E-book
14.7
drukowana A5
41.61
Rekolekcje Wielkopostne o kulach

Bezpłatny fragment - Rekolekcje Wielkopostne o kulach


Objętość:
155 str.
ISBN:
978-83-8273-776-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 41.61

Wstęp

Na początku Wielkiego Postu przypomniałem sobie, że dawno temu założyłem bloga. Postanowiłem, że wykorzystam go i częściowo z myślą o sobie, a częściowo — jako że blog jest publicznie dostępny — także dla innych, będę każdego dnia zamieszczał rozważanie Ewangelii, która na dany dzień jest przypisana do liturgii.

Napisałem rozważanie na Środę Popielcową, potem na czwartek. Piątek przyniósł coś, co wpłynęło na wszystkie pozostałe.

To był Pierwszy Piątek miesiąca. W mojej obecnej parafii jest to dzień odwiedzin chorych. Wszystko odbyło się zwyczajnie. Poranna Msza Święta, szybkie śniadanie, komża, stula, bursa… i w drogę. Standardowy scenariusz, bez nadmiernego pośpiechu. Aż do ostatniego odcinka drogi.

W sumie pamiętam niewiele. Przebłysk maski samochodu jadącego z przeciwka, szybka myśl — za blisko, a potem już tylko strażak pytający co i gdzie mnie boli, proboszcz odbierający ode mnie bursę z ostatnią hostią… Szpital, badania, diagnoza.

Piątkowe rozważania pisałem już późnym wieczorem na szpitalnym łóżku.

Skutek wypadku był taki, że po raz pierwszy od święceń kapłańskich, Wielki Post przeżywałem nie w parafii do której posłał mnie biskup, a w rodzinnym domu. Nie na nogach, w biegu, a w łóżku z zestawem silniczków, dzięki którym zdecydowanie łatwiej było mi przyjmować względnie wygodną pozycję. Kolejne dni, przynosiły nowe wyzwania. Najpierw nauczyć się chodzić z balkonikiem, potem o kulach. Potem zeskoczyć z trzech schodków, które prowadzą na plac przed domem i wskoczyć po nich, żeby do domu wrócić.

I sporo czasu na myślenie i stawianie sobie pytań o to, co jest dla mnie na prawdę ważne.

Siedziałem więc w swoim (tymczasowo) łóżku i pomiędzy czytaniem kolejnych książek, oglądaniem kolejnych filmów, próbami skakania o kulach, pisałem te swoje blogowe rozważania, starając się przeżyć ten czas, jako czas swoistych Rekolekcji Wielkopostnych. Rekolekcji o kulach, bo tak sobie ten czas nazwałem.

Na blogu nie wklejałem tekstu Ewangelii, wychodząc z założenia, że skoro jest to rozważanie codzienne, to każdy z łatwością ją odnajdzie. Tutaj także nie planuję przepisywać całych tekstów, ale dla ułatwienia poszukiwań, przy każdym rozważaniu umieszczam odnośniki zaczerpnięte z lekcjonarza, tak, aby umożliwić spojrzenie na tekst, który daną myśl zainspirował.

Pod koniec książeczki zamieszczam jeszcze szkice kazań pasyjnych, które miałem wygłosić w tym roku. Wypadek oczywiście to uniemożliwił. Pozostały za to notatki, które troszkę tylko dopracowałem i jako inspirację do przemyśleń, i rozważań zamieściłem najpierw na blogu, a teraz także w tej książeczce.

Są jeszcze trzy dodatkowe artykuły, które napisałem w czasie tego Wielkiego Postu. Jeden wspomina o ks. Teodorze Christophie, XIX wiecznym kapłanie, którego przeżywanie kapłaństwa miało swój niemały wpływ na moją decyzję o wstąpieniu do seminarium. Drugi został zainspirowany odpustem parafialnym ku czci Siedmiu Boleści Matki Bożej, wpisanym w tradycję mojej rodzinnej parafii. I trzeci, który powstał wskutek rozmowy na temat nadmiernej fascynacji  szatanem i doszukiwania się jego działania w każdym aspekcie życia.

Dziś Wielka Sobota. Kończy się czas moich „Wielkopostnych rekolekcji o kulach”. Kończy nie dlatego, że mogę kule odrzucić, podejrzewam, że jakiś czas będą mi jeszcze towarzyszyć. Kończy się za to Wielki Post. Więc jeśli czekają mnie dalsze rekolekcyjne rozważania, to będą już Paschalno-Wielkanocne.

ks. Karol Darmas, 16 marca 2022 roku

Codzienne rozważanie Ewangelii

Środa Popielcowa…

Mt 6, 1—6.16—18

Czym różni się Środa Popielcowa od każdej innej środy w ciągu roku?

Dla kogoś niezwiązanego z wiarą katolicką — zapewne niczym szczególnym. Środa jak środa. I do pracy iść trzeba, i zwykłe domowe obowiązki też się cudownym sposobem same nie zaczynają ogarniać. Może gdzieś tam, w sklepie albo na ulicy dostrzega się jakieś dziwne ślady popiołu na czołach napotykanych ludzi.

Dla katolików, jest to dzień w którym rozpoczyna się Wielki Post, a to wiąże się z wizytą w Kościele, przyjęciem znaku posypania popiołem, może nawet ze szczerą próbą zachowania ścisłego Postu.

Uczciwie jednak przyznam, że coraz częściej mam wrażenie, że poprzestawiały się nam wszystkim akcenty i sprawy drugorzędne związane ze Środą Popielcową stawiamy na pierwszym miejscu, nierzadko zapominając albo i świadomie rezygnując z tych, które powinny mieć najwyższy możliwy priorytet.

Ale zacznijmy od początku. A właściwie od fundamentalnego pytania: Czym NIE jest Wielki Post? — Tak. To pytanie jest ważne, bo życie przekonało mnie już wielokrotnie, że największym błędem jaki popełniamy, jest zakładanie, że pewne sprawy są oczywiste, a to wcale nie jest takie znowu proste…

A więc po pierwsze — Wielki Post nie jest czasem motywowanej religijnie diety, która ma stanowić pierwszy punkt na drodze przygotowań do wyjścia na plażę w wakacje albo też ma sprawić, że po zimowym rozleniwieniu i obżarstwie, jakimś cudem wbijemy się w zeszłoroczne wiosenne ciuchy. Nawet jeśli samo słowo post, sugeruje jakieś ograniczenia w ilości spożywanych pokarmów, to spoglądając na to ściśle, jedynie dwa dni w roku nakładają na wierzących obowiązek ograniczenia ilościowego, a pozostałe posty zachęcają do zrezygnowania z niektórych typów pokarmów i tyle.

Poza tym, nawet jeśli rzeczywiście podejmuję post, który polega na ograniczeniach związanych z dietą, to warto sobie przypomnieć, że nie chodzi o samo niejedzenie, czy nie obżeranie się. Trzeba jeszcze zadać sobie pytanie — dlaczego to robię? Czemu/komu ma to służyć? I znowu — nawet jeśli słusznie podjęliśmy takie kroki, to celem postu nie jest zmiana sylwetki.

Po co więc pościć?

Starożytni mnisi widzieli w postach środek do walki z grzechem, a zwłaszcza z pożądliwością. Wskazywali przy tym, że ciało osłabione postami, nie ma sił na realizowanie pokus. Posty były więc swoistym działaniem prewencyjnym, które miało na celu opanowanie niektórych rodzajów grzechu.

Posty były też okazją do pokutowania. Wyrażały żal za popełnione grzechy i były okazją do zadośćuczynienia Bogu.

Wreszcie posty podejmowano (i do dziś podejmuje się z myślą o kimś, dla kogo chce się wyprosić szczególną łaskę — na przykład nawrócenia i zmiany życia, zerwania z nałogiem itp.)

Kiedy więc zaczyna się post, to podejmując wyrzeczenie, jakie by ono nie było warto zastanowić się nad tym dlaczego i w jakiej intencji się je podejmuje.

Jest jeszcze jedna myśl, która chodzi mi po głowie w związku z dzisiejszą Ewangelią.

Szczególne w tej Ewangelii jest wezwanie do zachowywania dobra, które się czyni (postu, modlitwy i jałmużny) dla siebie, a nie chwalenie się nim po to, aby ludzie widzieli i mieli okazję nas pochwalić.

Szczerze mówiąc, czytając te słowa, robię sobie rachunek sumienia z mojego podejścia do mediów społecznościowych i tego co na nich zamieszczam. Mam też przed oczyma profile wielu ludzi, którzy chwalić się potrafią wszystkim, poczynając od ugotowanego dopiero co obiadu, przez udział w kolejnym wydarzeniu charytatywnym, po organizowanie zbiórki na rzecz jakiegoś dobrego dzieła.

I znowu — daleki jestem od wylewania dziecka z kąpielą. Profile społecznościowe stanowią świetne narzędzie do skrzykiwania ludzi i wspólnego organizowania się w czynieniu dobra. Widać to wyraźnie w ostatnich dniach.

Wydaje mi się jednak, że dobrze jest postawić sobie pytanie: „dlaczego?” I uczciwie wejrzeć w serce, aby sprawdzić, czy nie kryje się w nim pokusa skupienia się na zbieraniu kolejnych lajków — za „dobro, które się dzieje”, bo to może być „odebraniem już swojej nagrody”.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Ta myśl nie ma za zadanie storpedować tego typu działań i posługiwania się mediami społecznościowymi w ich celu, ale Wielki Post jest czasem oczyszczania swoich motywacji, a skoro Pan Jezus zwraca uwagę na nadmierne chwalenie się dobrem, jako na coś co nie prowadzi do Królestwa Niebieskiego, to może warto wczytać się w dzisiejszą Ewangelię i pewne pytania sobie postawić — bo przecież nagroda w niebie też jest ważna i cenna, i szkoda byłoby się jej pozbawić.

Czwartek po popielcu

Łk 9, 22—25

Dzisiejsza Ewangelia ma w sobie materiał na kilka rozważań.

Po pierwsze — można zwrócić uwagę na zapowiedź męki i zmartwychwstania, która dość szczegółowo określa program zdarzeń, o których usłyszymy w Niedzielę Palmową i Wielki Piątek, włączając w to określenie ilości dni, jakie upłyną pomiędzy śmiercią, a zmartwychwstaniem. Wielu apologetów zwraca uwagę na to, że taka zapowiedź byłaby bardzo ryzykowna, gdyby Jezus nie miał pewności, że się wypełni.

Po drugie — wspomnienie o krzyżu, który trzeba wziąć, aby naśladować Jezusa. Jest w tym zapowiedź rodzaju śmierci, która spotka Jezusa, ale też wskazanie, że naśladowanie Jezusa niekoniecznie jest łatwą i przyjemną drogą.

I wreszcie po trzecie — słowa o zachowywaniu i traceniu życia.

Te zwracają uwagę i zasługują na to, by poświęcić im chwilę.

Temat utraty życia, zwłaszcza w tych dniach, przywołuje przed oczy bardzo konkretne obrazy, które zalewają wszelkiego rodzaju serwisy informacyjne i media społecznościowe. Są to zdjęcia pełne krwi, cierpienia, bólu… wszystkie w ten czy inny sposób związane z walkami i wojną. Jest to niewątpliwie bardzo sugestywne.

Kolejny obraz, który może być tutaj przywołany, już w bardziej religijnym kontekście to sprawa męczenników za wiarę, do których — niewątpliwie słusznie — odnoszono ten właśnie fragment Ewangelii, wskazując, że byli tymi, którzy nie lękali się utracić życia ze względu na Jezusa i w tym stali się Jego naśladowcami (w kontekście Jego Męki i Śmierci).

Aż chce się zapytać: Czy rzeczywiście tylko do takich krańcowych sytuacji można odnieść te słowa Zbawiciela?

Wydaje się, że nie. Zwłaszcza, że „życie” zdarza się nam rozumieć zdecydowanie szczerzej, niż tylko jako zestaw funkcji i czynności biologicznych naszego organizmu. Zawiera też w sobie różnego rodzaju aktywności, działania, relacje.

Po pełnym emocji doświadczeniu potrafimy powiedzieć: „czuję, że żyję”. Te same słowa możemy usłyszeć z ust kogoś, kto uwolnił się od jakiejś ciężkiej sytuacji.

Co więc może oznaczać Jezusowe zdanie:

Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa?

Wydaje się, że kryje się w tym myśl o wszystkich tych sprawach, które składają się na nasze życie, a które nie pomagają nam osiągnąć Zbawienia. Ja sam co jakiś czas odkrywam w sobie takie sprawy. I bardzo często, kiedy po ich odkryciu staję wobec decyzji o tym, że należałoby się od nich odciąć, doświadczam swoistego poczucia, jakbym miał zabić w sobie część tego, co stanowi moje życie.

Może właśnie w takich chwilach powinienem sobie przypominać to konkretne zdanie z Ewangelii?

Może też trzeba zobaczyć to w takiej perspektywie: „moje życie” oddane na zatracenie, to może być ofiara złożona w przekonaniu, że Pan Bóg ma dla mnie coś o wiele lepszego, niż ja sam sobie wymyślić potrafię. To może być akt głębokiego zawierzenia Bożej Opatrzności. Niby coś tracę, ale tak na prawdę oddaję Jezusowi. Oddając zaś — zyskuję, choć coś zupełnie innego, niewyobrażalnego i w sumie lepszego; zachowuje je jednym słowem.

Wiem, że to wcale nie czyni sprawy łatwiejszą. Niezależnie od tego czy będziemy myśleć o oddaniu życia w sensie dosłownym czy metaforycznym, stając wobec tak postawionej sprawy będziemy musieli zmierzyć się z naszym lękiem przed stratą. Ten lęk, jest jedną z najtrudniejszych przeszkód, jakie mamy do pokonania na drodze do zawierzenia Jezusowi, do jakiego On nas zaprasza.

Piątek po Popielcu

Mt 9, 14—15

Dobrze wiem, że tytuł tego posta nie oddaje w pełni liturgicznej prawdy. Dziś w Kościele w Polsce święto św. Kazimierza, królewicza. Ale fakty są takie, że pierwszy piątek Wielkiego Postu w tym roku liturgicznym zbiega się z tym wspomnieniem.

Ewangelia zresztą też jest jak najbardziej pierwszopiątkowa w swojej treści.

To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was umiłowałem.

Te słowa świetnie komentują zarówno tajemnicę Najświętszego Serca Jezusowego, jak i Drogę Krzyżową — w końcu dziś pierwsza w tym wielkim poście.

Jak ja was umiłowałem…

Trudność realizacji tego postulatu wynika przede wszystkim z tego, że miarą miłości Jezusa jest krzyż i oddanie życia za człowieka. Jest to wysokie wymaganie, właściwie nie do zrealizowania.

A jednak — właśnie takie jest przykazanie Chrystusa.

Czy trzeba więc traktować to zdanie dosłownie? A może wystarczy przyjąć założenie, że mam miłować tak bardzo, jak bardzo jestem w stanie? Właściwie bez stawiania sobie górnej granicy miłowania.

Wydaje mi się ze właśnie tak.

Jak ja was umiłowałem — jest więc wezwaniem do dawania z siebie wszystkiego co najlepsze i podejmowania prób jak najskuteczniejszego naśladowania Jezusa.

Sobota po Popielcu

Łk 5, 27-32

«Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać do nawrócenia się sprawiedliwych, lecz grzeszników».

Biorąc pod uwagę, ze wczoraj wylądowałem w szpitalu, to akurat ten fragment z dzisiejszej Ewangelii przemawia do mnie w sposób na prawdę mocny.

Po pierwsze — chyba nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyłem poczucia tak wielkiej bezradności. Moja sytuacja pozwala mi leżeć bez ruchu, w jednej tylko pozycji. Nie mogę chodzić, wiec sięgam rylko po to co jest w zasięgu ręki. Wyprostowanie się — też mnie przerasta. Od razu człowiek docenia personel szpitala. Lekarzy, pielęgniarki, salowe.

Biorąc pod uwagę okoliczności mojej wizyty — skutek wypadku drogowego, to mocne jest we mnie także doświadczenie kruchości życia. Gdzieś z tylu głowy huczy pytanie — a gdybyśmy jechali szybciej?

Skutek tego jest taki, że rachunek sumienia i mocne postanowienie poprawy jakoś tak samo przychodzi. Bo przecież — może być lepiej.

Mam wrażenie, że takie momenty w życiu są swoistym błogosławieństwem, choć też szczerze ich nikomu nie życzę. Tu na prawdę warto korzystać z doświadczeń innych ludzi.

Przede mną — tak mówi lekarz — sporo czasu na przemyślenia, a potem jeszcze uczenie się chodzić na nowo…

Szczerze mówiąc — na prawdę lepsza opcją na Wielki Post jest nauczenie się na nowo trasy do kościoła i do konfesjonału, zwłaszcza, jeśli nogi ma się sprawne na 100 %

I Niedziela Wielkiego Postu

Łk 4, 1—13

Ewangelia pierwszej wielkopostnej niedzieli, przedstawia nam historię kuszenia Jezusa, pod koniec Jego postu na pustyni. Opis pokus jest bardzo jasny i plastyczny, podobnie jak dialogi, które Jezus odbywa z Szatanem. Przy okazji są zupełnie inne od naszego doświadczenia.

Człowiek doświadcza pokus. Najróżniejszych. Jednak w normalnej sytuacji nie wizualizuje się przed nim Szatan, aby osobiście przedstawiać mu swoje propozycje. Mechanizm jest zdecydowanie bardziej subtelny i nieoczywisty, choć nie sprawia to bynajmniej, że jest mało skuteczny.

Pokusy to pewnego rodzaju natchnienia. Myśli sugerujące, że opcja, co do której jesteśmy pewni iż jest zła, wydaje się nam mimo wszystko atrakcyjna. I ta pozorna atrakcyjność zła jest tym, z czego korzysta Szatan, niczym dobry spec od marketingu.

Porównanie wydaje się o tyle trafne, że w reklamie chodzi o coś bardzo podobnego. Jest ona tworzona może nie tyle z myślą o tym, by skłonić nas do zła, ile by przekonać nas do tego, że potrzebujemy tego czy innego produktu, który — w obrazie reklamowym — jest najdoskonalszy i najlepszy na świecie, choć niekoniecznie najtańszy, (ale o tym reklama zazwyczaj milczy). Cała konstrukcja reklamy służy temu, by wbić człowiekowi do głowy obraz produktu, wpadające w ucho hasło, które ma pociągnąć nas do odpowiedniej półki w markecie.

Podobne mechanizmy wykorzystuje diabeł w swoich pokusach. Próbuje stopniowo zmieniać nasze myślenie o tym co jest grzechem, podprowadzać nas do przekonania, że nie ma się co przejmować konsekwencjami… i dzieje się…

Pozostaje nam wczytywać się w dzisiejszą Ewangelię i wpatrywać w Jezusa, który uporczywie i niezmiennie powtarza — Idź precz Szatanie. Albo przypominać sobie słowa św. Pawła: Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór grzechu…

Poniedziałek I tygodnia Wielkiego Postu

Mt 25, 31—46

Dzisiejsza Ewangelia mówi o uczynkach miłosierdzia i o tym, że będziemy sądzeni z miłości.

Zazwyczaj skupiłbym się pewnie na tym, że zawsze gdzieś się znajdzie ktoś, komu możemy jakieś dobro wyświadczyć, albo na tym, że w potrzebującym człowieku przychodzi do mnie Jezus, aby dać mi okazję…

Dziś mam nieco inną perspektywę, która rodzi się z faktu, że nagle stałem się „biorcą” miłosierdzia innych.

Konkretnie unieruchomiony, o ograniczonym zasięgu, póki co bez możliwości zrobienia choćby kilku kroków… zdany na pomoc pielęgniarek i bardziej mobilnych pacjentów z tej same sali.

To uczy. Po pierwsze pokory. Ale pokazuje też, jak bardzo ważna jest postawa „biorcy” miłosierdzia wobec jego „dawcy”.

Uśmiech, dobre słowo, proste „dziękuję”… nie bycie przykrym i marudnym… To w sumie też realizacja tego o czym mówi Jezus.

I nawet jeśli wydaje mi się, że jako leżącemu pacjentowi „należy mi się” obsługa i zainteresowanie, to wcale nie zwalnia mnie z wdzięczności za nią.

Owszem. Zdaje sobie sprawę z tego, ze moja sytuacja nie jest jeszcze aż tak tragiczna, a odczuwany ból, może nijak się mieć do sytuacji w których trzeba podawać opioidy, wiec ktoś może powiedzieć — guzik tam wiesz…

Widzę jednak wyraźnie, że ta odrobina wysiłku wkładana w to, by być po ludzku życzliwym, ma swoją wartość. Tym bardziej, że nie trzeba wylądować na szpitalnym łóżku, by okazywać ją innym.

Wtorek I tygodnia Wielkiego Postu

Mt 6, 7—15

Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, zanim jeszcze Go poprosicie.

Ewangelia, w której Jezus uczy się modlić.

Jako ksiądz wcale nierzadko mam okazję usłyszeć w konfesjonale słowa: proszę księdza, źle się modliłem. Mam z tego typu wyznaniem problem, bo wydaje mi się, że kryterium tej złej modlitwy wcale nie jest obiektywne i Boże. Mam wręcz bardzo często przekonanie, że spotykam w takim wyznaniu bardzo specyficzną formę pokusy dążenia do „doskonałości”, której tak na prawdę nie da się osiągnąć, bo zawsze będzie czegoś za mało, albo coś nie tak.

Natomiast jeśli dobrze wczytać się w słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii, to ucząc modlitwy, stawia On tylko dwa warunki:

— zaufanie Bogu

— przebaczenie win

Zaufanie Bogu, ma wynikać z przekonania, że Ten, do którego w modlitwie zwracamy się Ojcze, wie czego nam potrzeba i o co się modlimy. Ba. Wiedział to zanim zaczęliśmy się modlić. Dlatego nie potrzebujemy ani wielu słów, ani jakichś cudownie nadzwyczajnych środków. Potrzebujemy zaufania.

Takiego zaufania, które cechuje małe dzieci.

My natomiast, wcale nierzadko przyjmujemy wobec Boga postawę nastolatka — buntownika, który próbuje wymusić realizację swoich postulatów i oczekiwań. Nierzadko wcale stawiamy warunki, a kiedy zdaje się nam, że Bóg Ojciec jest zbyt surowy, albo zbyt mało uległy — tupiemy nogą, strzelamy focha i odwracamy się od Niego. Taka postawa bynajmniej nie doprowadzi nas do dobrej modlitwy.

Jest jeszcze jeden warunek — przebaczenie winowajcom. Trudny, bo przecież pamiętliwość krzywd jest w nas silna.

Ten warunek może po pierwsze pouczać o tym, że modlitwa z prośbą przeciw drugiemu człowiekowi jest niegodziwa i nie będzie wysłuchana. Może też, i to jest drugie, wskazywać na to, że przystępując do modlitwy, mamy się upodabniać do Boga, który przebacza nam nasze winy w swoim miłosierdziu. Po trzecie zaś, przypomina, że Bóg jest również sprawiedliwy i osądzi nas kiedyś według naszych czynów.

Środa I tygodnia Wielkiego Postu

Łk 11, 29—32

Jezus przywołuje historię Jonasza, zapewne dobrze znaną wszystkim słuchaczom. Odnosząc się do niej, wypowiada bardzo trudne do pojęcia zdanie, że temu pokoleniu będzie dany znak Jonasza. Jednocześnie wskazuje, że znak ten będzie w pewien sposób rozliczony przez wcześniejsze pokolenia, w tym przez mieszkańców Niniwy, którzy nawrócili się słuchając jonaszowego przepowiadania.

Prorok Jonasz był ciekawym przypadkiem. Właściwie buntownikiem, który bynajmniej nie miał ochoty działać dla dobra mieszkańców Niniwy. Nawet przymuszony do tego przez Boga, zrobił swoje bardzo niechętnie, a kiedy okazało się, że jego działania były skuteczne i doprowadziły do nawrócenia Niniwy, to zdołał się jeszcze oburzyć na Boga i Jego miłosierdzie.

Jezus mówi, że jest kimś więcej niż Jonasz. On nie przyszedł do ludzi niechętnie. On nie oburza się, kiedy Jego Słowo dotyka i przemienia serca. Wręcz przeciwnie.

Z drugiej strony, w historii Jonasza opornym był prorok, a w czasach Jezusa największy opór przed nawróceniem pochodził ze strony tych, do których skierowane były słowa Ewangelii.

Poniekąd to od tamtej pory niewiele się zmieniło. Bóg nadal z otwartymi rękoma czeka na każdego, kto chce się zmienić, nawrócić i zacząć kształtować swoje życie w oparciu o Ewangelię. Natomiast ludzie nadal potrafią znaleźć setki i tysiące powodów do tego, by Go nie słuchać.

Jaka nauka może płynąć z tej Ewangelii?

Myślę, że każdy głoszący „Słowo” powinien zapatrzyć się w osobę Jezusa i wzorować się na Jego zaangażowaniu i postawie wobec słuchaczy.

Natomiast słuchacze powinni zapatrzyć się w postawę mieszkańców Niniwy i rozwijać w swoich sercach ich gorliwość w przyjmowaniu i realizowaniu Słowa Bożego.

Czwartek I tygodnia Wielkiego Postu

Mt 7, 7—12

Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.

Słowa z dzisiejszej Ewangelii brzmią świetnie. Zachęcająco. Aż chce się prosić.

A przecież spotyka się tak wielu ludzi, którzy noszą w sobie żal o to, że ich modlitwa nie została wysłuchana. Jak się to ma do dzisiejszej Ewangelii?

Nie chcę udawać, że mam na to prostą odpowiedź, bo podejrzewam, że taka najzwyczajniej w świecie nie istnieje. A jednak warto się nad tym chwilę zastanowić.

Wydaje mi się, że klucz do pojęcia tej tajemnicy, tkwi w zdaniu:

(…) to o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to co dobre, tym, którzy Go proszą.

Co jest tym dobrym? — Oto pytanie, które niewątpliwie należy postawić.

Warto tu odnieść się do zwyczajnego, ludzkiego doświadczenia (choć mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach trochę się to niestety zmienia). Dobry rodzic to niekoniecznie ten, który realizuje wszelkie możliwe zachcianki dziecka (choć pewnie z perspektywy dziecka tak to nie wygląda). Dobry rodzic to ten, który potrafi dać swojemu dziecku to, co dla niego dobre, choćby dziecko uparcie prosiło o coś innego.

I co ciekawe — w tej sytuacji wydaje się nam to całkiem jasne i zrozumiałe. Nikt się przeciwko takim sytuacjom za bardzo nie buntuje (może dlatego, że moje pokolenie czytało jeszcze książkę „Król Maciuś Pierwszy” i zdaje sobie sprawę z tego, że pajdokracja to nie jest najlepsza możliwa sytuacja).

Z drugiej strony, gdy chodzi o nasze relacje z Bogiem, to doświadczenie wcale nie jest takie oczywiste. Tu, choć to Jego nazywamy Ojcem bardzo chcemy narzucić Mu swoje rozumienie tego, co jest dla nas dobre i bynajmniej nie przychodzi nam łatwo zaufanie, że jednak Ojciec pragnie naszego dobra.

Kiedy zaglądałem do tej Ewangelii wczoraj wieczorem, bardzo mocno stanęła mi w głowie myśl, że poczucie niezrealizowanych próśb może rodzić się z tego, że prosimy o rzeczy niewłaściwe, nie będące dobrymi dla nas w oczach Boga. Nie oznacza to, że potrafię dać jasną i pewną odpowiedź na to, o co należy prosić by się to nam spełniło — bo wydaje mi się, że tutaj wchodzi w grę indywidualne podejście do każdego z nas (przecież dobry rodzic też nie traktuje każdego swojego dziecka identycznie, ale dostosowuje swoje działania do każdego z nich indywidualnie). Potrzeba więc „dogadania się” i porozumienia z Ojcem w celu wspólnego rozpoznania tego dobra, które jest nam potrzebne i konieczne.

Jeszcze jedna myśl przychodzi mi w związku z dzisiejszą Ewangelią. Często jest tak, że szukamy siebie, w sensie dróg do zrealizowania swojego własnego „widzimisię”. Takie skupienie na sobie też może być problemem. Jest sprzeczne z naturą Boga, który wychodzi do nas, a więc nijak się ma do podążania Jego ścieżkami.

O co więc można prosić tak, by na pewno to otrzymać? O poznanie woli Bożej, o zdolność budowania swojego życia w zgodzie z powołaniem i zdolnościami jakimi nas Bóg obdarował, o umiejętność wypełniania woli Bożej… W sumie to o wszystko, z zastrzeżeniem, że jest to zgodne z wolą Bożą.

Piątek I tygodnia Wielkiego Postu

Mt 5, 20—26

Jeśli czegoś w życiu żałuję, to sytuacji, po których poróżniłem się z kimś tak bardzo, że nie udało się nam ze sobą pojednać i pogodzić. Każdą z tych sytuacji uznaję za osobistą porażkę i szczerze się modlę o to, by kiedyś udało się te sytuacje jakoś naprawić.

Jezus w dzisiejszej Ewangelii zarysowuje bardzo wysokie standardy traktowania drugiego człowieka. Wyostrza normy dotyczące przykazania „Nie zabijaj”, daleko wykraczając poza dosłowne jego rozumienie. Uświadamia nam, że grzechem przeciwko temu przykazaniu jest też gniew, złe słowo…

W centrum tego fragmentu pojawia się jednak bardzo ciekawa myśl. Gniew jest przeszkodą w budowaniu relacji z Bogiem.

Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam sobie przypomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim…

Warto chyba zwrócić uwagę, że Jezus nakłada obowiązek pojednania nie tylko wtedy, kiedy to my mamy coś przeciwko drugiemu (w takiej sytuacji jest on nieomal oczywisty), ale także wtedy, gdy ktoś ma coś przeciwko nam. To po naszej stronie jest inicjatywa. My mamy zdobywać się na wyciągnięcie ręki, a nie hodować w sobie poczucie urażonej dumy i godności.

To oczywiście wymaga od nas o wiele więcej niż czekanie w poczuciu swojej wyższości nad osobą, która ma coś przeciwko nam. Wymaga pokory, gotowości na to, że zostanie się odrzuconym, przemyślenia słów i gestów, które można uczynić aby doszło do pojednania…

No dobra, ktoś zapyta. A co w sytuacji, w której ja ze swojej strony robiłem na prawdę wszystko co tylko mogłem, a druga osoba i tak nie jest gotowa. Nie chce się pojednać?

W takim wypadku pozostaje powierzyć całą sprawę Bogu i w modlitwie prosić o to, by dopomógł w rozwiązaniu tego, co jest źródłem niezgody. Trzeba się też uzbroić w cierpliwość, bo prawda jest taka, że niektórzy ludzie potrzebują czasu na to, by stać się gotowymi do pojednania. (Na pewno warto też zastanowić się, czy my też jesteśmy tacy chętni do podjęcia ręki, którą ktoś do nas wyciąga, aby przywrócić zgodę).

Jedno o czym warto pamiętać — dążenie do pojednania jest zadaniem w pierwszym rzędzie dla nas. Nie możemy się z niego zwalniać, tylko dlatego, że takie rozwiązanie podpowiada nam nasze ego, nasza duma.

Sobota I tygodnia Wielkiego Postu

Mt 5, 43—48

Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski».

Dążenie do doskonałości jest w dzisiejszym świecie bardzo popularne. Wielu ludzi dąży do osiągnięcia doskonałej sylwetki, inni szukają doskonale zbalansowanej diety, jeszcze inni chcą doskonale rozwinąć swoją karierę…

Widząc w tych „doskonałościach” wielką wartość wprowadzamy na drogę ich osiągania już nawet najmłodszych, zapisując dzieci na kolejne kursy, kółka, grupy zainteresowań… wszystko po to, aby w dorosłości były doskonałe i potrafiły lepiej, łatwiej poradzić sobie w tym powszechnym wyścigu do bycia doskonałym.

Jednak — trzeba to jasno powiedzieć — ten współczesny „wyścig o doskonałość” nie ma nic wspólnego z dążeniem, które przedstawia w dzisiejszej Ewangelii Jezus. Bardzo często wręcz jest jego zaprzeczeniem. Jest w nim dużo zapatrzenia w siebie, rozpychania się łokciami, braku miłości. Wszystko po to, by stworzyć „możliwie najbardziej doskonałą wersję siebie”.

Tylko czy jest możliwe, aby zbudować „możliwie najbardziej doskonałą wersję siebie”, bez uwzględnienia Boga?

Jezus wskazuje nam, że wzorcem doskonałości do którego mamy dążyć jest Bóg, a doskonałość tę wskazuje na tle mowy o miłości do nieprzyjaciół, ukazując Boga, który:

sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i (…) zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.

Jak zwykle wszystko to wydaje się być ponad nasze siły. Ale może to tylko wygodne usprawiedliwienie?

Może udałoby się, gdybyśmy choć dziesiątą część zaangażowania jakie poświęcamy na „doskonalenie się” w różnych dziedzinach, zdecydowali się poświecić na budowanie w sobie tej Bożej doskonałości, zbudowanej na miłości.

II Niedziela Wielkiego Postu

Łk 9, 28b—36

Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy.

Wydarzenie Przemienienia musiało być niesamowite. Być tam, doświadczać chwały Jezusa, zobaczyć Mojżesza i Eliasza… To musiało zrobić na Piotrze niezatarte wrażenie. Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy.

Piotr jest niewątpliwie szczęśliwy. Dziś zapewne wołałby: chwilo trwaj! Przebywanie z Jezusem objawiającym siebie na Górze Przemienienia jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Niezastąpionym i niezapomnianym, ale — przemijającym. Piotr musi wrócić do codzienności, mając bardzo konkretny przedsmak tego, co obiecuje mu Zbawiciel.

Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy. Ten okrzyk może więc wyrażać wdzięczność za dar tego przedsmaku Nieba, jaki został im pokazany, bo odtąd Piotr będzie w sercu nosił obraz celu, do którego ma dążyć. Odtąd jego serce będzie naznaczone tęsknotą do tego, by trwać w świetle tej chwały już na zawsze.

Przemienienie Jezusa jest czymś o czym możemy przeczytać na kartach Ewangelii. Nie jest nam dany ani ten sam widok, ani ten sam zestaw wrażeń, których mogli doświadczyć apostołowie towarzyszący Jezusowi. Ale przecież nie jesteśmy w naszej codzienności pozbawieni możliwości obcowania z chwałą nieba. Mamy tę możliwość uczestnicząc w Eucharystii.

Fakt. Eucharystia nie wydaje się być wydarzeniem cudownym. Na pewno nie ma w sobie nic ze spektakularności Przemienienia. Nie pojawia się w jej czasie nadzwyczajne światło, nie odzywa się głos z Nieba. A jednak, tak jak Przemienienie Jezusa, jest okazją do stanięcia w przedsionku Bożej Chwały.

Czy uczestnictwo w Eucharystii rodzi we mnie chęć wypowiedzenia słów Piotra: Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy? Czy potrafię powiedzieć: Jestem szczęśliwy, bo mogłem uczestniczyć we Mszy Świętej, bo mogłem przystąpić do Komunii świętej?

A jeśli nie, to dlaczego te słowa nie rodzą się w moim sercu? Co o tym decyduje?

Czy są to czynniki zewnętrzne? Sposób odprawiania księdza, nie taki organista itp.?

A może problem jest głębszy. Związany z moim sercem, które nie potrafi dostrzec obecności Boga w tym skrawku ziemskiego życia jakim jest Eucharystia i nie potrafi się nim zachwycić? Jeśli tak, to zawsze można prosić Boga, aby przywrócił sercu tę zdolność do zachwytu, jaka cechowała świętego Piotra. By uzdrowił serce z tego, co zachwyt uniemożliwia.

Poniedziałek II tygodnia Wielkiego Postu

Łk 6, 36—38

Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny.

Już drugi raz w czasie Wielkiego Postu Jezus wskazuje nam na Ojca i wskazuje że mamy być jak On.

Tym razem jest to powiązane ze wskazaniem konkretnego przymiotu — miłosierdzia.

Co ciekawe, z kolejnych zdań możemy wywnioskować, że miłosierdzie to, możemy i powinniśmy okazywać w bardzo konkretnych sytuacjach, a do tego, że nasze postawy wpłyną na to, co nas samych spotka.

Pierwsze zdania wskazują nam wyraźnie postawy sprzeczne z miłosierdziem. Sądzenie, potępianie…

Co ciekawe, są to sprawy, które przychodzą nam bardzo łatwo. Potrafimy sami w sobie stworzyć trybunał, gotów zbadać drugiego człowieka, ocenić jego samego i wszystkie aspekty jego postępowania, wydać wyrok (najczęściej korzystny dla nas, a nie dla niego), a także go wykonać. (Taki nasz wewnętrzny, jednoosobowy sędzia Dredd, jak z filmu z Sylvestrem Stallone).

Przyzwolenie sobie na tak niemiłosierną postawę, zdecydowanie nie jest tym, do czego zachęca nas Jezus.

Ewangelia zawiera też wskazówki tego, co należy czynić, aby w naśladowaniu miłosierdzia Ojca czynić postępy.

Pierwsze wskazanie — odpuszczajcie.

To konkrente słowo nasuwa mi dwa skojarzenia. Po pierwsze oznacza przebaczanie. Rzecz, która przychodzi nam z niezwykłym trudem. Ale jest to spójne z tym, co zawiera w sobie nauczona nas przez Jezusa modlitwa „Ojcze nasz”. Drugie, takie trochę z przymrużeniem oka, ale może wcale nie tak bezsensowne. Odpuścić można też sobie coś. Żyjemy w świecie ciągłych napięć, z których całkiem niemało fundujemy sobie sami, upierając się przy czymś, co niekoniecznie jest dla nas dobre. Upór blokuje nas czasami tak mocno, że nie potrafimy sobie „odpuścić”, a to przekłada się na więcej stresu itd. Może przy okazji dzisiejszej Ewangelii warto zadać sobie pytanie o to, co z moich aktywności czy zajęć mogę sobie „odpuścić”? — z nadzieją, że okaże się to dla mnie korzystniejsze od trwania w uporze…

Drugie wskazanie — dawajcie.

Nierzadko sprowadzamy takie wskazanie do obdarowywania się materialnymi darami, ale warto spojrzeć na tę rzeczywistość szerzej. Czas, uśmiech, rozmowa, wysłuchanie… To także dary, które możemy komuś ofiarować, w niektórych sytuacjach o wiele cenniejsze od darów materialnych.

I wreszcie ostatnia zdania — odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wymierzycie — Miłosierdzie lub jego brak nie pozostają niezauważone. Wcześniej czy później to, co z siebie dajemy ludziom do nas wraca. Wiarę w to potwierdza popularność zdania, które mogłoby być współczesną częścią Ewangelii — DOBRO WRACA.

Wtorek II tygodnia Wielkiego Postu

Mt 23, 1—12

Dzisiejsza Ewangelia pełna jest treści.

W pierwszym fragmencie zachęca nas do tego, by realizować dobre wskazania, nawet jeśli ten, który nam je daje, sam swojej nauki nie przestrzega. Jest to wymagające i trudne, ponieważ w bardzo naturalny sposób, każdy z nas wyczulony jest na fałszywość i brak autentyczności. Zdecydowanie lepiej przyjmujemy sytuacje, w których mowa i życie mówiącego są ze sobą spójne.

Jednak Jezus wskazuje, że nie powinniśmy rezygnować z tego co dla nas dobre, tylko dlatego, że podaje nam to ktoś, kto sam z tego dobra skorzystać nie chce, albo nie potrafi.

Jest też w tej Ewangelii przestroga, przed szukaniem poklasku za wszelką cenę.

To też jest trudne w świecie, w którym rzeczywistość wirtualna i wszelkiego rodzaju media społecznościowe przyzwyczaiły nas do tego, że niemal każdy aspekt naszego życia może mieć charakter publiczny. Dla niektórych stało się to wręcz uzależnieniem, które musi być karmione kolejnymi interakcjami obserwujących.

A Jezus doradza skromność. Cichość. Służbę. — Inną od światowej drogę do wielkości.

Środa II tygodnia Wielkiego Postu

Mt 20, 17—28

Do dzisiejszej Ewangelii mam szczególny sentyment. Rodzi się on z tego, że stała się ona tematem mojego pierwszego w życiu, jeszcze nieoficjalnego, bo wygłoszonego tylko na potrzeby seminaryjnych ćwiczeń homiletycznych kazania.

Wówczas skupiłem się na tym, co w sumie jest do dzisiaj aktualne — na prawdzie o tym, że Bóg to nie jest automat do spełniania naszych zachcianek, który swoją mocą zrealizuje każde nasze widzimisię.

Dziś dostrzegam w niej coś, czego wówczas nie widziałem. Matka apostołów, która przychodzi do Jezusa z prośbą, absolutnie nie rozumie, że Królestwo Niebieskie rządzi się innymi prawami i obyczajami niż ziemskie królestwa.

Prośba matki synów Zebedeusza jest całkiem zrozumiała, jeśli spojrzymy na nią w kategoriach tego świata. Jest próbą wyproszenia dla swoich synów lepszej pozycji, poprzez pozyskanie protekcji ich „szefa” — w tym wypadku Jezusa.

Jednak Jezus od razu ustawia sprawę jasno. W Królestwie Niebieskim nie zdobywa się miejsca i pozycji w taki sposób.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 41.61