CZĘŚĆ PIERWSZA
Rasputin Anno Domini 2023
I
KLUCZE POZNANIA
Była jesień 1998 roku. O zmierzchu wracałem od brata, który mieszkał w centrum miasta. Pora roku i ten półmrok wprawiły mnie w szczególny nastrój. Wydawało mi się, że gdzieś po drodze jest punkt ksero. Znalazłem go. Znajdował się w starej kamienicy, wystarczyło pokonać ledwie kilka schodków. Wszedłem do środka. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna w okularach nie reagował, najwyraźniej czymś zajęty. Podszedł do mnie dopiero po chwili. Podałem mu otwartą książkę i poprosiłem o kserokopię zdjęcia znajdującego się na jednej ze stron. Kiedy ją ode mnie wziął, rzucił okiem na fotografię, lekko się uśmiechnął i powiedział jakby do siebie: „O! Griszka”.
Rasputin nie żyje od ponad stu lat, ale to nie ma znaczenia, wciąż jest rozpoznawany i zwraca uwagę. W powszechnej opinii był postrzegany skrajnie negatywnie, a że „zło się dobrze sprzedaje”, skorzystał z tego skwapliwie przemysł filmowy. Pierwsze filmy o Rasputinie powstały już w dwudziestoleciu międzywojennym. Na przestrzeni lat ukazało się sporo kolejnych ekranizacji historii życia szalonego mnicha. Niewiele z nich miało jakąkolwiek wartość poznawczą, bo filmowe scenariusze rządzą się swoimi prawami. Niewielu też aktorów było w stanie odegrać przekonująco głównego bohatera. Jeśli ktoś temu sprostał, to na pewno Alan Rickman, który za film „Rasputin. Ciemny sługa” z 1996 roku został nagrodzony Złotym Globem.
Pamiętam, jak ze starszą córką oglądaliśmy rysunkowy film „Anastazja” z 1997 roku i pamiętam jej strach, bo „był tam ten straszny Rasputin”. I taki Rasputin ciągle się pojawia w filmowych produkcjach. Widzieliśmy jego demoniczną postać w „Hellboy” z 2004 roku czy „King’s Man: Pierwsza misja” z 2021 roku. Jest coraz bardziej złowrogi, coraz straszniejszy i ze swoim przeszywającym spojrzeniem w całości przynależy do sił zła.
Teoretycznie znacznie łatwiej odnaleźć prawdziwego Grigorija Rasputina w literaturze popularnonaukowej i beletrystyce. Na przestrzeni lat temat ten podejmowany był przez dziesiątki historyków i pisarzy, w tym wielu o wielkich nazwiskach i zasłużonej sławie. Niektórzy z nich dokonali wysiłku wręcz tytanicznego. Dla przykładu Douglas Smith poświęcił swojej pracy sześć lat, odwiedzając w poszukiwaniu źródeł historycznych siedem państw.
Siłą rzeczy nasuwa się pytanie: Na ile dotychczasowi badacze przypadku mnicha z Pokrowskoje zbliżyli się do prawdy? Czy udało im się w swoich dociekaniach rozświetlić nieco mgłę osłaniającą jedną z największych zagadek współczesnego świata?
Odpowiedź nie może być twierdząca, bo wciąż jest więcej pytań i niejasności, niż wniosków, które mogłyby prowadzić do odkrycia tajemnicy Rasputina. Trudno zresztą, by było inaczej, bo w tym przypadku potrzebna jest nowa metoda badawcza. Trzeba się oprzeć na materiałach źródłowych, na historii, na faktach, ale później konieczne jest obranie innego kierunku. Tu do zrozumienia potrzebne są „klucze poznania”. Bez nich powstawać będą wciąż nowe biografie Rasputina, które jednak do jego historii nic nowego nie wniosą.
II
„KTO MA USZY, NIECHAJ SŁUCHA”
„Złe miłego początki” — tak sparafrazowałbym znane powiedzenie, aby określić to, co stało się na początku roku 1999. Zaproponowałem jednemu z pism ezoterycznych opublikowanie mojego artykułu o Rasputinie. Okazało się jednak, że wkrótce w tym miesięczniku ma zostać opublikowany inny tekst poświęcony „mnichowi z Syberii”, co zdaniem redaktora naczelnego wyczerpywało zapotrzebowanie na artykuły poświęcone Rasputinowi. Był też inny problem: tekst okazał się zbyt obszerny, jak na wymogi czasopisma. Moja frustracja nie trwała jednak długo. Postanowiłem kontynuować pracę i w efekcie napisałem tę książkę.
Aby wyjaśnić, jak dotarłem do tego punktu, jak stałem się pisarzem i poszukującym prawdy ezoterykiem, muszę cofnąć się do roku 1992, do czasu, gdy ogarnęły mnie mroki depresji. Pod wpływem choroby zacząłem szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania, jakie pojawić się mogą w umyśle człowieka. W ciągu trzech lat przeczytałem kilkaset książek dotyczących religii, filozofii, parapsychologii i ezoteryki. Niezbyt wiele miała tu do zaoferowania filozofia i teologia katolicka. Opisywany tam świat podany był w sposób dogmatyczny, zawiły i nieprzekonujący. Jedynymi dla mnie światlejszymi jej przedstawicielami byli Anthony de Mello i Bede Griffits. Przejawiali oni silne zainteresowanie filozofią Wschodu i dlatego, jak wielu przede mną, skierowałem się w swoich poszukiwaniach w tym właśnie kierunku. Poznałem niezwykłą głębię Wiedzy przekazywanej przez Ramanę Maharishiego, Jiddu Krishnamurtiego, Osho, Gurdżijewa czy Sathya Sai Babę. W aśramie tego ostatniego w latach 1993—1994 byłem dwa razy (w sumie trzy miesiące). Tam też podczas drugiego pobytu poznałem Andrzeja Lewandowskiego, znanego w kraju uzdrowiciela, jasnowidza, mistyka, a dla mnie przede wszystkim twórcę filozofii. Spotkanie z nim sprawiło, że wiele spraw ujrzałem w innym świetle, a elementy zagadkowej mozaiki układać się zaczęły w jedną spójną całość. Spędziłem przy Andrzeju Lewandowskim dwanaście lat (1993—2005) i było to bezcenne doświadczenie. Ślady tego doświadczenia odnaleźć można w moich książkach z tamtego okresu: Sen Brahmy i Jezus Tańczący.
W drugim wydaniu książki o Rasputinie znajdzie się jeszcze więcej odniesień do tego mistrza. Bycie poza kręgiem Andrzeja Lewandowskiego dostarczyło mi natomiast niezbędnego dystansu, innej perspektywy. Moim największym pragnieniem — nazywam to efektem ubocznym depresji — była zawsze przeogromna chęć zrozumienia, badanie, odkrywanie. Postrzegałem siebie bardziej jako badacza niż wyznawcę. Wyznawca raczej nie ma wątpliwości, badacz musi je mieć. Może dlatego właśnie z czasem znalazłem się gdzieś z boku. Doceniając ogromną rolę w moim życiu zarówno Sathya Sai Baby, jak i Andrzeja Lewandowskiego, wybrałem inną ścieżkę.
Andrzej Lewandowski zmarł w czerwcu 2023 roku. Dowiedziałem się o tym podczas tygodniowych wakacji spędzanych z żoną na południu kraju. Mimo że od lat nie było mnie w jego otoczeniu, zdarzenie to odbiło się mocnym echem w moim wnętrzu. Pomysł, aby do książki o Rasputinie wrócić, kiełkował od kilku miesięcy, ale teraz nabrał wyraźnego kształtu. Poczułem silny przypływ energii pchającej mnie właśnie w tym kierunku. Zaraz po powrocie zabrałem się do pracy.
Zaistniała sytuacja była podobna do tego, co wydarzyło się dwadzieścia pięć lat wcześniej. Sylwestra 1998 roku spędzałem z żoną w Lądku Zdroju, wraz z dużą częścią grupy Lewandowskiego. Pisałem wtedy artykuł o Rasputinie i moje myśli opanował jeden temat. Wciąż nie mogłem zrozumieć, jak to było możliwe, że obdarzony zdolnością jasnowidzenia Rasputin nie wiedział, iż Jusupow wciąga go w śmiertelną pułapkę. To pytanie zadałem Andrzejowi. Natychmiast zripostował: „Ależ oczywiście, że wiedział!”. Był to punkt zwrotny w moim rozumieniu postaci Rasputina. Niedługo później podjąłem decyzję o rozpoczęciu pracy nad książką.
III
PRZYCZYNY NIEZROZUMIENIA
Pamiętam, jak w moje ręce trafiła książka Święty demon Rasputin i kobiety René Fülöpa Millera. Ten amerykański pisarz, socjolog i historyk kultury pochodzenia austriackiego napisał ją już w roku 1927. Czytałem jego dzieło z niemałym zdumieniem i fascynacją. Spojrzałem na Rasputina z perspektywy wiedzy parapsychologicznej i ezoterycznej, która odrzucała stereotypowy wizerunek tej postaci. Z tego względu zobaczyłem go nie tyle jako rozpustnego chłopa z Syberii, który zrobił niesamowitą karierę na carskim dworze, co jako mistyka, świętego. Ignorowanie perspektywy parapsychologicznej i ezoterycznej jest przyczyną niepowodzenia w badaniu fenomenu Rasputina. Metodologia historii nie jest w stanie go objaśnić. Warunkiem osiągnięcia efektu poznawczego jest wyjście poza metodę naukową i otwarcie na świat cudów, magii, huny, healerów, szamanów, jasnowidzów, astrologów, chiromantów, tarocistów, proroków, mesjaszy i świętych. Żeby zrozumieć Rasputina, trzeba poznać spuściznę wschodnich mistrzów i nauczycieli duchowych, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy pochodzą z Indii. Trzeba studiować wedy, upaniszady, apokryfy i kanoniczne ewangelie oraz inne pisma wielkich religii. Bardzo pomocne byłyby własne doświadczenia z zakresu parapsychologii, czy też ezoteryki, a wręcz bezcenny — czas spędzony w otoczeniu charyzmatycznych mistrzów duchowych. Tylko w takim wypadku możliwe jest par excellence poznanie Rasputina.
Poruszane powyżej kwestie staną się zupełnie jasne i zrozumiałe jeśli odniesiemy je do znanej nam kulturowo historii chrześcijaństwa. Analizy tego, kim był Jezus, i wszystkiego, co było z nim związane, nie dokonywali historycy. To była dziedzina przeznaczona do wyłącznej eksploracji przez wykształconych teologów. Jak na przykład miałby historyk wytłumaczyć dokonaną przez Jezusa zamianę wody w wino, rozmnożenie żywności, czy też chodzenie po wodzie? Zakładając, że opisywane przez ewangelistów wydarzenia faktycznie miały miejsce, naukowe do nich podejście musiałoby się skończyć całkowitą ich dyskredytacją.
Z tym, do czego może prowadzić próba racjonalnego, naukowego i nieulegającego zabobonom myślenia, możemy zetknąć się w biografii Rasputina napisanej przez Douglasa Smitha. Ten, wspominany już wcześniej, amerykański historyk, znawca Rosji, wykładowca uniwersytecki, dyplomata, osobisty tłumacz Ronalda Reagana napisał liczącą ponad dziewięćset stron książkę Rasputin. Reklamowano ją jako prawdziwą i najbardziej kompletną biografię Rasputina, „hipnotyczną i zdumiewającą”.
W jednym z rozdziałów Smith opisuje i analizuje to, co zostało później nazwane jako „cud w Spale”. To wtedy Rasputin miał uzdrowić na odległość znajdującego się w krytycznym stanie, chorego na hemofilię carewicza. „Rzekomo cudowne wyzdrowienie Aleksego w Spale — pisał Smith — i niejasna rola Rasputina w tym zdarzeniu rodzą ogólniejsze pytanie o jego często odnotowywane, choć słabo rozumiane i bardzo zmitologizowane moce uzdrawiające. Ale czy naprawdę posiadał moc uzdrawiania? A jeśli tak, to jak to wytłumaczyć? Na czym dokładnie polegała owa niezwykła siła i w jaki sposób działała?”.
Będąca w rozpaczy Aleksandra wysłała telegram do Rasputina z błagalną prośbą o pomoc. Szybko dostała odpowiedź: „Bóg zobaczył wasze łzy i usłyszał wasze modlitwy. Nie smućcie się. Chłopiec nie umrze. Nie pozwólcie lekarzom zbytnio go dręczyć”.
Aby wytłumaczyć to, co się wtedy stało, Smith sięgnął do badań naukowców, którzy ustalili związek pomiędzy stresem a zdrowiem fizycznym: „Okazało się, że zwyczajny relaks nie tylko obniża ciśnienie krwi, lecz także łagodzi bezsenność, arytmię serca, alergie i ostry ból. W tamtych czasach medycyna nie znała żadnego sposobu leczenia hemofilii (…), dlatego wskazówka, aby zostawiono go w spokoju, miała zasadnicze znaczenie dla jego wyzdrowienia. Zwłaszcza jeśli weźmie się ją pod uwagę razem z przekazanymi przez niego słowami nadziei i zapewnieniem, że wszystko będzie dobrze. Aleksy przejmował spokój matki, odprężył się, jego ciśnienie krwi prawdopodobnie się obniżyło, ból zelżał i stan chłopca uległ poprawie”.
Jednak w świetle wspomnień damy dworu Anny Wyrubowej takie tłumaczenie nie wygląda już przekonująco. „Gdy dotarliśmy do domu, Aleksy był już prawie nieprzytomny z bólu. Następne dni były niekończącą się męczarnią dla chłopca i dla nas wszystkich, którzy musieliśmy słuchać jego ciągłych krzyków bólu. Przez całe jedenaście dni te straszne dźwięki wypełniały korytarze, a ci z nas, którzy musieli się zbliżyć, musieli często zatykać uszy rękami, aby móc wykonywać swoje obowiązki. Przez cały ten czas Cesarzowa nigdy się nie rozbierała, nie kładła się do łóżka, rzadko nawet kładła się na godzinny odpoczynek. Godzina po godzinie siedziała przy łóżku, na którym leżał półprzytomny Aleksy, skulony na jednym boku, z lewą nogą tak mocno podkurczoną, że przez prawie rok potem nie mógł jej wyprostować. Jego twarz była zupełnie blada, mizerna, przepełniona cierpieniem, podczas gdy jego prawie pozbawione wyrazu oczy uciekły w tył głowy”.
Jeszcze raz powtórzmy wytłumaczenie Smitha. Uspokojona telegramem Aleksandra udała się do Aleksego i wytłumaczyła mu, że musi się odprężyć, a wtedy ból minie. I on to zrobił. Rozluźnił się, wyciszył i… ból minął.
Jeszcze raz, po kolei. Aleksy był wtedy na skraju kompletnego wyczerpania, nie spał wiele nocy półprzytomny z bólu. Miał tylko osiem lat i na pewno nie byłby w stanie słuchać wykładu o metodach relaksacji. Taka próba racjonalizacji tego, co się wtedy stało, bardziej przypomina humbug, bzdurę totalną. Jeśli tak ma wyglądać poważne, naukowe podejście do badanego zagadnienia, to zdecydowanie opowiadam się za podejściem „niepoważnym”, czerpiącym z nienaukowych źródeł.
Konkludując, badając świętego, trzeba iść zupełnie inną drogą. Nauka nie uchwyciła tych zdarzeń, które patrząc z perspektywy duchowości, były jednymi z najważniejszych w dziejach. Współcześni Jezusowi historycy z Palestyny, Grecji i Rzymu nie odnotowali jego istnienia. Nie dokonał tego również Filon z Aleksandrii, znawca sekt żydowskich, który przeżył Jezusa o prawie dwadzieścia lat. Milczał o nim także Józef Flawiusz, w którego dziełach prorok z Nazaretu pojawił się dopiero w III wieku, kiedy już je przerobiono. Jedynym, który o Jezusie wspominał, był Tacyt (ok. 55—120 r. n.e.). Napisał on, że istniał: „Chrystus, za czasów cesarza Tyberiusza, uśmiercony przez gubernatora Piłata”. Twórca jednej z największych religii, ten, od którego liczy się czas w erze nowożytnej, doczekał się od współczesnych sobie jednego zapisanego zdania.
Prawie dwa tysiące lat później z Rasputinem stało się to samo. Norman Davies w gigantycznej, liczącej ponad tysiąc czterysta stron pracy pt. „Europa. Rozprawa historyka z historią”, o jednej z najbardziej niezwykłych postaci ostatnich stuleci napisał dokładnie tyle samo. Wspomniał o nim przy okazji omawiania przyczyn upadku caratu: „Dumę ignorowano, carscy ministrowie zostali zdani na łaskę paranoicznej niemieckiej carycy i jej szarlatańskiego konfidenta, tak zwanego szalonego mnicha, Grigorija Rasputina”. To było jedyne zdanie, w którym Davies wymienił Rasputina.
Tacyt dzięki talentowi pisarskiemu, wnikliwości psychologicznej i trafności sądu jest uważany za jednego z najwybitniejszych historyków rzymskich. Nie inaczej rzecz się ma współcześnie z Normanem Daviesem, nominowanym do literackiej nagrody Nobla, uważanym za jednego z najwybitniejszych historyków naszych czasów.
Co może być najlepszym komentarzem do tego zadziwiająco zgodnego dwugłosu? „Królestwo moje jest nie z tego świata”. I oni go nie ujrzeli.
IV
ŚWIATŁOŚĆ PRZED CIEMNOŚCIĄ
Praca nad tekstem zajęła mi trzy lata. Tyle czasu minęło od momentu podjęcia decyzji o pisaniu książki do 8 marca 2002 roku, kiedy to odebrałem ją z drukarni. Tego samego dnia awansowałem w pracy, co wydawało się być dobrą wróżbą.
W pierwotnym zamyśle książka miała nosić tytuł Rasputin Ezoteryczny. Światłość przed Ciemnością. Uznałem, że trafnie oddaje on osobowość Rasputina, w której zalety przeważały nad wadami. Wady „mnicha z Syberii” były oczywiście aż nadto widoczne, co stanowiło powód skrajnych ocen tego człowieka, postrzeganego albo jako rozpustnik, albo jako święty.
Ostatecznie jednak tytuł zmieniłem na: Rasputin Nie Znany. Podróż przez ezoteryczną Rosję, który zdawał mi się bardziej zrozumiały dla czytelnika. Niezbyt fortunne okazało się jednak przeforsowanie przez redaktora rozdzielnej pisowni imiesłowu przymiotnikowego „nieznany”. Taki zapis miał podkreślać zagadkowość Rasputina, ale był niezgodny z obowiązującą już wówczas zasadą ortograficzną, nakazującą łączny zapis imiesłowu przymiotnikowego z przeczeniem „nie”. Zatem przy drugim wydaniu książki pojawia się już zapis „nieznany”.
Planując wygląd okładki, pomyślałem, że na tylnej obwolucie dobrze byłoby umieścić opinie o książce osób, które na rynku księgarskim już funkcjonują i są w pewnych kręgach rozpoznawalne. Zadanie to okazało się znacznie trudniejsze niż się spodziewałem i to z bardzo prozaicznego powodu. Osoby, które prosiłem o pomoc, wyrażały zainteresowanie i pozytywne nastawienie, ale permanentnie nie miały czasu. Nakłonienie ich do współpracy wymagało naprawdę wielu zabiegów i jeszcze więcej cierpliwości. Ostatecznie jednak osiągnąłem swój cel.
„To książka, którą czyta się jednym tchem, mimo że to lektura trudna. Kontrowersyjne porównania, zupełnie nowy, nieznany obraz rosyjskiego demona i wiele nowych faktów mogą zaszokować czytelnika znającego życie Rasputina tylko z kilku notek historycznych. Jest to z pewnością książka dla osób otwartych i pozbawionych uprzedzeń, ale i tych, które przez całe życie szukają źródeł największych tajemnic” pisała Joanna Lamparska, reporterka, publicystka, autorka cyklu książek o skarbach i tajemnicach.
„To szczególna wyprawa, nie tylko do ubiegłej epoki, ale przede wszystkim do przedziwnej krainy, będącej jednocześnie duchową ojczyzną Rasputina. Do ciemnej i dzikiej strony ludzkiej natury, tej samej, która paradoksalnie, bo często jednocześnie wyrywa się w stronę światła. Poprzez próby odniesienia Rasputina do ważnych i wielkich postaci, z tego i nie z tego świata, prowokuje do namysłu. Nie tylko do rekapitulacji wiedzy i poglądów czytelnika na temat sacrum i profanum, ale przede wszystkim do filozoficznej refleksji”. Taką opinię wyraził Eugeniusz Obarski, publicysta, wydawca, redaktor naczelny miesięcznika „Wiedza Tajemna”.
„Z tej książki wiele dowiadujemy się o ezoterycznej Rosji, kolebce niepowtarzalnego mistycyzmu (…) Ezoteryczna Rosja epoki przemian i pierwszych zalążków przekształceń jednej państwowości w drugą zrodziła Rasputina i stała się terenem jego niezmiernie oryginalnych poczynań. Przez taką Rosję prowadzi nas autor książki i warto dołączyć do tej wędrówki, do której nikt dotychczas nie zapraszał” stwierdził dr Leszek Weres, prawnik, socjolog, kosmobiolog, pisarz, dyrektor Ośrodka Kosmobiologicznych Analiz i Prognoz. Po przeczytaniu tekstu pierwotnie wyraził uznanie, ale nie mając czasu, odmówił napisania choćby paru słów. Nieoczekiwanie jednak po kilku dniach nagrał się ze słyszalną pasją na automatyczną sekretarkę.
Gdy książka była już właściwie ukończona, zdarzyło się coś, co zachwiało moją pewnością siebie. Na początku roku 2000 ukazała się informacja, że na połowę roku przewidziano w Londynie, i kilka miesięcy później w Warszawie, wydanie książki o Rasputinie napisanej przez Edwarda Radzińskiego. Kilka lat wcześniej przeczytałem jego Jak naprawdę zginął car Mikołaj II. Była to znakomita pozycja, pełna pasji, o wspaniałej narracji. Czytając, czułem się, jakbym był w miejscu zdarzeń, wszystko przeżywałem i nie mogłem się oderwać od tekstu. Tak więc skoro Radziński zajął się Rasputinem, to po pierwsze musiałem uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż książka ujrzy światło dzienne i wzbogaci moją pracę o dodatkowe fakty, a po drugie mieć nadzieję, że tropy Radzińskiego nie poprowadzą go do miejsc, do których doprowadziło mnie moje „śledztwo”. Obawy okazały się zupełnie bezpodstawne z jednej, prostej, zawsze tej samej przyczyny. Edward Radziński jest historykiem i taka też była jego rozprawa — historyczna. Nie da się jednak ukryć, że dzięki niej zyskałem dostęp do kilku nieznanych faktów, co wzbogaciło moją książkę. Co do wniosków płynących z jego publikacji, nie było tu natomiast niczego nowego. Radziński zauważył: „Lękałem się o nim pisać, ponieważ go nie rozumiałem”. Jak się jednak okazało, niestety dalej go nie rozumie, nie można bowiem postaci ze świata duchowego oceniać poprzez pryzmat świata materialnego. Powtórzmy — niezanurzony w ezoteryce badacz nie jest w stanie zrozumieć mistyka. To, co Radziński napisał w zakończeniu książki: „Chrystus już dawno go opuścił. Lecz on mimo wszystko modli się, nie rozumiejąc, że od wielu lat służy antychrystowi”, musiało być mi odległe, bo kłóciło się z moimi tezami. Bliższe jest mi zdanie ezoteryka w dialogu, którego nie było: „Bardziej niż demonem — pisał o Rasputinie Leszek Weres — był charyzmatycznym uzdrowicielem, o niesłychanej żywotności i dionizyjskiej afirmacji dla kultu nieskrępowanego niczym życia, mnichem w jakże swoisty sposób wspierającym się o moce Niebios, lub, inaczej mówiąc, do końca wykorzystującym wszystkie zapisane w swoim kosmogramie potencjały kosmicznej energii”.
Po przeczytaniu książki Radzińskiego zacząłem się zastanawiać nad możliwością zdobycia tekstów, których już kiedyś bezskutecznie poszukiwałem. Chodziło o wspomnienia córki Rasputina Marii, zwanej też Matrioną, jego sekretarza Arona Simanowicza i pierwszej damy dworu, wielbicielki Rasputina, Anny Wyrubowej. Niestety pozycje te nie były u nas wydane, a czasy internetowych zakupów jeszcze nie nadeszły. Kiedy uświadomiłem sobie, że do tych wszystkich źródeł dostęp ma Radziński, i to w języku rosyjskim, napisałem do niego bardzo osobisty i, przyznam, nieco naiwny list. Żywiłem nadzieję, że pomoże mi w nabyciu poszukiwanych pozycji. List wysłałem na adres wydawcy jego książek w Moskwie. Odpowiedzi nie otrzymałem żadnej, co z perspektywy czasu mnie nie dziwi. Edward Radziński był wtedy w Rosji bardzo znany, zbyt znany, by zajmować się sprawą dziwacznego listu jakiegoś Polaka, który Rasputina widział w innym świetle. Zresztą po co miałby mi pomagać? Po to, abym później obnażył niedostatki jego dzieła? A może po prostu ów list wcale do niego nie dotarł?
Z historią tego listu związana jest osobliwa historia. Na język rosyjski przetłumaczyła go znajoma z pracy mojego bliskiego wtedy kolegi, Pawła. Pracowali oni razem w znanej polskiej firmie odzieżowej, która właśnie miała w planach ekspansję na rynek rosyjski. Przetłumaczenie tekstu nie było takie proste jak teraz. Nie funkcjonowały jeszcze translatory i trzeba było mieć specjalny komputer z dostępem do cyrylicy. Niewiele później owa pani, w czasie wyjazdu służbowego z Pawłem do Rosji, doświadczyła traumatycznych przeżyć. Cierpiący na chorobę afektywną dwubiegunową Paweł wylądował w szpitalu psychiatrycznym w… Petersburgu.
Rasputin Nie Znany ukazał się wiosną 2002 roku i początkowo wszystko wyglądało jak najlepiej. W największych krajowych miesięcznikach ezoterycznych — „Nieznanym Świecie” i „Czwartym Wymiarze” — wydrukowano recenzje. I były one dobre, by nie powiedzieć bardzo dobre. Redaktor naczelny „Nieznanego Świata”, Marek Rymuszko, przyznał książce rekomendację miesiąca: „Absolutnie sensacyjna w dobrym znaczeniu tego słowa książka. Wiedza autora na temat spraw, o jakich pisze, jest zaiste imponująca, a umiejętność syntezy różnych pozornie odległych od siebie wątków funkcjonujących poprzez wieki w obrębie tak szczególnego kręgu kulturowego i duchowego, jaki tworzy Rosja, budzi niekłamany respekt i uznanie. Cała rzecz zaczyna się od Rasputina, a kończy na Stalinie i jego Królestwie Antychrysta, co już samo przez się dobrze oddaje wymiar dramaturgii wartkiej opowieści faktologicznej Artura Marino. Unikatowa pozycja, godny szacunku warsztat pisarski i badawczy”.
Kilka lat później spotkało mnie jeszcze jedno nie lada wyróżnienie ze strony Marka Rymuszki. Spośród kilku tysięcy książek zgromadzonych w księgarni Nieznanego Świata, mieszczącej się w Warszawie przy ul. Kredytowej 2, wybrał on dwadzieścia pozycji, które ceni najbardziej. Rasputin Nie Znany był jedną z nich.
Leszek Bugajski, krytyk literacki i publicysta, pisał w „Czwartym Wymiarze”: „Dziesięciolecia płyną, a postać Rasputina pozostaje jednakowo nieodgadniona, tajemnicza i fascynująca. Niby pisze się o nim sporo, ale pisze na ogół w sposób schematyczny. Z tego pisania wyłania się Rasputin rozpustnik i demon, który opanował carski dwór i przyczynił się do jego upadku. Artur Marino w swojej książce obrał zupełnie inną strategię pisarską, poszedł w głąb, spróbował zbadać cały obszar tajemnicy kryjącej się za ową sensacyjnością i napisał książkę niezwykłą, bo — przynajmniej w naszym piśmiennictwie — pokazującą Rasputina w nowym świetle, w nowy sposób. Przede wszystkim jest w książce Marino obecny Rasputin jako postać tragiczna i nierozpoznany święty. Ta książka to zdecydowanie coś więcej niż tylko opowieść o Rasputinie. To w gruncie rzeczy opowieść o historii, o tym, jak przeplata się w niej dobro i zło, o tajemnicach, które w niej tkwią. W sumie jest to książka poruszająca, przekraczająca najróżniejsze ograniczenia, jakie stawiamy na co dzień swemu myśleniu o przeszłości i proponująca spory wysiłek, który prowadzi do przełamania schematów myślenia o Rasputinie”.
Przez cały czas spływały też do mnie oceny czytelników. Tu także spotykały mnie miłe akcenty. Pani Małgorzata N. pisała: „Jest w Panu wielkie duchowe ciepło, które wyczuwałam, czytając książkę, los łaskawie Pana obdarzył talentem”. Inna z kolei czytelniczka at hoc tłumaczyła na język angielski będącemu u niej w gościnie profesorowi z Indii te fragmenty, w których przytaczałem słowa hinduskich świętych, czy też ich bogów. Profesor słuchał i kiwał głową z aprobatą. Na koniec przytoczę słowa Pani Danuty, dla której książka okazała się ważna z innych względów. „To, co Pan napisał, otworzyło mi oczy na fenomen mojego ukochanego Sathya Sai Baby. Byliśmy i nadal jesteśmy przekonani, że świętość musi być koniecznie słodka, mdła i cukierkowa, a On na pewno cukierkowy nie jest. Bardzo Panu dziękuję, że pomógł mi Pan zrozumieć pewne trudne dla mnie do tej pory sprawy. Praca Pana życia nie poszła na marne”. Przytoczenie postaci Sathya Sai Baby jest znamienne, bo właśnie w czasie pisania książki wyszły na jaw pewne informacje, które narobiły wokół niego sporo zamieszania. W pewnych kręgach jego wizerunek jako świętego upadł wtedy całkowicie. Było to w kontekście mojej pracy niezwykle cennym doświadczeniem.
Na tym był jednak koniec dobrych informacji. Mimo dobrych recenzji książka sprzedawała się słabo. Wydałem ją samodzielnie, ale ponieważ nie znałem prawideł rynku księgarskiego, nie osiągnąłem zamierzonego celu. Bez sieci dystrybucyjnej, bez koniecznej reklamy, książka nie zaistniała. Jakby tego było mało, firma, z którą podpisałem umowę i której przesłałem znaczną część nakładu, przepadła bez wieści. Tak więc pod względem biznesowym wydanie książki było porażką. Wtedy wydawało się, że temat jest zakończony i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek to się zmieni.
V
UŚPIONYCH DWADZIEŚCIA LAT
Lata toczyły się leniwie. Co miało się stać, już się stało. Nie poszukiwałem nowych materiałów o Rasputinie. Przez długi czas temat tkwił w całkowitym uśpieniu. Nie szukałem, nie kupowałem, nie czytałem niczego o Rasputinie, nie było mi to do niczego potrzebne. Życie jednak nie znosi próżni, sytuacja powoli zaczęła się zmieniać. Na rynku pojawiły się nowe pozycje dotyczące „świętego demona” i coraz mniej były mi one obojętne. Opiszę wszystkie, które z perspektywy mojego powrotu do Rasputina stały się ważne. Procesowi temu towarzyszyła niezwykła dynamika, tą kwestią zajmę się jednak w następnym rozdziale.
Jak zaznaczyłem wcześniej, zależało mi bardzo na dotarciu do świadectw osób, które znajdowały się w najbliższym kręgu Rasputina: Marii Rasputin, Anny Wyrubowej i Arona Simanowicza. Będące relacjami z pierwszej ręki, stanowiły dla mnie materiał potencjalnie bezcenny. Oczywiście ich ślady mogłem znaleźć w tekstach innych autorów, którzy mieli możliwość z tych świadectw korzystać, ale wtedy skazany byłem na to, co oni uznali za istotne i za bardziej, według nich, wiarygodne. Wiedziałem natomiast, że sam mógłbym zwrócić uwagę na inne fragmenty: pomijane czy uważane za nieistotne.
Bardzo ciekawa w świetle niniejszych rozważań jest opinia Radzińskiego na temat wspomnień Simanowicza, które określił jako: „będące w większości płodem jego wyobraźni”. Skąd brało się to przekonanie, trudno powiedzieć. Może było tak, że jeśli pewne zdarzenia opisywał Simanowicz i nikt inny o tym nie wspominał, to dla Radzińskiego był dowód na kłamstwa sekretarza? Zakładając jednak, że Simanowicz opisywał prawdziwe wydarzenia, powód negatywnej opinii Radzińskiego może mieć inne, proste wytłumaczenie. Jego racjonalny umysł nie dopuszczał istnienia cudów, tak więc opisywane cudowne zdarzenia związane z Rasputinem musiały być przez niego uznane za wymysł. Podobnie jak do opisów Simanowicza, z dużą rezerwą podchodzono także do tego, co pisały we wspomnieniach Anna Wyrubowa i Matriona Rasputin. Według oponentów zależało im przede wszystkim na wybieleniu postaci Rasputina i dlatego nie można było ich opowieści uznać za wiarygodne źródło informacji. Podsumujmy: byli blisko, a więc nie są wiarygodni.
Takie krytyczne podejście do powyższych przekazów jawi się w zupełnie innym świetle, jeśli sytuację tę porównamy do przypadku Jezusa z Nazaretu. Według tradycji jedynie Jan i Mateusz znali Jezusa osobiście, Marek i Łukasz już nie. Jan i Mateusz byli jedynymi świadkami życia proroka z Nazaretu, zatem w swoim świadectwie przekazują prawdę. Podsumujmy: byli blisko, a więc są wiarygodni.
Bez Nowego Testamentu nie byłoby chrześcijaństwa. Słowa ewangelistów są jego fundamentem. Gdyby podważyć ich wiarygodność, nie zostałby kamień na kamieniu. Pierwsze ewangelie powstały dopiero kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. Pisane były z określonym zamierzeniem, które zresztą udało się osiągnąć, bo narodziła się jedna z największych religii świata. Jednak to, czym ewangelie nie były na pewno, to opis prawdziwych zdarzeń. Stanowią one interpretację pewnej historii dokonaną na podstawie wspomnień z odległej przeszłości i własnej próby wytłumaczenia tego, co wówczas zaszło. W ewangeliach czytamy wielokrotnie, że uczniowie Jezusa go „nie rozumieli”. Jak więc mogli oddać istotę jego przesłania i w pełni pojąć to, co wydarzyło się w Judei?
Nie jest jednak trudne odnalezienie w opowiadanych przez ewangelistów zdarzeniach przejawów ich „bujnej wyobraźni”, czy też w innym podejściu: naiwności w tłumaczeniu tego „natchnieniem Ducha Świętego”.
Gdy Jezus wisiał na krzyżu, „od szóstej godziny do godziny dziewiątej ciemność zaległa całą ziemię”. A kiedy „oddał ducha (…), zasłona świątyni rozdarła się na dwoje, od góry do dołu, i ziemia się zatrzęsła, i skały popękały”. Takie połączenie krzyżowania proroka z zaćmieniem słońca i trzęsieniem ziemi musiałoby pozostać w pamięci współczesnych kronikarzy. Nie zostało jednak. Pisał o tym jedynie św. Mateusz i nie był to koniec owych zdarzeń, bo później „groby się otworzyły i wiele ciał świętych, którzy zasnęli, zostało wzbudzonych. I wyszli z grobów po jego zmartwychwstaniu, i weszli do świętego miasta, i ukazali się wielu”. Słuchając historii o tych, „którzy wyszli z grobów”, można pomyśleć, że to scena wyjęta z filmów grozy. A przecież to słowa według św. Mateusza. Nie byłoby łatwe znalezienie akceptowalnego wytłumaczenia takiego „przekazu”.
Krzysztof Tur w swojej rozprawie Mit Rasputina. Koszmar stawia sprawę w sposób bardzo kategoryczny. „Człowiek jest oczywiście omylny i przez wieki w dobrej wierze wyznaje poglądy oparte na nieprawdzie. Ale prorok mówi wyraźnie: wszyscy hołdują kłamstwu, a więc kłamią i służą kłamstwu zupełnie świadomie (…). Prorok Jeremiasz, w przeciwieństwie do Tołstoja, nie miał najmniejszych złudzeń co do ludzkiej natury”.
Trudno oczywiście tak postrzegać rzeczywistość i być tak kategorycznym. To, że ludzie kłamią, przynajmniej czasami, jest nieuniknione, tak jak to, że kłamcom zdarza się mówić prawdę. Jak jednak to sprawdzić, czemu zawierzyć, a co odrzucić? Ocena dokonuje się przez pryzmat własnej wiedzy, doświadczenia i przekonań. Naukowi badacze Rasputina, stykając się ze sferą pozarozumową, musieli się jakoś do niej odnieść czy ją sklasyfikować. I tu najłatwiej było wszystko umieścić w sferze oczywistej nieprawdy, fałszu i zabobonu. Nie mogło stać się inaczej, bo nie mając subtelnej ezoterycznej wiedzy, doświadczeń ze zjawiskami z tamtych sfer, czy też przebłysków pozarozumowego natchnienia, trudno się w tym odnaleźć. Nie rozumiejąc tego, co tyczyło Rasputina, mogli wysnuwać takie same, jednorodne wnioski, co oczywiście czynili.
Przy okazji badania wiarygodności źródeł chciałbym cofnąć się do, zgoła sensacyjnej, historii powstania książki Radzińskiego. Została ona napisana na podstawie zaginionych akt śledztwa nad ciemnymi siłami, pod którymi rozumiano Rasputina, carycę i oddane im osoby. Prowadzone były one od rewolucji lutowej do bolszewickiego przewrotu w październiku 1917 roku przez Nadzwyczajną Komisję Śledczą Rządu Tymczasowego. Miały wykazać skalę zbrodni i zdrady obalonej monarchii. Akta, które po rewolucji zaginęły, zawierały materiały z przesłuchań wszystkich tych, którzy mieliby cokolwiek do powiedzenia na temat cara, carycy i właśnie Rasputina. Wśród przetrzymywanych i przesłuchiwanych w Twierdzy Pietropawłowskiej (w okropnych warunkach, szeroko pisała o tym Wyrubowa) byli m.in. książęta, arystokraci, politycy, rezydenci dworu carskiego, pisarze, policjanci, pokojówki. Wspomniane akta trafiły do Radzińskiego od jego przyjaciela, światowej sławy dyrygenta, Sławy Roztropowicza, który nabył je na aukcji Sotheby’s w Londynie. Trzeba przyznać, że dla Radzińskiego, poszukującego tych informacji od lat, było to odkrycie niebagatelne, mające pomóc mu w odkryciu prawdziwego Rasputina.
Krzysztof Tur, autor Mitu Rasputina, wyjątkowo wobec Radzińskiego krytyczny, bardzo sceptycznie ocenił przydatność materiałów z przesłuchań tych kilkudziesięciu osób. „Skończyły się czasy carskiego despotyzmu, kiedy oskarżony miał prawo do obrony. Teraz wrogowie ludu, złapani na rozkaz Kiereńskiego, siedzieli bez sądu, bez postawienia zarzutów, nawet bez nakazu aresztowania i oczywiście bez adwokata, zdani na łaskę i niełaskę demokratycznej władzy oraz rewolucyjnej załogi złożonej z wiecznie pijanych żołnierzy, którzy zdążyli już wymordować sporą liczbę oficerów i burżujów. Nikt nie znał zarzutów, które miały im zostać postawione, oczywiście poza wysługiwaniem się carskiemu reżimowi, co jednak nawet wedle rewolucyjnego kodeksu nie było formalnie przestępstwem. Wiadomo było, że rasputinowcy popełnili straszne przestępstwa, tylko nie wiadomo było jakie. Właśnie po to siedzieli w więzieniu, aby Nadzwyczajna Komisja Śledcza miała ich pod ręką w celu przesłuchania jako świadków zbrodniczej działalności carskiego reżimu i dowiedzenia im jakichkolwiek przestępstw”. Jeśli podjęte działania miały czemukolwiek służyć, to na pewno nie „wyświetleniu prawdy”. Przytoczony przez Tura fragment dotyczący zeznań dyrektora departamentu policji w latach 1912—1915, Stiepana Bieleckiego, znakomicie według niego podkreślał to, co się w czasie tych przesłuchań działo. „Starał się zaspokoić oczekiwania członków Komisji, wręcz odgadywać ich życzenia. Wczoraj w twierdzy Bielecki po raz trzeci wywnętrzał się, już się sprzykrzył, taki jest usłużny — pisał sekretarz komisji Aleksander Błok”.
Przytoczona opinia pozostaje bardzo radykalna, ale nie sposób chociaż po części się z nią nie zgodzić. Przesłuchiwane w sprawie „ciemnych sił” osoby postawione były pod przymusem. Nie leżało w ich interesie mówienie czegokolwiek dobrego o minionym czasie, o carycy czy Rasputinie. Każda bowiem pozytywna relacja o tych osobach świadczyłaby o wiązaniu się z nimi, a przecież wyrok już został wydany, bo to była komisja badająca zbrodnie reżimu. Jeśli gdzieś miała wyświetlić się prawda o ojcu Grigoriju z Pokrowskoje, to na pewno nie tam.
Powyższy fragment został tu umieszczony nie bez przyczyny. Radziński bazuje przecież w swoich badaniach na dokumentach z przesłuchań. Na nich buduje swoją opowieść, im daje wiarę. Gdzie się podziała jego czujność? Przecież to bardzo wątpliwe źródło poznania Rasputina, a już na pewno jego duchowej strony.
Aron Simanowicz nie zeznawał przed Komisją, bo z Rosji uciekł. Radziński pisał, że jego wspomnienia są owocem „bujnej wyobraźni”, dokładnie tak samo podsumował wspomnienia Matriony, wydane w latach siedemdziesiątych XX wieku. Warto się nad tym głębiej zastanowić. Simanowicz nie zeznawał przed sądem pełen obaw, czy te zeznania mu pomogą, czy przeciwnie, pogrążą go. Jeśli już był czymś powodowany, to powinnością raczej, daniem świadectwa. Na Rasputinie nie zostawiono suchej nitki, tak więc przy całej kampanii oszczerstw i pomówień mógłby niewielkim stosunkowo wysiłkiem ukazać inne oblicze świętego starca. Simanowicz był blisko Rasputina i już samo to powinno stać się dla potencjalnego czytelnika jego wspomnień wystarczającą rekomendacją. Nie musiałby się wysilać i uruchamiać „bujnej wyobraźni”, bo wszystko, czego by nie napisał, byłoby „na pniu” sprzedane. Rasputin mówił o Simanowiczu, że jest najlepszym z Żydów. Już zanim poznał Rasputina, był człowiekiem majętnym. Na pewno był inteligentny, przedsiębiorczy i zaradny, bo przy tak nieprzewidywalnym i nieokiełznanym pryncypale musiał taki być. Założenie Radzińskiego, że Simanowicz kłamał, można tłumaczyć jego ignorancją w sprawach parapsychologii. Przy jego sceptycznej postawie prawdopodobnym jest, że trafiając na jakąkolwiek relację obejmującą tę sferę, uznałby ją za dzieło „fantazji i bujnej wyobraźni” autora. Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt postawy Radzińskiego, który tu powróci. Może zakładał on możliwość umyślnego rozmijania się z prawdą? Może, mając świadomość, że sam byłby do tego zdolny, założył, że każdy jest do tego zdolny? I każdy, mając w tym cel, może kłamać świadomie, z premedytacją.
Czasy się zmieniły i nie musiałem polegać na tym, co ze wspomnień Simanowicza wybrali inni. Sam mogłem się z sekretarzem Rasputina „spotkać”. W moje ręce wpadły Wspomnienia osobistego sekretarza Grigorija Rasputina, wydane w Rydze w 1921 roku. Jaki obraz Simanowicza się z nich wyłania? Na pewno twardo stąpającego po ziemi. Sprawy religijne, także te dotyczące jego własnego wyznania, zdawały się go nie interesować. Nie traktował też Rasputina z czcią czy atencją, jak jego wielbicielki. I to akurat należy poczytać na plus wiarygodności jego relacji. Jeśli już coś z nadnaturalnych mocy Rasputina opisywał, robił to w sposób rzeczowy i chłodny. Stać go też było na krytyczne podejście, zauważał jego potknięcia czy błędy. Wspomnienia Simanowicza na pewno mnie nie rozczarowały. Dotarłem do wielu faktów, w tym przynajmniej jednego kluczowego.
Muszę przyznać, że o wiele większe oczekiwania miałem w stosunku do Anny Wyrubowej. Była ona blisko zarówno samego Rasputina, jak i carskiego dworu. Jako jedna z jego najwierniejszych wielbicielek mogła wnieść wiele dodatkowych, bezcennych informacji. Światowa literatura ezoteryczna pełna jest świadectw uczniów o guru. Zazwyczaj to nie guru zaświadczali o sobie, ale raczej ich uczniowie dbali o to, by pokazać wielkość swoich mistrzów. Liczyłem na to, że we wspomnieniach Wyrubowej znajdę opis drogi, jaką pokonała, by dotrzeć do mistrza i obraz łaski przebywania w jego otoczeniu.
O ile książka Simanowicza nie była pokaźna, wspomnienia Wyrubowej liczyły prawie trzysta stron. Wersja, do której dotarłem, wydana została w Finlandii w 1923 roku i nosiła tytuł Wspomnienia z rosyjskiego dworu. Jak wskazywał tytuł, Wyrubowa pisała w nich przede wszystkich o carskiej rodzinie. W kontekście późniejszego wielkiego dramatu Romanowów chciała przede wszystkim przywrócić jej dobre imię i to był cel nadrzędny.
Jeśli chodzi o Rasputina, wspomnienia Wyrubowej bardzo rozczarowują. Pobieżnie wspomniała o nim w kilku fragmentach, szerzej powracając do jego osoby tylko w dwóch rozdziałach. Pisała jakby z konieczności, nieco zawstydzona, że musi podjąć ten temat. Próżno w jej słowach szukać Rasputina, którego kiedyś uwielbiała. Wspominała, jak trudne były dla niej wizyty na Grochowej, gdzie mieszkał, jak niechętnie to na polecenie carycy robiła (sic!). Pisała o roli Rasputina w uzdrowieniu carewicza: „caryca wierzyła w moc modlitwy Rasputina”. „Caryca wierzyła” — dziwnie to brzmiało w ustach tej, która bodaj najwięcej mogłaby powiedzieć o jego zdolnościach uzdrowicielskich. O proroctwach Rasputina także wypowiadała się z niezwykłą ostrożnością: „Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy był rzeczywiście obdarzony darem prorokowania, czy też jego przewidywania były owocem bystrego umysłu”. Mówiąc o pijaństwach i nieobyczajnych zachowaniach Rasputina, powtarzała linię obrony pałacu: „niczego nie udowodniono”, „nie ma na to żadnych dowodów”. Przy okazji lektury zwróciłem uwagę na to, że fakt „odwrócenia się Wyrubowej od Rasputina” nie został dostrzeżony przez innych autorów książek o nim. A przecież ta informacja to był prawdziwy breking news. Nikogo jednak to pawłowe zaparcie się nie zainteresowało. Mimo że tekst jako całość nie był dla mnie zbyt frapujący, to kilka fragmentów wartych wykorzystania jednak w nim znalazłem.
Powody, dla których Wyrubowa zachowywała się aż tak bardzo asekuracyjnie, mogą być różne. Może wiedząc, jak powszechna jest krytyka Rasputina i jak negatywna ocena jego roli w dopełnieniu losów carskiej rodziny, nie chciała zmieniać tego, czego i tak zmienić by nie mogła. Trzeba wreszcie pamiętać, że Wyrubowa znalazła się w Finlandii, gdzie później spędziła ponad czterdzieści lat swojego życia. Była świecką, pozostającą w domu, mniszką. Jej powściągliwe wspomnienia zagwarantowały jej spokój. Łowcy sensacji nie mieli czego tu szukać, do śmieci konsekwentnie milczała.
Jest jeszcze inna możliwość. Rasputin mówił Simanowiczowi o Wyrubowej, że: „jest mu oddana aż po grób”. Może więc to było jej sacrum. Z nikim go nie dzieliła i zabrała „do grobu”.
W roku 2008 ukazała się na naszym rynku książka, która od 2000 roku budziła na świecie sensację. Była to kolejna z książek napisanych przez Matrionę Rasputin, a już jej tytuł Rasputin. Dlaczego? wiele mówił o treści. Pisana w latach 1946—1960, stała się próbą ocalenia wizerunku ojca, który przez dziesięciolecia był szargany. To, co Matriona napisała w przedmowie, naprawdę robiło wrażenie. Wspomniała w niej o pewnym zdarzeniu, które już na samym początku burzyło mur podejrzliwości czytelnika. Ja byłem jednym z nich właśnie.
„Przed czternastoma laty złożyła mi wizytę (z czyjejś rekomendacji) pewna rosyjska dama. Przyszła obejrzeć córkę Rasputina. I nie ukrywała swej ciekawości, którą pewnie ktoś inny na moim miejscu uznałby za nieprzyzwoitość. Gość nie był mi niemiły, chętnie więc odpowiadałam na pytania owej Pani. I pewnie wieczór ten pozostałby w swoim rodzaju normalny, gdyby nie to, że pod sam koniec wizyty dama wręczyła mi cieniutką książeczkę. Przyjęłam prezent w najlepszej wierze. O, cóż ja widzę! Bajka o starcu Grigoriju i dziejach Rosji, zaczynająca się od strof: Opowiemy wam bajeczkę, o Grzesiu i Oli troszeczkę. Dech mi zaparło z oburzenia. Przychodzi do mojego domu i coś takiego! Już miałam pokazać jej drzwi, ale dama uprzedziła mnie i powiedziała coś, co diametralnie zmieniło wszystko:
— Czy chce pani, żeby po ojcu zostało tylko to?
W tym momencie się rozpłakałam (…) wiedziałam już, czego chcę (…) siadłam więc do pisania”.
Czytałem jej wspomnienia i wierzyłem, chciałem wierzyć, że są nimi naprawdę. Był tu szacunek dla ojca i ukazanie go z tej właśnie nieznanej strony, jako naprawdę troskliwego i dobrego rodzica. Sama jednak historia powstania tych wspomnień była co najmniej zastanawiająca. Oto bowiem rękopis Matriona przekazała jednej z pensjonariuszek domu starców, w którym przebywała. Następnie, w efekcie splotu zdarzeń, wspomnienia te trafiły do B. Zacharowa, który choć nie od razu, ale ostatecznie uznał ich autentyczność, i wydał.
W tekście Matriony wiele było opisów wydarzeń, które ja, jako poszukiwacz nieznanego Rasputina, notowałem wręcz z zachwytem. Pojawiały się też jednak kontrowersje, dotyczące choćby tego, dlaczego córka Rasputina cytowała w swojej opowieści tak wiele wypowiedzi innych, jakby posiadała całą biblioteczkę dotyczącą tego tematu. Część z wykorzystanych fragmentów jej wspomnień była zapewne prawdziwa, ale trudno ocenić, które z nich stanowiły tylko piękne, pożądane i oczekiwane zmyślenie.
Nie od razu odkryłem oszustwo. Sprawa stała się dla mnie jasna po zetknięciu z krytycznym podejściem do tego „pamiętnika” wyrażonym przez przytaczanego wcześniej Krzysztofa Tura. Warto w tym miejscu powiedzieć o nim więcej. To był prawdziwy człowiek renesansu: malarz, grafik, literat, tłumacz. Był on także prezesem założonego w Białymstoku Wydawnictwa „Łuk” i przez wiele lat współpracował z Urzędem Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Był znawcą Bułhakowa, ale jak się okazało, interesował go także Rasputin. Jego wiedza na temat tamtego okresu jest ogromna. Jego esej Mit Rasputina robi wrażenie, bo trudno byłoby się lepiej przygotować do pracy, którą wykonał. To, że się z nim w jego ostatecznych sądach nie zgadzam, nie znaczy, że nie zauważam jego pasji i zaangażowania.
Sens jego pracy mieści się w tytule, bo według Tura życie Rasputina to bardziej mit niż prawdziwa historia, wciąż obecny i mający się dobrze. To, co było dla mnie najważniejsze w jego publikacji, to odniesienie do opisanych wcześniej wspomnień Matriony. Tur wypunktował najnowszą książkę Rasputin. Dlaczego? tak, że nie mogłem już mieć złudzeń, że to falsyfikat. Przy okazji jednak napisał coś, co było dla mnie szczególnie ważne: „Żeby skończyć temat dzienników i wspomnień — Matriona Rasputin opublikowała na emigracji trzy wersje swoich wspomnień, pierwszą w roku 1925, i ta jest w miarę wiarygodna. Później kolejne, sprzeczne ze sobą wersje fabrykowali fachowcy, dziennikarze, którzy wiedzieli, jak takie wspomnienia powinny być napisane, żeby przynieść dochód na rynku amerykańskim”. Tur przywołał pierwsze wydanie wspomnień Matriony z 1925 roku. Pierwsze i podstawowe dla mnie źródło informacji, stanowiące materiał wyjściowy do pracy nad Rasputinem, było dzieło René Fülöpa Millera z 1927 roku. Książka ta powstała głównie na bazie tych właśnie wspomnień córki Rasputina. Ten fakt miał dla mnie niebagatelne znaczenie.
Drugi interesujący mnie u Tura wątek dotyczył zupełnie nieoczekiwanie Edwarda Radzińskiego. Nadmieniłem wcześniej o jego potencjalnym „świecie kłamstw” i temat ten nieoczekiwanie powrócił. „Wspomnieliśmy już o czwartej wersji wspomnień (Matriona Rasputin Rasputin. Dlaczego?) — pisał Krzysztof Tur — sfabrykowanej prawdopodobnie przez Edwarda Radzińskiego na zamówienie wydawcy Zacharowa!”.
Krzysztof Tur był człowiekiem poważnym i poważanym, ks. Jan Twardowski nazywał go wielkim artystą. Nie był łowcą sensacji czy redaktorem szmatławca folgującego niskim pobudkom. To było bardzo poważne oskarżenie wobec Radzińskiego i o to chciałem zapytać autora. W swojej książce Tur nie przytoczył bibliografii, a że cytował wiele źródeł rosyjskich (w tym wspomnień innych osób z kręgów Rasputina), z pewnością ona także byłaby obiektem moich zainteresowań. Napisałem e-maila do wydawcy „Mitu Rasputina” z prośbą o kontakt z autorem. Z niecierpliwością i nadzieją czekałem na odpowiedź…
VI
MAPA CUDÓW
Życie Rasputina spowite jest mgłą tajemnicy. To sfery ezoteryczne, czyli wewnętrzne, zamknięte i ukryte. Nie byłoby więc niczym nadzwyczajnym, gdyby zapytać tych, którzy zamierzali temat zgłębić, czy przeżyli coś osobistego w tych właśnie sferach, co było z nim związane. Coś, co w ich odczuciu było czymś szczególnym i napawało nadzieją, że ich praca jest w jakiś sposób „namaszczona” i może wnieść nieco światła do tej historii.
Nie znalazłem takich fragmentów u pisarzy i historyków, którzy o Rasputinie pisali. Żadnych osobistych przeżyć czy wewnętrznych poruszeń, które odbieraliby właśnie jako sygnał „tajemnego przyzwolenia z góry”, by mogli się tym tematem zająć.
W moim wypadku ta droga, wytyczana mapą cudów, była niezwykła. Od samego początku, a jeszcze bardziej na samym końcu. Widoczne to stało się już w moim portrecie numerologicznym przygotowanym przez Włodzimierza Zylbertala, postać niezwykle wszechstronną i w krajowych kręgach ezoterycznych bardzo znaną. „Pana największymi nauczycielami — mówił — będą ludzie upadli”. Nie od razu zrozumiałem jego słowa, ale przecież to doskonale oddaje casus Rasputina. „Człowiek upadły” (tak był i jest postrzegany), ale i „nauczyciel” (tu w znaczeniu nauczyciel duchowy, mistrz, guru). Nadzieję, że w podjętych studiach mam szansę dotrzeć daleko, dawała astrologia. Urodziłem się pod znakiem Byka 26 kwietnia 1964 roku. O urodzonych tego dnia Jan Starża-Dzierzbicki, astrolog, artysta malarz, prezes Polskiego Towarzystwa Astrologicznego od 1907 roku, pisał: „Typ wyższy z tego dnia ma wrodzoną zdolność przenikania tego, co ukryte, tajemnicze, a także i wszechstronne zrozumienie sytuacji życiowych, dzięki czemu może osiągnąć popularność w swej sferze i może się nawet wznieść wyżej. Dzięki swym studiom może zdobyć wiedzę i zyskać uznanie ogólne, jego umysł jest bowiem obdarzony od przyrody”. Byk to nie jest znak dobrze czujący się w sferze wiary i duchowości. Jeśli jednak już się tym zajmuje, jest w tym bardzo materialny. Wszystko musi być logicznie uzasadnione. To także stanowiło dobry prognostyk, ponieważ od wiary w dogmaty, ważniejsza była krytyczna analiza. Byk, jak św. Tomasz, uwierzy, kiedy dotknie. Musi wszystko przemyśleć, porównać, uzasadnić. Mam nadzieję, że w mojej pracy będzie to widoczne.
Wracając do roku 1964, to był ostatni rok życia Anny Wyrubowej. Ciekawe, czy gdy się zaczął, wspomniała mieszkanie Rasputina, które tak często odwiedzała. Mieściło się przecież przy ulicy Grochowej 64. Gdy miałem czternaście lat (to ważne), czyli tyle samo, co carewicz Aleksy w chwili śmierci, usłyszałem po raz pierwszy nazwisko Rasputina. To była jesień, zapisałem się na krótki kurs samoobrony. Na treningi dojeżdżałem tramwajem ze swoim kolegą z klasy, Piotrkiem. Jeździł z nami (wsiadał przystanek dalej) jeszcze jeden kolega. I to on pewnego razu spytał mnie w czasie jazdy, czy słyszałem o piosenkach zakazanych? Chwilę się zastanowiłem i coś mi zaświtało w głowie, coś, co wcześniej słyszałem. „Rasputin” — odpowiedziałem niepewnie. „Tak”, pokiwał głową z uznaniem. Tej samej jesieni roku 1978 Karol Wojtyła został wybrany na papieża i przeszedł do historii jako Jan Paweł II. Dopiero wiele lat później, w czasie pisania książki, uświadomiłem sobie, jak symboliczny to był moment, oto bowiem „ciemność” znalazła się obok „jasności”.
Utwór „Rasputin” był jednym z największych hitów zespołu Boney M. Wdarł się na listy przebojów i królował w dyskotekach Europy. W Polsce piosenka była rzeczywiście zakazana, jako godząca w Związek Radziecki. To był zdumiewający nawrót cenzury, tej samej, która dotyczyła Rasputina w schyłkowym okresie dynastii Romanowów. W 1979 roku na festiwalu w Sopocie, mimo sprzeciwu organizatora, grupa zaśpiewała swój hit „Rasputin”, wzbudzając euforię widowni. Transmisja telewizyjna, także do innych krajów bloku wschodniego, została nadana z jednodniowym poślizgiem, a piosenkę wycięto. W warstwie tekstowej utwór oddaje nawet dość wiernie historię życia Rasputina, z wyłączeniem wersu o „Rasputinie, kochanku carycy”. Dobrze, że nie musiała go słuchać Matriona Rasputin, która zmarła niewiele wcześniej, w 1977 roku.
Jeśli chodzi o akcenty muzyczne, to muszę wspomnieć o utworze Rolling Stonesów „Sympathy for the devil” (Współczucie dla diabła). Hipnotyzującej wersji tego utworu wykonanej przez szwedzki Tiamat słuchałem bez ustanku, pisząc książkę. Złowieszczy klimat i przywołanie Anastazji robiły na mnie piorunujące wrażenie.
Utknąłem w okolicach Petersburga
Kiedy zobaczyłem, że nadszedł czas na zmiany
Zabił cara i jego ministrów
Anastazja krzyczała na próżno
W 2007 roku zespół Type O’ Negative wydał album „Dead Again”, na okładce którego pojawił się Rasputin. Na tylnej obwolucie znalazło się zdjęcie czterech córek Mikołaja II i Aleksandry: Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji. Złowieszczy tytuł i wybór takiej właśnie okładki na płytę, w kontekście tego, co stało się później, musiał zwracać uwagę. Jej wyboru, z racji zainteresowań Rasputinem, dokonał lider zespołu Piotr Ratajczyk, znany jako Peter Steele. Miał polskie korzenie, co wiele dla niego znaczyło. Płynęła w nim także krew szkocka, irlandzka, islandzka, rosyjska i gruzińska. Przydomek sceniczny Steele (stal) przybrał, bo ponoć był dalekim krewnym Stalina. Trudno zweryfikować, czy to, co mówił, miało cokolwiek wspólnego z prawdą, bo był to człowiek ukrywający się pod szeregiem masek. Steele był potężnie zbudowany, miał ponad dwa metry wzrostu i długie włosy. Charyzmatyczny, z demonicznym spojrzeniem. Mimo że bywał nieprzystępny i arogancki, ci, którzy go znali, twierdzili, że był również niepoprawnym romantykiem. Wrażliwcem, który maskował swoją depresję. Była jeszcze jedna kwestia, które połączyła Rasputina z okładki albumu i jego twórcę. Ojciec Grigorij nie doczekał swoich czterdziestych ósmych urodzin, Peter natomiast zmarł niedługo po nich.
Wędrując po mojej „mapie cudów”, zatrzymajmy się na roku 1999. Podjęcie przeze mnie decyzji o napisaniu książki zbiegło się w czasie z poczęciem naszego dziecka. Razem z żoną ustaliliśmy, że jeśli urodzi się chłopiec, imię nadam mu ja, a jeśli dziewczynka, zrobi to żona. W końcu to właśnie żonie przypadł ten „obowiązek” i tak nasza córeczka otrzymała imię Joanna. Został do rozwiązania tylko jeden problem: jak dać jej na drugie imię. Najmłodsza córka Mikołaja miała na imię Anastazja i taka była moja propozycja. Wówczas żona zasugerowała Olgę. Nie wiedziała wtedy, że było to imię najstarszej córki cara Rosji. Kiedy cztery lata później pojawiła się na świecie siostra Joanny Olgi, Alicja, już konsekwentnie na drugie imię dostała Anastazja. Olga i Anastazja nieoczekiwanie „połączyły się z pozostałymi siostrami”, bo Maria Rasputin miała dwie córki, którym nadała imiona pozostałych dwóch córek cara: Tatiana i Maria. Trudno mi było zaliczyć te zdarzenia w poczet przypadków, tak samo jak fakt, iż ulubionym cytatem cara Mikołaja był ustęp z Księgi Hioba: „bo spotkało mnie to, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło. Nie znam spokoju ni ciszy, nim spocznę, już wrzawa przychodzi”. Ten właśnie cytat rozpoczynał moją pierwszą książkę Widziałem Ciemne Słońce. Doświadczenie depresji. W rozważaniach na temat tego, co mnie spotkało, dylemat Hioba zaistniał z całą siłą. Kompletnie nie mogłem poradzić sobie z akceptacją takiego stanu rzeczy (dlaczego dobry Bóg zabrał mi wszystko?).
Na depresję zapadłem w wieku 28 lat (tuż po urodzinach znalazłem się w szpitalu). Tyle samo lat miał Rasputin, kiedy po spotkaniu na swej drodze studenta teologii, doznał duchowego przebudzenia (znowu krotność liczby 7).
To nie był koniec tego typu wydarzeń. Gdyby nie dotykający Rasputina artykuł Andrzeja Pilipiuka „Śmierć pełna tajemnic”, zapewne nie ukazałaby się moja książka. W 2002 roku w „Czwartym Wymiarze” wydrukowana została wspomniana wcześniej recenzja Rasputina Nie Znanego. Obok niej natomiast znalazła się inna, dotycząca Czarownika Iwanowa (tu też mag i też Rosja)… Andrzeja Pilipiuka.
Dwadzieścia lat temu ta sprawa była zbyt świeża, zbyt bolesna, by o niej pisać. Podczas studiów przyjaźniłem się z Darkiem, z którym dzieliłem fascynację muzyką heavy metal. Na Wydziale Prawa i Administracji zdecydowanie się wyróżnialiśmy, jako jedyni mieliśmy długie włosy. Graliśmy w zespole Dallas, który powołałem do życia. Choć o tym w ogóle nie marzyliśmy, to jednak muzykom niekiedy przydarzała się sława. I nie można zaprzeczyć temu, że jej cień nadszedł. Z dość niespodziewanej strony i niechciany.
Miałem być świadkiem na ślubie Darka (na przeszkodzie stanęła moja choroba). Kilka lat później Darek został chrzestnym Joanny Olgi. Rzadko spotyka się takich ludzi. Z takim życzliwym dystansem, z kompletnym niezrozumieniem dla przejawów agresji, tak pozytywnie nastawionych do życia. Nie wypowiadał skrajnych opinii, nie oceniał, ze swoim pacyfistycznym podejściem nie miał wrogów, bo nie mógł ich mieć.
To był listopad 2000 roku, zmierzchało. Nie wiem, czy z powodu jesieni, czy tego zmierzchu (po depresji go nie lubię), czułem jakiś niepokój. Potrzebowałem skanu zdjęcia Rasputina, o którym wspomniałem na początku książki. To nie był dla Darka żaden techniczny problem, musiałem mu tylko dostarczyć ksero fotografii. Ponownie mieliśmy się spotkać po kilku dniach.
Zbierałem wtedy materiały do książki o domniemanym złym, tak przecież postrzegany był Rasputin. Tymczasem okazało się, że w tym samym momencie swoje macki rozpościerało prawdziwe zło, a jego posłaniec… napisał książkę.
Kilka dni później Darek został uprowadzony i zamordowany przez zazdrosnego eksmęża kobiety, z którą przez jakiś czas się spotykał (to była przelotna znajomość). Ponurej zbrodni dokonał zazdrosny o „swoją własność” klasyczny psychopata, najgorszy z możliwych, bo ponadprzeciętnie inteligentny (absolwent filozofii). W swoim chorym umyśle zaplanował zbrodnię, która wydawała mu się doskonała (zapewne planował też kolejną, bo w tego notatkach znaleziono później nazwisko innego mężczyzny, z którym spotykała się jego była żona). Będąc pewien swojej bezkarności, podjął dziwną grę i ślady tej zbrodni opisał w wulgarnej i ponad dopuszczalne normy perwersyjnej książce Amok. Media na całym świecie podjęły wtedy temat. Pisał o tym między innymi na łamach „New Yorkera” amerykański dziennikarz i pisarz David Grann. Na motywach tej historii nakręcono dwa filmy. Polsko-szwedzko-niemiecki „Amok” z 2017 roku i powstałe rok wcześniej „Prawdziwe zbrodnie”, koprodukcję amerykańsko-polsko-angielską. Oba te filmy spotkała słuszna krytyka, o wiele większa w wypadku tego drugiego. Nieoczekiwanie rolę polskiego policjanta zagrał powszechnie znany Jim Carrey (dwa Złote Globy, w tym za słynny „Truman Show”). Znany z ról komediowych wcielił się tu w postać zmęczoną życiem, przybitą cierpieniem. Nie dziwi to jednak, jeśli spojrzeć na czas, w jakim to nastąpiło. Był wtedy w związku z makijażystką Cathrioną White. Jego partnerka, cierpiąca na depresję, nie wytrzymała ich rozłąki (zdecydowali, że muszą od siebie odpocząć) i popełniła samobójstwo, połykając garść jego leków przeciwbólowych.
Wracając do koszmarnego dnia, kiedy znaleziono zwłoki Darka, po latach ujrzałem to, czego wcale nie chciałem. Jak zbrodnia ta podobna była do morderstwa Rasputina. Jusupow nazywany był przez Rasputina „Mały” (w rzeczywistości był wysoki), podczas gdy morderca Darka był rzeczywiście niskiego wzrostu. Obaj skrajnie egocentryczni i zakochani w sobie. Nie działali w pojedynkę i tkwili w błędzie, mordując kogoś, o kim mieli mylne wyobrażenie. Ciała ich ofiar wyłowiono z rzeki w grudniu, ze związanymi sznurkiem rękoma. Łączyło ich jeszcze jedno, obce im było poczucie winy.
Wspomniałem wcześniej o śmierci Andrzeja Lewandowskiego i jego wpływie na moją decyzję o powrocie do pracy nad historią Rasputina. Na samym początku musiałem zdobyć ostatnią wersję książki w formie elektronicznej. Dotarłem po latach do mojego Wydawcy (wydawnictwo dawno już nie funkcjonowało), który obiecał odzyskać materiał od korektora, który z kolei zachował go w swoim archiwum. Wizyta była umówiona, ale dzień wcześniej Wydawca otrzymał telefon, że… ten nagle zmarł. Od kilku lat poważnie chorował, ale śmierć? Tego nic nie zapowiadało. Wyglądało to, przyznam, dziwnie… Coś takiego właśnie teraz? (Na szczęście miałem też swój plik, tyle że ten pierwotny, sprzed korekty). O ile to zdarzenie lekko mnie zdumiało, to co powiedzieć o tym, co stało się później? Po tym, jak napisałem do „Fundacji Sąsiedzi”, która wydała Mit Rasputina Krzysztofa Tura, swoją prośbę o umożliwienie kontaktu z autorem, bardzo szybko dostałem odpowiedź: „Niestety, z przykrością informujemy, że Pan Krzysztof Tur zmarł dwa dni temu” (!!!). Przyznam, że poczułem zimny dreszcz emocji. To było tak, jakbym nagle znalazł się w świecie Dana Browna z jego bestselleru Kod Leonarda da Vinci. Oto jest Wielka Tajemnica i jakieś niezdefiniowane na początku, nieokreślone bliżej siły, którym zależy na tym, by Prawda nigdy nie została ujawniona. Nie jestem skory do używania wielkich słów czy doszukiwania się teorii spiskowych, ale faktem jest, że te dwie śmierci wpisywały się w to, co dotyczyło procesu ujawniania prawdy o Rasputinie. Nie wydawało się, by niebiosa kiedykolwiek temu sprzyjały.
Może te znaki, bym do tematu powrócił, nie byłyby aż tak czytelne, gdyby nie to, co wydarzyło się w moim życiu ponad rok wcześniej.
Jeden z moich znajomych, jeszcze ze szkoły średniej, otarł się o przemysł filmowy. Brał udział w realizacji wielu produkcji filmowych, nawet tych największych (Spielberg „Most szpiegów”). Dzięki tej znajomości załapałem się na statystowanie w serialu holenderskim „De Stamhouder” (angielski tytuł „Legacy”, dziedzictwo), gdzie zagrałem… generała Wehrmachtu. Akcja filmu toczyła się w latach siedemdziesiątych, choć zawierał też odniesienia do czasów drugiej wojny światowej. Zdjęcia w których brałem udział, kręcono we wrocławskim zoo i przy stadionie olimpijskim (tym samym, na którym kiedyś przemawiał Hitler). Było nas tam dwóch generałów, co od razu skierowało nas w sposób naturalny ku sobie. Wszyscy związani z branżą filmową wiedzą, że tam się głównie czeka, tak więc sporo czasu spędziliśmy w swoim towarzystwie. E. to był jeden z takich ludzi, których nie sposób nie lubić, od razu kruszył wszelkie mury. Przyjazny, inteligentny, z dużym poczuciem humoru, co dla mnie jest zawsze papierkiem lakmusowym tego, z kim mam do czynienia. Po całym dniu na planie postanowiliśmy dodać się do znajomych na jednym z portali społecznościowych, spojrzałem na jego nazwisko: Simanowicz!!! Zapytałem tylko, czy ma korzenie serbsko-chorwackie, czy raczej… rosyjskie. „Rosyjskie” — usłyszałem odpowiedź.
Później nastąpił bardziej niż emocjonalny wieczór. Napisałem do nowego znajomego o moim „drugim życiu” związanym z pisarstwem i wspomniałem o literackim pseudonimie: Artur Marino. Po chwili zobaczyłem na ekranie komputera zdjęcie mojej książki trzymanej przez tegoż Simanowicza. Okazało się bowiem, że „mój kompan z Wehrmachtu”, szukając swoich korzeni, natrafił niegdyś w internecie na wstęp do mojej książki Rasputin Nie Znany, w którym o Simanowiczu wspominałem. Jeszcze bardziej niezwykły był dalszy ciąg wieczoru. Napisałem E. o moich zakończonych porażką poszukiwaniach wspomnień Simanowicza i Wyrubowej. I tego samego dnia otrzymałem od niego linki do tych książek. Okazało się, że on sam wcześniej ich poszukiwał i udało mu się do nich dotrzeć (Simanowicz po rosyjsku, a Wyrubowa po angielsku). Współczesne możliwości translatorów są takie, że tłumaczenie (całkiem niezłe) zrobiłem sam i tak oto miałem w swoich rękach coś, czego tak bardzo w swoim czasie poszukiwałem. Nic właściwie nie robiąc, dostałem wszystko. Zatem czy to ja wróciłem do Rasputina? Raczej nie mogłem do niego nie wrócić.
Materiałem wyjściowym była oczywiście wersja z 2002 roku. W części faktologicznej nie zmieniłem prawie nic, a jedynie wzbogaciłem ją o nowe informacje i wątki. Jedynym, co usunąłem, był ostatni krótki rozdział i zakończenie, które nie pasowały do nowej formuły i pomysłu na książkę. Więcej zmian wprowadziłem w części poświęconej ezoterycznemu spojrzeniu na zdarzenia epoki Rasputina. Niektóre fragmenty wydały mi się zbyt zawiłe i niekiedy nazbyt pompatyczne. Wprowadzone poprawki służyć miały większej spójności i czytelności prowadzonego wywodu. Nowe tropy i większa śmiałość co do końcowych wniosków uprawniają mnie do stwierdzenia, że nowy Rasputin jest pozycją znacznie bardziej interesującą w sferze ezoterycznej. Ocierając się o literaturę sensacyjną, wprowadzi czytelnika na nieznane akweny i dostarczy sporo intelektualnej przygody.
Aby poczuć emocje, które towarzyszyły mi przy pracy nad Rasputinem, przytoczę ostatni akapit ze wstępu do wydania z 2002 roku. Wrócą tamte chwile i będzie to doskonały wstęp do ponownego zanurzenia się w epokę Rosji, która bezpowrotnie odeszła wraz z rokiem 1917.
Faza zbierania materiałów do tej książki była dla mnie czasem szczególnym. Zetknąłem się z wieloma materiałami, z których przebijało uwielbienie dla świętego, bądź żywiona wobec niego skrajna nienawiść. Trudno było współczesnym pozostać w tej sprawie obojętnym. Zdawałem się unosić w jakiejś dziwnej przestrzeni przesiąkniętej atmosferą tamtych dni i wiszącą w powietrzu tajemnicą. W moim umyśle pojawiać się zaczęły wewnętrzne poruczenia, które wiązały wciąż nowe wątki w fascynującym procesie odkrywania jednej z największych zagadek współczesnego świata. Znalazłem się w Pokrowskoje, towarzyszyłem Rasputinowi w jego wędrówkach i widziałem go, gdy w nocnym lokalu, przy dźwiękach cygańskiego zespołu grającego ulubione „Woźnico, nie pędź koni!”, osuszał jeden po drugim kielichy madery.
A spod będących w nieładzie włosów spoglądały na mnie oczy. Te same, które przeszły do legendy.
CZĘŚĆ DRUGA
Rasputin nieznany
I
PRZED BURZĄ
Nie ma w historii kart takich jak ta. To, co stało się w Rosji carskiej na początku wieku kończącego drugie tysiąclecie, nie miało prawa się wydarzyć. Oto w kraju tak rozwarstwionym, gdzie przepaść dzieliła pana od chłopa, księcia od robotnika i oficera od szeregowego żołnierza, zdarzyło się coś, czego nie zrozumiano po dziś dzień. W największym na świecie państwie, w królestwie jednowładztwa, gdzie lud, widząc „z Bożej łaski” cara, klękał i żegnał się, pojawił się ktoś, kto w krótkim czasie osiągnął wszystko, co można było osiągnąć. Urodził się na dalekiej Syberii, w wiosce bez historii, w rodzinie bez znaczącej przeszłości. Jego niezwykłe zdolności, a także splot zdarzeń ściśle związanych z cichą tragedią pary monarszej spowodowały, że od momentu pojawienia się w Petersburgu nie dzielił losu innych chłopów. Nie mieszkał w nędznych dzielnicach lumpenproletariatu i nie pracował jako robotnik niewykwalifikowany za najmniejszą stawkę w jednej z wielkich fabryk. Zajmował wygodne mieszkania i ze względu na olbrzymie wpływy w sferach rządzących wciąż otoczony był ludźmi chcącymi zyskać jego przychylność. Od samego początku budził emocje, które z czasem nasilały się coraz bardziej. Ukryta niechęć, czy też jawna nienawiść narastały, osiągając apogeum w czasach, gdy caryca Aleksandra pisała o nim w swoich pamiętnikach, nazywając Przyjacielem. Jego postać powraca przy każdej analizie przyczyn upadku dynastii Romanowów. Był powszechnie znany i rozpoznawany. Gdy w 1916 roku w towarzystwie wiernych wyznawczyń, Anny Wyrubowej i Lili von Dehn, na prośbę Aleksandry udał się do Tobolska, by odwiedzić grób i świątynię św. Jana, wieść o tym próbowano utrzymać w tajemnicy. Na nic się to jednak zdało. Na mijanych po drodze stacjach zbierały się tłumy, aby zobaczyć tego, o którym każdy współczesny słyszał coś przykuwającego uwagę. I tak zostało do dzisiaj. Opinie o nim mogą być trafione lub nie, ale to pozostaje bez znaczenia. Istotne jest jedynie to, że — czy ktoś zna historię, czy prawie jej nie zna — nikomu nie jest on obcy. Nadzwyczajność Rasputina jest widoczna już w jego kosmogramie. „Swą żywotnością wielokrotnie przewyższał każdego w swym otoczeniu — pisał o nim Leszek Weres — budził podziw, lęk i nienawiść większości oraz ślepą wierność i miłość nielicznych. Ale przy takim ustawieniu planet nie ma w tym nic dziwnego”.
Nie można historii o Rasputinie oddzielić od historii cara. Nim z całym rozmachem wkroczył na scenę, inny dramat rozpoczął się bez jego udziału. Oto był rok 1894 i po śmierci Aleksandra III imperatorem Rosji został dwudziestosześcioletni Mikołaj. Nagła śmierć ojca zaskoczyła i przeraziła Mikołaja. Oto tracąc go, stanął przed zadaniem, do którego nie był zupełnie przygotowany. „Nie jestem gotowy, żeby być carem! — mówił, szlochając, do przyjaciela. — Nigdy nie chciałem nim zostać. Nie znam się na rządzeniu. Nie wiem nawet, jak rozmawiać z ministrami”. To oświadczenie, bardziej młodzieńca niż dojrzałego mężczyzny, miało zostać później potwierdzone przez historię jego rządów. Mikołaj II nie był stworzony do roli, którą przyszło mu pełnić. Na rządzeniu się nie znał, politykę uprawiał z czystego obowiązku, a z ministrami, o ile nie mówili tego, co było mu miłe, nie rozmawiał. Zdawał się nie słuchać, palił jednego papierosa za drugim i milczał. Przez całe życie ostatniego cara z dynastii Romanowów wciąż aktualne były słowa, które usłyszał od swojego ojca na dwa dni przed jego śmiercią: „Twoją powinnością jest przejąć z moich ramion ciężkie brzemię władzy i dźwigać je aż po grób, tak jak czyniłem to ja i nasi przodkowie. Przekazuję ci mocarstwo, które z bożej łaski znalazło się w moich rękach. Przed trzynastu laty przejąłem je od mego broczącego krwią ojca. Twój dziadek przeprowadził wiele ważnych reform, a ich celem było dobro rosyjskiego ludu. Zapłacono mu bombą z rąk rosyjskich rewolucjonistów i śmiercią…”. W kraju takim jak Rosja jedyną skuteczną metodą rządzenia było jednowładztwo i tą drogą, zawierzając w pełni ojcu i swojej intuicji, postanowił iść Mikołaj. Z czasem jednak zszedł z niej i to obróciło przeciwko niemu. Oddał władzę, a uległość kosztowała go życie. Nienawiść rodzi mord i taka niesłuszna nienawiść dotknęła Mikołaja, tak jak wcześniej jego dziadka. To, co stało się w pamiętną noc latem 1918 roku w Jekaterynburgu, kiedy w kałużach krwi legł ostatni car Rosji z rodziną, miało swe podwaliny w zdarzeniach, w których nie było żadnej winy Mikołaja II. Na negatywnym wizerunku młodego cara i rodzącej się później, umiejętnie podsycanej nienawiści, zaciążyły przede wszystkim dwa wydarzenia. Pierwsze miało miejsce w tym samym roku, w którym Mikołaj przejął władzę i poślubił księżniczkę heską Alicję Hessen-Darmstadt. Z tej okazji na Chodzyńskim Polu, poza murami Moskwy, miał odbyć się festyn ludowy. Ustawiono tam sto pięćdziesiąt baraków z przekąskami i napojami. Przewidziano także inne atrakcje, co spowodowało, że od rana teren festynu szturmowało pół miliona ludzi, liczba znacznie większa niż oczekiwano. Wtedy wydarzyła się tragedia. Pod naporem tłumu zaczęły pękać belki przykrywające niezasypane rowy. Wpadający doń ludzie byli tratowani przez innych, niczego nie świadomych. Liczba zabitych sięgnęła dwóch tysięcy. Na wiadomość o tym car postanowił odwołać wszystkie inne zaplanowane imprezy, a także surowo ukarać winnych zaniedbań. Jednak jego otoczenie, zwłaszcza trzej stryjowie, odwiodło go od tych zamierzeń, znajdując szereg ważnych powodów. Poselstwo Francji — najważniejszego sojusznika Rosji — włożyło w przygotowania do uroczystości zbyt wiele starań, by można ją było odwołać. Mikołaj ustąpił i chociaż rodzinie każdej z ofiar darował z prywatnej kasy po tysiąc rubli, pokrywając także koszty pochówku, i tak historia ta położyła się cieniem na jego przyszłości. Całemu zdarzeniu przypisywano znaczenia tragicznej wróżby, a Mikołaja oskarżano o obojętność i cynizm w obliczu zbiorowego nieszczęścia poddanych. Drugim zdarzeniem, które zaważyło na wizerunku cara, było to, co stało się w roku 1905 i przeszło do historii jako „krwawa niedziela”. Doprowadził do niej długotrwały kryzys spowodowany niekorzystnym przebiegiem wojny z Japonią i spotęgowany przez trudne warunki pracy robotników, przy jednoczesnym bujnym rozkwicie przemysłu. Protesty proletariatu na południu kraju zakończyły się 9 stycznia marszem na Pałac Zimowy. Kierowany przez popa Gapona miał się zakończyć przedłożeniem carowi żądań socjalnych. W tym czasie jednak, o czym nie wiedziano, władca przebywał z dala od pałacu, w Carskim Siole. Nieoczekiwanie korowód ten, niosący flagi rosyjskie, ikony, portrety cara i śpiewający „Wybaw, Panie, swój lud”, został zatrzymany przez policję strzałami. Tysiąc osób zostało zabitych, a dwa tysiące rannych. Mimo że Mikołaj o całym zdarzeniu dowiedział się po fakcie i był nim mocno wstrząśnięty, to w oczach społeczeństwa ponosił całą odpowiedzialność za tragedię. Stojąc przed wyborem: wprowadzić dyktaturę albo monarchię parlamentarną, wybierał to drugie i Rosja zaczęła wkraczać w okres ograniczonego samowładztwa. „Ślepa nienawiść do władzy” istniała jednak już wcześniej. W roku 1904 odczuła ją wdowa po wspominanym wcześniej Wielkim Księciu Sergiuszu Aleksandrowiczu, gdy odwiedziła w więzieniu zabójcę męża. Już wtedy agitatorzy, którym zależało na obaleniu władzy w państwie, potrafili umiejętnie sterować tłumem. Zdarzające się zamieszki były głównie ich zasługą, a nie wzburzonych robotników. Tłum nigdy nie usiłował zrozumieć, a tylko słuchał swych przywódców. Gdyby rozumiał, wiedziałby, że rozhisteryzowani agitatorzy są li tylko rzecznikami zniszczenia, które jest zawsze łatwiejsze od budowania. Aby to pojąć, potrzeba wiedzy i dystansu, a w tłumie brak i jednego, i drugiego. I taki to tłum miał w niedalekiej przyszłości zniszczyć monarchię i całą klasę panującą.
Na początku wieku jednak nic nie wskazywało na to, że wydarzenia przybiorą taki właśnie obrót. W czasie, gdy ministrem finansów był Siergiej Witte, w Rosji nastąpił niespotykany rozkwit gospodarki. Z inicjatywy Wittego zbudowano kolej transsyberyjską, on także przeprowadził reformę pieniężną. Dzięki umowie celnej z Niemcami pobudzono przemysł, zwiększono wydobycie surowców i nastąpiło ożywienie wymiany towarowej z terenami o słabej infrastrukturze. To właśnie wtedy zaczęto eksportować w rekordowych ilościach roczne nadwyżki zboża. Późniejsze państwo Sowieckie nigdy nie wyeksportowało nawet połowy tej ilości. I wtedy to już nie były nadwyżki. Tą drogą zdobywano dewizy potrzebne do importu surowców służących przemysłowi ciężkiemu, nie bacząc na to, że z głodu umierają miliony chłopów. Rekwirowano ziarno przeznaczone na przyszłe zasiewy. Taki był szyderczy uśmiech losu. Ci, którzy niegdyś opuścili wsie, nie znajdując tam dla siebie chleba, później przeprowadzili rewolucję, by ostatecznie zwrócić się przeciw tym, którzy zawsze potrafili nań zapracować. Tłum nie wiedział i nigdy się nie dowiedział, że to właśnie za cara miał możność osiągnięcia dobrobytu, który później na darmo próbował wywalczyć. W roku 1906 premierem został Piotr Stołypin. Kontynuował reformy Wittego, a za jeden z celów postawił sobie właśnie umocnienie pozycji stanu chłopskiego. Dążył do likwidacji tzw. obszczin, czyli wspólnot gminnych, pragnąc, by chłopi uzyskali warunki do samodzielności. Przyjęto dekrety o nadziałach ziemi, a banki pomagały chłopom w przejściu do własności prywatnej. Stołypin próbował przeciwdziałać groźbie pogłębienia różnic między chłopami zamożnymi a biednymi, tworząc plan przesiedleń na nowe tereny. Mieszkańcom najgęściej zaludnionych okolic, gdzie ziemi wciąż ubywało, proponowano na korzystnych warunkach osiedlenie się za Uralem. Umocnienie klasy średniej wiejskich gospodarzy miało uczynić ich odpornymi na propagandę socjalistyczną. Dlatego też Stołypin był groźny przede wszystkim dla lewicowych rewolucjonistów. Zwracali się oni przeciw wszelkiemu postępowi, bo pozbawiał ich uzasadnienia dla własnej propagandy. Wyzwalać od biedy i wyzysku mieli oni, a nie ten, który w ich oczach był „reprezentantem przyczyny”. Dlatego też 5 września 1911 roku premier, znienawidzony za bezwzględność wobec wszelkich rewolucyjnych niepokojów, zakłócających proces budowy stabilizacji, zginął w zamachu. Jego następca, Władimir Kokowcow, nie podążył śladami poprzednika i zaniechał wykonania planu agrarnego. Stołypinowi nie przypadło należne miejsce w historii. Choć w pełni mu się ono należało. „Wy potrzebujecie wielkich wstrząsów — zwrócił się do rewolucjonistów w czasie jednego z posiedzeń. — Nam potrzebna jest wielka Rosja! Dajcie temu krajowi dwadzieścia pięć lat spokoju i wewnątrz, i poza granicami, a nie poznacie go”. I nie były to tylko czcze słowa. Francuski ekonomista Thiery pisał: „Jeśli rozwój w Europie będzie postępował w takim tempie, jak w latach 1900—1912, wówczas Rosja w połowie wieku zdominuje Europę pod względem politycznym, gospodarczym i ekonomicznym”. Podobnego zdania była niemiecka delegacja gospodarcza, która po powrocie z Rosji zdała relację cesarskiemu rządowi: „Jeśli utrzymane zostanie dotychczasowe tempo rozwoju, za dziesięć lat Rosja będzie nie do pokonania”. Kilka lat wcześniej Cesarz Wilhelm poznał osobiście Stołypina, który zrobił na nim wielkie wrażenie. Rzekł wtedy do Mikołaja: „Gdybym ja miał kogoś takiego, zwyciężyłbym całą Europę”. Mikołaj jednak nie w pełni doceniał swojego premiera. Jego przestrogi przed wojną i wrogiem wewnętrznym przeszły zupełnie bez echa. Kiedyś miały powrócić, tym razem powtórzone przez kogoś, kogo Stołypin chronicznie nie znosił. Ten ktoś przywędrował z daleka i — podobnie jak Stołypin — poróżnił wszystkich.
II
NIE TAKI DIABEŁ…
Gdy Grigorij Jefimowicz Rasputin pojawił się w Petersburgu, nikt nie mógł przypuszczać, że to on będzie decydował o „być albo nie być” przyszłości monarchii. Kiedy w rodzinie rodzą się pod rząd cztery córki, w sposób oczywisty wzrasta napięcie, z jakim oczekiwany jest syn. A jeśli do tego rzecz dzieje się w rodzinie panującej, gdzie męski potomek ma przejąć w przyszłości carską koronę, sytuacja staje się dramatyczna. Narodziny Aleksego były więc największym szczęściem, jakie spotkać mogło parę monarszą. Niebawem jednak na jaw wyszła straszna prawda. Okazało się, że dziecko cierpi na hemofilię, która w tamtych czasach była całkowicie nieuleczalna. Pierwszym i jedynym, który potrafił łagodzić jej ataki — a każdy z nich mógł skończyć się śmiercią — był Rasputin. Dzięki temu miał łatwy dostęp do Aleksandry i Mikołaja. Fakt, że znajomość nie kończyła się jednak tylko na krótkich wizytach uzdrowiciela, lecz dała początek częstym, wielogodzinnym rozmowom, świadczył o tym, że Rasputin miał do zaoferowania „coś” więcej. Wielu światłych ludzi nie potrafiło zrozumieć, co to było. Co prosty chłop, półanalfabeta, miał do powiedzenia carowi i carycy? A to „coś” właśnie spowodowało, że wykształcona na dworze angielskim księżniczka niemiecka była pod jego wielkim wpływem, który nigdy nie osłabł. Niebywałego sukcesu Rasputina można doszukiwać się także w fakcie, który pozornie stanowił przeszkodę nie do pokonania. Otóż Rasputin wywodził się z ludu, a za „ludem” cesarz i cesarzowa wprost przepadali. Wierzyli oficjalnej doktrynie zrodzonej w pierwszej połowie ubiegłego wieku, według której lud stanowi rzeczywistą podporę tronu, kocha samodzierżawie i cara. Wszelkie polityczne zło i zamysły buntu miały pochodzić od warstw wyższych, zwłaszcza inteligencji. Ta oderwana od własnych korzeni grupa rzekomo czerpała inspiracje z zachodnich ideologii. Takie też poglądy starał się przedstawić Rasputin, głoszący przy każdej sposobności, że potęga cara powinna opierać się na zwykłym ludzie i jego miłości. U początków drogi na szczyty Rasputin zyskał poparcie tzw. prawdziwych Rosjan, którzy w swoim programie naprawy państwa posługiwali się frazesem o ludzie wybranym. Rasputin tymczasem traktował rzecz dosłownie, co spowodowało, że prawdziwi Rosjanie odsunęli się od niego. Na zarzut, że lud jest pod względem politycznym niepewnym sojusznikiem i łatwo go buntować, grzmiał: „Jeśli to prawda, to chyba tylko ci ponoszą winę, co sztucznie utrzymują lud w nieświadomości! Przypatrzcie się temu, co dzieje się na wsi! Nie ma tam ani szpitali, ani szkół, natomiast karczem jest bez liku! Zatruwają nas, chłopów, wódką! Zamiećcież wpierw przed własną chałupą, zanim obwiniać zaczniecie lud!”. Przez kilka pierwszych lat wpływy Rasputina nie wychodziły poza rodzinę carską i grono otaczających go wielbicielek. Dopiero z upływem czasu jego znaczenie zaczęło rosnąć. Szczególnie obchodziły go sprawy kościelne. Stosunek przedstawicieli Cerkwi do Rasputina przypominał nastawienie prawdziwych Rosjan. Reprezentanci prawowiernej teologii popierali Rasputina, gdy jednak okazało się, że nie będzie im pomocny w realizacji ich własnych celów, przeszli na stronę jego wrogów. Rasputin był zbyt niezależny, by ktokolwiek narzucił mu coś, czego on sam by nie chciał.
Utrata poparcia w kręgach duchowieństwa i skierowane przeciw niemu ataki spowodowały, że odnosił się do kleru z nieukrywaną niechęcią. Do cerkwi chadzał rzadko, pojawiał się tam tylko wtedy, kiedy musiał, i raczej bez entuzjazmu. Wykorzystywał czasami swoje wpływy, by dać nauczkę wyższym dostojnikom kościelnym. Tak było na przykład wtedy, gdy nakłonił cara, by ten, mimo protestu synodu, mianował biskupem tobolskiej diecezji niewykształconego mnicha Warnawę. Nie zasłynął on niczym szczególnym poza tym, że przez pewien czas był protegowanym Rasputina. Innym przedstawicielem duchowieństwa, który z gorącego zwolennika Rasputina zamienił się później w jego najbardziej zajadłego wroga, był mnich Heliodor. Poróżnienie ze świętym starcem nastąpiło po tym, jak po śmierci Lwa Tołstoja Heliodor żądał od cara wyklęcia pisarza jako pseudochrześcijanina. Tołstoj był wrogiem Cerkwi i po atakach na nią został w roku 1901 objęty ekskomuniką. Zamiast Mikołaja mnichowi odpowiedział Rasputin. Telegram, pełen dystansu, zdumiewał swą celną mądrością: „Telegram zbyt surowy. Tołstoj zagubiony w poglądach. Z winy biskupów niekochany. Ciebie także twoi bracia krytykują. Zadaj sobie trud przemyślenia”. Heliodor jednak trwał uparcie w zacietrzewieniu i prowadząc dalej swą walkę, umieścił w jednej z sal swojego monasteru portret Tołstoja, by pątnicy pluli nań aż do zatarcia rysów podobizny. Wiadomość o tym fakcie zmartwiła Rasputina. Przyszłość pokazała, że zacietrzewienie Heliodora w tępieniu wszelkiej maści zła zmusiło go do ucieczki z Rosji.
Jeszcze większy wpływ, niż na sprawy Kościoła, przypisywano Rasputinowi w sferze polityki. Na początku jego oddziaływanie na kolejne rządy nie było znaczące. Dopiero od połowy 1915 roku, po dymisji rządu Goremykina, zaczął on mocniej ingerować w politykę. O tym jednak, że wpływ ten bywał znacznie przeceniany, świadczą między innymi wspomnienia Wyrubowej i szefa żandarmów Kurłowa. Starali się oni dowieść tego, co umożliwiła później analiza faktów. Korespondencja między parą carską wskazywała raczej na rolę Rasputina jako doradcy, nauczyciela udzielającego wskazówek, niż człowieka faktycznie podejmującego decyzje polityczne. Car, w przeciwieństwie do carycy, nie zawsze słuchał mużyka z Syberii. Nieraz bywał poirytowany sugestiami Rasputina i podejmował decyzje niezgodne z nimi. „Poglądy naszego Przyjaciela — pisał Mikołaj do Aleksandry — na temat różnych ludzi są czasem nieco dziwaczne, sama zresztą o tym wiesz, więc trzeba odnosić się do nich z dużą ostrożnością, zwłaszcza gdy chodzi o nominacje na wyższe stanowiska”. Rasputin mógłby cieszyć się nieposzlakowaną opinią świętego, którego słuchają najwyżsi mężowie Kościoła, i czuć się wybawcą Rosji, uzdrawiającym z niemocy najważniejsze dziecko w państwie. Mógłby, ale do tego nie doszło. I stało się tak raczej nie dlatego, że nie umiał w pełni wykreować swego wizerunku, lecz dlatego, że w ogóle mu na tym nie zależało. Na światło dzienne wyszło coś, co całkowicie przekreśliło jego przejście do legendy, jako postaci klarownej i jednoznacznej. Rasputin zasłynął bowiem przede wszystkim z niezliczonych pijatyk i rozwiązłości seksualnej; te grzeszne skłonności przypominano przy każdej analizie jego postaci. Jeśli był grzesznikiem, nie mógł być świętym. Tak postrzegali to współcześni i taki obraz został utrwalony. Uwzględnienie dwóch aspektów pozwoliłoby spojrzeć na problem z zupełnie innej perspektywy. Po pierwsze: o tym, czy jakiś człowiek uznany zostanie za świętego, mogą stanowić dostojnicy kościelni, przywódcy religijni czy też jak w wypadku choćby hinduizmu — wyznawcy. Jak mylne bywają to osądy, wykazują przypadki Jezusa czy Mahometa. Pomimo iż byli kimś więcej niż świętymi, zostali odrzuceni dlatego właśnie, że ich nie rozumiano. Po drugie, „przekreślenie świętego” nie powinno być równoznaczne z przekreśleniem tego, co wypłynęło z jego ust. Rasputin był tu doskonałym przykładem. Problem ze świętością powstaje na styku duch-ciało. To, co niematerialne, zamieszkuje bowiem w materii, w ciele z krwi i kości. A ludzkie ciało rządzi się już swoimi prawami. Należący do niego umysł może błądzić, a ono samo musi stawić czoła sile niezmiennie dbającej o przedłużanie gatunku. Może z nią walczyć, być w zgodzie lub nadto jej folgować. I ta ostatnia sytuacja o niczym nie przesądza. Nawet ekstremalne zachowanie nie przekreśla tego, co wartościowe, i co może wtedy bezpowrotnie ujść uwadze. Boski przekaz popłynąć może również z grzesznych ust. Rasputin często obcował z kobietami, które albo były jego wyznawczyniami, albo przyciągane jego charyzmą i sławą, niczym meteory zajmowały na chwilę jego uwagę. Rzadko wychodził wieczorami sam, a ilekroć to czynił, udawał się zwykle na Newski Prospekt albo inne ulice, na których stały prostytutki. Wybierał sobie wtedy jedną i szedł z nią do hotelu lub do łaźni. Lektura tomów akt poświęconych inwigilacji Rasputina przez tajne służby to niekończące się opisy wchodzących i wychodzących z jego apartamentów pań, wizyt krótkich i długich, nocnych pijackich eskapad i awantur wywoływanych ojca Grigorija. Był w tym wszystkim jakiś dziwny element hazardu, ciągłego igrania z siłami, które znając tę prawdę i odsłaniając ją carowi, mogły mu nieodwracalnie zaszkodzić. Rasputin jednak z niczym się nie krył. Wydawał się pozostawać wciąż prostym chłopem, nic sobie nie robił z konwenansów i powagi Petersburga. Jeśli się bawił, to zatracał się w tym zupełnie; ten pęd do tańca, wina i kobiet rozbijał w pył wszystko, co stawało mu przeszkodzie. Jego niekończące się burdy i rozpusta stały się legendarne. Rasputin hulał w najwytworniejszych restauracjach, jedząc najbardziej wykwintne potrawy w towarzystwie elit Petersburga i Moskwy. Mógłby to wszystko robić w ukryciu, tak by wiedza o tym nie przeniknęła do świadomości ogółu. Mógł nie wzbudzać powszechnego oburzenia, ale takie gry go nie pociągały. Był zawsze przede wszystkim sobą. Nikogo nie naśladował i był nie do podrobienia. Bezpośredni i szczery, zarówno w zabawie, jak i w kontaktach z ludźmi, przed którymi inni drżeli, zdawał się stać ponad wszystkim i nic go nie mogło powstrzymać. Zawsze robił to, co chciał. Taki się urodził i taki umarł.
Żadne przecieki o trybie życia Rasputina nie mogły mu zaszkodzić w oczach zwolenników. Każdą informację można było zdyskredytować lub znaleźć dla niej wytłumaczenie. Lili von Dehn, której Rasputin uratował syna, nie wierzyła w opowieści o jego wyczynach seksualnych. O kobietach, które miały z nim przygody, mówiła: „To nie Rasputin wciągał je w błoto. On je często z niego wyciągał”. Opowiadała na przykład, jak kiedyś idąc ulicą z bratem męża, spotkała Rasputina. Ten zrugał ją: „Idziesz w ślady tych frywolnych damulek z towarzystwa? Dlaczego nie ma tu twego męża?”. Nieco inaczej na wieści o rozwiązłości Rasputina reagowała dama dworu cesarzowej Munia Gołowina. Próbowała wytłumaczyć jego skłonności. Wedle jej słów Rasputin postępował tak jedynie po to, by się moralnie zahartować. Starzec brał na siebie grzechy świata i samemu popadając w grzech, poddawał się z własnej woli ubiczowaniu przez ludzi. Dawniej święci mieli tak czynić jeszcze w czasach Starej Rusi. Odmiennie do sprawy podchodziła niejaka madame B. W jej oczach każde zachowanie ojca Grigorija znajdowało zrozumienie: „On sprawia — mówiła — że wszystko, cokolwiek z nim zrobisz, przybiera cechy świętości”. Sama oddała się Rasputinowi i uważała to za błogosławieństwo. O wszystkim wiedział także jej mąż i — podobnie jak ona — uważał to za wielkie szczęście.
Wieści o rozwiązłości Rasputina musiały w końcu dotrzeć tam, gdzie zapadały najważniejsze dla monarchii decyzje. Niezmiennie jednak były odrzucane tak przez Aleksandrę, jak i przez Mikołaja. Intrygi, które od niepamiętnych czasów spowijały dwór, tym razem stały się usprawiedliwieniem dla carskiej pobłażliwości. Już samo to, że Rasputin był chłopem, stanowiło wystarczający powód nieprzychylności dworskiego środowiska. Ciągłe ataki mogła carska para wiązać z konsekwentnie prowadzoną przeciwko Przyjacielowi kampanią oszczerstw i pomówień. Rasputin zbudował w ich umysłach swój wizerunek świętego i nic nie było w stanie go zburzyć. To całkowite zawierzenie stanowiło dla współczesnych obserwatorów zagadkę nie do rozwiązania. Gdy premier Stołypin został poinformowany przez podległe służby o wyczynach Rasputina, czym prędzej zapragnął otworzyć oczy imperatora na prawdziwą naturę rzekomo świątobliwego męża. Spotkał go jednak zawód. Car był zażenowany i poirytowany. Nie życzył sobie, by czytano mu listę występków Grigorija. Na zarzut, że Rasputin chodzi z kobietami lekkich obyczajów do łaźni, odpowiedział: „Wiem o tym, on i tam upowszechnia Pismo Święte”. Zaskoczonemu Stołypinowi Mikołaj, ucinając rozmowę, oświadczył: „Czyż nie mamy prawa, caryca i ja, utrzymywać własnych stosunków, widywać się z kimś, o kim mamy dobre mniemanie?”. Postępujące zniecierpliwienie Mikołaja było cechą, która ujawniała się zwykle w zetknięciu się z trudnym do rozwiązania problemem. Były minister Sergiusz Ruchłow powiedział kiedyś deputowanemu do Dumy Władimirowi Puryszkiewiczowi, przyszłemu mordercy Rasputina, że przyszedł do cara i poruszył kwestię związaną z Rasputinem. Mikołaj z miejsca przestał go słuchać. Zaczął bębnić palcami po stole i patrzeć w okno. Ruchłow wiedział, że kontynuowanie tego tematu może skończyć się fatalnie i natychmiast przeszedł do innej kwestii. Także członkowie wielkiej carskiej rodziny wyrażali zaniepokojenie mocną pozycją Rasputina na dworze. Jednak próby jej podważenia przez nich, tak samo jak w wypadku Stołypina, nie zdały się na nic. Nawet kroki podjęte przez carycę wdowę, Marię Fiodorownę, nie przyniosły zamierzonego efektu. Car nie przyjmował do wiadomości tego, co miała do powiedzenia jego matka. Oburzało go, że rodzina, miast podtrzymywać go na duchu w najtrudniejszych dla państwa chwilach, kiedy wojna przybrała niekorzystny obrót, zachowuje się tak, jak jego wrogowie. Poirytowany i zmęczony Mikołaj II powoływał się na swoją władzę absolutną. Nie musiał się przed nikim tłumaczyć, mógł podejmować niezależne decyzje. Wybierał to, co wydawało mu się najwłaściwsze, a jedynym, czego miał strzec, były słowa przysięgi koronacyjnej, aby swoją władzę przekazać następcy. Postępowanie cara było bardziej zimne i racjonalne niż carycy. Rasputin stał się dla niego powiernikiem i przyjacielem, a nie tylko świętym. Takie wypowiedzi jak ta, skierowana do jednej z dam dworu: „Ach, więc nawet pani nie wierzy w świętość Grigorija Jefimowicza? A co by pani powiedziała, gdybym jej się zwierzył, że przetrwałem te trudne lata dzięki jego modlitwom?”, zdarzały mu się rzadko. Aleksandra była inna, bardziej emocjonalna, pełna uwielbienia dla świątobliwego starca. Kiedy jej starsza siostra, Wielka Księżna Elżbieta, usiłowała ją ostrzec, ta przerwała jej w pół zdania: „To są zwyczajne oszczerstwa wobec tych, którzy żyją jak święci!”. Na własny użytek caryca miała książeczkę zatytułowaną Nawiedzeni święci cerkwi rosyjskiej, w której zaznaczyła fragmenty dokumentujące nawiedzenia przybierające postać seksualnego wyuzdania.
Ogrom starań zmierzających do zdyskredytowania Rasputina w oczach cara przynosił połowiczny skutek. Kilkakrotnie, dla wyciszenia nastrojów, Rasputin sam — a może na skutek czyjejś sugestii — wyjeżdżał na jakiś czas do rodzinnego Pokrowskoje. Raz natomiast „uciekł” w kierunku, który miał zaintrygować wrogów i uspokoić cara. Zachęcony przez przyjaciół wyruszył wraz z nimi na pielgrzymkę do Jerozolimy. Z czasowego „zesłania” Rasputin jednak zawsze powracał. I niezmiennie był to powrót w chwale. Rasputin był niepożądany tylko do czasu. Kiedy carewicza dotykał kolejny atak choroby, opinia publiczna przestawała się liczyć. Ważny był tylko stan zdrowia Aloszy, a tu pomóc mógł tylko Rasputin. W takiej sytuacji, na dłuższą metę, nic nie mogło zaszkodzić jego pozycji. Czy bez tej zależności Rasputin zyskałby taką aprobatę monarszej pary? Widząc religijność i potrzebę duchowości Aleksandry oraz jej stosunek do Przyjaciela po jego śmierci, można wnosić, że tak. Aleksy był tylko tym, który przyciągnął ich do „stóp mistrza”. Swoje wątpliwości w stosunku do Rasputina miała wyłuszczyć carycy także wychowawczyni carskich dzieci — Tiuczewa. Powtarzała za niańką Aleksego, Wiszniakową, że zachowuje się on zbyt poufale w stosunku do młodych księżniczek. Prorok często odwiedzał je wieczorami w sypialniach, kiedy te były już w koszulach nocnych. Gawędził z nimi i śmiał się, co rodziło — zdaniem Tiuczewej — zagrożenie dla morale dziewcząt. Za atak na tego, który zdaniem monarszej pary był bez skazy, obie kobiety zostały wydalone z pałacu. Tiuczewa poczuła się tym bardzo dotknięta i rozpowiadała później, że została zwolniona za ujawnienie tego, co dzieje się w pokojach księżniczek. Zapoczątkowało to całą falę plotek, które w przyszłości miały dotknąć także carycę. Plotkami o Rasputinie i jego związkach z carskimi córkami bardzo zaniepokojony był jego osobisty sekretarz Aron Simanowicz. Ostrzegł Rasputina, że jeśli ich nie powstrzyma, będzie skończony. Słowa te nie przyniosły pożądanego skutku i jedynie rozzłościły Rasputina:
— Idź do diabła! — krzyczał. — Nic złego nie zrobiłem! Ludzie muszą zrozumieć, że nikt nie kala miejsca, w którym jada! Jestem na służbie u cara i nigdy czegoś takiego nie zrobiłem. Jak myślisz, co car zrobiłby ze mną, gdyby to była prawda?
— To wszystko dlatego, że ustawicznie uganiasz się za kobietami. Daj im spokój. Teraz żadnej nie przepuścisz.
— I na tym ma polegać moja wina?! — oburzał się Rasputin. — Ja ich nie gwałcę. Same do mnie przychodzą, z własnej woli. Co mam robić? Jestem zdrowym mężczyzną i nie mogę się oprzeć ładnej kobiecie. A w ogóle, dlaczego miałbym się opierać? Ja ich nie szukam. Same przychodzą.
Simanowicz wspominał, że gdy Rasputinowi wypominano jego słabość do płci pięknej, odpowiadał zwykle, że jego wina nie jest tak wielka, gdyż wielu dygnitarzy wprost wiesza mu na szyi kochanki, a nawet żony, aby uzyskać dla siebie jakiekolwiek korzyści. Przytoczony fragment ze wspomnień Simanowicza zupełnie inaczej przedstawia podejście Rasputina w stosunku do uwodzonych kobiet. Nie można oczywiście zignorować opisów jego zachowań, których dostarczały kobiety, wykorzystywane przez niego wbrew swej woli. Mogło tak oczywiście być, ale mogły to być, przynajmniej częściowo, także ówczesne fake newsy. Ten temat jeszcze powróci. Nieoczekiwanie w obronie ojca Grigorija stanął Smith, który na pewno nie należy do do jego apologetów: „Wiera Żukowska pisała, że Rasputin przestał uwodzić, gdy się opierała. Inne kobiety robiły podobne uwagi. Ich świadectwo stawia pod znakiem zapytania relacje o stosowaniu przemocy wobec kobiet i o gwałtach. Wydaje się, że takie zarzuty, choć nie można ich obalić, nie mają żadnych podstaw. Warto również wspomnieć o tym, że ani jedna kobieta nigdy nie twierdziła, że urodzi dziecko, którego ojcem jest Rasputin. Jeśli rzeczywiście miał dziesiątki kochanek, które mu się przypisuje, wydaje się nieprawdopodobne, że żadna z nich nie zaszła w ciążę. Ponadto, co ciekawe, wrogowie Rasputina nigdy nie oskarżyli go o spłodzenie nieślubnych dzieci. Gdyby do tego doszło, z całą pewnością by to nagłośnili”. Podobnie o tym braku przemocy pisał znawca Rosji profesor Jan Sobczak: „Współżył tylko z kobietami rozczarowanymi w pożyciu małżeńskim. Kobiety kochające mężów pozostawały z zasady dla niego nietykalne”. Rasputin był swego rodzaju antidotum na troski, które przynosiła przedłużająca się wojna. Wiele salonów widziało w nim godnego uwagi gościa. Szef ochrony osobistej cara, generał Aleksandr Spiridowicz, pisał: „Kobiety były nim zafascynowane. Uczyły go, jak się ubierać, czesać, myć”. Nowy Rasputin był inny niż ten, który przywędrował z Syberii i jakim zapamiętała go historia. Nie był już brudny i zaniedbany. Ubierał się teraz w jedwabne koszule, nosił wysokie, dobrego gatunku buty z cholewami, pomadował włosy, często się kąpał i używał perfum. Przyczyn powodzenia Rasputina u kobiet Spiridowicz upatrywał w cieszącej się dużą popularnością literaturze, która eksponowała wątki związane z cielesnością człowieka. Pisano o tematach dotąd z rzadka tylko poruszanych. O miłości homoseksualnej i lesbijskiej. Wtedy też w Petersburgu i innych miastach zaczęły się pojawiać pierwsze seks-kluby. Rozluźnienie obyczajów wiązało się niezmiennie z niepewną przyszłością. Nocnych rozrywek poszukiwali jadący na front oficerowie, czy też uciekający w chwilowe zapomnienie przedstawiciele arystokracji. Legendarne powodzenie Rasputina u kobiet osądzano różnorako. Tym ważniejsze okazało się to, co do powiedzenia miała jego żona Praskowia. Ta, która najbardziej mogła go krytykować, wykazywała zrozumienie dla niepowszedniości męża. „Niech robi to, na co ma ochotę, wystarczy go dla wszystkich” — mawiała. Świadkiem tego był między innymi Simanowicz. Nie mogąc mieć go wyłącznie dla siebie, zadowalała się tą cząstką, którą jej przeznaczał i która w pełni jej wystarczała. Stosunki między nimi były poprawne, Rasputin szanował swoją żonę i niezmiennie wracał do niej i swoich dzieci. Kiedy po rewolucji lutowej obalono carat, przedstawiciele nowej władzy przeprowadzili śledztwo w sprawie ewentualnej zdrady i win pary panującej. Przy okazji zajęto się także nieżyjącym już Rasputinem. Dochodzenie nie potwierdziło żadnych z zarzutów przeciwko niemu. Nie znaleziono dowodów jego działalności szpiegowskiej, ani też istnienia związków seksualnych z Aleksandrą i księżniczkami. Natomiast jeśli chodziło o korzystanie z łaźni razem z kobietami, to uznano, iż był to zwyczaj pochodzący z Syberii i tam rozpowszechniony. Przy okazji śledztwa na jaw wyszła sprawa, która nijak nie przystawała do powszechnie znanego wizerunku Rasputina jako bezwzględnego, nie liczącego się z niczym ogiera. Przesłuchiwaną Annę Wyrubową badał lekarz, który stwierdził, że była ona dziewicą. Jakże niewiele wysiłku musiałby zadać sobie Rasputin — który robił z kobietami, co chciał — aby sięgnąć także i po nią. Była tą najwierniejszą, najbardziej oddaną. Tak więc więcej było świętości, których Rasputin nie szargał. Dotyczyło to nie tylko rodziny panującej. Nie taki straszny był diabeł, jak go malowali.
III
GROCHOWA 64
Po przybyciu do Petersburga Rasputin nie miał stałego miejsca zamieszkania. Początkowo gościli go pozyskani sympatycy lub zaciekawieni przedstawiciele śmietanki towarzyskiej i arystokracji. Gdy jego pozycja ugruntowała się, wynajmował mieszkania, z których ostatnim był wielopokojowy, wygodny lokal przy ulicy Grochowej 64. Wraz ze wzrostem jego pozycji zaczęli docierać tu nie tylko poszukiwacze duchowych prawd. Na Grochową trafiali także proszący o wsparcie biedni, zaciekawione pikantnymi opowieściami o Grigoriju kobiety, ale przede wszystkim tacy, dla których jego wizerunek świętego nie miał znaczenia. Rozliczne układy, a przede wszystkim znajomości na dworze i poparcie pary cesarskiej sprawiały, że uzyskanie przychylności Rasputina mogło otworzyć drzwi do wszelkich karier i awansów. Nie trzeba było mieć talentu ani posiadać rozległej wiedzy. Wystarczyło tylko dotrzeć do starca i uzyskać jego poparcie. Czasami nawet i to nie było potrzebne. Wystarczyło samo postraszenie Rasputinem. O kontakt z nim zabiegali więc i urzędnicy niższych szczebli, i kandydaci na stanowiska ministrów. Rasputin stał się szarą eminencją Rosji. Nikt z tych, którzy mogli coś dzięki niemu zyskać, już się nie śmiał z jego chłopskiego ubioru, długich włosów, syberyjskiego akcentu, nieskładnych wypowiedzi i zachowania przy stole. Te cechy poczęto traktować jako nieodłączne przejawy stylu. Odkąd zaczęli go otaczać ludzie szukający pomocy, obok Rasputina popłynęły pieniądze. Ktoś — posługując się jego nazwiskiem — przeforsował plan nawodnienia Zakaukazia, kto inny uzyskał wysoki kredyt, a grupa przemysłowców otrzymała zezwolenie na produkcję alkoholu, łamiąc tym samym monopol państwa. Rasputin jednak nie otrzymywał zwykle za swoją pomoc ani kopiejki. Na interesach się nie znał i nie pociągały go, dlatego też ważne miejsce u jego boku zajął Aron Simanowicz. Nie był to jego jedyny sekretarz, ale właśnie on został tym najważniejszym.
Ich znajomość rozpoczęła się jeszcze w czasie, gdy Rasputin był wędrującym mnichem. Simanowicz, jubiler i kupiec, mieszkał w Kijowie, jednak po pogromach Żydów udał się do Petersburga i zajął się handlem brylantami. Swoją znajomość odnowili podczas przypadkowego spotkania u Wyrubowej. Simanowicz został kimś w rodzaju osobistego sekretarza Rasputina. „Szybko się zaprzyjaźniliśmy — pisał. — Rasputin bardzo niechętnie zajmował się sprawami finansowymi, o których nie miał pojęcia. Początkowo żył z okazjonalnych zapomóg od cara. Tutaj potrzebował mojej pomocy i na tym opierała się nasza przyjaźń. Zająłem się jego dobrobytem materialnym, a Rasputin był bardzo szczęśliwy, że został uwolniony od tych trosk. Wkrótce stałem się dla niego niezastąpiony. Zajmowałem się wszystkimi drobiazgami i potrzebami jego codziennego życia. Zaimponowało mu moje doświadczenie i znajomość warunków panujących w stolicy. Byłem wtajemniczony we wszystkie jego sprawy i sekrety”. Do obowiązków sekretarza należało także łagodzenie skutków krewkiego temperamentu Rasputina. Simanowicz musiał wyciągać go z kłopotów, w które ten stale wpadał. Aron nie był typem fanatycznego wyznawcy, jakich wokół Rasputina nie brakowało. Był bardziej od nich racjonalny i mocno stąpał po ziemi. Właśnie kogoś takiego Rasputin potrzebował. Simanowicz od początku zdawał sobie sprawę, z jakiego powodu ludzie lgnęli do starca. Dzielił ich na dwie kategorie. Tych, którzy wierzyli w jego nadprzyrodzone moce i jego świętość, oraz tych, którzy próbowali uzyskać przez niego dla siebie lub swoich bliskich jakieś korzyści.
Na początku wojny Rasputin wziął sobie do pomocy jeszcze jedną osobę. Nazywał się Manasiewicz-Manuiłow i był kimś w rodzaju doradcy prawnego. Jego przeszłość jawiła się mało klarownie, co wielokrotnie wykorzystywali wrogowie Rasputina. Podobno był niegdyś konfidentem tajnej policji — ochrany. Mówiono, że pośredniczył w podejrzanych transakcjach z anonimowymi przemysłowcami. Manuiłow, dzięki swoim licznym znajomościom, był pomocny Rasputinowi, a obracając się wśród ludzi interesu, załatwiał wiele prywatnych spraw finansowych. Na ile jednak sam Rasputin miał uczestniczyć w „podziale łupów”, trudno ustalić. Jego majątek w chwili śmierci wskazywałby na to, że do jego rąk trafiała znikoma ilość pieniędzy — w stosunku do rangi przedsięwzięć, w których pośrednio uczestniczył.
Sposób załatwiania petentów przez Rasputina był dość osobliwy. Przeważnie urzędował we własnym mieszkaniu, które spełniało zarazem funkcję biura. Ludzie przychodzili tu w nadziei, że ojciec Grigorij pomoże w załatwieniu istotnej dla nich sprawy. Drobny podarek lub łapówka miały to zadanie ułatwić. Rozwiązanie problemu zawsze leżało w gestii jakiegoś urzędnika, czy też wysokiego funkcjonariusza państwowego. Do nich też Rasputin, w razie aprobaty, kierował lakoniczne listy. Pisał najczęściej: „Mój Kochany, Drogi, zrób mi to!” albo: „Drogi przyjacielu, bądź tak dobry, spełnij tę prośbę”. Niedbałe pismo pokrywało małą kartkę papieru z nakreślonym u góry znakiem krzyża. Całość wieńczył podpis: Grigorij. Czasami jednak Rasputin nawet i to upraszczał. Jego niechęć do zbędnych formalności powodowała, że nie umieszczał na kartkach nazwisk adresatów. „Dlaczego nie pisze, do kogo list jest skierowany” — spytała Rasputina jedna z nowo poznanych kobiet. „W jakim celu? — odpowiedział. — Petent chyba już sam będzie wiedział, jaki minister mu potrzebny”. Gdy w końcu list taki trafiał do miejsca swojego przeznaczenia, z reguły załatwiał sprawę. Rasputin wprawdzie nie zawsze był obecny przy przyjmowaniu interesantów, ale jego sekretarze mieli w portfelach dostateczną ilość listów polecających. Były one napisane wcześniej i mogły ruszyć z miejsca każdy problem. W kraju tak zbiurokratyzowanym i skorumpowanym jak Rosja, gdzie każda sprawa musiała przebyć długą i skomplikowaną drogę, nim doczekała się załatwienia, biuro Rasputina działało niezwykle szybko. Ta szybkość właśnie, obok dużej skuteczności, powodowała, że klatka schodowa przy ulicy Grochowej 64 zawsze była pełna ludzi.
Rasputin przyjmował codziennie średnio od osiemdziesięciu do stu osób, wśród których byli przedstawiciele wszystkich klas społecznych. Spotykało się tam chłopów, studentów, wojskowych, duchownych i urzędników państwowych wszystkich szczebli. Pozycja społeczna jednak nie była dla Rasputina ważna. To, czy chodziło o przedstawiciela najniższych stanów, czy też o bogatego arystokratę, nie miało znaczenia. Rasputin traktował wszystkich jednakowo. Nie stan majątkowy decydował o tym, czy był łagodny, czy surowy, miły czy odpychający. Obok zwykłych spraw, wymagających jedynie protekcji, Rasputin załatwiał także inne, znacznie poważniejsze. Gdy prawdziwi Rosjanie pragnęli przeforsować kandydaturę gubernatora Niżnego Nowogrodu, Aleksandra Chwostowa, na Ministra Spraw Wewnętrznych, car powierzył Rasputinowi misję. Miał dowiedzieć się czegoś więcej o kandydacie i dlatego pewnego dnia zawitał do Niżnego Nowogrodu. Niczego nie przeczuwający Chwostow siedział w swoim gabinecie. „Oto jestem — rzekł Rasputin. — Przysłał mnie papa, abym zbadał twoją duszę, mamy bowiem zamiar oddać ci ewentualnie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych”. Te słowa wypowiedziane przez chłopa w kożuchu wzbudziły salwę śmiechu u gubernatora, który ani przez chwilę nie brał ich poważnie. Grigorija Jefimowicza zachowanie takie uraziło i zaraz po opuszczeniu pałacu telegrafował do Petersburga: „Anna Wyrubowa, Carskie Sioło, powiedz mamie, że Chwostow cieszy się łaską niebios, ale na razie mu jeszcze czegoś brak”. Tuż przed wyjazdem Rasputin jeszcze raz odwiedził Chwostowa i rzucił mu krótko: „Alem cię dobrze urządził! Wysłałem telegram o tobie do Carskiego Sioła”. Tym razem gubernator nie był już tak pewny swego i postanowił rzecz sprawdzić. Kazał przesłać z poczty treść telegramu, a później mógł już tylko pluć sobie w brodę. Trudno było mu pogodzić się z utratą tak intratnego stanowiska, i to przez własną nierozwagę. Chwostow, pragnąc błąd naprawić, udał się pośpiesznie do Petersburga i uzyskał audiencję u cara. Pretekstem wizyty był jakiś mało ważny raport dotyczący spraw administracyjnych. Car jednak był dlań niełaskawy i odprawił go z kwitkiem. Od tej pory Chwostow szukał kontaktu z Rasputinem. I udało mu się wreszcie przy okazji jednej z pijatyk w lokalu Villa Rode zyskać jego przychylność. Chwostow spędzał czas w towarzystwie kilku przyjaciół, gdy pojawił się tam Rasputin. Grigorijowi nie podobał się śpiew chóru cygańskiego, któremu brakować miało basów. „Idź, bracie — zwrócił się do Chwostowa — pomóż im śpiewać! Jesteś gruby i potrafisz dostatecznie głośno krzyczeć!”. Podchmielony gubernator nie wahał się ani przez moment i po chwili na sali rozbrzmiewał jego bas. Rasputin był wyraźnie zadowolony, bił brawo i krzyczał na głos, że Chwostow to morowy chłop. Kilka dni później car usłyszał od Grzegorza, że spotkał on ostatnio Chwostowa i że jego dusza znacznie się poprawiła. Niedługo później gubernator Niżnego Nowogrodu został Ministrem Spraw Wewnętrznych. Relacje zależności między Rasputinem a ministrami doskonale oddawało jego pierwsze spotkanie z ministrem Nikołajem Makłakowem. Nieco humorystyczne, ale jakże pobudzające wyobraźnię! Gdy spotkali się pierwszy raz, Rasputin zupełnie go zignorował. Dopiero po chwili kiwnął na niego palcem i przywołał słowami: „Chodź no tutaj!”. Zaskoczony Makłakow rzeczywiście zrobił kilka kroków w kierunku Rasputina. Wtedy Grigorij zwrócił się do niego wyniośle: „Uważaj no, chcę ci coś powiedzieć! Dużo czasu upłynie, zanim twa dobroć spodoba się Bogu! A teraz możesz sobie iść”. Mówiąc ostatnie słowa, Rasputin odwrócił się i odszedł, zostawiając za sobą osłupiałego ministra. Gdy już ktoś zyskał przychylność Rasputina, ten potrafił bronić go z całych sił, nawet przed samym carem. W czasie, kiedy premierem był Stürmer, Mikołaj II miał do niego bardzo wiele zastrzeżeń i nosił się z zamiarem jego zdymisjonowania. Spotkał się jednak z ostrą reakcją Grigorija, który pisał do niego w depeszy: „Nie waż mi się tknąć starego!”. Swoich Rasputin chronił, ale i też był dla nich srogi, karcił ich niczym surowy ojciec. Tego samego Stürmera obrzucił gradem obelg po tym, jak nie spełnił od razu polecenia carowej. „Nie wolno ci opierać się woli mamy — krzyczał Rasputin — gdyż opuszczę cię i prędko nastąpi twój koniec! Zastosuj się do tego!”. Po chwili zwrócił się do sekretarza: „Nie chciał słuchać, ale ja mu kark skręcę, wtedy już będzie posłuszny”. O gwałtowności charakteru Rasputina i braku jakichkolwiek zahamowań świadczy historia z madame Lippert. Ta żona żydowskiego lekarza przedstawiła mu poprzez Simanowicza prośbę o pomoc w uwolnieniu męża, który znalazł się w niemieckiej niewoli. Sprawa ta jednak okazała się nie tak łatwa do załatwienia, ponieważ Rasputin rzadko zwracał się z prośbami do ministrów, którzy nie zaliczali się do grona jego przyjaciół, a ówczesny Minister Spraw Zagranicznych, Siergiej Sazonow, jego przyjacielem nie był. Tym razem jednak Rasputin odstąpił od tej zasady i napisał list: „Najmilszy, pomóż temu człowiekowi jęczącemu w niewoli niemieckiej. Zaproponuj wymianę dwóch Niemców za jednego Rosjanina. Bóg ci wynagrodzi, że okazałeś pomoc naszym ludziom”. Następnego dnia madame Lippert dostarczyła list Sazonowowi, a ten oświadczył po jego przeczytaniu, że pomógłby jej nawet bez niego. Sprawa jednak przeciągała się i Rasputin, który był bardzo przeczulony na punkcie własnej pozycji i nie znosił, gdy ktoś go nie szanował, napisał następny list: „Słuchaj, ministrze. Wysłałem do ciebie pewną kobietę. Pan Bóg jeden wie, co jej powiedziałeś. Dość tego! Załatw sprawę, a wszystko będzie w porządku. Jeśli nie, połamię ci żebra. Powiem o tobie, gdzie należy, i wyfruniesz”. Madame Lippert ponownie pojawiła się w gabinecie Sazonowa, a ten, przeczytawszy drugi list Rasputina, wpadł we wściekłość. Gdy jednak kobieta zagroziła, że powróci do ojca Grigorija i poinformuje go o całym zajściu, Sazonow od razu złagodniał. Nie minęły dwa tygodnie i doktor Lippert był już w Petersburgu. Minister jednak i tak nie zagrzał długo miejsca na swoim stanowisku.
Simanowicz wspominał, że w ciężkich wojennych czasach, gdy ruszyła karuzela stanowisk, znalezienie odpowiedniego kandydata na ministra nastręczało wiele trudności. Car wciąż czekał na podsuwanie mu kolejnych kandydatur, a że Rasputina to zajęcie nie pociągało, często cedował je na samego Simanowicza. Ten miał proponować mu kandydatów na stanowiska ministerialne, co wcale nie było łatwe. Trudny czas i chimery cara powodowały, że wielu potencjalnych pretendentów na wysokie stanowiska wcale ich nie pragnęło. Jeśli wybór był bardzo trudny, Rasputin zwracał się po radę do Manuiłowa. Czasami jednak bywało tak, że nazwisko trzeba było podać natychmiast. Car czekał przy telefonie, a Rasputin przeprowadzał wtedy krótką sondę. Naprędce sytuacji próbowali zaradzić Simanowicz i ci, którzy akurat w pokoju się znajdowali. Kiedyś, gdy okazało się, że potrzebny jest generał, syn Simanowicza, Siemion, zaproponował Wołkońskiego. Chociaż nie był on generałem, lecz tylko deputowanym do Dumy, został mianowany Wiceministrem Spraw Wewnętrznych. Decyzja ta zupełnie go zaskoczyła. Taki był Rasputin. Z polityki sobie kpił i dopiero w pewnym momencie swojego życia zajął się nią bardziej poważnie. Powyższy opis wydawać się może owocem, jak pisał Radziński, „bujnej wyobraźni” Simanowicza. Warto się jednak na tym wątku zatrzymać, bo także wielu innych autorów piszących o Rasputinie uważało, że jego rola w ustalaniu ministerialnych stanowisk jest zdecydowanie przeceniana. O tym, jak było naprawdę, wiedziało tylko kilka zainteresowanych osób. Car Mikołaj II dokonywał wyboru, czy natomiast robił to zupełnie samodzielnie, czy też często pod wpływem sugestii Rasputina, pozostaje zagadką. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku, ale zakładając, że Simanowicz nie kłamie, rola Rasputina była jednak większa niż chcieliby jego przeciwnicy. Jeśli ktoś miał wiedzieć, jak faktycznie było, to właśnie on. Wyjątkowa pozycja Rasputina doprowadziła do sytuacji, w której stał się on oczkiem w głowie służb wywiadowczych. Każdemu premierowi i ministrowi spraw wewnętrznych zależało na tym, by na własny użytek mieć na temat Rasputina jak najwięcej informacji. Toteż pod pretekstem jego ochrony, po tym, jak grożono Rasputinowi śmiercią, przydzielono mu dwóch agentów. Liczba ta wzrosła z czasem do dziesięciu, a prócz tego Rasputinowi przyznano samochód z szoferem. Do zadań agentów, oprócz ochrony, należało również odnotowywanie, kto odwiedza Grigorija Jefimowicza i gdzie on sam bywa. Było to zadanie niezbyt trudne, ponieważ Rasputin traktował swoich tajniaków po przyjacielsku i zabierał czasami ze sobą. Jeśli natomiast wyjeżdżał poza Petersburg — do Pokrowskoje czy Moskwy — agenci byli zobowiązani do przesyłania na bieżąco informacji listami poleconymi i telegramami. Szczególny status Rasputin zyskał w czasie, gdy Ministrem Spraw Wewnętrznych był wspominany Chwostow. Ten, znając pozycję Rasputina i niechęć cara do zmierzenia się z informacjami o trybie życia Grigorija, wiedział, że jego kariera zależy od tego, czy uda mu się takie ekscesy utrzymać w tajemnicy przed prasą. Z jednej strony więc starał się Chwostow wpływać na wydawców i dziennikarzy, by nie pisali nic o Rasputinie, a z drugiej — musiał tuszować wszelkie niepożądane wieści. Sprawa była prostsza, gdy święty mąż przebywał poza Petersburgiem. Stąd między innymi pomysł, by skłonić go do podróży po prowincjonalnych monasterach, w towarzystwie licznej delegacji popów. Przedsięwzięcie upadło jednak z powodu zbyt wielkich kosztów, a przede wszystkim — odmowy Rasputina. Trudniej było, gdy Grigorij Jefimowicz bawił w Petersburgu. Aby mieć nad tym kontrolę, jeden z podwładnych Chwostowa, Bielecki, oddał do dyspozycji generała żandarmerii, Komissarowa, grupę agentów. Ten, będąc w niełasce po niezbyt dyskretnych pogromach żydowskich, miał czuwać nad tym, by Rasputin nie angażował się w publiczne skandale. W lokalach, w których bywał najczęściej, rezerwowano oddzielne sale, tak aby odgrodzić go od innych gości i nie powodować potencjalnych napięć. W razie jednak, gdyby do jakiegoś skandalu doszło, mieli przekupywać świadków lub podstawiać swoich.
Wydawać by się mogło, że nic Rasputinowi nie może zagrozić. Wiodło mu się wspaniale, słuchali go ministrowie, był niezwykle popularny i wszędzie go zapraszano. Powoli jednak zaczęły nadciągać czarne chmury. Sielankowe życie mnicha z Syberii zbliżało się do końca. Jego kres zbiegł się w czasie z upadkiem państwa, którego nieodłącznym symbolem był sprawujący niepodzielnie władzę car Mikołaj II.
IV
URODZONY W DNIU HIOBA
W roku 1914 wybuchła wojna światowa, w którą uwikłana została także Rosja. Zapanował powszechny entuzjazm i uosabiający potęgę Rosji car Mikołaj II zbierał zewsząd dowody poparcia dla decyzji o przystąpieniu do konfliktu. Oponentów, którzy głośno wyrażali niezadowolenie z tego, co się stało, było niewielu. Jednym z nich okazał się Rasputin.
Rasputin nienawidził wojny i uważał, że jakikolwiek pokój jest od niej lepszy. Konflikt na skalę światową to miliony ofiar i setki tysięcy kalek, których można uniknąć. Jednak za sprawą sytuacji na arenie międzynarodowej pokój się nie utrzymał i po krótkim okresie przygotowań Rosja włączyła się do konfrontacji. Szybko zaczęła zbierać tego żniwo. Początki działań militarnych przyniosły sukcesy. Armia Rosyjska posuwała się do przodu w Prusach Wschodnich i w Galicji. Zdobyto Przemyśl z potężną twierdzą, ale wkrótce sytuacja się odwróciła. Rosja nie była wystarczająco przygotowana do wojny i załamanie się frontu okazało się tylko kwestią czasu. Wobec kontrofensywy niemiecko-austriackiej rosyjskie wojska były bezradne. Nieudolność wyższych dowódców, wadliwa organizacja i braki w zaopatrzeniu, zwłaszcza w amunicję i pociski armatnie, przyczyniły się do znacznych strat w ludziach. Sytuacja okazała się nie do uratowania. Przemysł zbrojeniowy był słabo rozwinięty, a dodatkowym hamulcem uniemożliwiającym skuteczne działania stała się nierozwinięta sieć linii kolejowych i dróg bitych. W wyniku działań wojennych z piętnastu milionów żołnierzy poległo dwa i pół miliona, a liczba okaleczonych wyniosła prawie drugie tyle. Nie było w Rosji rodziny, której ta wojna nie dotknęła.
Porażki na froncie i brak perspektywy na poprawę sytuacji ostudził znacznie zapał i entuzjazm carskich polityków i generałów. W tej trudnej chwili car Mikołaj II zrobił to, w czym później dopatrywano się przyczyn jego ostatecznej klęski: objął naczelne dowództwo nad armią. Niepewność jutra i głęboki kryzys gospodarki doprowadziły do znacznego zaostrzenia sytuacji wewnętrznej w kraju. Nie bez znaczenia pozostała tu intensyfikacja działań wywiadu niemieckiego, który za wszelką cenę pragnął osłabić morale wojska i w ten sposób rozbić od środka szeregi przeciwnika. Aby to osiągnąć, należało uderzyć w najwyższy autorytet w państwie i zdyskredytować go tak, by nikt nie chciał się bić za wiarę, cara i ojczyznę. Działający pospołu agenci niemieccy i wspierani przez wywiad niemiecki agitatorzy rewolucyjni mieli na względzie ten sam cel: odsunąć cara od władzy i zawrzeć pokój. Nawoływano do bratania się żołnierzy i zakończenia nikomu niepotrzebnej wojny. Cara przedstawiano jako bezwolną kukłę w rękach faktycznie władającej krajem Aleksandry i jej kochanka Rasputina. Ona, Niemka, miała pchać kraj ku zagładzie, tak by zwyciężyli jej pobratymcy, a Rasputin, szpieg niemiecki, miał jej w tym pomagać. W rzeczywistości to właśnie propaganda niemiecka usilnie pracowała nad utrwaleniem takiego wizerunku ojca Grigorija. Negatywne opinie o nim i jego częste pobyty u carycy doskonale wpisywały się w działania sił nieprzyjacielskich. W Niemczech redagowano paszkwile na ich temat, które następnie rozrzucano za linią frontu. Przelatywały tam Zeppeliny obwieszone plakatami ośmieszającymi i Mikołaja II, i Rasputina, a w miastach członkowie partii bolszewickiej rozpowszechniali karykatury przedstawiające carycę i Rasputina w obscenicznych pozach. Wszystkie te działania skutecznie podkopywały zaufanie do pary carskiej i sprzyjały rozprzężeniu wśród żołnierzy. Niezdrowa atmosfera wokół rodziny carskiej powodowała, że Rasputin stał się powszechnie znienawidzony przez znaczną część elit z kręgów polityki i arystokracji jako sprawca zhańbienia świętości carskiego imienia. Atakowano go także w Dumie. Oburzenie budził tam fakt, że Rasputin miał wielki wpływ na Aleksandrę, która z kolei, poprzez naciski na przebywającego poza Petersburgiem Mikołaja, faktycznie rządziła państwem. Nikt nie zwracał uwagi na to, że wiele z decyzji, które podejmował Mikołaj II z poruczenia Rasputina, było dla kraju korzystnych. Nic nie było w stanie zmienić negatywnego społecznego osądu Rasputina, który w powszechnym mniemaniu chorobliwie opętał cara i carycę. Legenda „świętego diabła” doskonale nadawała się do tego, by obarczyć go winą za katastrofalny stan kraju, spowodowany jakoby głównie jego podszeptami. Aby odwrócić bieg wydarzeń, należało odsunąć Rasputina w niebyt, tak by nie powrócił już nigdy. Kiedy deputowany do Dumy Włodzimierz Puryszkiewicz grzmiał o ciemnych mocach zagrażających ukochanemu carowi i monarchii, znalazł wdzięcznego słuchacza. Był nim książę Feliks Jusupow. Obaj stworzyli drobiazgowy plan zabicia Rasputina i już wkrótce, z poczuciem ciążącej na nich misji, uwolnili od niego państwo. Zamordowanie Rasputina nie na wiele się jednak zdało. Sytuacja była zbyt zagmatwana, by krok ten miał pomóc carowi w czymkolwiek. Nic już nie mogło zmienić wizerunku „Mikołaja Krwawego”, nieudolnego władcy, który przyczynił się do upadku państwa. Konflikt między nim i Dumą narastał, a opozycja z kolei wywołała niemoc rządu. Wtedy, gdy potrzebne były wspólne wysiłki, aby zapobiec katastrofie — zgody nie było. Kiedy dwa miesiące po zabójstwie Rasputina, w wyniku rewolucji lutowej, car zmuszony został do podpisania aktu abdykacji, okazało się, że ówczesny rząd i Duma nie widzą racji bytu nie tylko dla niego, ale i jednowładztwa w ogóle. Podobnego zdania byli przedstawiciele rodzącej się partii rewolucyjnej, mającej coraz to większe wpływy wśród najniższych warstw społecznych. W tej sytuacji wola Mikołaja II, by jego następcą został jego brat, Wielki Książę Michał, nie miała szans na realizację. Zresztą i tak, wobec napływającej rewolucyjnej fali, ani książę Michał, ani nikt inny z rodu Romanowów nie odważył się pretendować do tronu. Rosja stała się więc republiką, a władza znalazła się przejściowo w rękach burżuazyjnego Rządu Tymczasowego i Dumy. Był to początek tragedii Rosji i jej narodu. Mikołaj nie udźwignął brzemienia władzy i nie wypełnił słów swojego ojca Aleksandra III o powinności dźwigania go aż po grób. Ten właśnie sposób sprawowania władzy — poprzez niepodzielność i bezwzględność — był w kraju takim jak Rosja jedyną rokującą powodzenie możliwością. Pisał o tym ambasador Francji, Paléologue, powtarzając słowa zasłyszane od rosyjskiego monarchisty: „Na Zachodzie nic o nas nie wiedzą, nie wiedzą, że carat to właśnie Rosja. Rosję stworzyli carowie. Najlepsi z nich byli pozbawionymi litości okrutnikami. Bez Iwana Groźnego, bez Piotra Wielkiego, bez Mikołaja I nie byłoby Rosji. Naród rosyjski jest najuleglejszy wówczas, gdy rządy są surowe, bo nie jest zdolny sam sobą pokierować. Gdy tylko wędzidło słabnie — popada w anarchię. Potrzebuje władcy i to władcy niczym nieograniczonego. Idzie prosto przed siebie jedynie wówczas, gdy czuje nad sobą żelazną pięść. Bat zawdzięczamy Tatarom, lecz to najlepsze, co nam zostawili”. Rasputin doskonale rozumiał tę prawdę. Władza musiała być silna. I to car miał ją dzierżyć. Nie rząd ani Duma, której przedstawicieli nie lubił. Ani też, chociaż sam był chłopem, nie mieli jej sprawować przedstawiciele ludu. Chłop i robotnik nie są stworzeni do rządzenia. Dzięki ich pracy buduje się potęgę państwa, ale nie oni powinni stać na jego czele. Chociaż Rasputin wyrażał się często z pogardą w różnych kwestiach, szanował władzę monarszą i podział na klasy społeczne. Jego poglądy w tym względzie przejęła caryca Aleksandra. W swoich listach stale przypominała Mikołajowi o konieczności rządzenia samodzielnie i twardą ręką. „Dzięki Bogu — pisała w liście z 25 czerwca 1915 roku — Rosja nie jest krajem konstytucyjnym, chociaż te kreatury próbują działać i mieszać się w sprawy, których nie powinni nawet śmieć tknąć. Nie pozwól, żeby wywarli na ciebie nacisk. Poddanie się w takiej sytuacji to strach, a oni będą potem patrzeć z góry”. „Bądź stanowczy (…) sytuacja w kraju uspokaja się i polepsza, ale trzeba, żeby ludzie poczuli Twoją Rękę” — pisała 13 grudnia 1916 roku, a następnego dnia kontynuowała: „Pamiętaj, że nawet M. Philippe mówił, iż nie wolno dawać narodowi konstytucji, bo doprowadziłaby ona do upadku i Twojego, i całej Rosji, a wszyscy prawdziwi Rosjanie są tego samego zdania”. Jeszcze na kilka dni przed abdykacją cara, 22 lutego 1917 roku, po raz kolejny przestrzegała: „Bądź stanowczy i daj wszystkim odczuć, kto tu rządzi, bo Rosjanie tego właśnie potrzebują. Nigdy nie szczędziłeś im miłości i życzliwości, ale teraz niech czasem poczują Twoją silną pięść. Muszą nauczyć się ciebie bać, miłość tu nie wystarczy. Dziecko, które kocha swego ojca, musi bać się go zagniewać, okazać mu nieposłuszeństwo czy sprawić mu niezadowolenie, trzeba odpowiednio posługiwać się wodzami i ciągle ściągać je lub popuszczać, tak by zawsze czuli nad sobą rękę pana”. Niestety, ze szkodą dla państwa, nie był jednak Mikołaj „krwawym”. Nie pragnął sprawować władzy za wszelką cenę. Ważniejsze dla niego było utrzymanie pokoju wewnątrz kraju. Chociaż mógł skierować wojsko w zarzewie buntu, nie uczynił tego, mimo że znalazłby wielu sojuszników. Nie wszyscy wyżsi oficerowie byli mu przeciwni, nie wszystkie wojska odmówiły posłuszeństwa. Po abdykacji ci żołnierze i generałowie, którzy pozostawali dłużej na służbie u cara, nie rozumieli jego postawy. Dotyczyło to zwłaszcza tych z frontów południowego i perskiego, ponieważ działalność agentów niemieckich ograniczała się głównie do frontu zachodniego i Petersburga. Przekazanie tronu w ręce syna czy brata byli w stanie zaakceptować, w przeciwieństwie do upadku dynastii w ogóle. Władza cara z woli Boga była tak silnie ugruntowana w ich umysłach, że wielu odmawiało złożenia przysięgi nowemu Rządowi Tymczasowemu, a niektórzy popełniali samobójstwa, zrozpaczeni, że „car ich opuszcza”.
Gdy władzę w stolicy objął Rząd Tymczasowy, była to tylko cisza przed burzą. Mikołaj, podobnie jak wykształcone warstwy społeczeństwa, żywił nadzieję, że sytuacja wewnętrzna zostanie opanowana, a wojna z Niemcami doprowadzona do zwycięskiego końca. Niestety, Rząd Tymczasowy z księciem Lwowem na czele miał przeciwko sobie siły, na które nikt z jego kręgu nie był w stanie wpłynąć. Nie odzwierciedlał nastrojów mas ludowych, które z chwilą rewolucji wstąpiły na scenę. Wśród żołnierzy panowało całkowite rozprzężenie. Nie chcieli się bić, łamali dyscyplinę. Maltretowali oficerów i wiecowali. Byli wciąż zajęci wyborami do rozmaitych komitetów i dyskusjami politycznymi. Hasło: „Precz z wojną” zawładnęło nastrojami do tego stopnia, że oświadczenie ministra spraw wewnętrznych Miliukowa, iż Rosja będzie prowadziła wojnę do ostatecznego zwycięstwa i wypełni wszystkie zobowiązania wobec koalicjantów, wywołało masowe manifestacje robotników i w efekcie ustąpienie Miliukowa. Rząd Tymczasowy, chociaż sprawował oficjalnie władzę wykonawczą w stolicy, musiał liczyć się ze wzrastającą rolą drugiego ośrodka władzy centralnej — Komitetu Wykonawczego Rad Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich. Wśród przedstawicieli burżuazji w Dumie znajdowali się tacy, którzy rozumieli powagę istniejącej sytuacji i dopuszczali możliwość pokojowych pertraktacji z bolszewikami oraz tacy, którzy zdawali sobie sprawę z niemożności podejmowania z nimi jakichkolwiek negocjacji. Nie potrafili jednak działać wspólnie i otwarcie. Wykorzystali to bolszewicy, którzy zjednoczeni tanimi hasłami, osłabiali istniejący rząd i podległe mu wciąż wojska. Wiele obiecując, potrafili jednak tylko niszczyć i ani wtedy, ani później niczego nie zbudowali. Gdy Lenin po powrocie z emigracji wygłosił swe pierwsze płomienne przemówienie, w stolicy stało się jasne, że nie zamierza dzielić się władzą z innymi partiami. Cała władza miała przejść w ręce Rad i inne rozwiązanie go nie interesowało. Wybory do Zgromadzenia Konstytucyjnego — Konstytuanty — miały się odbyć w listopadzie 1917 roku. Lenin wiedział jednak, że jego partia nigdy nie zdobędzie wymaganej większości i w związku z tym nie ma szans na wejście do rządu w sposób demokratyczny. W zaistniałej sytuacji jedynym sposobem dojścia do władzy, sprawowanej już samodzielnie, był zamach stanu. Stał się on faktem w październiku, kiedy to Rosja przestała być republiką. Pucz został starannie zaplanowany. Strategiczne punkty w mieście obsadzono rewolucjonistami i żołnierzami, którzy przeszli na ich stronę, a koleje strajkowały, by wojska z frontu nie zdołały przyjść o odsieczą. I to był koniec. I monarchii, i demokracji.
Odsuniętego od władzy cara przetrzymywano wraz z rodziną w areszcie domowym w Carskim Siole, a później w Tobolsku. Z chwilą przejęcia władzy przez bolszewików Romanowowie znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A kiedy całą rodzinę przeniesiono do Jekaterynburga — najsilniejszego ośrodka czerwonych na Syberii — zagrożenie stało się większe niż kiedykolwiek. Powstanie reżimu sowieckiego było uzasadniane koniecznością wprowadzenia zmian w starym, zdegenerowanym porządku. Im bardziej bolszewicy chcieli o tym przekonać nieświadome masy, tym bardziej należało deprecjonować osobę cara — symbol tego, z czym walczono. Przedstawiano go jako człowieka słabego charakteru, bezlitosnego despotę, brutalnie obchodzącego się z przeciwnikami. Odsunięcie tego nieudolnego, karykaturalnego władcy miało być dla Rosji wybawieniem. Zniekształcony wizerunek byłego cara stał się tak rozpowszechniony, że niektórzy ze strażników strzegących carskiej rodziny byli zdziwieni. Im dane było poznać zupełnie inną osobę.
Jaka była prawda o carze Rosji, Mikołaju II? Powołana przez Rząd Tymczasowy Komisja Nadzwyczajna orzekła, że jedyne, co można zarzucić cesarzowi, to: „nieumiejętność rozeznawania się w ludziach… Łatwiej jest zawsze wprowadzić w błąd człowieka czystych intencji niż człowieka złego, zdolnego do oszustwa. Cesarz był niewątpliwie człowiekiem czystych intencji”. Swoich wniosków komisja jednak nie podała do publicznej wiadomości. Car był wtedy zbyt niepopularny, by takie przedstawienie jego osoby zyskało akceptację w społeczeństwie. Choć Kiereński oświadczył: „Chwała Bogu, cesarz jest niewinny”, to zrobił dla cara jedynie to, że pozwolił mu na przebywanie razem z rodziną i później, w tajemnicy, wywiózł pod silnym konwojem poza Petersburg, tak by ocalić go od wściekłości tłumu.
Car był niepopularny, a przyczynę takiego stanu rzeczy próżno tłumowi przybliżać. I tak nikt by nie słuchał. Niewielu osobom dane było częste przebywanie w pobliżu Mikołaja. Należał do nich wychowawca dzieci carskich, Szwajcar Pierre Gilliard, który zostawił opis tragedii ostatniego władcy Rosji: „Car był uosobieniem natury rosyjskiej, z całą jej szlachetnością i rycerskością. Był jednak przy tym słaby i chwiejny i zbyt często ulegał wpływom Aleksandry, która kierowała się nie rozumem, jak on, ale głównie emocjami. Jego nieskalana uczciwość sprawiała, że stawał się niewolnikiem danego słowa. Obiecywał sojusznikom pomoc i uczynił to, chociaż musiał być świadom ogromu nieszczęść, jakie w następstwie tego musiały nadejść. Nie lubił dyplomatycznych niuansów, był skromny i nieśmiały. Brak mu było wiary w siebie. Cechowała go sprawiedliwość, jego celem było czynienie dobra. Jeśli nie zawsze mu się to udawało, to dlatego, że byli tacy, którzy ukrywali przed nim prawdę i utrudniali jego kontakt z narodem. Przez cały okres swojego panowania pragnął przybliżyć się do swych poddanych, lecz nie potrafił znaleźć do nich drogi”. Analiza tej i innych opinii o Mikołaju II dostarcza dowodu na to, jak tragicznym nieporozumieniem losu była konieczność grania przez niego roli władcy absolutnego. Mógłby Mikołaj być wzorcowym ziemianinem, dumnym i posłusznym pułkownikiem gwardii, czy też idealnym materiałem na monarchę konstytucyjnego. Ale on musiał dźwigać brzemię tego, czego nigdy nie pragnął i czemu nie był w stanie podołać. I zapłacił za to cenę najwyższą. Interesującą opinię o carze, ostatnich latach jego panowania i stanie państwa przed upadkiem wyraził Winston Churchill (w 1917 roku był ministrem wojny) w swojej książce Kryzys światowy: „Wobec żadnego kraju los nie okazał się tak okrutny, jak wobec Rosji. Jej statek poszedł na dno, gdy miał już niebawem zawinąć do portu. Wszystkie ofiary zostały już poniesione, a dzieło dokonane. Skończyły się długie okresy wycofywania się. Opanowano niedobór amunicji. Uzbrojenie płynęło głębokim strumieniem. Ogromnego frontu strzegła teraz o wiele silniejsza, liczniejsza i lepiej wyposażona armia. Aleksiejew kierował armią, a Kołczak marynarką. Poza tym nie trzeba już było podejmować żadnych trudnych działań; trzeba było tylko trwać na stanowisku, całym ciężarem naciskać na szeroko rozciągnięte linie niemieckie, powstrzymywać na swym froncie nie wykazujące szczególnej aktywności, słabnące siły przeciwnika. Innymi słowy trzymać się. Oto wszystko, co dzieliło Rosję od zwycięstwa. To na carze spoczywał ciężar podstawowych decyzji. Na szczycie, gdzie wydarzenia przekraczają rozum człowieczy, gdzie wszystko jest niepojęte, to on musiał odpowiadać na pytania, to on był wskazówką kompasu. Walczyć czy nie walczyć? Atakować czy nie atakować? Czy iść na prawo czy na lewo? Zgodzić się na demokratyzację czy ustępować? Oto pole bitewne Mikołaja II. Dlaczego nie złożyć mu za to hołdu? Mimo wielkich i straszliwych błędów, ustrój, którego był uosobieniem, którym kierował i któremu swoją osobowością przydawał życia, wygrywał podówczas wojnę dla Rosji”. Cóż więc się tak naprawdę stało? Racjonalnie nie można było tego zrozumieć. By spróbować to pojąć, trzeba porzucić perspektywę racjonalną i popatrzeć na to, co się stało nieracjonalnie. Szukać wytłumaczenia nie w ogólnodostępnej nauce, ale w tej ukrytej śladowo w tradycyjnych religiach, w świętych pismach z przeszłości i w słowach mistrzów przekazujących mądrość pochodzącą z innego źródła niż tradycyjna edukacja. Droga to pełna wysiłku, znaków, symboli i ukrytych znaczeń.
„Jej statek poszedł na dno” — pisał Churchill, używając przenośni. Tymczasem okazuje się, że Dno było nazwą miasta, przez które przejeżdżał car tuż przed podpisaniem aktu abdykacji, a statek, którym później płynęła do Tobolska rodzina carska, nazywał się… Ruś. W 1801 roku miało miejsce wydarzenie, które wiązano czasami z późniejszą tragedią Romanowów. Car Paweł I zginął zamordowany przez spiskowców, za wiedzą i przyzwoleniem swojego syna Aleksandra I. Ten został nowym carem, ale ostatnie słowa Pawła I: „Przeklinam was, przeklinam, przeklinam!”, zdawały się wciąż brzmieć i czekać na spełnienie. Trwało to ponad sto lat. Premier Stołypin przedłożył kiedyś carowi propozycję ważnego posunięcia w polityce wewnętrznej. Mikołaj słuchał w zamyśleniu, jakby ważył, jaką dać odpowiedź. Wreszcie rzekł zrezygnowanym głosem: — Nie udaje mi się nic z tego, co próbuję zrobić. Nie wiedzie mi się. Wola ludzka jest przy tym tak bezsilna. Czy pan wie, kiedy są moje urodziny? — Czyż mogę nie wiedzieć? 6 maja. — A jakiego świętego przypada tego dnia? — Proszę wybaczyć, Najjaśniejszy Panie, nie pamiętam. — Hioba Boleściwego. — Chwała Bogu, panowanie Waszej Wysokości zakończy się chlubnie, Hioba bowiem, który zniósł najstraszliwsze dopusty, Bóg wynagrodził pomyślnością. — Nie, niech mi pan wierzy, Piotrze Arkadjewiczu, że to coś więcej niż przeczucie. Jestem o tym głęboko przeświadczony. Jestem skazany na straszliwe próby, ale nie odbiorę nagrody tu, na ziemi. Ileż to razy myślałem o sobie słowami Hioba: bo spotkało mnie to, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło. Nie zaznam spokoju ni ciszy, nim spocznę, już wrzawa przychodzi. Wielu świadków często wspomina o takim, typowym dla rosyjskiego fatalizmu, nastawieniu cara. Na wydarzenia nie można wpływać. Jedyne, co można, to dać się im nieść. To, co było widoczne już wcześniej, przed abdykacją ujawniło się w pełni. Mikołaj chadzał na długie spacery i pracował w ogrodzie, tak jakby wokół wszystko trwało w zupełnej harmonii. Dramat Hioba polegał właśnie na konflikcie, który trudno przezwyciężyć. Z jednej strony przekonanie o własnej prawości, a z drugiej pewność, że tym, który go doświadcza, jest Bóg sprawiedliwy. Istnienie tej sytuacji Hiob stwierdzał z niesłychaną siłą. Z racjonalnego punktu widzenia los kraju leżał w rękach cara. W jego ujęciu natomiast — tym nieracjonalnym — nie mógł on nic zdziałać. Cokolwiek by uczynił, wyroku przeznaczenia nie zmieni. Na ile osąd ten przejęty był w prostej linii z nauk Rasputina — trudno orzec. Z racjonalnością w ocenie samego Rasputina jest jeszcze większy problem. Tu normalne podejście zda się na nic. Niemożliwe było przecież, by chłop bez wykształcenia, pieniędzy i pozycji społecznej osiągnął tak wiele. I tego pojąć nie mógł stojący nad trupem Rasputina Puryszkiewicz: „Czymżeś ty oczarował cara i carycę, łajdaku? — pytał sam siebie. — Jak zawładnąłeś carem do takiego stopnia, że jego wola stała się twoją? Że stałeś się faktycznie samodzierżcą Rosji?”. Odpowiedź na to pytanie leży w całej historii życia Rasputina, w tym, co istniało przed nim i co nastało później. Dopiero teraz rozpocznie się właściwa opowieść o Grigoriju Jefimowiczu. Narodził się on na dalekiej Syberii, we wsi Pokrowskoje, nad brzegiem rzeki Tury.
V
W OBJĘCIACH TURY
Ojciec Grigorija, Jefim, uważał, że jego nazwisko rodowe wywodzi się od słowa rasputje, co oznacza „skrzyżowanie dróg”. Zanim przeniósł się na Syberię, mieszkał w Saratowie nad Wołgą, gdzie pracował jako woźnica, handlował końmi i uprawiał ziemię. Wieś Pokrowskoje leżała na wysokim brzegu rzeki Tury. Otaczały ją pola uprawne, za którymi zaczynały się rozległe lasy. Centralna droga we wsi nie była brukowana. Wzdłuż niej stały domy z bali, o dachach krytych korą. Potężniejszą budowlę stanowiła jedynie cerkiew z widoczną z dala kopułą. Mieszkańcy Pokrowskoje żyli z hodowli bydła, sprzedaży mleka, przewozów oraz upraw kukurydzy i pszenicy. Osiadłszy na syberyjskiej wsi, Rasputin kontynuował pracę furmana i jak wcześniej — uprawiał ziemię. Jak na warunki wiejskie Jefim Rasputin był człowiekiem zamożnym. Jadano u niego biały chleb — w przeciwieństwie do powszechnie spożywanego razowego. Jego chata miała cztery pomieszczenia zastawione drewnianymi ławami, a w oknach domu były szyby, a nie, jak to bywało u uboższych — błony zwierzęce. Ojciec Grigorija, mimo że biedy nie cierpiał, miał jednak pewną wadę: pił bez umiaru. Równocześnie jednak umiał doradzać w razie życiowych problemów, a także doskonale znał drogi i rozjazdy, co w pracy furmana było cenioną zaletą. Jego żona, Anna Jegorowna, wydała na świat dwóch synów — Michaiła i dwa lata później Grigorija. Młodszy chłopak urodził się 10 stycznia 1869 roku, a swoje imię zawdzięczał św. Grigorijowi z Nyssy, którego święto obchodzono co roku — właśnie 10 stycznia. Było to dziecko silne i rosłe, co dawało mu gwarancję przetrwania, bowiem dla słabych nie było tam miejsca. Na pięcioro dzieci jedno umierało przed osiągnięciem dziesiątego roku życia. Przyczynami były najczęściej tyfus, cholera i grypa. Na nogi Grisza stanął, gdy miał sześć miesięcy, a dwa miesiące później już zaczął chodzić. Kiedy miał dwa i pół roku, zaczął mówić. Nie odebrał żadnego wykształcenia, a pisać — nieortograficznie i niezgrabnie — nauczył się w latach późniejszych. Czas spędzał na zabawach. Pomagał także w hodowli bydła, poił je i pasał. Nauczył się jeździć na nieosiodłanym koniu i to właśnie konie stały się jego największą pasją. Potrafił spędzać długie godziny w stajni, przy ukochanych zwierzętach. Przemawiał do nich, jakby były jego braćmi, ich towarzystwo cenił bardziej niż kolegów z wioski. Doszło do tego, że mały Grisza w sprawach życia koni był rozeznany lepiej od okolicznych furmanów. Twierdził, że zwierzęta go rozumieją, i było w tym coś więcej, niż tylko wyobraźnia małego chłopca. Jefim Rasputin opowiadał, jak któregoś dnia jeden z koni okulał. Kiedy mówiono o tym przy stole, Grigorij nagle wstał i poszedł do stajni. Ojciec udał się za nim i zobaczył, jak syn kładzie rękę na chorej nodze konia. Trzymał ją tak dłuższą chwilę. Głowę miał odrzuconą do tyłu, a oczy przymknięte. Gdy je otworzył, zaczął delikatnie głaskać konia, mówiąc: „Teraz już wszystko w porządku”. Zdumienie ojca nie miało granic, gdy wyprowadził konia na podwórze i przeszedł się z nim wzdłuż ogrodzenia. Koń przestał kuleć. Wkrótce też rozeszła się po wsi wieść, że Grisza posiada zdolność leczenia zwierząt. Jeśli zdarzyło się, że któryś z koni zaniemógł, często posyłano właśnie po chłopca. Wtedy też ujawnił się jego dar — umiejętność pomagania ludziom. Leczył skutecznie rozmaite dolegliwości — między innymi gorączkę i bóle krzyża.
Działalność uzdrowicielską poprzedziła osobista tragedia Grigorija i całej jego rodziny. Gdy miał osiem lat, stracił brata Miszę. Bawili się razem nad brzegiem rzeki Tury i w pewnym momencie Misza wpadł do wody. Grisza bez namysłu wskoczył za nim i niechybnie byliby obaj zginęli, gdyby nie przechodzący obok wieśniak. Ten ich uratował, ale widocznie starszemu bratu nie było dane dłużej żyć, bo wkrótce umarł na zapalenie płuc. Grisza wprawdzie uszedł z życiem, ale zaczęły się z nim dziać niepokojące rzeczy. Przeżyty wstrząs przeszedł w gorączkę, która nie opuszczała go przez wiele dni. Nie był jej w stanie zaradzić wiejski znachor, dlatego osłabiony, półprzytomny Grisza wiele czasu spędzał w wielkiej, ciepłej kuchni, w której nigdy nie był pozbawiony opieki. Syberyjskim zwyczajem, w kuchni jednego z zamożniejszych gospodarzy zbierali się okoliczni chłopi. Tam, racząc się wódką i miejscowymi słodyczami, rozprawiali na tematy dotyczące rodzinnej wsi i dzielili się nowinami napływającymi z zewnątrz. Któregoś dnia wszyscy byli podekscytowani bardziej niż zwykle. Oto jednemu z najuboższych furmanów skradziono konia, co wywołało głębokie oburzenie. Kradzież konia, często jedynego żywiciela rodziny, uważano na Syberii za zbrodnię, której nie można było odpokutować. Inni chłopi próbowali pomóc zrozpaczonemu sąsiadowi w odnalezieniu zwierzęcia. Jednak bezskutecznie. Rozprawiający w półmroku kuchni chłopi musieli, na prośbę Anny Jegorownej, troszczącej się o leżącego w malignie syna, uciszać co chwilę swoje rozemocjonowane głosy. Nagle stało się coś, co zaskoczyło wszystkich. Chory, blady chłopiec w długiej koszuli wstał i podszedł do jednego z siedzących mężczyzn. Wspiął się po nim niczym po drzewie i siedząc już na jego grzbiecie, przeraźliwie krzyknął: „Ha, ha, Piotrze Aleksandrowiczu, tyś ukradł konia! Ty jesteś złodziejem!”. Długo trwały przeprosiny rodziców Griszy, zanim udało się im udobruchać rozsierdzonego chłopa. Ów cieszył się we wsi powszechnym poważaniem i był jednym z bardziej majętnych. W końcu incydent poszedł w niepamięć i chłopi rozstali się tak, jakby nic nie zaszło. Nie wszyscy jednak. Kilku z nich podkradło się pod zabudowania Piotra Aleksandrowicza i tam ujrzeli go, jak wyprowadzał skradzionego konia ze stajni i powiódł go w niewiadomym kierunku. Następnego dnia chłopi, jeden po drugim, spieszyli do Jefima, aby opowiedzieć mu o nocnym zajściu, o trafności słów Griszy i o ciężko pobitym do nieprzytomności koniokradzie. Wokół małoletniego jasnowidza zrobił się szum, a niektórzy dopatrywali się w słowach chłopca głosu Boga sprawiedliwego. Tę nową umiejętność Grigorij wykorzystywał w różnych okolicznościach. Czasami była ona tylko rozrywką dla gości domu, kiedy na przykład Grisza nagle oznajmiał: „Nadchodzi obcy człowiek”. Wtedy goście wylegali przed dom i obserwowali z napięciem trakt, na którym pojawiał się potem nieznany przybysz. Kiedy indziej przewidział czyjąś śmierć i nieraz pomagał w odszukiwaniu zagubionych przedmiotów. Czas choroby Grigorija przyniósł jeszcze jedno wydarzenie, które zaciążyło na jego przyszłości i zawierało w sobie elementy będące jej zwiastunem. Oto rozgorączkowany Grisza pewnego wieczoru podniósł się z pościeli i ledwo słyszalnym głosem rzekł: „Tak! Och, tak! Chcę tego, chcę!” — po czym opadł na poduszki i zasnął. Po przebudzeniu, uśmiechnięty i zdrowy, opowiadał swoim rodzicom, jak we śnie zjawiła się piękna dama w błękitno-białej szacie i kazała mu wyzdrowieć. Porady w sprawie tego, co się, stało szukano u popa. Orzekł on z całą stanowczością, że dziecko nawiedziła Matka Boska. Wybrała chłopca do wypełnienia wielkiej misji. „Bogurodzica pewnego dnia powróci — skierował swe słowa do Griszy — i powie ci, czego od ciebie oczekuje”. Kiedy Grisza ostatecznie wrócił do zdrowia, zaszły w nim jakieś zmiany. Stał się nerwowy i trudny dla otoczenia. Intensywnie wpatrywał się godzinami w niebo. Jego matka zaczęła się obawiać, czy aby jest on zdrowy psychicznie. Po wielu latach opowiadała wnuczce: „Nigdy nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać”. Grigorij siedział ze zwierzętami w oborze albo uciekał do lasu. Nie interesowały go zabawy z dziećmi ze wsi. Nikt nie mógł mu zastąpić zmarłego brata. Źle sypiał i płakał bez powodu. Uskarżał się, że piękna dama nie powraca, by się z nim zobaczyć. Gdy Grisza miał czternaście lat, usłyszał z ust popa werset z Biblii o tym, że królestwa Bożego nie można zobaczyć i nie znajduje się ono na zewnątrz, tylko w każdym człowieku. Chłopca uderzyły te słowa i wciąż nie dawały mu spokoju. Pewnego dnia po nabożeństwie pobiegł do lasu i, położywszy się pod wielkim modrzewiem, miał widzenie. Zobaczył przybliżającą się w jego kierunku iskrę, która wciąż rosła i w końcu eksplodowała tak, że znalazł się wewnątrz przesłaniającego wszystko białego światła. Było to doświadczenie bardzo piękne. Wzruszony chłopiec płakał i modlił się na przemian. Powiedział później matce: „Widziałem Boga”, a ta przeraziła się. Wedle niej tylko święci mogli ujrzeć Stwórcę. Po wielu latach Grigorij Rasputin odwiedził ponownie to miejsce. Tym razem przyprowadził tu swoje dzieci. Opowiedział im ze szczegółami to, co niegdyś się stało, i zdradził, czym było ówczesne widzenie. Wtedy też zrozumiał słowa z Biblii, oświadczając: „Bóg jest zawsze w nas. Wewnątrz nas”. Chociaż głosi się w tradycji chrześcijańskiej, że iskra boża jest w każdym człowieku, stwierdzenie to niewiele mówi. Kierunek poszukiwania Boga jest teoretycznie wytyczony, ale praktycznie wciąż szuka się Go na zewnątrz. Słowa mogą być przyswojone przy pomocy umysłu, ale gdy nie są przeżyte i przetrawione własnym doświadczeniem, niewiele wnoszą. Przykładem działania takiego mechanizmu jest przypadek św. Augustyna. Jezus mówił, że „Boga należy szukać w skrytości”, a mimo to św. Augustyn całe życie szukał Go na zewnątrz. Dopiero u schyłku życia zrozumiał. W Wyznaniach pisał: „Szukałem Boga na zewnątrz, a oto był On we mnie”. Słowa te oddają w pełni to, o czym mówią wszyscy najwięksi mistycy, ale nie ukazują podniosłości odkrycia, które bezpowrotnie wpływa na ogląd rzeczywistości. Znajdując Boga w sobie, otrzymują niebywały dar, który jednak nigdy nie zostanie doceniony przez tych, którzy Boga szukają wyłącznie na zewnątrz. Pozostać muszą odstępcami, bluźniercami. Nigdy nie będą hołubić oficjalnych Kościołów. Tu zdaje się mieć swe źródło niechęć Rasputina do prawowiernej Cerkwi. Nikt z zewnątrz nie mógł mu dać tego, co sam wiedział ze swego wnętrza. W odkryciu dokonanym przez Griszę Rasputina ważna była treść, jak i moment jego dokonania. Wydarzenia, o których mowa, rozegrały się po dwunastym roku jego życia, a liczba dwanaście ma w ezoteryce swoje symboliczne znaczenie. Wedle nauk mistrzów i nauczycieli Wschodu dopiero po dwunastu latach życia awatary w głowie jego otwiera się dwanaście przewodów, co pozwala na wpłynięcie boskich energii w ciało, wskutek czego w dwunastoletnim dziecku zaczynają przejawiać się w pełni: Mądrość i Moc. Śmierć Miszy spowodowała u Grigorija pustkę, a tęsknota, która pojawiła się później, przerodziła się w tęsknotę do Boga. Doprowadziło to do zrozumienia przez chłopca tajemnicy Boga i człowieka, oraz do ujawnienia posiadanych mocy. Uzdrawianie i jasnowidzenie niezmiennie przejawiają się w człowieku, w którym Boskie Światło pali się większym płomieniem niż w innych. Wtedy to miały miejsce narodziny Grigorija Rasputina dla misji, która stała się jego udziałem. To, co zdarzyło się chłopcu z Syberii, nie było przypadkiem odosobnionym. W życiu jednego z największych mędrców Indii, Ramany Maharisziego, miały miejsce podobne wydarzenia. Jako dziecko usłyszał o świątyni ku czci Sziwy leżącej u podnóża świętej góry Arunaczala. Ogarnęło go wtedy silne wzruszenie, które obudziło w nim tęsknotę za czymś nieokreślonym. Mahariszi wcześnie opuścił rodzinny dom i osiadł nieopodal świętej góry. Na podjęciu takiej decyzji zaważyło przeżyte w wieku dwunastu lat doświadczenie. Wtedy to chłopiec zapadł w dziwny letarg. Zdawało mu się, że zaraz umrze, i wówczas pojawiło się w jego głowie pytanie: „Kto lub co tak naprawdę umiera i co dzieje się dalej?”. W ślad za tym powstał później cały system zmierzający do zgłębienia tajemnicy bytu poprzez niezłomne medytowanie nad pytaniem: „Kim jestem?”. Podobnie w wieku lat dwunastu w Jerozolimie zagubił się Jezus. Po trzech dniach rodzice odnaleźli go w świątyni, gdzie siedział pośród nauczycieli. Rozmawiał z nimi, poruszając istotne dla wiary problemy, a oni zdumieni byli odpowiedziami chłopca. Do czyniących mu wyrzuty Marii i Józefa rzekł: „Czemuście mnie szukali?”. Był już wtedy bliżej Boga i wyznaczonej mu późniejszej misji, niż swych ziemskich rodziców. Proces rozpoczęty w wieku lat dwunastu trwać może przez jakiś czas. Dodatkowo ważny jest tu czternasty rok życia, kiedy to upływa kolejny cykl siedmiu lat, także mających dla ezoteryki szczególne znaczenie. W tym roku życia pierwszego satori (oświecenia) doznał Rajneesh Osho, a także Jiddu Krisznamurti W tymże roku życia także nastąpił przełom w egzystencji chłopca, który później znany był jako Sathya Sai Baba. To urodzone w Indiach Południowych dziecko od początku swego życia fascynowało otoczenie umiejętnością dostarczania otrzymanych znikąd: świeżego pożywienia i drobiazgów dla rówieśników ze swojej wioski. Z małym Sathya-Narajaną (bo takie nosił wtedy imię) w wieku lat czternastu dziać się zaczęły dziwne rzeczy, świadczące o transformacji jego osobowości. Sathya odmawiał jedzenia, czas spędzał w ciszy, nie reagował na pytania i od czasu do czasu, bez wyraźnego powodu, śmiał się i płakał. Wypływały z jego ust pieśni i fragmenty nauk filozoficznych. Wiele opowiadał o nieznanym otoczeniu i miejscach pielgrzymek. Wkrótce potem oznajmił nic nie rozumiejącym rodzicom: „Jestem Sai Baba”. Ujawnił, że ma misję do spełnienia i musi opuścić rodzinny dom — co też wkrótce uczynił. Co charakterystyczne i wspólne dla wszystkich przytaczanych przypadków, to „wyciąganie mądrości z siebie” i odstępstwo, w przypadku Zachodu, od prawowiernych. W Indiach, które nieprzypadkowo zrodziły tylu wielkich świętych, inne jest podejście do tych zagadnień. Kto mówi, że znalazł Boga w sobie, nie jest tam traktowany jako bluźnierca. Zachód prawdy o wielkości myśli Wschodu przez wieki zauważał. Zapomniał o tym, że to właśnie „Mędrcy ze Wschodu” przynieśli nowinę o tożsamości narodzonego w Betlejem dziecka. Każde takie cudowne dziecko ma do spełnienia misję i nie inaczej było z Griszą Rasputinem. Życie mieszkańców wsi Pokrowskoje toczyło się leniwie wciąż wokół tych samych codziennych spraw. Nie wybiegali myślami dalej, niż do pobliskich miast — Tobolska i Tiumenia. W tym rozległym i odciętym od świata miejscu dalekie podróże nie leżały w zwyczaju prostych chłopów. Odległy Petersburg zdawał się być dla nich mitycznym miastem ze snu. Zanim w roku 1885 do Tiumenia dotarła kolej syberyjska, podróż z miasta do stolicy trwała sześć tygodni. Jedynym akcentem przypominającym Rosję położoną na zachód od Uralu stanowiły obrazki cara i budowli Petersburga, które można było kupić czasem od wędrownych sprzedawców. Odmieniony po śmierci brata Grisza często włóczył się samotnie po okolicznych lasach. Był chłopcem silnym, ale ojcu w gospodarstwie niewiele pomagał. Wdawał się czasami w bójki z rówieśnikami, którzy z powodu jego zachowania nazywali go tchórzem. Był bardzo sprytny, wiedział, kiedy zaatakować, a kiedy się wycofać. Mimo ucieczki od ludzi nie czuł się nigdy samotny i powtarzał matce: „Bóg jest moim towarzyszem”.
Otoczonego przyrodą i ukochanymi końmi Grigorija coraz bardziej jednak pociągał daleki świat. Tylko z obrazków znał wynalazki, które na Syberię jeszcze nie dotarły: żarówkę elektryczną, okręty parowe i kolej. Był inny i coraz bardziej jasnym stawało się, że kiedyś porzuci ukochane lasy i stajnię z końmi.
VI
WĘDRÓWKI
Oczekując znaku niebios, poddawał się Rasputin monotonii codziennego życia. Wobec istniejącej pustki, przy niewielkim wpływie zdarzeń z zewnątrz, syberyjska wieś była bardzo religijna. Fascynację budził piękny, prawosławny obrządek. W czasie uroczystych niedzielnych nabożeństw śpiewano i palono oliwne lampki. Wierzono w cuda, duchy i boskie ostrzeżenia. Ufano w skuteczność czynienia znaku krzyża, a także obcowanie dusz z Bogiem w obliczu ikon. Te z podobizną Matki Boskiej obnoszono w procesjach. Ikony towarzyszyły też ludziom w najważniejszych momentach ich życia. Wstawiano je do chaty, w której szli do łóżka nowożeńcy, były także świadkami ich ostatniej drogi. Kiedy Grigorij wszedł w wiek młodzieńczy, w jego życiu obecne były te wszystkie zachowania, z których znany był do końca życia. Przesiadywał w karczmach i uganiał się za dziewczętami, a przy tym intensywnie zajmował się sprawami duchowymi. Świadkowie tamtych lat zapamiętali Rasputina jako zawadiakę, który pił wódkę od piętnastego roku życia. W czasie jednej z uroczystości religijnych, w pobliskim monasterze, dziewiętnastoletni Rasputin poznał swoją przyszłą żonę. Praskowia Dubrowina była od niego o cztery lata starsza. Po ślubie przeprowadziła się do domu męża. Matka Grigorija od niedawna nie żyła, więc Praskowia przejęła na siebie obowiązki gospodyni. Po stosunkowo długim okresie oczekiwania urodził się w domu Rasputinów syn. Niestety, upragnione dziecko zmarło w wieku sześciu miesięcy. Wydarzenie to wpłynęło na tryb życia Rasputina. Po okresie względnego okiełznania gorącego temperamentu zaczął pić i cudzołożyć. Od samego początku małżeństwa żonę Grigorija cechowała daleko posunięta tolerancja. Po latach, wspominając tamten okres, Rasputin opowiadał córce: „Gdy mnie spotkało coś złego, zamykałem się w sobie, szukałem jakiegoś samotnego miejsca i modliłem się. Często na wiele pytań nie znajdowałem odpowiedzi. Męczyło mnie to i upijałem się”. Pojawiły się też wtedy problemy innej natury. W roku 1892 Rasputin został oskarżony o kradzież kołków z parkanu. Dodatkowo posądzono go również o kradzież futer, które wiózł do Tiumenia, a które wedle jego zeznań zostały mu ukradzione. Z powodu tych zarzutów zgromadzenie wiejskie skazało go na rok wygnania. Nie czekając na wynik procesu, Rasputin pośpiesznie opuścił wieś i udał się z pielgrzymką do odległego o czterysta kilometrów monasteru Wierchoturie. Sam Rasputin zawsze protestował, gdy posądzano go o kradzieże. Córce zwierzał się, że nie byłby w stanie niczego ukraść. Już w dzieciństwie miał dziwne widzenia. Za złodziejem widział ukradziony i poszukiwany przedmiot. Na początku myślał, że taki dar mają wszyscy i dlatego nie przyszłoby mu do głowy, by kradzież miała jakikolwiek sens. Wyprawa do odległego monasteru miała jednak zupełnie inne podłoże. Powróciła piękna dama. Oto Grigorij orał w polu i usłyszał za sobą cudowne pienia. Odwrócił się i ujrzał postać Matki Boskiej. Wynurzyła się z jasności i pobłogosławiła go. Wieczorem Grigorij usłyszał głos wewnętrzny, który powiedział mu, że Bóg przeznacza go do specjalnych zadań. Będzie musiał dopełnić przeznaczenia i opuścić dom rodzinny. Ostatecznie na podjęciu takiej decyzji zaważyło spotkanie ze studentem akademii duchownej, zakonnym nowicjuszem, Miletijem Zaborowskim, którego wiózł do Wierchoturia. Zdarzyło się to, jak wspomniałem wcześniej, gdy skończył dwadzieścia osiem lat. Obu pociągały tematy duchowe i wkrótce rozmowa potoczyła się ku temu, co tajemnicze. Zakonnika zdumiała wiedza prostego chłopa i jego mistyczne widzenia. Zaczął nakłaniać Rasputina do udania się do monasteru, by kroczył dalej drogą zgłębiania wiary. Długo po rozstaniu z nim Grigorij rozważał te słowa i gdy pewnej nocy jego żona zastała go modlącego się przed ikoną, oboje po dłuższej dyskusji doszli do przekonania, że powinien tak uczynić. Gospodarstwem zająć się miała Praskowia. Okazało się wkrótce, że poradziła sobie z tym zadaniem doskonale. Mąż mógł realizować swoje własne cele, a ją było stać na zatrudnienie dwóch parobków, pomocnicy w gospodarstwie i piastunki do dzieci. Monaster Wierchoturie był jednym z najstarszych na całej Syberii. Składał się z kompleksu białych kaplic, refektarzy i innych zabudowań. Rasputin zamieszkał w małej kamiennej celi, gdzie spał na nagich deskach. Trzy miesiące, które tam spędził, pozwoliły mu na głębsze poznanie klasztornego życia. Polegało ono na praktykach religijnych, na pracy w polu i w klasztornym gospodarstwie. Ten ważny w jego życiu okres po latach podsumował krytycznie: „Nikomu nie radzę iść do klasztoru. W klasztorach, które znam, są mnisi, którzy nie żyją jak zakonnicy i robią, co im się podoba”. Zwrócił także uwagę na zawsze aktualny problem zamkniętych społeczności: „Jest tu nawet miłość między mężczyznami”. Na duchowej drodze osób, które mają do odegrania niepoślednią rolę, pojawia się niekiedy ktoś, kto dostrzega w nich większą niż u innych iskrę bożą. Tak było na przykład z Sai Babą z Shirdi, który wielokrotnie jeszcze powróci w niniejszych rozważaniach, z powodu istniejących między nim a Rasputinem zbieżności. W przypadku Sai Baby z Shirdi o jego przyszłości wieszczył jeden z bardziej szanowanych mieszkańców Szirdi. Powiedzieć miał o Sai Babie: „Obserwujcie uważnie tego młodego fakira. On jest brylantem wśród kamieni”. Jednak miejscowi ludzie mieli odmienne zdanie i uważali, że jest on… lekko zwariowany. Na duchowej drodze Rasputina pojawił się z kolei słynny starzec, ojciec Makary. Było to dla niego duże i przełomowe przeżycie. Pięćdziesięcioletni Makary był niegdyś notorycznym pijakiem i hazardzistą. Przeszedł jednak wewnętrzne przeobrażenie i wyrzekł się dotychczasowego życia. Zamieszkał w leśnej pustelni, nosił na sobie łańcuch pokutny i niewiele jadał. Z czasem stał się znany i miejsce jego zamieszkania odwiedzać zaczęli ludzie, prosząc to o poradę, to o błogosławieństwo. Tak też zrobił będący na rozstaju dróg Rasputin. Makary słuchał ze spokojem tego, co mówił mu nieznany przybysz. A niedoszły mnich opowiadał o wszystkim, co leżało mu na sercu. Wspominał o grzesznym życiu, o rządzącej nim cielesności, o pociągu do alkoholu, o objawieniach i o głosie, który kazał mu się poświęcić służbie bożej. Z pokornie schyloną głową wyznawał to wszystko, a gdy ją podniósł, natrafił na łagodny, pełen zrozumienia uśmiech starca. Jego ręka spoczęła na głowie pielgrzyma: „Raduj się, mój synu — powiedział z natchnieniem Makary — gdyż spośród wielu tysięcy Pan ciebie wybrał. Dokonasz wielkich rzeczy. Zostaw żonę i dzieci, pozostaw swe konie, idź w świat na wędrówkę. Usłyszysz głos ziemi i zrozumiesz jej słowa, i później dopiero wrócisz między ludzi, i głosić im będziesz słowa naszej świętej ziemi rosyjskiej”. O tym, jak niezwykły był stosunek Makarego do Rasputina, świadczy opis ich spotkania po latach, którego świadkiem stała się Wyrubowa: „Ten sędziwy, sławny i pobożny mnich najwyraźniej darzył Rasputina większym szacunkiem, niż wiejskie duchowieństwo, rozmawiali ze sobą jak równy z równym i przyjaciele, podczas gdy my w milczeniu, ale z głębokim zainteresowaniem, przyglądaliśmy się temu wydarzeniu”. Pogodzony ze swoim przeznaczeniem Rasputin udał się do rodzinnej wsi, by przygotować rodzinę na to, co wkrótce miało nastąpić. Wszyscy dostrzegli w nim innego, zmienionego człowieka. Chłopi z Pokrowskoje myśleli, że po prostu zwariował. Jeden z nich widział go idącego drogą bez nakrycia głowy, z rozwianymi włosami i śpiewającego, a przy tym mocno gestykulującego. Gdy był w cerkwi, stale się modlił albo spoglądał wokół nieobecnym wzrokiem i nagle, z iskierkami w oczach, zaczynał głośno śpiewać. Przychodził tam jeszcze przed popem, klękał i uderzał głową w podłogę, aż do krwi. Pytany o coś, długo milczał, jakby się zastanawiał, a potem wypowiadał niezbyt zrozumiałe, urywane zdania. Był podekscytowany, to znów przygaszony, ciągle odwoływał się do woli bożej. Unikał ludzi, nie pił alkoholu i nie jadł mięsa. Samotnie chadzał po lesie i nikt nie wiedział, co spowodowało przemianę. Uważano, że po prostu zgłupiał. Za takiego mieli go prawie wszyscy, nie śniąc nawet o tym, dokąd ta „głupota” kiedyś go zaprowadzi.
Takie szaleństwo nie było jednak czymś na rosyjskiej ziemi nieznanym. Wspominała o nim Helena Bławatska. Pisała ona o „jurodiwych”, czyli o ludziach, którzy sprawiają wrażenie szalonych. Stan, w jakim się znajdują, nie jest jednak szaleństwem, ale rodzajem zawieszenia między światem fizycznym i niematerialnym. Taki człowiek może wykazywać szereg zdolności paranormalnych, jak na przykład uzdrawianie i jasnowidzenie. Jednocześnie jednak jego umysł może pozostawać na poziomie kilkuletniego dziecka, które działa zawsze spontanicznie, nie jest związane przeszłością, przyszłością i nigdy nie wydaje żadnych sądów.