy sobie w oczy, ja jedynie lekko uśmiechnąłem się do niej, a ona spuściła wzrok, jakby chciała mnie uniknąć. Od razu chciałem się zabić. Zawsze uśmiechała się do mnie, robiła cokolwiek, ale nigdy nie spuszczała wzroku. Wróciłem do domu i szukałem rozwiązania problemu, jakim była moja egzystencja. Chodząc po mieszkaniu, szukałem czegoś, co się nada do przeprowadzenia tak ważnej akcji. I krocząc po tych metrach kwadratowych, wszedłem w końcu do łazienki i tam spojrzałem w lustro.
Moja twarz była cała czerwona, pokryta niewielkimi, białymi plamkami. Cofnąłem się o krok od lustra. Nie mogłem uwierzyć,
że takie coś mi się przydarzyło. Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do Doktóra. Ten jedynie powiedział, żebym się nie przejmował, ponieważ to reakcja mojego organizmu na leki. Gdy zapytałem, czy tak pozostanie mi do końca życia odpowiedział bardzo chłodnym głosem…
„Nie możemy tego wykluczyć”.
To był koniec naszej krótkiej, lecz treściwej rozmowy.
Wtedy zrozumiałem, czemu Victoria spuściła wzrok. Obrzydziłem jej cały dzień tym, że musiała spojrzeć na taki wybryk natury. Postanowiłem zatem, że napiszę do niej liścik, w którym ją przeproszę i wytłumaczę całą sytuację. I napisałem. Nawet chciałbym go tutaj przepisać.
Droga Victorio,
dzisiejsza sytuacja mogła Cię zaskoczyć, zdziwić, obrzydzić wręcz. Musiałaś spojrzeć na moją czerwoną twarz, która wyglądała okropnie. Jednak to nie tak, że to było na Twój widok. Wyglądałaś oszałamiająco, a ja po prostu mam pewną chorobę i akurat uaktywniła się w tym momencie, kiedy mijaliśmy się.
Mam nadzieję, że zrozumiesz.
Nikodem
Fajny list? Tak, też uważam, że mogłem się wysilić nieco bardziej, ale już trudno. Nie miałem innego pomysłu, a do tego zacząłem wczuwać się w pisanie tego dziennika. Kto wie, może po mojej śmierci zostanie on przeczytany przez Victorię i wtedy zrozumie całkowicie sytuację z tego dnia.
Dzisiaj jednak chciałbym ten dzień zakończyć ciszą. Wpatruję się w nocną latarnię na ulicy, która przełamuje tę noc. Tylko pod nią można odnieść wrażenie, że słońce nigdy nie zaszło. Tylko poza jej światłem nie widać błękitu nieba, tylko głęboką czerń. Wszystkie te gwiazdy są niczym tak naprawdę. Ale noc ma tę swoją zaletę, że tylko podczas niej istnieje zupełna cisza.
Nie ma odgłosów ulicy, życia miast, jesteś tylko ty i noc.
Sam na sam.
Kocham noc. Kocham ciszę i spokój. Jedynie chciałbym, aby ktoś wyszeptał w tej całkowitej ciszy, że jutro będzie lepiej.
10 sierpnia 2017
Ogrywamy role. Różne. Jesteśmy jedynie aktorami tego teatru, zwanym światem.
Każdy człowiek jest bardzo prostą istotą, która ma w życiu jeden cel. Przeżyć jak najdłużej. Zauważ, że potrafmy przyjąć różne role, jednak to, do czego dążymy nigdy się nie zmienia. Spełniamy marzenia, realizujemy cele, pragniemy perfekcji w życiu, jednak zapominamy o tym, jak bardzo prości jesteśmy. Ja też taki jestem, jedyne czego teraz chcę, to przeżyć, pomimo tego, że nie jestem sobą, szczególnie, gdy muszę wyjść na zewnątrz. Bez maski jesteśmy tylko wtedy, gdy siedzimy w swoich czterech ścianach. Jednakże jakie to piękne, być istotą, która przybiera wiele postaci, nawet przy najbliższych, a nie zapomina o tym, co w niej najprawdziwsze. Nasz rdzeń zawsze się ukaże i nie jest istotne to, jak bardzo będziemy starali się go ukryć, przed tymi, którzy nie powinni go nigdy zobaczyć. On jest w nas, a my stanowimy dla niego jedynie osłonę przed warunkami atmosferycznymi. Deszcz atakuje nas, ale nie tyka rdzenia.
Jesteśmy najpotężniejszymi zwierzętami na tym globie. Nikt tego nie podważy, ponieważ żadna inna istota nie jest w stanie tego zrobić. Mamy wszystko, czego pragniemy, a jednak wypada nam to z rąk, ponieważ jesteśmy niezwykle, bezgranicznie, szaleńczo bezsilni. Tysiące sposobów na zrealizowanie celów i tysiące możliwości by to wszystko spieprzyć. Przecież miałem być osobą znaną, pożądaną społecznie i medialnie, bogatą, hojną, kochaną przez miliony! A zobacz, gdzie skończyłem… Sam, bez grosza przy duszy, kochany przez choroby i uwielbiany przez to coś, co mnie wyniszcza od środka. Powtarzano mi zawsze, żebym uważał na życzenia, ponieważ mogą się spełnić. Po latach rozumiem sens tych słów. Nie chodzi o to, że te życzenia mogą się spełnić. Chodzi o to, że mogą stwierdzić, iż chcemy czegoś zupełnie odwrotnego. Zatem jestem jednym z najlepszych tego przykładów.
Zaczynam się zastanawiać, czy to my spełniamy marzenia? Czy możliwe jest, abyśmy jako jedyni dążyli do tego… Przecież często jesteśmy zmuszeni prosić kogoś o pomoc, zatem…
Bezsilność.
Chciałbym zobaczyć jeszcze jedną rzecz w swoim krótkim życiu. Antyutopię. Cudownie byłoby wstawać rano z łóżka i musieć udawać kogoś, kim nigdy się nie było. Każdy obywatel otrzymywałby maskę, na której narysowana byłaby twarz, uśmiechnięta od ucha do ucha, dosłownie. Istniałby prawny przykaz uśmiechania się, zakazane byłyby inne emocje. Wszyscy musieliby wtedy udawać, odgrywać aktorskie role. W dzisiejszych czasach nie widać tego, kto ma depresję, kto chciał się zabić, kto jest bogaty, czy naprawdę szczęśliwy. Ale w takiej antyutopii… każdy pragnąłby pokazać swoje prawdziwe ja. Każdy próbowałby spotkać się z drugim człowiekiem potajemnie, w zacisznych miejscach i powiedzieć prawdę. Wyobrażam sobie niewiarygodnie, obrzydliwie wręcz, bogatego gościa, który zdejmuje tę uśmiechniętą maskę przed biedną chłopką i mówi do niej: „daj mi te narzędzia, ponieważ chciałbym robić to, co ty teraz robisz”. Ona skonsternowana dałaby mu te narzędzia, on zacząłby iść w stronę pola, a ona zdejmując maskę powiedziałaby: „nienawidzę swojego życia”, po czym szybkim ruchem strzeliłaby sobie w skroń, ponieważ ten bogaty tuman, zostawiłby bezcenną marynarkę na stoliku, a w niej miałby przecież broń. Zapytasz, skąd miał broń i po co mu była? Chyba każdy bogacz w końcu nie ma, co zrobić ze swoją fortuną, więc kupuje najmniej potrzebne mu rzeczy. A taką właśnie jest broń palna, bo żaden z nich nie potrafi jej obsłużyć, ale każdy z nich po prostu łaknie tego, by móc ją trzymać w ręce, by schować do swojej drogiej marynarki, by po prostu udawać przed samym sobą, że jest kimś.
Prawda jest taka, że każdy aktor kończy tak samo. Schodzi ze sceny, po czym publiczność przeważnie zapomina, kto grał w sztuce, jaką miał rolę i czy był dobrym odtwórcą roli. Aktor za kulisami zdejmuje maskę, odkłada ją na miejsce, po czym opuszcza budynek teatru i… i przechodzi obok tych, którzy byli publicznością… nierozpoznany…
Wszyscy w końcu spotkamy się na ostatecznej maskaradzie…
11 sierpnia 2017
Odpowiedzialność osobista.
Każdy twój najmniejszy ruch jest tym, co chcesz wykonać. Musisz wziąć za to pełne konsekwencje. Efekt twego działania należy jedynie do ciebie. Do nikogo innego. Jeżeli coś zjebiesz, to wina leżeć będzie tylko po jednej ze stron. Nie wiem czemu tak jest, ale musisz też pamiętać o jednym, niezwykle ważnym, elemencie. Ludzie będą oceniać każdy twój ruch. Nie wezmą pod uwagę tego, co dzieje się w twoim życiu, co mogło mieć w danym momencie wpływ na twoją osobę lub to, co świadomie zaplanowałeś. Jeśli zrobiłeś coś, co nie podobało się ludziom… zlinczują ciebie jako pierwszego.
Chciałbym dzisiaj pobawić się w coacha… trenera personalnego. Co najgorsze… twojego.
Zawsze myślałem, że to nic złego, aby zachowywać się tak jak inni. Przecież skoro ktoś przechodzi na czerwonym świetle, to oznacza, że istnieje jakieś ciche społeczne przyzwolenie do tego, by naśladować tę jedną osobę. I w zasadzie zauważyłem, że bardzo duża ilość osób stara się poniekąd kopiować wszelkie zachowania osób, których nawet nie znają. Nie raz chciałem być jak moi idole. Ubierać się tak jak oni, mieć dokładnie takie samo życie. Po prostu pragnąłem stać się nimi. Jakże wspaniale było niegdyś założyć stary, czarny kapelusz, kupić najtańszy płaszcz i udawać, że gram na gitarze. Tak stałem się Johnny Cashem… Szkoda, że on o tym nigdy nie mógł się dowiedzieć. Kto wie, może spotkalibyśmy się wtedy…
Zacząłem w końcu przechodzić na czerwonym świetle jako pierwszy. Nauczyłem się, poprzez obserwację innych, że nie jest to ogólnie karalne. Wiedziałem oczywiście, że prawo tego zakazuje, jednak mój obraz tego zachowania był wtedy zupełnie inny. Codziennie widywałem kogoś mi nieznanego przechodzącego przez pasy na czerwonym świetle. Ale ten jeden dzień pamiętam, jakby to było wczoraj. Szedłem do pobliskiego baru i właśnie musiałem przejść przez przejście z sygnalizacją. Ja oraz horda innych, nieznaczącym na tym świecie, ludzików staliśmy nieruchomi, oczekując magicznej zmiany kolorów świateł. Słońce niezwykle grzało tamtego dnia. Czułem, jak zaczynał mi się gotować mózg we własnych płynach, ale twardo czekałem na zielone światło. Wszyscy wokół mieli słuchawki w uszach, czytali jakieś broszurki, tylko po to, aby nie spojrzeć innemu w oczu. Wiadomo, dzięki temu unikało się spotkań z takimi nieprzyjemnymi typami, jak ja. Rozumiałem ich zachowanie. I nadal rozumiem.
Podniosłem swoją ociężałą głowę i widziałem ciągle czerwone światło. Każda kolejna sekunda denerwowała mnie jeszcze bardziej. W końcu byłem na tyle sfrustrowany, że wykonałem pierwszy krok na pasy, pomimo czerwonego światła dla pieszych. Przeszedłem i dosłownie, gdy byłem w połowie swojej drogi, inni zaczęli się dołączać i przechodzili przez przejście, pomimo wyraźnego zakazu. Po drugiej stronie czekali już na mnie dwaj rośli mężczyźni w granatowych mundurach. Od razu powiedzieli, że otrzymam mandat za przejście przez ulicę na czerwonym świetle. Szczerze? Parsknąłem śmiechem, ponieważ uważałem to za jakiś żart. Mówiłem do nich, że jest strasznie gorąco, ludzie mogą mdleć przy takiej temperaturze, że śpieszyłem się do znajomych, a do tego przecież od minuty nie przejechał żaden samochód, a my staliśmy jak te kołki wbite w piach. Wzięli ode mnie mój dowód i faktycznie spisywali moje dane oraz finezyjnym ruchem długopisu wyznaczali moją karę pieniężną. Zestresowałem się na tyle, że zacząłem krzyczeć na nich. Użyłem chyba najsłynniejszego argumentu, czyli wskazywałem na te osoby, które przechodziły po mnie na tym czerwonym świetle. Myślę, że zrozumiesz, iż chciałem się po prostu bronić takim niedojrzałym, wręcz infantylnym argumentem…
Powiedzieli mi jedynie jedno zdanie, które zapadło mi w pamięć…
„Inni nas nie interesują”.
I to jest chyba jedna z najprawdziwszych prawd. Inni nie są ważni. Zostaniemy rozliczeni z własnych zachowań, błędów, efektów pracy, czynności, wyborów…
Jeżeli kiedykolwiek będziesz mieć ochotę zachować się jak ktoś inny… nie rób tego.
Bądź sobą, ponieważ ludzie będą patrzeć na CIEBIE, a nie na tego, którego naśladujesz…
12 sierpnia 2017
Jabłko. Niby zwykły owoc, niby nic wielkiego, niby coś, dzięki czemu Newton nazwał grawitację, niby coś, co daję nam energię do życia. Wziąłem takie najbardziej dorodne z całego kosza wiklinowego, który stał w moim mieszkaniu. Czerwone, w dotyku twarde, zapach miało przyjemny. Uznałem, że trafiłem na najlepsze jabłko na świecie, ideał, coś, czego nie dało się pisać znalazło się w moich dłoniach, już nie tak sprawnych jak niegdyś.
Ugryzłem ten owoc.
Trysnął sok z niego, który kapał na podłogę, w pierwszych milisekundach byłem zachwycony. Te ułamki sekund wydawały się całą wiecznością. Nie chciałem, by kiedykolwiek się skończyły. Wszystko było wspaniałe. Pierwsze wejście zębów, które przebiły się przez tę twardą skórkę, po czym dalej cięły miąższ jabłka. Sok dostawał się do jamy ustnej, jak i wszędzie wokół, jakoby nawet panele chciały koniecznie spróbować tego najznakomitszego jabłuszka na świecie!
Czekałem na ten moment całe swoje życie… boże!
Ale gdy pogryzłem pierwszy kawałek jabłka, gdy go połknąłem i zobaczyłem na oderwaną cześć, zrozumiałem wiele rzeczy. Poczułem gorzkawy smak, a przede wszystkim to, że ten owoc był twardy jedynie z zewnątrz. Środek był dziwnie miękki, jakoby zepsuty. Spojrzałem dokładnie na jasną część jabłka, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się kawałek, który teraz był w moi brzuchu. Z brązowawej plamki zaczął wyłaniać się niewielki robak.
Pewnie teraz myślisz, że napisze coś w stylu: ludzie z zewnątrz są piękni, a w środku to szuje?
Otóż nie.
Ludzie są wspaniali. I tego zdania nigdy nie zmienię. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś, co wszyscy wiedzą, jednak mało kto chce widzieć.
Bardzo dużo osób jest z zewnątrz twardymi, niemożliwym do draśnięcia osobami. Do tego przyzwyczaił nas ten dzisiejszy świat.
Do bycia twardym oraz nieustępliwym. Każdy samiec chce być królem tej betonowej dżungli, a każda samica próbuje mu się przypodobać różnymi zachowaniami. Ja również uważam siebie za kogoś, co ogólnie mało co rusza…, ale z zewnątrz. Wewnątrz… w środku jesteśmy wszyscy bardzo miękcy. Dlaczego? Ponieważ chcemy bliskości. Zawsze pragniemy tego, by ktokolwiek zwrócił na nas swoją uwagę, byśmy dla kogoś stali się najważniejsi. Nie uwierzę, jeżeli powiesz do siebie, że jesteś nie do ruszenia w środku. Wystarczy, że pójdę do teatru, muzeum, galerii sztuki, by zmiękły mi kolana, bym poczuł się bezbronny jak cielaczek.
I każdy z nas ma coś takiego, coś, co czyni go malutkim w tym wielkim świecie. Pamiętaj o tym, że każdy człowiek jest w środku kimś zupełnie innym, pomimo tej niewidzialnej, twardej skorupy na zewnątrz. Wewnątrz jesteśmy jedynie miękkim miąższem, o który chcemy, by dbano. Sami o niego się nie zatroszczymy i to jest coś, co trzeba zapamiętać do końca życia.
A ja… a ja jestem robakiem…
13 sierpnia 2017
Cześć.
Po co się witam, skoro doskonale wiem, że jesteś po drugiej stronie?
Pewnie chcesz wiedzieć, co u mnie słychać? A jak myślisz? Tak, ciągle tak samo. Może nawet gorzej, bo codziennie rano budzę się z wyrokiem lekarzy. W sumie to nie oni mnie skazali na śmierć, tylko to, co wokół nas. Natura zadziałała i stwierdziła, że tego jednego trzeba się stąd pozbyć w trybie natychmiastowym. I zrobiła to po cichu, dając mi choroby, dzięki czemu nikt jej nie obwinia, tylko lekarzy. Czasami obwiniamy samych siebie, że to przez nas coś się stało. A tylko ona jest winna! Winna tego, że chorujemy. Nie przygotowała nas na to w żaden sposób! Ja się pytam, dlaczego mam oceniać pracę lekarzy a nie mogę powiedzieć, że przyroda mnie chce wykończyć?
Ta niesprawiedliwość toczy się od setek lat… Nigdy nie było czegoś idealnego. Utopii nigdy nie było. Ona też nigdy nie powstanie. Jedyne na co zasługujemy, jako ludzie, to antyutopie, niszczące nasze życia. Nazizm, komunizm, totalitaryzm… to wszystko to jedno bagno, a jednak ktoś stwierdził, że to najlepszy sposób na życie. Co gorsze, te ktosie pociągnęły za sobą całe narody, ślepo wierzące w chore idee ludzi nieznających się na podgrzaniu herbaty.
Właśnie. Skoro o herbacie się złożyło, to wybacz mi na chwilę, ale zaparzyła mi się właśnie zielona herbata z pomarańczą. Tak, bardzo lubię dziwne połączenia, ponieważ dzięki temu wiem, że nie jestem standardowy. Zawsze było to problemem dla gospodarzy, gdy pytali mnie o herbatę, a ja wymyślałem na szybko jakieś specyficzne, niecodzienne połączenie smaków. Kiedyś poprosiłem o białą herbatę z dodatkiem czekolady. Jakie to było niedobre! Ale wypiłem… nie wiem nawet dlaczego. Nie chciałem nikomu zrobić na złość, a wręcz przeciwnie. Pijąc ją, ukazałem przecież szacunek gospodarzom. Po prostu ją piłem…
Może tak jest z moim życiem. Nie skupiam się na tych typowych rzeczach, przez co mi umykają jakieś szczegóły. Może po prostu staram się być kimś specyficznym, by ludzie zaczęli mnie dostrzegać w swoim towarzystwie. Rzadko zdarza się, że ktoś pije białą herbatę z czekoladą. Chyba zawsze szukam uwagi innych. Uważam siebie za obcego, wyalienowanego, a jednak… a jednak pragnę tego, by ktokolwiek patrzył na mnie, rozmawiał ze mną. Lubię czuć to, że istnieję nie tylko dla siebie. Ale tak chyba ma każdy?
Jest coś, co muszę zrobić i to jak najszybciej.
Nie.
Jutro.
Zrobię to jutro.
14 sierpnia 2017
Victorio.
Gdy świat zaczyna płonąc nie pomoże żaden strażak z pojazdem, czy nawet wężem. Pomoże osoba, którą poznałem dawno temu, jednak nigdy nawet o tym nie marzyłem. Przybyłaś do mojego świata, a ja pragnąłem cię w nim ugościć. Nie potrafiłem niestety tego zrobić. Teraz tracę ciebie, w każdym aspekcie. Chciałbym abyś ugasiła ten płonący świat. Rozwiej czarne kłęby dymu nieznanej przyszłości. Dzięki tobie wiem, że szybko pozbyłbym się tych gruzów i wszelkich popiołu, by zbudować ten świat na nowo. Najpierw bym postawił fundamenty, później pierwsze budowle, aż w końcu stworzył dla ciebie pałac.
Taki piękny pałac… Z zewnątrz cały biały, niczym Taj Mahal. Gdybyś doń weszła, zastałaby cię twoja własna służba, ubrana w przepiękne czerwone szaty. Podłoga pokryta byłaby złotymi płytami, tak, abyś czyniąc krok mogła stanąć na osobny kafel. Pomimo tego surowca, to nie czułabyś chłodnej posadzki, lecz ciepło od niej bijące, a wszystko po to, abyś w każdej chwili mogła zrzucić buty i kroczyć na bosaka, niczym nastolatka. Główny hol byłby widokiem całego pałacu. Sześć wysokich filarów, wyższych od żyraf, jednak krótszych od wielorybów. Całe w bieli, zakończone w attyckim stylu, a dokładnie w stylu korynckim, tak abyś zawsze mogła dostrzegać piękno architektoniczne z różnych zakątków świata oraz wielu epok. Ściany byłyby pokryte jedwabiem, tylko dlatego abyś mogła oprzeć się o delikatny materiał, który nie zrobiłby ci żadnej krzywdy. Platynowe schody prowadziłyby na górne piętro, na którym znajdowałoby się sześć wielkich komnat. Na tyle dużych, byś w każdej mogła biegać, urządzać obiady dla co najmniej dwustu osób. Pięć z nich byłoby w podobnym stylu, ale jedna, która byłaby dla ciebie sypialnią, musiałaby się odróżniać.
Wszędzie w niej widziałabyś diamenty. Brylantowy żyrandol oświetlałby całe pomieszczenie. Przy ścianie oczywiście łoże z baldachimem, na tyle duże, byś mogła w nim się zatopić sama bądź z przyszłym ukochanym. Delikatna pościel otulałaby każdy kawałek Twojego pięknego ciała. Z okien widziałabyś swoja stajnię oraz przeogromne pola, na których biegałyby twoje konie. Mahoniowe meble, dębowy zegar oraz ogromne obrazy dopełniały całe pomieszczenie.
Czyż nie byłoby pięknie?
Victorio… odpowiedz mi, czy ty w ogóle mnie znasz? Czy mijając mnie na ulicy wiesz, że ja jestem ciągle sobą?
Chciałbym cię tutaj przeprosić za to, że nigdy nie odważyłem się tobie powiedzieć, co tak naprawdę do ciebie czuję. Za to, że właśnie w taki sposób dowiadujesz się o tym, jak bardzo cię podążam. Jesteś wspaniałą, piękną i zdolną kobietą. Na pewno poradzisz sobie w życiu. Jesteś inteligentna, młoda, cudowna i kochana. Doskonale to wiem, pomimo tego, że nie rozmawialiśmy dużo. Wiem to wszystko, ponieważ jesteś jedyną osobą, której chciałbym się otworzyć.
Victorio… boję się.
Boję się tego, że mnie poznasz. Zobaczysz jakim jestem beznadziejnym człowiekiem. Jakim ulotnym i kruchym. Nigdy nie będę w stanie podjąć męskiej decyzji. Pozostanę takim wrakiem do końca moich dni. Możliwe, że męski stanę się w momencie pytania lekarza: „odłączamy?”, a ja wtedy prawdopodobnie wezmę ostatni głęboki oddech i nic nie odpowiem… po prostu sam wyłączę maszynę, która wtedy będzie mnie utrzymywać przy życiu. Moja jedyna męska, stanowcza decyzja…
Nie poznawaj mnie…
Im bardziej mnie ludzie znają, tym mniej mnie kochają…
15 sierpnia 2017
Ten wtorkowy poranek zaczął się jakoś inaczej niż zazwyczaj. Nie słyszałem tego jednego samochodu, który przejeżdża pod moim oknem dokładnie o 9:23. Wiem to, bo przecież nie wychodzę z domu od kilku tygodni. Otworzyłem okno i zawiał dotąd mi nieznany chłodny wiatr, który momentalnie sprawił, że poszedłem zagotować sobie wodę na kawę. Gdy wszedłem do łazienki to wszystko było na swoim miejscu, nic się nie zmieniło i to było piękne. Oczekiwałem takiej monotonii… nie wiem czemu, po prostu mi wtedy łatwiej. Wyszedłem z łazienki i podszedłem zalać kawę. Czarny napar oczekiwał na spożycie, kiedy to zauważyłem, że skończył się cukier, a przecież tak rzadko go używam. Podszedłem z kubkiem do okna. Wyjrzałem na zewnątrz. Wszystko wydawało się takie samo jak poprzedniego dnia, ale odczuwałem pewne zmiany. Czułem je w sobie.
Zauważyłem to dopiero po tylu latach…
Przyzwyczajamy się do pewnego stanu rzeczy i gdy należy coś zmienić to trudno nam się za to w ogóle zabrać. Nie lubimy „nowego”. Uwielbiamy to, co dla nas znane, jesteśmy konformistami, zawsze nimi będziemy… to nigdy akurat się nie zmieni. Ale wracając. Czujemy się idealnie wtedy, gdy wokół nas jest to, co znamy, jak ten samochód o 9:23. Dlatego dziwnie się poczułem, bo przecież zawsze tam był.
Nie odkryłem Ameryki wiem.
Ale odkryłem kolejną swoją sferę życia przez to. Robię naprawdę dobre kawy. Takie ciepłe, przyjemne już na sam ich widok. Pierwszy łyk jest najtrudniejszy, kiedy ich gorzki, czasami cierpki aromat zderza się z naszymi delikatnymi, pełnych wdzięku wargami. Gdy przeżyjemy tę podłość, możemy dalej pić dobry, czarny jak smoła, napój.
Jutro idę do Doktóra… po raz kolejny powie mi to samo, ale chcę chodzić do niego, jest moją jedyną odskocznią w tym zasranym życiu, pełnego zła, smutku, płaczu i nadciągającej depresji. Wolę z nim porozmawiać o tym, jak szybko umrę niż samotnie siedzieć na kanapie w swoim mieszkaniu. Przeczytałem wszystkie książki, które mam, zrobiłem krzyżówki, napisałem list do Victorii… nie wiem, jak inaczej mogę zająć sobie czas. Znaczy… mam plany, między innymi chcę odnaleźć Dziwnego Malarza i kupić od niego obraz, który zrozumiem, ale kto wie, czy to kiedykolwiek się uda.
Życz mi jutro powodzenia.
16 sierpnia 2017
Stan fizyczny pacjenta: umiarkowany
Stan psychiczny pacjenta: umiarkowany
Stan zdrowia pacjenta: zły, bez pozytywnych rokowań.
Tak w skrócie wyglądało to, co zapisał Doktór. Myślałem,
że wyglądam co najmniej tragicznie, ale lekarz uznał, iż umiarkowany stan jest idealnym do tego obrazu nędzy i rozpaczy, który widział przed sobą przez godzinę swojego życia. Siedzieliśmy wspólnie, rozmawialiśmy, ale nie tylko o mnie. Chciałem po prostu spędzić z nim trochę czasu, aby poczuć się lepiej na duchu. Na koniec zapytałem, czy cokolwiek zmieniło się w przewidywanej dacie mojej przydatności… On spojrzał mi głęboko w oczy, poruszył szczęką na lewo i prawo, lekko pochylił głowę i powiedział, że niestety nic się nie zmieniło. Nie byłem na niego zły, bo przecież to nie jest jego wina, on stara się mi pomóc.
Chciałbym mu się jakoś odwdzięczyć, aczkolwiek boję się tego, że nie zdążę przede wszystkim lub nie będę wiedział jak. Czego może chcieć osoba, która ratuje innych? Ja bym chciał, żeby ktoś na mnie zwrócił uwagę, jednak on jest lekarzem i co chwilę jakiś pacjent zwraca na niego uwagę. Może dobry alkohol? Ale w sumie, dlaczego mam mu coś kupować, skoro on nigdy nic nie kupił mnie… Może sam fakt mojego istnienia i tego, że się go słucham wystarcza? Może go zapytać?
Chyba najwyższy czas, bym gdzieś wyszedł.
Zaraz minie pierwszy miesiąc diagnozy.
Potem minę ja.
17 sierpnia 2017
Usłyszałem dzisiaj dziwne dźwięki…