Dedykujemy Bohaterom Walki Ostatecznej,
znanym i nieznanym
Mocarzu, jak Bóg silny, jak szatan złośliwy,
Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże,
Gdy poselstwo paryskie twoje stopy liże, —
Warszawa jedna twojej mocy się urąga
Podnosi na cię rękę i koronę ściąga,
Koronę Kazimierzów, Chrobrych z twojej głowy,
Boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasilowy!
(…)
Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze
Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze,
Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona
Obleją, jak Moskale redutę Ordona —
Karząc plemię zwyciężców zbrodniami zatrute,
Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę.
Аdam Mickiewicz, „Reduta Ordona”
Przyszłość Polski zależy od was i musi od was zależeć. To jest nasza Ojczyzna. To jest nasze „być” i nasze „mieć”. I nikt nie może pozbawić nas prawa, ażeby przyszłość tego naszego „być” i „mieć” nie zależała od nas. Każde pokolenie Polaków, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich dwustu lat, ale i wcześniej przez całe tysiąclecia, stawało przed tym samym problemem. Można go nazwać problemem pracy nad sobą. I trzeba powiedzieć, jeżeli nie wszyscy, to w każdym razie bardzo wielu nie uciekało od odpowiedzi na wyzwanie swoich czasów. Dla chrześcijanina nigdy sytuacja nie jest beznadziejna. Chrześcijanin jest człowiekiem nadziei!
Św. Papież Jan Paweł II
Do młodzieży
Westerplatte, 12 czerwca 1987 roku.
1
— Jutra może nie być…
Wysoki szczupły starszy pan o arystokratycznych rysach twarzy, z siwą bródką inteligenta, pogrążony do tej chwili w zadumie, usłyszawszy te słowa skwapliwie przytakuje:
— Tak…
I natychmiast dopytuje:
— A właściwie, dlaczego?
Jego rozmówca wyjaśnia:
— Bo mogę zniknąć.
Starszy pan nie kryje zaskoczenia.
— Gdzie to pan zniknie?!
Oni stoją blisko starego domu na pewnej ulicy w centrum miasta. Przed godziną w garderobie Teatru Dramatycznego, należącej do starszego pana, odbyło się czytanie książki. O nim, starszym panu, aktorze dramatycznym. Którego sprawą życia jest już nie teatr.
Tylko Życie Wieczne.
— Do Polski, panie Mikołaju. Do Ojczyzny…
Nagły wyraz sprzeciwu pojawia się na twarzy aktora, sprzeciwu wzmocnionego gestykulacją starszego pana. Obdarzony przez naturę silnym i pięknym, dodatkowo świetnie wyćwiczonym głosem, w tym momencie używa go dla okazania wzburzenia, i lęku. Wypite przed chwilą przez rozmówców tu, na podwórku, stugramowe buteleczki koniaku „Stary Königsberg”, potęgują ekspresję veta interlokutora pisarza wobec usłyszanych słów.
— Po co?! Nie! Nie wolno panu odjeżdżać! Niech pan pozostanie!..
— Ale, panie Mikołaju… To nie mój kraj. Nie moje miasto…
Wyjaśnienie nie zadowala pana Mikołaja.
— To co? Przecież Smoleńsk też i nie moim miastem! Moje miasto to Włodzimierz…
Rozmówca pana Mikołaja czytał godzinę temu w garderobie teatralnej napisaną przez siebie książkę o nim właśnie, częstym bywalcu tej garderoby. Przetłumaczył wprost z tabletu z polskiego na rosyjski. Książka w języku polskim o aktorze rosyjskim.
— ...jestem z innego świata. Nawet z innej planety, panie Mikołaju. Pan o tym wie.
Nawet tak astronomiczny argument nie przekonał pana Mikołaja. Arystokratyczne oblicze wyraża nieustępliwość.
— Cóż takiego pan opowiada! Pan nic nie rozumie! Niechaj tam pan sobie jest z innego świata! Ale z panem można się przyjaźnić! Można czynić ważne sprawy! Choćby pan był z innej planety! Pan odjedzie, — a tu kto pozostanie? Idioci?!.
Pan Mikołaj przerażony zarysowaną przez siebie samego perspektywą pozostania z wszechobecnymi idiotami, dorzuca już cichszym, ale nie mniej mocnym głosem:
— ...pan zna Rosję nie z internetu, nie z dzienników, nie z plotek, jak pana rodacy tam, w Polsce. Pan wie o wiele więcej… Niech pan pozostanie. Pan jest tu potrzebny. Niechże pan to wreszcie zrozumie…
Ulicą Konienkowa w centrum Smoleńska podąża przechodzień. Zobaczył starszego pana. Wita go uściskiem dłoni. Potem rozpoznaje rozmówcę pana Mikołaja i po przywitaniu pyta:
— Gdzie to pan znikł?
Rozmówca odpowiada:
— Nie zniknąłem, profesorze. Trzeba zarabiać…
Profesor uśmiecha się ze zrozumieniem.
— No, niech pan zarabia. Powodzenia.
I odchodzi.
Pan Mikołaj po chwili zadumy mówi :
— Jednak, mimo wszystko, pan jest tutaj potrzebny…
Co znaczy „potrzebny”, rozmówca starszego pana zrozumie później. Nie w tym dniu.
Dniu 3 Maja.
On zrozumie to 29 września.
W świątyni Św. Michała Archanioła.
Stojąc przy trumnie pana Mikołaja.
2
Alejami Polskiego Cmentarza Wojennego w Katyniu idzie młody chłopak w uniformie wojsk lądowych, na naramiennikach szyneli i rogatywce stopnie kaprala.
Sprawia wrażenie zagubionego, w szeroko otwartych ciemnych oczach odbijają się zaskoczenie i niedowierzanie.
W lewej ręce kaprala siny parasol, w prawej trzyma jego rękojeść.
Parasol jest złamany.
Kapral idzie powoli, niosąc siny złamany parasol, na którym srebrny obrazek żołnierskiego guzika z Wojennym Orłem. Pod nim napis:
KATYŃ 1940
Polski żołnierz idzie przez Polski Cmentarz Wojenny w Lesie Katyńskim równo siedemdziesiąt lat po tym jak w tym lesie wrzucono do głęboko wykopanych dołów z niemiecką kulą w skroni, którą oddał pistolet w ręce moskala, pierwsi jego starsi koledzy w takim samym uniformie jak na nim.
Tylko oficerskim.
10 kwietnia 2010 roku.
Niedaleko stąd leżą na tej samej ziemi nadpalone ciała pomordowanych przed chwilą.
KATYŃ 2010
Złamany siny parasol z guzikiem miał należeć do kogoś z tych, których przed chwilą wysadzono w powietrze przez ładunek termobaryczny. Ładunek jest ruski, umieszczony został w Warszawie. A w Londynie, Berlinie i Washingtonie wiedzieli o tym ładunku od dawna. Tak jak wiedzieli o strzałach w tym Lesie siedemdziesiąt lat temu. Bo właśnie tam są pomysłodawcy, klienci tych ówczesnych strzałów. Jak i strzałów, które oddała broń katów z zagonu specjalnego FSB teraz.
Strzałów wycelowanych w Polskę.
Ich kolejny pomysł, by się stało to, w skutek czego w intencji tych którzy lecieli tu się modlić, teraz przez mikrofon brzmi Koronka świętej Faustyny.
By lżej odlecieć do Raju.
3
Oni siedzą w czarnych skórzanych fotelach, przed nimi niski szklany stolik, na nim filiżanki z kawą. Kawa wystygła, ciasteczka i zeschnięte pieczywo na wielkim talerzu leżą nie tknięte.
Ponure milczenie.
Wreszcie jeden z trojga siedzących przy szklanym niskim stoliku, szczupły mężczyzna w średnim wieku z wygoloną na łyso głową, w szarym garniturze i fioletowej koszuli bez krawata, z odpiętym górnym guzikiem, przerywa milczenie i odzywa się głuchym głosem:
— ...sen miałem. Czarny wąż leży w moim łóżku, a ja go nie zauważyłem od razu. Bo cała pościel jest czarna…
Siwy starszy pan w małych niklowanych okularach, o szerokich atletycznych ramionach pod białym swetrem Wimbledon machnął wielką silną dłonią.
— A, milcz lepiej… I tak parszywiej od parszywego na duszy… Ot, siedzimy, czekamy…
Nagle starszy w okularach z rozpaczą w głosie krzyczy:
— …a czego czekamy, do wszystkich diabłów! Czyż nie wiemy, czego się doczekamy?! Czy nie tak samo będzie, jak tyle razy poprzednio?! Za każdym razem, wszędzie! kurwa mać!!!
Trzecia siedząca, niemłoda kobieta w krótkich ciemnych włosach, odzywa się cicho:
— Dajcie już spokój… Nie krzycz mi, Gromku. I ty Marcinie, daj już spokój z tymi wężami swymi… Nic już się nie da zmienić… Tylko się dowiedzieć o tym koszmarze… Żeby…
Siwy atletyczny starzec Gromek błysnął okularami.
— Żeby co?! Ogłosić, nie? Zadusiłbym kurwę Kopaczową tymi, ot, rękoma!!
Podniósł ogromne dłonie, od których jednego dotknięcia złamałaby się nie tylko szyja, cały kręgosłup Kopaczowej i kogokolwiek.
— A kacapów niszczyć! Niszczyć! Obrzucić rakietami, bombami! Zetrzeć z powierzchni ziemi! Wymazać!! By z ich kurewskiej Moskwy popiół nawet nie został! Równe miejsce! Jak ten stół!!
Gromek uderzyłby w Boga ducha winny szklany stolik pięścią Gargantua, jeśliby kobieta nie schwyciła go za biały rękaw swetra.
— Dosyć! Co za histeria, wstydź się, Gromosławie! Kacapy, mówisz? A Londyn? Czym ich obrzucisz? Siedź już! Nie kawa ci potrzebna, a brom z walerianą. Jak z tobą wytrzymuje Joasia biedniutka, no, nie wyobrażam sobie! I to tyle lat… Życie przeżyłeś, wojenek posmakowałeś, ale rozumu ci nie przybyło…
Nieoczekiwanie kobieta wyciągnęła zasuszoną rączkę i pogładziła dłonią siwe włosy starszego w okularach. Ten ujął rączkę ze skromnym srebrnym pierścionkiem i ucałował.
— Ech, Kinguś…
Łysy Marcin wziął filiżankę z wystygłą kawą ze stołka. Wypił ją jednym haustem, całą do dna. Odstawił pustą filiżankę z powrotem i głucho powiedział:
— No, właśnie… Coż tam, gdyż już wiemy z góry. Niech się pan uspokoi, panie generale. Nadszedł czas, to…
Drzwi gabinetu otwarły się. Wszedł niski człowiek, zapinając manżetę białej koszuli. Przez ramię przewieszony biały mundurek. Rzuca go na kanapkę z czarnej skóry. Milcząc siada za wielkim czarnym stołem. Na zmarszczonej ogolonej twarzy odbija się głębokie zmęczenie. Wyciągnął z kieszeni czarnej marynarki białe pudełko papierosów Winston i pozłoconą zapalniczkę Ronson. Milcząc zapalił, wbijając wzrok w stół.
Trójka przy szklanym stołku też milczy. Mijają minuty. Wreszcie niski w białej koszuli gasi papierosa w kryształowej okrągłej popielnicy. Podnosi dwa drżące palce prawej dłoni. Pozostali rozumieją o co chodzi. Atletyczny generał Gromosław cicho pyta:
— Czyje jeszcze?..
Niski nie odpowiadając podnosi się z czarnego skórzanego fotela, podchodzi do ciemnej dębowej szafy, otwiera ją, bierze z półki napoczętą butelkę Teacher’s i wielki kielich z bohemskiego szkła. Nalewa do pełna i wypija jednym tchem. Trzymając opróżniony kielich w drżącej dłoni, patrząc w parkiet podłogi mówi:
— …Płoski…
Uzupełnia, jakby reszta za szklanym stołkiem tego nie wiedziała:
— ...biskup Płoski…
W gabinecie cmentarna cisza. Przerywa ją głos generała.
— ...to jasne, dlaczego ten szczur esbecki Sawa był przeciwko ekshumacji…
4
— …jak się Ekscelencja czuje po tej wiadomości?
Oni spacerują po monasterskim ogrodzie.
Generał Gromosław ubrany tym razem w czarny garnitur, biała koszula z czarnym jedwabnym krawatem. W ręku walizka z czerwonej skóry z szyfrowym zamkiem.
— Dziwne zapytanie, generale. Nie spałem całą noc, jak się pan zapewne domyśla…
Człowiek w czarnej szacie prawosławnego ihumena gładzi czarną brodę z ponurym wyrazem twarzy. Idą powoli, nie zwracając uwagi na pięknie podstrzyżone krzaczki i gazony pełne róż, czerwonych, żółtych i białych, na razie bezwonnych, bo wiosna niezbyt ciepła. To także nie zajmuje uwagi rozmówców.
— Rozumiem Ekscelencję. Ale nie mogę nie zapytać. Czy bezsenną była noc Ekscelencji także dlatego że właśnie Ekscelencji rzecznik ogłaszał sprzeciw cerkwi co do ekshumacji zwłok Eminencji Mirona?..
Ekscelencja uśmiechnął się smutno.
— Panie generale… Przecież w cerkwi jest jak w wojsku. Z tą różnicą że u nas nie rozkaz, tylko błogosławieństwo.
Generał przełożył walizkę do lewej ręki i spytał:
— Czy mogę zapalić, Ekscelencjo?
Ekscelencja ze zrozumieniem skinął czarną brodą. Generał podziękował i w milczeniu palił papierosa Marlboro Light. Wypalił go niemalże do filtra i wyrzucił niedopałek do białej ceramicznej popielnicy w kształcie greckiej amfory.
— Ekscelencjo… Rozmawiamy w cztery oczy. Dlatego będę szczery. Rzekome „błogosławieństwo” starego esbeckiego tewu „Jurka” to właśnie rozkaz. A skąd dostał taki rozkaz sam „Jurek”, to już my z Ekscelencją doskonale wiemy. A sam Ekscelencja? Czy nie domyślał się że Ekscelencji przełożony Sawa nie ma żadnego odniesienia do Prawosławia? Do Chrześcijaństwa, do Chrystusa? Pomoc w ukrywaniu takiego bluźnierstwa, tak nieludzkiej profanacji! Szczątków prawosławnego kapłana! Jak Ekscelencja uważa?..
Na twarzy Ekscelencji pojawiło się napięcie, wargi zacisnęły się pod czarną brodą i pysznymi wąsami, także czarnymi jak wronie skrzydło.
— Generał słusznie zauważył: to mój przełożony. Kim nie byłby, jest metropolitą. Grzeszę przed Bogiem, rozmawiając o nim z panem, a nawet pana słuchając…
Generał milczy. Na twarzy Ekscelencji odbija się wewnętrzna walka…
— Cóż, generale… Znam pana od dawna, pan jest człowiekiem honoru, dobrym chrześcijaninem, a to że katolikiem pan jest, to wszyscy jesteśmy dziećmi Pana Jezusa Chrystusa i Bogurodzicy Przenajświętszej…
Ekscelencja skierował kroki ku najdalej położonej alei starych klonów, generał szedł obok w milczeniu.
— Wie pan, generale… Jak panu wiadomo, w Kościele Katolickim także większość biskupów należała — a należy na nieszczęście nadal — do agentury SB. Tej na samym szczycie, jak też panu wiadomo. Tewu „Zefir”, czcigodny arcybiskup Józef, w niczym nie lepszy… no, pan wie, o kogo nam chodzi. Nie wszyscy czynili opór, nie wszyscy znaleźli w sobie taką siłę, jak arcybiskup łódzki i poznański Jerzy. A ten czynił, jak syn Wiary Prawosławnej rosyjski arystokrata Aleksy Korenistow, przecież takim się urodził, takim go Bóg stworzył… Wielu poddało się znanej operacji „Bizancjum”…
Generał znowu wyciągnął z kieszeni czarnej marynarki pudełko papierosów, spojrzał na Ekscelencję. Tamten skinął czarną brodą. Generał milcząc zapalił, wsłuchując się w słowa rozmówcy.
— ...Jezus uczy nas rozumieć ludzkie słabości, przebaczać nam. On Sam oceni, kto stosuje się do Jego nauki, a kto nie. A przecież grzech mnoży grzechy… Grzech donosicielstwa na brata swego to grzech Judasza, który donosił Sanhedrynowi na Syna Bożego, Pana i Mistrza jego. I jak wiemy, nie bezinteresownie… A ten grzech jest bliźniakiem grzechu zdrady… Grzechu spisku! Coż… Sądzić nie jest naszą sprawą według nauki Chrystusowej. Jednak nasz stosunek do grzechu i jego ojca Lucyfera jest naszym obowiązkiem. A dokładnie potępienie nie człowieka, tylko grzechu, jego patrona a naszego wroga…
Generał zapalił kolejnego papierosa nie czekając już na pozwolenie. Zaś Ekscelencja ze smutkiem w głosie kontynuował.
— ...kiedy pięć lat temu gościł u nas tewu FSB „Michajłow”, spotkał się z tewu „Zefirem” i jeszcze… no, pan wie którym… Wtedy bardzo zgrzeszyliśmy przed Jezusem. My wszyscy, katolicy, prawosławni… Przelękliśmy się wilka w owczej skórze, podczas gdy powinniśmy się lękać jedynie gniewu bożego… Ówczesne apele faryzeuszowskie, wspólne z wilkiem i jego gospodarzami, ziemskimi i piekielnymi, doprowadziły do strasznych rzeczy… Jestem jednym z tych wielkich grzeszników, generale. I będę za każdy popełniony grzech odpowiadał przed Bogiem i Bogurodzicą, Których dobroci nie okazałem się godny…
Głos Ekscelencji wezbrał goryczą.
— ...Prawosławna tradycja nie zakłada ślepego podporządkowania przełożonemu. Tak ono było od wieków, takie są kanony pierwotne Wiary Prawosławnej. Ale tak naprawdę, utraciliśmy te kanony przodków naszych, ustanowione przez Boga poprzez Jego apostołów. Jak i pana Kościół Katolicki, po Trydenckim Soborze został dyktaturą… E, wie pan, kogo…
Ekscelencja przeszedł na szept, jaki wydawał się wołaniem.
— …tak! Zostaliśmy synagogą szatana na szczycie naszym, my i wy… I ta zdrada szczytu zaowocowała poręką kręgów piekielnych. A konsekwencją tego stał się współudział w najokropniejszych spiskach! To że do jednej trumny wrzucono przez barbarzyńców, magów i sługusów szatana szczątki prawosławnego i katolickiego biskupów! Jezu, zmiłuj się…
Eminencja kilka razy nakreślił w powietrzu znak krzyża, z prawa w lewo. Nieoczekiwanie przez rozpacz i skruszenie w jego głosie przebiły się inne nuty…
— Lecz wie co pan, generale? Tacy jak arcybiskup Jerzy, rosyjski szlachcic Aleksy Korenistow, nie pozostali bez sukcesorów… W Rosji zamordowano takiego kapłana, batiuszkę Pawła Adelgejma. A zamordowano, bo całe swe życie bez cienia bojaźni, bez wahań bronił Wiarę Prawosławną i Chrystusa Samego. Brata Mirona też zamordowano… Szczątki jego zbeszcześciono, sprofanowano, — jak i naszego brata biskupa Tadeusza… Okazali się w jednej trumnie…
W oczach Ekscelencji zjawił się płomień tryumfu.
— ...Magowie i sataniści takie rzeczy wyprawiali, a Bóg ich pokonał! Nawet szatańska profanacja stała się znakiem! Boskim nawoływaniem do pojednania! Takie jest
zainterweniowanie z Góry, generale…
Generał nie wyrzekł ani słowa. Pogrążony był we własnych myślach. A raczej w tym co teraz go opanowało…
— …Tym razem prawda zobaczy światło dzienne znacznie wcześniej, niż o Katyniu. Będzie sąd. Straszny, a kara okrutna… A my co na to, generale, bracie mój i przyjacielu?..
Po raz drugi pod czarną brodą pojawił się uśmiech. Tym razem promienny.
— …zanim róg anielski zatrąbi, mamy wierzyć, a to znaczy kochać…
Uśmiech Ekscelencji stał się jeszcze bardziej otwarty.
— …a modlitwa nam w tym pomocnicą.
5
Niewielki żałobny kondukt powoli rusza w trasę. Z przodu i z tyłu policyjne radiowozy z włączonymi farami bez syren. Cały kondukt stanowią cztery mikrobusy, włącznie z katafalkiem, i jeszcze jeden samochód, srebrzysty crossover Subaru Forester, z tyłu przed zamykającym kondukt radiowozem z policjantami.
W salonce Subaru dwóch starszych mężczyzn. Kierowca, tęgi człowiek o krótko podstrzyżonych szpakowatych włosach, także szpakowate cienkie wąsiki pod prostym rzymskim nosem. Szare oczy uważnie śledzą przez szybę trasę przejazdu i mikrobusy przed nimi. Mimo skromnego wyglądu, w oczy rzuca się droga brązowa marynarka, a pod nią błękitna koszula z rozpiętym małym kołnierzykiem. Obok niego siedzi generał Gromosław, ubrany zgodnie z protokołem w czarny garnitur z czarnym jedwabnym krawatem na białej koszuli. Na kolanach leży skórzana walizka z szyfrowym zamkiem.
Generał pali papierosa, trzymając go w palcach ogromnej dłoni, strząsa popiół w niklowaną popielnicę pod kolorowym display’em wyłączonego radia. Lekki wietrzyk przenika przez otwarte okno, delikatnie rozwiewa siwe włosy na masywnej głowie starszego pana.
Nagle generał gwałtownie potrząsa głową. Siwe włosy spadają na czoło, generał ruchem olbrzymiej dłoni układa je z powrotem do tylu, zgodnie z kunsztem fryzjera.
— Co jest, Gromku? —
— pyta kierowca nie przestając śledzić trasę i tył czarnego mikrobusu przed nimi. On zobaczył w przednim lustrze, jak Gromosław potrząsnął głową, oraz mimikę jego twarzy.
— Nic takiego, Tomku.
Kierowca Tomek nie dał wiary, lecz wzruszył ramionami i kontynuował swoją powinność kierowcy.
Wtenczas kondukt zjechał z trasy i podążył jednostronną drogą asfaltową, potem brukowaną. Na przodzie ukazała się barokowa biała brama z dzwonnicą. Za niej wysoka świątynia z prawosławnymi ośmioramiennymi krzyżami na centralnym dachu i wieżach. Owe cztery okrągłe wieże po czterech rogach gmachu, z czerwonej cegły, białe na górze, z ostrymi dachami, wykazywały podobieństwo świątyni do fortecy. Wokół świątyni białe zabytkowe budynki kryte czerwonymi i żółtymi dachami.
Monaster Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy i św. Jana Teologa w Supraślu.
Znany także jak Ławra Supraska.
6
Kondukt powoli wjeżdża na monasterski dziedziniec. Policyjne radiowozy pozostają na zewnątrz dziedzińca, wysiadają z nich policjanci, niektórzy po cywilnemu.
Pozostałe mikrobusy oraz srebrzysty Subaru zatrzymują się u wejścia do cerkwi Zwiastowania, podobnej do fortecy. Z mikrobusów wychodzi kilka osób, sami mężczyźni. Czterej mocni faceci w czarnych garniturach podchodzą do katafalku. Powoli otwierają się tylne drzwi. Za drzwiami pojawia się trumna z mahoniowego drzewa o pozłoconych rękojeściach. Czterej faceci ujmują rękojeści, podnoszą trumnę na mocne ramiona. I pomału, noga za nogą, ruszają z trumną na ramionach ku otwartym wielkim ciężkim drzwiom cerkwi. Znikają w drzwiach razem z ciężarem umieszczonym na tragicznych noszach.
Garstka mężczyzn także wchodzi do cerkwi. Wśród nich generał Gromosław ze skórzaną walizką w ręce i kierowca Tomek. Wchodząc kreślą znak krzyża. Po katolicku, z lewa w prawo.
Mała procesja znajduje się teraz w wielkiej przestrzeni wnętrza cerkwi, bogato ozdobionej złoconymi drewnianymi rzeźbami. Ikona Bogurodzicy z wiszącymi pod nią krzyżykami na sznurkach i łańcuszkach.
Schodzą po schodach do krypty.
W krypcie otwarta prostokątna jama, marmurowy czarny nagrobek z napisami łacińskimi i cerkiewno-słowiańskimi stoi z boku. Przy jamie dwóch hieromnichów w służbowych szatach.
Cicho się modlą.
Generał Gromosław i kierowca Tomek zatrzymali się u wejścia do krypty przy samych schodach. Patrzą, jak czterej faceci w czerni stawiają trumnę na mocne rzemienie. Biorą się za rzemienia i bardzo powoli opuszczają trumnę do grobu.
Dwóch hieromnichów zaśpiewało „Wieczna pamięć” w cerkiewno-słowiańskim. Ich głosy odbijają się głucho od grubych ścian i niskiego sufitu krypty. Kiedy faceci w czerni wyciągnęli rzemienie z grobu, zaśpiewali „Święty Boże” na jakąś starożytną grecką melodię. Kiedy śpiew umilkł, przez parę minut zaległa zupełna cisza. Potem Gromosław i Tomek usłyszeli szept:
— Ot, i uspokoił się Miron…
Nie wiedzieli, kto to szeptał.
Gromosław i Tomek nakreślili znak krzyża i wyszli z krypty. Przez cerkiewne wnętrze do wyjścia, i znaleźli się na dziedzincu.
— Tomuś, chodźmy za bramę, tu nie wolno palić.
Na propozycję Gromosława Tomuś przytaknął kiwnięciem szpakowatej głowy. Za monasterską bramą stały dwa policyjne radiowozy, paru policjantów w uniformie i po cywilnemu stało obok nich, cicho rozmawiali, ktoś palił.
Gromosław zaproponował Tomkowi papierosa Marlboro Light, ten podziękował i powiedział
— Zapomniałeś, Gromku? Rzuciłem fajki. Serce…
Gromosław pokiwał głową i milcząc zapalił. Wypuścił aromatyczny dym prawdziwego amerykańskiego Marlboro i zapytał:
— Zawieziesz mnie, a potem ty do Krakowa?
Tomek potwierdził
— Tak, do sztabu. Tam są już Amerykanie… Teraz nie u szwabów Centrum Operacyjne, tylko u nas, jak wiesz.
— Wiem, Tomuś…
Generał Gromosław dopalił papieros, wyrzucił niedopałek do wysokiego metalowego pudła śmieciowego.
Z bramy wyszedł jeden z hieromnichów, który modlił się i śpiewał w krypcie. Podszedł do Gromosława i Tomka.
— Pochwalony…
Hieromnich młody, z jasną brodą. Na ustach słaby uśmiech.
— Na wieki wieków…
Gromosław i Tomek odpowiedzieli także cicho, jak przywitał ich mnich
— Coż… uspokoił się Miron…
Stało się jasne, kto szeptał w krypcie.
— …Bóg go uratował… uczynił męczennikiem… A wy panowie tutaj przecież nie tylko służbowo, prawda?
Gromosław i Tomek milczą
— Tak, tak, wiem że nie tylko służbowo. Dobrzy z was ludzie. A wiecie co państwo, wiele plotkowali o świętej pamięci bracie Mironie. Pisali nawet, że był donosicielem… A Bóg w swój sposób na to odpowiedział. Pozostawił cnoty, przebaczył grzechy… Brat Miron tę, ot, cerkiew odbudował. Kochał Boga, kochał tę ziemie. W wojsku służył… A teraz stał się jeszcze i prawdy świadkiem…
Po raz kolejny milczenie było odpowiedzią tych, do których mnich kierował słowa.
— Wiernym pobłogosławił, złych ukarał Pan nasz. A jeszcze ukarze, oj, jak ukarze… Szczęść wam Boże, panowie. Z Panem i Bogurodzicą pozostańcie.
Mnich ukłonił się i poszedł do barokowej białej bramy monasteru.
— Pytałeś się, Tomuś, o czym myślałem, kiedy jechaliśmy tam… to wiesz, o czym?
Kierowca Tomuś śledził trasę, wioząc Gromosława do domu. Wzruszył ramionami nie odrywając wzroku od trasy.
— Nie wiem jak na razie, niby skąd mam wiedzieć. A jeżeli powiesz, to się dowiem.
Gromosław się uśmiechnął.
— Wredny jesteś, nic się nie zmieniłeś.
Tomek zripostował patrząc w lusterko
— A ty to się zupełnie zmieniłeś, Gromuś, aż skrzydełka widać.
Gromosław w tym momencie spoważniał, i powiedział:
— Myślałem sobie: ot, jeśliby się stało tak że świętej pamięci ordynariusz Miron Chodakowski byłby na miejscu Sawy, a zabiliby kogoś innego, no… choćby Ekscelencję Jakuba. Czy tak samo uczyniłby jak Sawa? „Nie ma potrzeby, dajcie spokój”, — a sam wiedziałby że w trumnie szczątki nie jednego zamordowanego przez tych szmat, kacapskich satanistów…
Tomek znowu wzruszył ramionami
— Wszystko możliwie, Gromuś. Tylko stało się jak się stało.
Przez krótką pauzę dorzucił:
— To już wszystko tam…
Wskazał wielkim palcem do góry nie odrywając ręki od kierownicy Subaru.
— …a nasza sprawa to bliżej do Krakowa.
7
Uważa się że wojna jest straszna swoją strzelaniną, eksplozjami, brudną, długotrwałą, codzienną, cogodzinną i cominutną wyczerpującą pracą, zapachem krwi, widokiem trupów, koniecznością zabijania by nie zabili ciebie. Grozą utraty życia lub pozostania kaleką.
Fizycznym czy duchownym.
To wszystko jest prawdą.
Lecz nie do końca prawdą.
Bo istnieje rodzaj wojny o wiele gorszy.
To niezapowiedziana wojna.
Zamaskowana pod płaszczykiem pokoju.
Na niej także strzelają. Eksplozje też bywają.
Na niej też zabijają i giną.
Także okalecza się ciało i duszę.
I to nie wojna o wymyślonej, a dlatego kłamliwej nazwie „hybrydowa”. To manipulacyjna nazwa dla laików i profanów. Bo tak naprawdę chodzi o zwykłą terrorystyczną wojnę, o wielotysiącletniej brodzie.
Terrorystyczna wojna tylko wynikiem, skutkiem, konsekwencją tej głównej, niezapowiedzianej wojny.
A przyczyną jest ona.
Na tej głównej niezapowiedzianej jest tak: dla wszystkich jest pokój, choćby tylko pozorny, takie sobie widmo pokoju.
A dla ciebie to wojna.
Boś poinformowany. A przez to zaangażowany. Czy odwrotnie.
Ponieważ siły zła nienawidzą prawdziwy pokój, taka wojna jest bez początku i końca. Z zapowiedzianej wojny można wrócić — jeśli na niej nie zabiją.
Z wojny pod płaszczykiem pokoju nie da się powrócić.
Chcesz czy nie chcesz.
Biada tym czyich krzyżem stała się taka wojna.
Spróbuj no stworzyć rodzinę, kiedy masz na ramionach ten krzyż. Masz czekać na jak najbardziej nietuzinkowego człowieka, a takich Szymonów Cyrenejczyków obu płci są jednostki na miliony.
I choćby tylko przez to krzyż niezapowiedzianej wojny pod maską pokoju jest tak nie do zniesienia ciężkim że w pewnych, choćby rzadkich momentach czujesz się śmiertelnie zmęczonym przez samo życie. Tracisz jego smak.
Pomimo że to nie najcięższy krzyż w arsenale Pana Boga.
Przecież Bóg proponuje tylko taki krzyż, który nie złamie twych ramion.
8
Od tego dnia, w którym Olek zobaczył w Lesie Katyńskim kaprala ze złamanym parasolem w dłoniach, minęło ponad siedem lat.
Dwa takie same sine parasole z żołnierskim guzikiem i napisem „Katyń 1940” on zabrał wtedy z sobą do domu. Siedział w białym plastykowym foteliku, w którym miał siedzieć ktoś z tych, czyje nadpalone i przebite kulami ciała leżały w lesie przy lotnisku Sewerny. Na fotelikach wisiały parasole, te same. Nie wiedział Olek, czyje miejsce zajął na zaproszenie oficera, kapitana. Kiedy Jacek Sasin powiedział przez mikrofon —
— ...Pana Prezydenta nie ma z nami… —
— kapitan zrobił gest ręką w stronę pustych plastykowych białych i niebieskich fotelików z sinymi parasolami po lewej stronie przed ołtarzem:
— Zapraszam.
Bo prawa strona była ruską. Polacy siedzieli po lewej. Jeśli patrzeć od ołtarza, po prawej.
Na zaproszenie kapitana Olek przeszedł do jednego z pustych fotelików, obok już siedział starzec z biało-czerwonym znakiem na prostej znoszonej brązowej kurtce. Rodzina Katyńska.
— Wolno, wolno, niech pan usiądzie.
Starzec był z Lublina. Jego tatę, policjanta, rozstrzelano nie w Katyniu, chyba w Ostaszkowie, jak zapamiętał Olek.
— Nikt nie przeżył?..
Na Olka zapytanie starzec smutno pokręcił głową.
— Niech byłby to Putin!!
Starzec skinął głową, smutno, z wyrazem rezygnacji na twarzy i beznadziejnie.
Zabrzmiało Requiem Aeternum.
Tego Requiem w Lesie Katyńskim Olek nie zapomni do samej śmierci.
Od tamtego samego dnia myślał o jednym jedynym.
Pomsta.
Z najokrutniejszych.
Bez litości.
Bez wahań.
Bez sentymentów.
Dla wszystkich Rosjan.
Jak czynili Olka przodkowie rycerze, żołnierze i powstańcy wszystkich Powstań.
Oprócz Warszawskiego.
Dla Olka to była tylko kontynuacją niezapowiedzianej wojny bez początku i końca, trwała dla niego w tym momencie dwadzieścia trzy lata.
Tylko kontynuacja miała już sens. Nawet jakiś czas było to sensem życia dla niego.
Aż dotarła do niego pewna informacja z pierwszych rąk o tym Drugim Katyniu.
Aż został jego przyjacielem Pan Mikołaj
9
Requiem Katyńskie
Cisza na niebie,
nad cmentarzem mgła,
brzmi Różaniec wciąż
przez kobiecy płacz.
Cicho szepcze mi
sąsiad z Lublina:
„nikt tam nie przeżył”,
a w oczach: „przebacz”.
Dlaczego?
powiedź mi, o Panie!
Znowu tam.
Znów na tamtej ziemi.
Na tamtej
zimnej czarnej ziemi,
Katyńskiej,
nieludzkiej a świętej…
Znicze już zgasły,
Requiem wybrzmiało.
Na Powązkach ktoś,
ktoś na Wawelu…
…a testament Ich
dziś dopiero nasz.
W polskiej kolejce
my następni już.
Racz dać Im,
litościwy Panie,
Wszystkim Raj!
A nam, kto na ziemi,
daj od zła obronić tę ziemię,
która krwią
Męczenników —
święta.
10
To biuro znajduje się na parterze niewielkiego gmachu wśród budynków z czasów zaboru austriackiego na krakowskim Starym Mieście. Sam mały gmaszek też z czasów austriackich.
Wielkie pomieszczenie umeblowano prosto, wielki stół w kształcie litery T, na białej ścianie ogromny plazmowy display. Na stole monoblok Apple Mac, czarny pulpit dystancyjny i jakiś gruby brulion w czarnej plastykowej okładce. Okien w tym biurze nie ma, białe światło lampek diodowych wmontowanych w sufit z białego plastyku. Pracuje klimatyzacja, na zewnątrz panuje upał. Żelazne drzwi oddzielają biuro od wielkiego przedpokoju, gdzie przed ekranami kamer rejestrujących widok na ulicę i podwórko siedzi para dobrze zbudowanych chłopaków.
Przy wielkim stole w biurze siedzą dwaj mężczyźni. Przed komputerem jeden z nich, inteligentna twarz w wąskich prostokątnych okularach w oprawie z czarnego plastyku, przypomina nauczyciela czy profesora jakiegoś colleg’u czy uniwerku. Ciemne włosy, fryzura nie rzucająca się w oczy. Ubrany skromnie w szarą letnią koszulę z krótkim rękawem. Sylwetka dość umięśniona, widać niezłe bicepsy pod krótkim rękawem koszuli.
Drugi z nich to tęgi mężczyzna, szpakowate krótko podstrzyżone włosy, pod prostym rzymskim nosem takie same szpakowate wąsiki. Błękitna przewiewna koszula Lacoste. Czarne dżinsy. Siedzi w białym skórzanym fotelu przy stole.
— …Tata marzył by wrócić, lecz nie dożył… Pamiętasz tatę, Tomuś?
Tęgi w koszuli Lacoste rozłożył ręce.
— A jakbym mógł nie pamiętać, Heniu… Kiedy gościłem w Cleveland, sam pamiętasz, przyjmował mnie właśnie twój tata. Uroczym człowiekiem był pan Marian, choć jednocześnie gdy tego wymagała sytuacja zdecydowany i twardy, potrafił dać nam pieprzu…
Podobny do nauczyciela Heniu uśmiechnął się.
— Oj, dawał… Już uczyłem się w West Point, a tata do mnie telefonuje i egzaminuje, a jego egzamin nie każdy z tamtejszych pułkowników wytrzymałby, a nawet sam generał…
Tomuś także się uśmiecha, lecz pod uśmiechem wyczuwalne napięcie. Heniu przytaknął.
— Tak, ale wspomnienia będą później. Teraz przejdźmy do teraźniejszości. Tym bardziej że sam tata o tym tak marzył…
Wyłączył światło pultem dystancyjnym. Nacisnął coś na komputerze. Na ogromnym ekranie pojawiła się mapa. Strzałki, cyfry nad strzałkami, kolorowe łuki, kręgi. Heniu bierze ze stołu coś co przypomina długopis, kieruje na ekran czerwony laserowy punkt.
— Jak widzisz, dobre kleszcze. Tarcza antyrakietowa, lądowa, morska, kosmiczna. Nasi i Brytyjczycy są na Litwie, w Łotwie, Estonii. Sił jest obecnie dosyć, a oddziały są poważne, choćby ten pancerny Iron Horse, widziałeś ich w akcji, w Iraku. Wojenni rangerowie, spadochroniarze, wojska specjalne. Sam rozumiesz, takie oddziały nie są dla defensywy…
Tęgi Tomek porusza wąsikami
— A jakby nie… i moskale o tym wiedzą.
Czerwony punkt wskazuje kręgi na mapie z jakimiś liczbami.
— Ich mobilne wyrzutnie Topol, Iskandery i szachty z pozostałymi ładunkami nuklearnymi są pod naszym kołpakiem. Jeżeli co, obrzucimy antyelektronicznymi rakietami, wystartują drony. Roje rakiet i dronów, Tomku. Plazmowe kompleksy z kosmosu, w stratosferze. Coś zestrzelą, coś nie wystartuje, tym bardziej że u nich awaria za awarią, no, oczywiście, tego nie zakładamy. A cosik tam i na nich samych spadnie…
Tomek słucha milcząc, wpatruje się w ogromny ekran na białej grubej ścianie, przez którą nie przenika żaden dźwięk z zewnątrz. I żaden dźwięk nie wydostaje się na zewnątrz.
— …obwód Kaliningradzki. Tam ich Iskandery z głowicami nuklearnymi. Ćwiczyli, jak wiesz, atak na Pomorzu, w Warszawie, Łodzi, nawet w tym mieście. Ćwiczyli desant na Pomorzu…
Czerwony punkt na ekranie przemieszcza.
— …tu na nich czeka wiele ciekawego. Ich wywiad satelitarny jest słaby, wiele satelitów spadło, a niektórym pomogli spaść…
Heniu się uśmiecha.
— …a co pozostało, niechaj śledzi nasze prezenty. Na Litwie, tu w kraju… Może się opamiętają, choć na to nadzieja niemalże zerowa. Tam jest chujłokracja, do tego własna propaganda na nich samych działa. Wariatami zostali, jak swego czasu Hitlerek…
Ciche zapytanie Tomka
— Czyli cios prewencyjny?
Heniu przytakuje.
— Tak. Obwód Kaliningradzki zabierzemy. Na początek. Ich ćwiczenia na Białorusi to możliwe przygotowania do okupacji i obalenia tego cygańskiego pedała baćki. Będą ćwiczyć pod naszym okiem. Jak co tam nie teges, wszystko jest gotowe. Słusznie dedukujesz. Cios prewencyjny. Na koreańskich małpach to może być ćwiczone. Trafiają pod kopniak pojeby, a Chiny będą siedzieć cicho na dupach żółtych, — Donek im coś tam pokazał ciekawego, to nie to co z Hussejnem pierdolonym gadać. Bo naszą doktrynę wojenną zrewidowano. Obrzucono tomahawkami syryjskich skurwysynów, a tak naprawdę kacapskich. Ich S300 i S400 gówno warte, jak i Pancerze. Jeszcze pomacaliśmy te moskalskie cuda techniczne samolocikami F35 przez tamtych starszych w wierze. Dwa samoloty, a narobili się jakby dywizja lotnicza. Ślepe są ich zasoby przeciwpowietrzne, ze steals’ami nie dają rady. A to znaczy że ich granice niemalże otwarte z powietrza. Samą Moskwę bronią te same S300 i S400…
Cichy głos Tomka
— Jasne… No, i siły wysokiej gotowości? To i ćwiczono w Szczecinie? Szybkie reagowanie i od razu most powietrzny?
Heniu usiada w fotelu przy stole.
— Dokładnie. Także Naddniestrze blokuje się z Rumunii, a teraz juz z Odessy. Tam jest już nasza baza, niby na ćwiczenia przybyli, ale tam i pozostaną. I nie tylko tam na Ukrainie, w końcu to będzie w całym kraju. W Gruzji też. Takie same siły, włączając zasoby przeciwpowietrzne…
U Tomka i przed tym nie było wątpliwości
— Na Donbasie?..
Odpowiedź Henia jest czytelna.
— Tak. Ofensywa Ukraińców. Zgodnie z generalnym planem działań. No, i przygotowania, jasna rzecz. Przede wszystkim załatwić tego obrzezańca Waltzmana vel Poroszenkę z całą hałastrą. Ten jest putinkowski, a letalna broń nasza natychmiast wyląduje w Rosji. Na Ukrainie trzeba dobrze posprzątać. I nie tylko tam…
Na ogromnym ekranie pojawia się kolorowy schemat. Nad nim napis:
CENTRUM EKSPERCKIE KONTRWYWIADU
— Teraz do naszego z tobą zadania, przyjacielu…
Tomek już wie o co będzie chodziło. Lecz cały zamienia się w słuch.
— ...Antoniego nie dało się obalić, choć próbuje się wściekle, non stop. Ale się nie da, o to zadbaliśmy. No, jak na razie… Jedna choroba wszędzie: krety synagogi i jej filie, w tym ta z Kremla. Lecz, jak wiesz, Donek jest Templariuszem, a więc…
Czerwony punkt na ekranie rusza.
— To Centrum jest oraz będzie tu w Krakowie. To już Antoni oficjalnie zapowiedział. Centrum niby od NATO, ale dokumentnie do NATO jeszcze nie należy. Dlatego padła decyzja: to Centrum powinno być mózgiem centrum oczyszczenia z takich jak ta kurwa męska pułkownik Dusza, u którego w biurze wisiała gapa o dwóch łbach…
Tomek przewidywał to. Słuchał spokojnie
— …ze wszystkich ruskich trepów będzie oczyszczenie. Ale nie tylko z ruskich. Wiesz przecież że Berlin i Bruksela są takimi samymi naszymi przeciwnikami, jak moskale. Bo w sumie jedna to banda. Stany wróciły do Europy, bracie. Przypominamy teraz komuś tam że wyników Drugiej Światowej nikomu nie pozwolimy osporzyć bądź rewidować. Merkelowa podkuliła ogonek zasrany, bo pokazano jej lojalkę, którą każdy z tych szkopskich kanclerzy kurewskich podpisuje w Londynie po… hm… wyborze. Ona też podpisywała, a jak. Są przecież tylko administracją okupacyjną, mać ich kurwa szwabska. A kraje zwycięskie śledzą ich i inwigilują OFICJALNIE, oni to sami podpisują. A kiedy już oni zaczynają grać w „niepodległych”, jeszcze i szpiegować w krajach zwycięzcach, o! A do tego z kacapami knuć w nadziei że z nimi razem w Europie będą panowali… Z tym skończono. Za Hussejna było wszystko, teraz tyle…
Heniu zobaczył jak Tomek potrząsnął głową i znowu poruszył wąsikami.
— Żołnierzami jesteśmy, Henryku. A polityczne szambo niby nie nasza to sprawa…
Henryk roześmiał się, zdjąwszy okulary. Bez nich stał się mniej podobny na profesora, chociaż w półmroku biura nie było tak dobrze widać twardego wzroku zielonych oczu.
— Dokładnie, Tomku: niby. W naszej sprawie to szambo nie da się omijać. A skoro tak, powiem tobie coś.
Wzrok Henryka stał się taki że Tomek dojrzał w nim iskry furii nawet w półmroku.
— Jędrek to oczywiście nie bul, ale dupy daje jak wynajęty. Tymczasowy jest ten Jędrek, i on sam o tym wie. Ot, teraz próbuje wykreślić Antoniego, tylko że ma kłopot bo nie od niego to zależy. Powiem ci smutną rzecz, Tomuś, choć pewnie sam o tym wiesz…
A jakbym nie wiedział, pomyślał Tomuś.
— …Polska jeszcze ma bardzo daleko do niepodległości. Tylko dwie opcje jak na razie: zależeć od wrogów niezależności — czy zależeć od zainteresowanych w jej niezależności. Także od samych niepodległościowców zagranicznych! Jak mój tata, który do ostatniej chwili życia walczył o Polskę. I w niej samej, tak na wygnaniu…
Tomek odpowiedział głuchym głosem
— No, właśnie… Nie na darmo pana Mariana tak doceniał Kaczorowski…
Henryk znowu założył okulary.
— Bo znał tatę i widział go w akcji. I to wielokrotnie. Tata zmarł dużo wcześniej niż zamordowali Kaczorowskiego. Na pogrzebie byłem ja. Złożyłem wieniec…
Palec Henryka zaczął coś niby pisać na stole.
— „Żołnierzowi tułaczowi od żołnierzy tułaczów”…
Przez soczewki okularów spojrzał na Tomka.
— Działamy na poziomie kontrwywiadu. Zbieramy dane o wszystkich kretach, kim nie byliby, choćby sam Jędrek z Agatką. Potem dane przekazujemy na poziom polityczny…
Palec Henryka zwrócił się w sufit ze zgasłymi lampkami.
— …lecz tylko swoim. Swoim, Tomaszu. Ameryka jest wolna tylko dla laików. A tak naprawdę nie przestaliśmy być kolonią Londynu. I swoich kretów od cholery, choć londyńskich, choćby filialnych, moskiewskich, brukselskich, telawiwskich i jeszcze chuj wie jakich. Korupcja u nas nie kacapska, ale mafie są jeszcze jakie, a wśród nich Cosa Nostra bynajmniej nie pierwsza. Dlatego, bracie, w CEK mają być też tylko swoi. Ci kogo znamy całe życie i nie zauważyliśmy złych znaków ani razu. Poczciwi kryształowo to fantastyka, ale fantastyka też zdarza się w naszym życiu…
11
Wieczorem tego samego dnia, już w mieszkaniu dawnego kolegi, z którym służył jeszcze w 25 Brygadzie Kawalerii Powietrznej im. Józefa Poniatowskiego na Mazowszu pod dowództwem wtedy generała brygady Włodzimierza Potasińskiego, Tomek zatelefonował do Warszawy.
— Jest rozmowa, Gromosławie. Trzeba się spotkać.
Głos w dynamiku dopytał:
— Kiedy będziesz w Warszawie?
Wszystko zrozumiał, pomyślał Tomasz i odpowiedział:
— Jutro o szóstej.
Odpowiedź była natychmiastowa.
— Czekam o siódmej, miejsce to same.
Tomasz podziękował i rozłączył się. Kolega który był przy rozmowie, zauważył:
— Niezły szef Centrum z Kosickiego. Nawet idealny, jeżeli się zgodzi.
Uśmiech Tomasza
— O co ci chodzi, Kamilu. Nawet z przyjemnością.
Kamil, brodaty, średniego wzrostu, w zielonych sportowych spodniach i czerwonej koszuli Puma, wyraził jedną obawę:
— Siódmą dziesiątkę zaliczył pan generał, czy nie za stary jest na takie spacerki…
Tomasz roześmiał się
— Spróbuj no powalczyć na ręce czy zmierzyć się w zapasach z tym staruszkiem.
Szeroki uśmiech na twarzy Kamila.
— Jeszcze mi brakowało, z tym niedźwiadkiem, złamie mnie jak zapałkę! Tomku, już do pracy, co? Dobrze jeżeli z Kosickim, nie mam nic przeciwko temu.
Głębokie westchnienie Tomasza
— Już, Kamile. Jeszcze na tygodniu…
Westchnął jeszcze głębiej.
— Piekło na nas czeka. Strach pomyśleć ile u nas tych kretów, szkodników, kacapskich, brukselskich, folksdojczów… Na wszystkich poziomach, we wszystkich resortach, jak pcheł na psie. Wśród samych pisiorów tych także nie brakuje… Ech, kurwa… Daj no mi papierosa.
Brwi Kamila uniosły się w zdziwieniu.
— Rzuciłeś przecież? Sam mówiłeś, serce…
Tomasz machnął ręką
— E tam, daj spokój…
Dodał z uśmiechem:
— …i tak powinienem się codziennie spowiadać przy tak cudnej pracy. A lepiej i bierzmować się. Tobie lepiej, tyś ateista, w tamten świat nie wierzysz.
Kamil wyjął papierosa Camel z żółtego pudełka, podał razem z zapalniczką Tomaszowi i przytaknął:
— Jestem ateista. Zresztą kiedy trafiła mnie w wątróbkę kulka z Kałasznikowa pod Bagdadem, Ojcze Nasz odmówiłem jednak, jeszcze i Zdrowaśkę. Na wszelki wypadek…
12
Sierżant policji Szydłowski jadąc radiowozem patrolował ulicę Niepodległości. Teraz był sam, bo starszy patrolu sierżant sztabowy Rak miał niezwłocznie przybyć do komendantury na wezwanie naczelnika służby posterunkowej. Zmiana dobiegała końca, pozostało jakieś pół godziny. Sierżant jechał z Placu Centralnego w stronę komendantury, kiedy zobaczył starszą panią biegnącą od strony Placu. Starsza pani biegła do jadącego radiowozu, rozpaczliwie gestykulując i krzycząc.
Sierżant Szydłowski zatrzymał radiowóz, wysiadł i poszedł do starszej pani. Ta podbiegła i zawołała:
— Panie policjancie, na Boga! Pomocy!
Po policzkach starszej kobiety płyną łzy, siwe włosy rozsypane w nieładzie, oczy błagają o pomocy. Sierżant zasalutował.
— Sierżant Szydłowski. Co się stało, proszę panią?
Z chaotycznej plątaniny słów przerywanych szlochem starszej kobiety sierżant Szydłowski zdołał zrozumieć że ową przed chwilą napadli jacyś Rosjanie, pobili ją, wyzywali. Tak samo uczynili z innymi przechodniami.
— Niech ich piekło pochłonie z ich szatańskimi pomnikami! —
— krzyczała z płaczem staruszka.
Prawy policzek miała czerwony i podrapany, niby pazurami jakiegoś zwierzęcia, co policjant zauważył odrazu. Zaprosił staruszkę do radiowozu, a ta nie przestając gorzko płakać usiadła obok kierowcy.
Za parę minut radiowóz wjechał na Plac Centralny, stamtąd niosły się wściekłe krzyki. Sierżant natychmiast zrozumiał: są poważne zamieszki.
Zobaczył jakichś kilku facetów, którzy bili przechodniów. Jeden z facetów uderzył w plecy kobietę, jej na pomoc rzucił się szczupły chłopak, z wyglądu student. Lecz agresywny osiłek zadał chłopakowi cios w twarz. Chłopak upadł na bruk, krew z nosa zalała twarz.
Sierżant wyjął zza pasa gumową pałkę i pobiegł do bijących się.
— Przestać! Policja!
Na krzyk sierżanta napastnicy ani myśleli zareagować. Sierżant Szydłowski usłyszał ruskie klątwy, a ten który przed chwilą pobił szczupłego chłopca, rzucił się na niego z rykiem:
— Убью, сука! Пошел на х.., пидор польский!
— Zabiję, suko! Wal się w ch.., pedale polski!
Od zadymiarza gęsto waliło spiritusem. Sierżant Szydłowski uchylił się od ciosu wymierzonego w twarz i uderzył gumową pałką po ramionach chuligana. Tamten zawył z bólu, jednak próbował ponownie uderzyć sierżanta. Ten zasłonił się lewą ręką, a sam zadał cios gumową pałką już w głowę napastnika, który upadł na bruk wrzeszcząc i przeklinając po rosyjsku.
W stronę sierżanta rzuciła się reszta facetów i dwie cioty, także krzyczące po rosyjsku. Szydłowski wyjął z kabury służbowy Glock, podniósł lufę do góry i krzyknął:
— Stać na miejscu! Bo strzelam!
Zobaczywszy broń w rękach policjanta, Rosjanie — bo bez wątpienia to byli oni — zatrzymali się, lecz klątwy i obraźliwe słowa sypiały się jak z rogu obfitości:
— Твари польские! Суки! Пидарасы! Мы еще вас танками передавим, бляди пшековские! Забыли сорок четвертый?! Мы еще вернемся!
— Kreatury polskie! Suki! Pedały! Jeszcze czołgami was rozjedziemy, bladzie pszekowskie! Zapomnieliście czterdziesty czwarty?! Jeszcze powrócimy!
Zabrzmiała syrena. Podjechał radiowóz. Z niego wysiadli starszy sierżant Kobylski i starszy posterunkowy Sobaniak.
— Cicho wszyscy! Co powiedziałem?! Ruscy! Zamknijcie pyski!
Rafał Kobylski, gruby wujek o pysznych pszenicznych wąsach, nie był słynny z liberalizmu, sentymentów a także puryzmu nawet na tle policyjnych zwyczajów. Wyjął pałkę zza pasa, odkrył kaburę. Krzyknął do Sobaniaka:
— Krzychu, sprzęt do użycia! Kajdanki dla tego gąsiora!
Wskazał ruchem głowy leżącego Rosjanina.
— Co tu się do cholery dzieje, Stefku?!
Kiedy Szydłowski krótko zameldował o incydencie, Kobylski splunął na bruk.
— Psiakrew! pewnie o tamto szambo chodzi!..
I wskazał dłonią fragment Placu Centralnego za tłumem, jaki już zdążył się zebrać.
13
Tam stał pomnik.
Toporne brązowe posągi żołnierzy w sowieckim uniformie z czasów II Wojny Światowej i kaskach, z pepeszami w dłoniach. Napis na granitowem postumencie pod pięcioramienną gwiazdą po rosyjsku i po polsku:
„Героям-освободителям Красной Армии от благодарного польского народа”
„Bohaterom wyzwolicielom Czerwonej Armii od wdzięcznego polskiego narodu”
Głowy i całe postaci posągów oplątano grubymi żelaznymi linami zamocowanymi na ogromnym haku samojezdnego dźwigu. Robotnicy stali niedaleko pomnika, w kabinie dźwigu siedzi jeszcze jeden robotnik.
Szykuje się do podniesienia posągów, które potem położą na platformę wielkiego trejlera.
Tu na placu czeka na swój czas wielki buldożer do zniesienia postumentu. Na uboczu stoją medycy sądowi w specjalnym białym stroju, w ich grupie prawosławny wojskowy kapelan. Z busu wyciągają proste drewniane trumny.
Przygotowuje się demontaż pomnika sowieckich okupantów oraz ekshumacja szczątków pochowanych pod nim czerwonoarmistów. Potem medycy sądowi rzetelnie popracują ze szczątkami
By nie pochować w jednej trumnie dwóch czy więcej.
A inni eksperci sprawdzą: czy nie ma medalików lub dokumentów pozwalających ustalić tożsamość tych do których należą szczątki.
O tych których dane identyfikacyjne będą ustalone, powiadomią „stronę rosyjską”.
W dalszej kolejności pogrzeb szczątków. W obecności prawosławnego wojskowego kapelana, który odprawi żałobne nabożeństwo. Niezależnie od stosunku do wiary oraz wyznań tych którzy leżeli 70 lat pod pomnikiem w centrum miasta. Po przeniesieniu szczątków i pomnika na jeden z wojennych sowieckich cmentarzy.
Takie istnieją w Polsce.
Razem z niemieckimi.
14
Rafał Kobylski wezwał przez CB radio pomoc i natychmiast wziął sytuację pod swą kontrolę na prawach starszego. Stanął przed grupą krzyczących i przeklinających Rosjan, wyjął pistolet z kabury żeby zademonstrować brak ochoty na żarty i powiedział głosem nie wróżącym nic dobrego:
— Nie ruszać mi się z miejsca, skurwysyny. Napadliście policjanta, mam prawo użyć broni. Krok jeden i strzelam!
Jeden z grupy krzyknął:
— Не понимаем вашего собачьего языка! Говори по-русски, толстый!
— Nie rozumiemy waszej psiej mowy! Mów po rosyjsku, gruby!
Rafał Kobylski należał do pokolenia, przymuszonego do nauki rosyjskiego. Na okrągłej grubej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
Trzymając pistolet lufą do góry powoli podszedł do uważającego polską mowę za psią mocnego wysokiego faceta w koszuli z napisem „вежливые люди”, „grzeczne ludzie” i obrazem uzbrojonych ruskich w kamuflażu.
— Не понимаешь польский? По-русски хочешь? Хорошо, дорогой…
— Nie rozumiesz polskiego? Po rosyjsku chcesz? Dobrze, drogi…
Niespodziewanie Kobylski schwycił dłoń „grzecznego człowieka” i wyćwiczonym szybkim ruchem wykręcił rękę tak że „grzeczny” dzikim głosem wrzasną.
— A так понимаешь? Или нет еще?
— A tak rozumiesz? Czy jeszcze nie?
„Grzeczny” przeklinał piekielnie po rosyjsku lecz było widać że rozumie. Sobaniak i Szydłowski stali przed resztą ruskich, ostrzegawczo trzymając w rękach pistolety lufami do góry.
— Krzychu! Chodź tutaj! Weź moje kajdanki, i na kacapa!
Sobaniak podbiegł do starszego patrolu, zdjął z jego pasa kajdanki, wykręcił drugą rękę „grzecznego” i szybko założył kajdanki za plecami. „Grzecznego” położyli na bruk mordą do dołu obok innego. Potok klątw i pogróżek po rosyjsku osiągał apogeum.
Przechodnie też nie pozostawali obojętni.
— Ale dzicz!
— A to świnie! Pomniki ich, a ziemia to czyja?!
— Czują się gospodarzami szmaty!
— Wolna Polska, do jasnej cholery!
— Po peło tęsknią na pewno!
— Jeszcze szczekają że wrócą, kurwa ich w dupę wyjebana mać!
— Nie przeklinajcie, panowie! Co za ohyda! Ich małpujecie?
Ostatnia uwaga należała do starszej pani pobitej przez kogoś z tych, kto leżał obecnie mordą macającą bruk Placu Centralnego i wołał z bezsilności i strachu przed kulką z Glock'ów sierżanta Szydłowskiego, starszego posterunkowego Sobaniaka i starszego sierżanta Kobylskiego. Ostatni wzbudzał największe obawy.
Podjechał na syrenie mikrobus z napisem Policja. Z niego wysiadło kilka uzbrojonych policjantów. Ostatnim był komisarz, zacny mężczyzna w średnim wieku.
Do niego natychmiast podszedł Kobylski.
— Panie komendancie, melduję: zamieszki wywołane przez Ruskich, bili przechodni, napadli policjantów, znieważali naród polski, deptali flagę polską, wyzywali język nasz od psiego. Byliśmy zmuszeni użyć siłę.
Komisarz skinął głową i rozkazał:
— Wszystkich do komendantury.
Kobylski zasalutował.
— Tak jest, panie komendancie.
Policjanci zawlekli do mikrobusu zadymiarzy, włącznie z babami, nikt z nich już nie krzyczał, tylko wściekłym wzrokiem mierzyli obecnych.
Do komisarza podszedł facet o mocnej sylwetce w drogim sinym garniturze. Pokazał paszport w zielonej okładce na której widniał dwugłowy orzeł.
— Jestem Borcow, konsul Federacji Rosyjskiej. Jakim prawem zatrzymujecie rosyjskich obywatele z użyciem siły?
Komisarz nie zdążył odpowiedzieć konsulowi Borcowowi. Z mikrobusu wysiadł siwy niski policjant również w stopniu komisarza. Podszedł do młodszego komisarza i coś cicho wyszeptał mu w samo ucho.
— Tak… Bardzo proszę…
Komendant milcząc poszedł do radiowozu.
A stary komisarz rozkazał policjantom:
— Brać go!
I wskazał palcem na konsula Federacji Rosyjskiej.
Konsul słysząc te słowa wprost osłupiał. Nie wierzył własnym oczom i uszom. Lecz dwóch chłopaków w policyjnych uniformach i z Orłami na czapkach przypominających owe u graczów baseball mocne schwyciło go za ramiona i wrzuciło do busu.
Stary komisarz machnął dłonią. Mikrobus pojechał do komendantury wioząc obywateli Federacji Rosyjskiej razem z konsulem ich kraju.
Bo naruszali polskie prawo na polskiej ziemi.
Bo nie zauważyli że czasy się zmieniły.
I najwyraźniej nie na ich korzyść.
Oraz bezpowrotnie.
15
Gabinet komendanta małego miasta stanowiło małe pomieszczenie, tuż za pokojem zbrojeniowym. Skromny stół przy ścianie, na innym stole komputer, wielka szafa i szary stalowy sejf. Miejsca bardzo mało. Dlatego oni siedzą po obu stronach stołu komendanta. Gospodarz gabinetu siedzi w szarym fotelu operatora komputerowego z czarnymi plastikowymi panelami pod łokcie. Przed nim w drugim fotelu operatora siedzi siwy niski człowiek. Obaj w policyjnych mundurach, na ramionach obu stopnie komisarza.
— ...Romualdzie, mi to zejdzie z rąk. Wiesz dlaczego. Pozwól mi pogadać z tym ścierwem. Twoja kariera tylko na starcie, moja już skończona. Nic im się nie uda mi zrobić. Póki minister odpowie na ich skargi, będę już w Nowym Sączu z moją Agnusią, ryby łowić, w góry łazić. Jam stary góral, ten sam…
Siwy się uśmiecha. Komendant zapalił papierosa, milczy. Wreszcie odpowiada:
— Sam też jestem w stanie przypierdolić tym gnidom ruskim. Po co mi ciebie w to szambo mieszać…
Słowa komendanta nie zadowalają siwego.
— Przypomnij sobie. Uczyłem ciebie wszystkiego w naszej sprawie. Byłeś młokosem, ale na sprawie znałeś się dobrze już po roku służby. A byłem twym naczelnikiem…
Komendant natychmiast go poprawia.
— Nie byłeś. Tylko jesteś. Mistrzem mym i serdecznym przyjacielem, Piotrze.
Zapalił kolejną fajkę.
— Coż… Twój dziadek leży w Ostaszkowie… W waszej rodzinie policja to profesja dynastyczna. Oj, rozumiem cię, papciu… Dobrze. Ty z nim pogadasz.
Komisarz wychodzi zza stołu.
— Siadaj na swoje miejsce. Dwadzieścia cztery lata było twoim. I pozostanie twoim, ktokolwiek nie siedziałby w tym foteliku. Choćby ja, czy kto inny. Działaj, papciu.
Otwiera drzwi i wychodzi na korytarz. Wkrótce do gabinetu wchodzi młody mężczyzna, starszy posterunkowy.
— Panie komisarzu, ten siedzi pod gabinetem. Wprowadzić?
Komisarz kiwnął siwą głową. Starszy posterunkowy wychodzi. A inny policjant wprowadza do gabinetu atletycznie zbudowanego faceta w drogim sinym garniturze. Krawata nie ma, zabrali w areszcie. Sznurowadła z butów też.
Ech, szkoda że teraz guzików z gaci się nie odcina, pomyślał komisarz Piotr.
— Siadać.
Mówi to wbijając wzrok w stół, nie patrząc na wchodzącego. Tamten próbuje ignorować niegrzeczne zaproszenie, brzmiące raczej jak rozkaz. Ale silny posterunkowy prawie na siłę sadza go, nacisnąwszy niedźwiedzimi łapami na ramiona zanim opuści gabinet.
Nareszcie atleta w drogim garniturku odzyskuje dar mowy:
— Za to żeście trzymali mnie w areszcie, zabrali mój paszport dyplomatyczny, czeka was najsurowsza kara. Koniec pana kariery, komisarzu.
Mówi po polsku z silnym ruskim akcentem, ale poprawnie. Komisarz Piotr roześmiał się.
— Koniec kariery, to prawda. Ale nie przez ciebie, rusku.
Oczy konsula Federacji Rosyjskiej stają się podobne do oczu puchacza.
— Czy pan rozumie z kim pan rozmawia? Jestem dyplomatą, przedstawicielem rządu i państwa…
…i milknie napotkawszy wzrok jasnoszarych oczu Piotra.
— Rusku. Masz teraz milczeć. I słuchać. Sram na twoją „dyplomację” od terroryzmu. Sram na twego kurewskiego Putinka. Na twego szefa pedała Ławrowa. Na cały twój pierdolony rząd.
Piotr wskazał kaburę.
— Ja cię zastrzelę. Niech dostanę dożywocie. Ale choćby jednego z was ukatrupię. Siedź cicho i słuchaj.
Spokój z jakim to wszystko było powiedziano, był złowieszczo przekonujący. Konsul Borcow zrozumiał że lepiej naprawdę siedzieć cicho. Wszystko jedno w kieszeni marynarki jest smartfon, z funkcją dyktofonu. Sensacja będzie, wycie wniebogłosy. A on Borcow bohaterem w zaściankach wroga.
Piotr jakby czytał w myślach konsula.
— Bohaterem ci zostać nie sądzone. Po prostu zdechniesz jak pies z kulą we łbie. Tutaj czy w Moskwie, jeden czart. Słuchaj, więc, póki jeszcze jest czym słuchać.
Piotr stał przed siedzącym konsulem.
— Ustaliliśmy, kim są twoi bandyci, kto zarządził zamieszki na Placu Centralnym…
Podszedł do stołu z komputerem, nacisnął przycisk klawiatury. Na ekranie zdjęcia i teksty.
…Podmastieriew Oleg, sierżant policji, wasze MSW. Podmastieriewa Natalia, kapral ochrony więzień, Ministerstwo Sprawiedliwości. Jezus, Maria, sprawiedliwość u was… Archipow Andrej, starszy leutenant FSB. Sarancew Aleksander, leutenant policji, OMON, MSW. Złotnikow Cyryl, aktywista ruchu NOD, ultranazistowskiego, proputinowskiego. Garanin Wiktor, student instytutu MSW. Ganelina Anastasja, wykładowca instytutu MSW. Wasiliew Siergiej, współpracownik Moskiewskiego Uniwersytetu.
Znowu stanął przed Borcowem.
— Turyści od was. Od pierdla do uniwerku, kapuś na szpiclu i bandytą pogania. Bardzo dobrze, teraz mamy świetną możliwość powiadomić kraj i świat, co to wasi „turyści” — terroryści. Każdy z nich będzie sądzony i ukarany. Jako inicjatorów masowych zamieszek, antypaństwowa działalność. Nie chuligaństwo! i nie myślcie sobie że tak lekko im to wyjdzie. A teraz o tobie, Borcow Artiom, podpułkownik Służby Wywiadu Zewnętrznego Federacji Rosyjskiej, gówno konsul…
Spojrzenie Piotra stało się po prostu straszne. W szarych oczach piekło dawnych lat. I nie tylko dawnych.
— …Z czego zaczął się wasz sabat pod waszym kurewskim pomniczkiem? „Profanacja pamięci wyzwolicieli! Profanacja zwłok bohaterów! Profanacja, bluźnierstwo, aw, aw, aw!”…
Piotr szybko podszedł do stołu z komputerem, nacisnął. Na ekranie pojawiło się coś okropnego. Fragmenty ludzkich ciał w trumnach, sekcyjnych stołach, ręce medyków sądowych, kolejne fragmenty ciał…
— Chodź! Chodź, śmieciu!
Borcow podniósł się z krzesła, posłusznie podszedł do komputera, patrząc na drżącą dłoń Piotra na kaburze z Glock’em.
— Patrz, świni kawale…
Piotr wymawiał zdania cicho. Ale Borcow nagle zdał sobie sprawę, że teraz jego życie wisi na włosku. A nuty protestu będą dobrym wieńcem na jego grób. Widok na zdjęciach potęgował to wrażenie.
— Ot. Ot, profanacja. Bluźnierstwo. Nieludztwo. Bestialstwo. Czarna magia, masonie czarci! Co tak gały wytrzeszczasz?! Wszystkie wasze tajemnice są tutaj, u nas!
Podniesiona mała pięść Piotra niemalże oparła się na nosie Borcowa.
— Tak potraktowaliście zwłoki pomordowanych przez was w Smoleńsku. Wrzucaliście częściami do worków na śmieci. Kopaliście te worki. Niedopałki, rękawice gumowe w brzuchach. Rozbite głowy. A po co rozbite? By ślady po kulach zniszczyć. Dobijaliście na ziemi tych którzy przeżyli dwa wybuchy termobaryczne, kaci gorsi od esesmanów.
Borcowowi wydało się że to on właśnie stoi na krawędzi grobu. Zastrzeli ten wariat, i tyle, a co mi z tego że w telewizji pokrzyczą a nazajutrz zapomną, ponure przekonanie opanowało ściśnięty strachem mózg.
— W każdej trumnie szczątki kilku ofiar. A po co tam pod pomnikiem waszym tyle medyków sądowych było?! Po co? Pytam cię, bękarcie!
Konsul milczał jak nagrobek. Jak sama mogiła.
— By dla każdego waszego była własna trumna! Własna! Kto was porodził, robactwo…
Na to zapytanie sam Borcow nie znał ścisłej odpowiedzi, a tak naprawdę nie ciekawiło go to zbytnio. Czego nie można było powiedzieć o komisarzu Piotrze.
— A kapelan wojskowy tam dlaczego był? Nasz, od Wojska Polskiego! A na tym Sewernym szczatki naszych dotychczas pozostają w ziemi… Asfaltem ukryliście. Lecz zdejmą ten asfalt! Niedługo już, pomiocie psi! Zawiśniecie na pancernych brzozach…
Nieoczekiwanie Piotr zmienił ton rozmowy, i to przeraziło Borcowa.
— Panie konsulu. Pan zostanie personą non grata, nie mam wątpliwości. Pojedzie pan do Moskwy, a pana prowokatorzy pozostaną. Ich działania są przeciw prawu polskiemu, porządkowi społecznemu. I układowi państwowemu Rzeczypospolitej. Pójdą do sądu po śledztwie. A więc, uwalniam pana…
Piotr podszedł do konsula. I nagłym szarpnięciem wyrwał z górnej kieszeni marynarki smartfon, pracujący w trybie dyktafonu. Borcow próbował stawiać opór. Lecz lufa Glock’a w ręce małego, niskiego, starego komisarza oparła się o głowę atlety konsula.
Komisarz nie wyłączył dyktofonu w smartfonie. Przybliżył do ust i powiedział po rosyjsku:
— Слушайте, террористы. Это говорю вам я, комиссар полиции Пётр Грабовский. Следующих ваших провокаторов и диверсантов будем расстреливать на месте, как напавших на полицейских, представителей власти. И еще. Я услышал, что в отместку за снос ваших идолов вы грозитесь снести Военное Кладбище в Катыни. Клянусь: в этом случае Смоленск и вся ваша страна будут снесены с лица земли вместе со всем обезьянником их населяющим. Забирайте своего ублюдка Борцова, надеюсь, в Москве скоро его умертвите, как многих ваших. До встречи, русские террористы. Со мной и еще много с кем. Amen.
— Słuchajcie, terroryści. To ja do was mówię, komisarz policji Piotr Grabowski. Następców waszych prowokatorów i dywersantów będziemy rozstrzeliwali na miejscu jak napastników na policjantów, przedstawicieli władzy. I jeszcze. Usłyszałem że w zemście za zburzenie waszych idoli grozicie zburzeniem Cmentarza Wojennego w Katyniu. Przysięgam: w tym przypadku Smoleńsk i cały wasz kraj zostanie starty z powierzchni ziemi razem z całą małpiarnią jaka tam mieszka. Zabierzcie swego palanta Borcowa, mam nadzieję że wkrótce go ukatrupicie, jak wielu waszych. Do zobaczenia, ruscy terroryści. Ze mną i z wielu jeszcze innymi. Amen.
Piotr wrzucił smartfon z powrotem do kieszeni marynarki konsula.
— Wiesz co, palancie? Pojutrze jestem już na emeryturze. Ja, lecz nie…
Emeryt w bliskiej przyszłości pokazał dłonie, a potem wskazał na pistolet w kaburze.