E-book
33.81
RANKOR

Bezpłatny fragment - RANKOR

Objętość:
248 str.
ISBN:
978-83-8351-840-4

„W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę. Chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu”.
Steven D. Wolf

Prolog

— Wyje to radio.

Jasnowłosy facet o aparycji golden retrievera podniósł młotek i w kolejnej sekundzie po wydobywających się z radia dźwiękach został jedynie pogłos pustych ścian oraz porozrzucane odłamki plastiku. Niektóre zatonęły w mięsie i krwi. Każdy jego krok upamiętniła faktura podeszwy buta odbita na drewnianej posadzce niczym pieczęć w kolorze posoki.

— Jebane primadonny.

Ostatnia sycząca żarówka zgasła wraz z echem mamrotanych słów.

— Zapalimy świeczkę? — zapytał. — Będzie romantycznie.

— Wal się!

Wrzask był krótki, urywany. Dziewczyna uzupełniła go bliźniaczym, aczkolwiek głośniejszym:

— Waaal się! Wal się, Jackie Jr, musimy iść dalej, dobrze o tym wiesz!

Na stole stał obszerny słój. Jackie Jr zanurzył w nim dłoń, długie palce namacały miejsce, gdzie powinien być knot. Wbił paznokcie w wosk, poszukując zaginionego ogonka. Po chwili wsunął tam również zapalniczkę. Wątły płomień z każdą sekundą nabierał objętości, rozświetlając naczynie. Gargantuiczne cienie zatańczyły na ścianach. Emocje na twarzy dziewczyny ewoluowały. Jackie Jr przyglądał się uważnie. Zaobserwował zachwyt i wszystkie pochodne strachu, jakie tylko potrafiła wyrazić mimiką.

— Takie rzeczy pozwoli ci docenić jedynie mrok, Pini. Wiesz, jak zawsze się czuję, gdy patrzę na płonącą świecę?

Nie interesowało jej to w tym momencie.

— Czuję się — kontynuował mimo tego — jakby ktoś umarł. Jak myślisz… umarł tu ktoś? — Rozejrzał się dookoła. Uśmiech w blasku świecy nabrał statusu upiorności.

— A ja, gdy widzę taki płomień, czuję… ciepło. Widocznie kupowałeś złe świeczki — warknęła, podnosząc wzrok. — Widocznie kupowałeś — Pini wstała i jednym, zwinnym ruchem strąciła słój — gromnice!

Oboje patrzyli jak to, co zostało ze zgniłozielonej zasłony, staje w ogniu, a cienie na ścianach zastępują odblaski zbitego szkła.

— Jesteś z siebie zadowolona?

— Bardzo, Jackie. Cholernie wręcz!

Kiwnął głową. W kolejnej chwili pochłonęła ich noc.


/Gdzieś w Oklahomie, USA/


Karczma stała na skraju lasu. Jackie Jr i towarzysząca mu jednooka blondynka zjawili się tam stanowczo zbyt późno, by w spokoju spędzić wieczór.

— Chcemy przenocować. — Kilka monet odbyło podróż na przeciwległą krawędź lady. — Znajdzie się kawałek kąta?

— Co to jest?

Facet piastujący funkcję barmana nie przypominał półgłówka, Jackie założył jednak, że nigdy nic nie wiadomo.

— A na co wygląda?

Kąciki oczu rozmówcy przyozdobiły powodowane szerokim uśmiechem zmarszczki.

— Wygląda na kasę. Ha, ha! Wygląda na szmal, sir. Nie chcemy szmalu. Przynieś mięso.

Uśmiech zgasł.

Pini chwyciła towarzysza za przedramię, kurczowo wbijając w nie palce. Jackie poczuł, jak mimo grubego materiału kurtki paznokcie próbują wedrzeć się głębiej, jak w ten sposób próbuje dać mu znak. Znak stop. Lustro jej tęczówki niczym płonące wcześniej zasłony rozświetlił wachlarz zakodowanych informacji, które usilnie próbowała przekazać właśnie tak, patrząc.

Nie zrób kolejnej afery, Jackie. Nie mam siły już wiać. Chcę pobyć twoja, a potem pójść spać. Nie chcę nocować tam.

Nie wypowiedziała na głos żadnego z pomyślanych słów, jednak wzrok obojga powędrował ku drzwiom.

Pini była albinoską. Takie istoty przynoszą pecha, generują nieszczęścia, przyciągają zło. Takich istot nie powinno być. Niektórzy tak myślą, tak mówią, niektórzy tego właśnie chcą. Jedna z kobiet w wiosce, w której małej Pini przyszło się urodzić, zabierając tym samym życie rodzicielce, zdołała uchronić drugie niemowlęce oko. Litość, czym jest? Powiedzieli, że matka zmarła, rodząc, przez kolor dziewczynki. I że potrzebują jej oczu i krwi, że trzeba rozczłonkować, zabrać co cenne, szaman zrobi z tego pożytek, a resztę zutylizować, jak małe, niechciane kotki. Utopić, nim przywykną do świata, a świat do nich. I tamta kobieta uratowała nie tylko oko i krążącą w jej żyłach krew, ale całą Pini. Pozwoliła sobie na ostatnie tchnienie, dopiero gdy mała potrafiła krzyczeć i biec. Walczyć nauczyła się dużo później. Kochać też.

— Mięso… — Mężczyzna obracał w głowie tę myśl. — To nie najlepsza pora na łowy, może jutro, za dnia.

— Rozumiem, że chcesz zaciągnąć u nas dług? — Barman oparł masywne ręce o blat. — Skorzystać z gościny, a potem pod pretekstem spłaty dać nogi za pas? Parę lat temu pewnie bym się zgodził, ale właśnie dzięki temu, że się zgadzałem niejeden raz, dziś odpowiedź brzmi: nie. Nie, sir.

Kobiece paznokcie wczepiły się w skórę Jackiego niczym wnyki próbujące usidlić każdy przejaw dzikości.

— Puść, Pini.

Zerknął z ukosa. Spuściła wzrok, uścisk pozostawiając bez zmian.

— Puść — ponowił.

— Hej, facet, mieliśmy długi dzień. — Tym razem ona zabrała głos. — Cholernie długi, pieprzony dzień.

Barman uniósł ramiona w geście podszytej obojętnością bezradności.

— Parszywy, zapętlony bez końca dzień… — szepnęła błagalnie.

Tym razem to jej ramię poczuło dotyk szorstkich rąk.

— Wracam za godzinę. Usiądziesz tam i poczekasz. — Jackie wskazał najdalszy stolik w rogu sali. — W plecaku masz nóż, przełóż do kieszeni. Za godzinę. Jeśli nie wrócę, zabij każdego, kto stanie ci na drodze i wiej.

I. Jackie, Pini i mięso

Próbowała protestować, jak zapewne uczyniłaby większość kobiet na jej miejscu. Chciała go zatrzymać, widząc jednak, że Jackie nie odpuści, usiłowała narzucić mu własne towarzystwo. Nie zgodził się, uciął polemikę, nim zdążyła wpaść w histerię. Powtórzył polecenia i zniknął za konturem odrapanych drzwi. Jak zawsze działał zbyt szybko, by mogła okiełznać odczuwane emocje, uspokoić myśli, skonstruować plan. Dłoń penetrująca kieszeń namacała rękojeść finki, spocone palce ciasno oplotły ergonomiczny kształt. Jej jedyna broń. Sześćdziesiąt przepełnionych niepokojem minut. Pulsujące zmęczeniem ciało, zdekoncentrowany umysł, rozbiegany wzrok. Gdyby tylko mogła poczuć namiastkę bezpieczeństwa, pierwszym odruchem byłaby wściekłość. Jak mógł?!

Przeczesała gospodę badawczym spojrzeniem. Mnóstwo ludzi, gwar. Wystarczy być niewidzialną, Pini. Czy oczy albinoski świecą w ciemności na czerwono? Czy to tylko taki stereotyp? Stereotypem jest barman-obserwator polerujący szklanki. Widocznie nie tutaj, bo ten dokładnie to robił. Przyglądał się każdemu, obecnie najbardziej jej, manewrując ścierką po płaszczyźnie szkła.

Musisz być niewidzialna, Pini.

Zegar nad kontuarem informował, że dochodzi pierwsza. Pomiędzy pierwszą osiem a pierwszą czternaście nie spuściła wzroku z przesuwającej się wskazówki. Czy kiedy się obserwuje upływ czasu, wrażenie jego mijania jest zniekształcone? Czy jeśli będzie wgapiać się w zegar, Jackie wróci szybciej? A może to jedynie wydłuży ten czas? Nie miała czym zająć myśli, nie miała czym zająć rąk. Uczucie, że coraz więcej ucztujących tu osób przygląda się jej, zaczynało podchodzić do gardła, dusić, bestialsko wdzierać się do umysłu. Ktoś z drugiej strony sali wstał, krzesło z łoskotem opadło na posadzkę. Palce Pini po raz kolejny namacały nóż. Serce mimowolnie przyspieszyło rytm.


Wiedział, że sobie poradzi. Zawsze sobie radziła. Zostawiał ją samą wielokrotnie i zawsze czekała. Zaufanie ma wysoki nominał, nie można go rozmienić na drobne, bo wówczas traci na wartości, przeistacza się w tombak. Bez chwili namysłu ruszył w las, a las wdzierał się w niego. Kolejne gałęzie oblepiały. Powietrze oddało trochę ciepła, w zamian nabierając wilgoci. Snuło się zawiesiną wokół spoconego karku Jackiego.

Zwierzę. Oddaj mi zwierzę.

Zawiesina wpełzała do nosa, do ust. Gałęzie zbliżały się, a macki z liści dotykały jego skóry. Spojrzał na ramiona, na nogi, wysnuwając ostateczny wniosek, że to nie iluzja, nie imaginacja. Las próbował go dotknąć, poinformować, że obecność została zarejestrowana, wychwycona i że zamiary przełożą się na dezaprobatę.

Ciii.

Śpij, lesie.

Nie budź się.

Nie ma tu obcych.

Jackie Jr jest częścią ciebie.

Jackie Jr jest taki jak ty.

Ciało oblepił pot, oczy walczyły z mrokiem, próbowały go okiełznać, oswoić, zapanować nad nim, przejąć kontrolę, dostrzec cokolwiek. Jackie ostrożnie stawiał każdy krok, nasłuchiwał, próbował wyczuć obecność. Żyje tu mnóstwo zwierząt, myślał. Dziesiątki dorodnej zwierzyny. Wystarczy mi jedna sztuka.

I wtedy las ożył.

Chłopak rzucił się pędem. Biegł coraz dalej i szybciej, coraz bardziej w głąb, a las uderzał w niego ze wszystkich stron. Każdemu zetknięciu buta z leśnym runem natychmiast towarzyszyło oplatanie kostek. Skryty w mroku grunt poruszał się setkami pnączy. Pełzały niczym węże. Ziemia syczała. Gałęzie tłukły go po plecach, kończynach, głowie. Najgorsze było jednak to, co działo się z twarzą Jackiego. Jakby komuś udało się zgromadzić wiatr, upchnąć go gdzieś pod ciśnieniem niczym w nienaturalny sposób ujarzmiony żywioł i wypuścić w twarz chłopaka, w jego usta, nos. Dusił się. Twarz zmieniała kolory, aż w końcu nabrała sinej barwy. Mimo tego Jackie próbował nadal biec. Zrywał kolejne pnącza. Lita gleba przeistoczyła się w piach. Zaczął grzęznąć, z każdym krokiem zapadał się coraz głębiej. Podnosił oplecione lianami stopy raz po raz. Purpurowe policzki, przekrwione oczy i brak tchu. Upadł, a wtedy las postanowił go dobić.

Ojciec zawsze mówił, że noc jest sprzymierzeńcem jednej ze stron. I że nie zawsze ty będziesz po tej samej.

Uważaj na to nocą, Jackie.

Uważaj, zwłaszcza gdy zamiar masz zły.


Przez trzydzieści osiem minut zdołała być niewidzialna. W trzydziestej dziewiątej miejsce naprzeciwko zajął on. Człowiek, który twierdził, że od tygodnia podróżuje sam, a siedem dni to wystarczająco długo, by nacieszyć się własną obecnością. Siedem dni to czas, by dalej ruszyć z kimś. Z kimś jest raźniej, z kimś jest bezpieczniej. Mogła odpowiedzieć, że nie jest zainteresowana, ale nie wydawał się natrętny, na pewno natomiast był silniejszy. Nie mogła tak po prostu go zbyć, wówczas ambicja i duma zatrzymałyby go na dłużej niż to konieczne. Wysłuchała nieznajomego do końca, wertując w głowie katalog odpowiedzi. „To bardzo ważne, Pini, by wybrać właściwą. Od tego, na jaki tor skierujesz rozmowę, zależy twój los. Każde słowo traktuj jak czyn”. Jackie Jr miał rację. Masz dwadzieścia minut, Jackie, pomyślała. Obyś był punktualny.

— Rozumiem, że wybrałeś ten stolik, ponieważ zajmuje go samotna kobieta siedząca w najdalszym kącie knajpy, czyli ktoś, kto w życiu zapewne nie ma wielu wyjść. Mam rację?

Uśmiechnął się. Był sporo starszy, jego twarz pokrywała mozaika zmarszczek i blizn.

— W zasadzie nie do końca, ale mów dalej. To interesująca teoria.

— Przez siedem dni nie trafiłeś na taką owieczkę czy faktycznie chciałeś pobyć sam?

— Przez siedem dni nie spotkałem kobiety, która w środku nocy siedziałaby sama w gwarnej karczmie i z powodzeniem udawała niewidzialną. Masz jedno oko, a po… hm, kolorach wysnuwam przypuszczenia, że zapewne nieobce są ci różne oblicza świata, zwłaszcza te mniej przyjazne. Słowem, jesteś dobrym materiałem na kompana, ot co!

— Ach…

— Istnieje też inna teoria. Teoria starego Charlesa, w myśl której towarzyszący ci facet wyszedł prawie godzinę temu i szanse na jego powrót kalkuluję w stosunku jeden do czterech. I ta teoria niejako łączy się z tą twoją pierwszą, nie sądzisz?

— Jackie sobie poradzi.

— Jackie! A więc Jackie zapewne wybrał się do lasu obok. A las nie odda mu mięsa. Do rana Jackie sam będzie mięsem. Jestem daleki od wywierania presji. Powiem wprost. Jeśli twój kompan nie wróci, o świcie możesz ruszyć dalej ze mną.

— Co się stało z twoimi poprzednimi towarzyszami?

— Byli jak Jackie. Nierozsądni.

Wstał i wyszedł, a niedługo po tym barman postawił przed Pini pełny kufel.

— Od człowieka imieniem Charles.

Albinoska skinęła głową. Na zegarze wskazówka minęła drugą i niepokój będący obecnie emocją dominującą, nie pozostawił miejsca zdziwieniu.

— Przepraszam! — Zatrzymała odchodzącego mężczyznę. — A czym on zapłacił?

Odpowiedział jej uśmiech oraz wypowiedziane w dozie oczywistości:

— Tym, co wszyscy.


Ojciec mawiał, że nie wszystko da się udomowić. Czasami wybór zamyka się pomiędzy zabićpuścić wolno. Zwłaszcza to, co nietknięte ręką człowieka jest nieujarzmione. Nie daj się okiełznać, Jackie. Natura przestała nam dawać, w pewnym momencie zaczęła także brać. Potrzebowaliśmy od niej drewna, roślin, mięsa, potrzebowaliśmy wielu rzeczy, ona nie potrzebowała nas. Nie wiem, kiedy uznaliśmy proces ewolucji za zakończony, myślę jednak, że bez względu na epokę zawsze uznajemy czas, w którym żyjemy za ostateczny — końcową fazę wszystkich wcześniejszych zmian. A to tak bardzo gówno prawda, że aż chce mi się śmiać. Chcę ci przekazać dwie rzeczy, Jackie. Nie daj się zabić i pamiętaj, że to nie jest nasz świat.

Pnącza oplotły go aż do kolan, pozbawiły możliwości ruchu, zagrodziły drogę ucieczki. Pięły się wyżej i było ich coraz więcej. Jackie od pasa w dół zespolił się z podszyciem. Las go wchłaniał. Oplatał także ręce, zarówno pistolet, jak i nóż zatonęły gdzieś w tym wszystkim. Z dna kieszeni kurtki udało mu się wygrzebać zapalniczkę. Bez chwili wahania podpalił kokon wypełniony zawartością z własnych nóg. Upał w ostatnich dniach wysuszył wszystko dostatecznie, by runo z miejsca stanęło w płomieniach.

Wiesz, co czuję, gdy patrzę na płonącą świeczkę, Pini?

Nie daj się zabić, Jackie…

Czuję się, jakby ktoś umarł.

…i pamiętaj, to nie jest nasz świat.

Jak myślisz, umarł tu ktoś?

II. Las i facet imieniem Charles

Przed trzecią w nocy karczma opustoszała, Pini natomiast coraz dotkliwiej odczuwała marazm własnego położenia. W głowie wciąż rezonowały strzępki usłyszanych rozmów.

„Pieprzeni weganie wiedzieli, że tak będzie”.

„Dlatego wegan zjemy pierwszych”.

Rechot.

Ktoś mówił o niedźwiedziu, którego dorwał niespełna dwa miesiące temu. I o tym, że nie ma teraz cięższej waluty. Zgromadzeni wokół niego kiwali z uznaniem głowami. I tak w kółko. Barowe przechwałki, których wiarygodność plasowała się dość nisko. Nareszcie wszyscy sobie poszli. Po długim dniu i gwarnej nocy powoli opadał kurz. Cisza ma całą paletę właściwości — kojące, niepokojące, uspokajające, złowieszcze. Bywa prologiem, epilogiem, synonimem pauzy. Pini rozważała, czym cisza jest tej nocy.

— Nie wrócił? — Barman kładł krzesła do góry nogami na blaty stołów. Zapytana milczała, podjął więc temat dalej. — Dwójkę gorzej załatwić niż lokum dla jednej osoby. Pomożesz posprzątać, to może wcisnę cię do siebie.

Bez słowa wstała i wyszła. Trzasnęły drzwi. Chłód owiał policzki. Spacer nie trwał jednak długo, usiadła na murku tuż obok, schowała twarz w dłoniach i pozwoliła sobie na upuszczenie odrobiny żalu. Była głodna, zmęczona i bała się o Jackiego. Nie miała się gdzie podziać, nie miała co jeść.

— Błagam, wróć…

Ciepła dłoń na ramieniu wyrwała ją z rozmyślań.

— Zatrzymałem się na górze. Nie proponuję noclegu, bo po minie wnoszę, że zapewne już takie propozycje padły.

Człowiek imieniem Charles.

— Masz niesamowite rzęsy i brwi, nigdy nie widziałem takich białych.

Patrzyła otępiała. Pieprzony Jackie! Wszystko przez ciebie!

— Komplementujesz otoczkę oczu kobiety, która posiada tylko jedno — burknęła, odruchowo poprawiają opaskę zasłaniającą pusty oczodół.

— Bez znaczenia. Mogę posiedzieć chwilkę? Poczekamy razem na twojego przyjaciela, okej? Może mi coś o nim opowiesz? Albo o sobie?

Podsunął paczkę Marlboro. Odmówiła, przecząco kiwając głową.

— Do czego ci potrzebna ta wiedza?

— Do niczego, chcę zabić czas. Spośród wszystkich rzeczy, które można zabić, tą jedną akurat najprościej.

— No okej… — odparła, po czym zamyśliła się na chwilę. — Jackie pochodzi z Saskatoon w Kanadzie. Poznaliśmy się sześć lat temu, gdy ja miałam piętnaście, a on dwa razy tyle. Odwiedzał przyjaciela w Fort Smith, miasteczku leżącym tuż za granicą Oklahomy z Arkansas. Pracowałam tam w przydrożnym barze — przerwała na moment zaskoczona własną wylewnością. — To zła praca dla jednookiej, piętnastoletniej albinoski. Bardzo, bardzo zła. Po prostu mnie stamtąd zabrał. Od tamtej pory przekonałam się, że lubi budzić się w innym miejscu niż zasypia. Ciężko mu usiedzieć na dupie.

— Jesteś z tamtego miasteczka?

— Z położonej siedemdziesiąt mil na południowy zachód Talihiny, małej miejscowości w Oklahomie. Mieszkałam tam z kobietą, która zabrała mnie z rodzinnej wioski i otoczyła opieką aż do śmierci, zasługując tym samym na miano matki. Tak, mieszkałam tam z… mamą. — Uśmiechnęła się.

— Z rodzinnej wioski, czyli?

— Nie wiem. Nie wiem, skąd pochodzę, Charles. Nie znam też swojego nazwiska. Nie powiedziała mi, żebym nigdy tam nie wracała. Żebym nie szukała i żeby mnie nie ciekawiło. Wystarczy. Teraz ty.

— Jestem wędrowcem. Jak Jackie.

— Tylko tyle?

— Aż tyle. Kilka lat temu uciekłem z konwoju do San Quentin.

— Co jest w San Quentin?

— Więzienie Stanowe — oznajmił, po czym zrobił krótką pauzę, podczas której spotkali się wzrokiem. — Trasa z Richmond prowadziła przez San Rafael Bridge, był karambol, urwało drzwi, mnie wyrzuciło, a oni spadli wprost do zatoki San Francisco.

Nie powiedział, za co go skazano, a ona nie zapytała. Skupiła wzrok na linii drzew.

— Nie patrz na las, on widzi.


Uwolnił nogi, nim pnącza przeistoczyły się w zgliszcza. Spodnie i buty płonęły. Wokół zrobiło się jasno jak w dzień. Dostrzegł zagubiony nóż. Wielki, solidny rzeźnicki tasak. Smród siarki wdzierał się do nosa, skóra paliła, piekła. Przeturlał się kilka jardów, kopiąc nogami w ziemię. Lekko przygasły. Wrócił, wyrwał płonącą gałąź i niczym pochodnią podpalał wszystko wokół. Złapał nóż i biegł ile sił w nogach. Jedna krwawiła, nogawka na drugiej wciąż się tliła. Co jakiś czas przystawał i podkładał ogień na suchej ściółce.

Berek!

I kiedy zostawił płomienie daleko w tyle, a wszystko wokół zdawało się wyciszyć, wpadł w kolejną frakcję mgły. Przez myśl przemknęło mu, że wszedł za głęboko. Wilgotność powietrza wzrosła na tyle, by Jackiego oblepiła ciepława maź o kwaśnej woni. Trzewia lasu rozpoczynały proces trawienia — wchłonąć, przetworzyć, wydalić. A on miotał się niczym mucha, która wpadła do czyichś ust i ten ktoś wcale nie chce jej wypluć. Ten ktoś chce ją połknąć. Ten ktoś chce ją zjeść. Teraz nie piekły go tylko nogi. Teraz piekło go wszystko. Pokryta śluzem skóra lśniła, ubranie także.

Co zrobiłaby mucha, gdyby wpadła ci do gęby Jackie? Co zrobiłaby, żebyś ją wypluł? Wiesz, co by zrobiła? Nie dałaby ci zasnąć, nie dałaby ci żyć! Nie możesz się zatrzymać, musisz być zawsze w drodze. Musisz pobiec z powrotem w miejsca na skraju gęstwiny. W przełyku sok trawienny powoduje zgagę. Musisz zapolować tam.


Zerwał się ciepły wiatr. Nienaturalnie ciepły jak na tak późną porę. Pini również postanowiła pozabijać czas.

— Szukają cię?

— Nikt już nikogo nie szuka. Każdy zajął się czubkiem własnego nosa. Czyż nie cudownie? Czyż tak właśnie nie powinno być?

— A ty szukasz czegoś? — drążyła.

— Sensu.

Poczuła dym. Inny niż ten z palonego obok papierosa. Jakby ktoś coś piekł.

— My chcemy wrócić do Saskatoon po matkę Jackiego. Sprawdzić, czy w ogóle żyje. Jego ojciec, Jack Johnson, utonął w Redberry Lake. Był świetnym pływakiem, złapał skurcz, wpadł w wir, być może dorwał go zawał, nie wiedzą, ciała nie znaleziono do dziś. Jackie nie zdążył go uratować, facet po prostu zniknął mu z oczu. Jakby go pochłonęło. Teraz Jackie panicznie boi się wody, a zarazem ciągle wbrew sobie próbuje pokonać ten lęk. Wskakuje do każdego zbiornika, jaki mijamy po drodze. Ojciec był dla niego wielkim autorytetem, jego słowa traktował jak święte — mówiła nieprzerwanym ciągiem, choć pierwotnie wcale nie chciała się zwierzać. Zawsze uważała to za słabość, nagość, stan wywołujący wstyd. I jak wszystko, co go wywołuje, uzewnętrznianie się miało drugą stronę medalu, granicę, po której równie trudno jest przestać, jak trudno było zacząć. — Została tylko matka, o rodzeństwie nigdy nie wspominał. Całkiem sama pośród… Wiesz, jak jest w Kanadzie? Po pierwsze pięknie, a po drugie wokół dużo przyrody, zieleni, gór, potoków, drzew… Chcemy ją zabrać z dala od dziczy, najlepiej do dużego miasta. Daleko stamtąd. Daleko stąd.

— Aglomeracje są obecnie pełne ludzi. Nie wiem, co gorsze.

— Od wczorajszego poranka Jackie zabił trzech. Za takie rzeczy zamykano w San Quentin?

Uśmiechnął się i zignorował pytanie.

— Podejrzewam, że zmusiły go okoliczności. W stanie zagrożenia z ludzi wyłażą najgorsze rzeczy. Zalanie betonem dróg nie do końca rozwiązuje wszystkie problemy tego świata, ale trzymam kciuki za słuszność tego założenia. — Puścił oczko. — A ty, Pini, czego szukasz?

— Sprawiedliwości.

— Ambitnie. A konkretnie?

Uchyliła opaskę, ukazując zabliźniony oczodół. Upiorność jej urody fascynowała. Gdzieś nad ich głowami przez korony drzew przedzierała się poświata księżyca. Wiatr wprawiał w pulsujący ruch gałęzie, liście, włosy dziewczyny. Plamy z cieni pojawiały się i znikały, przechodziły przez policzki, brodę, przez nos. Była jak z innego świata. Roztaczała wokół siebie aurę obłędu.

Mógłbym pokochać kształt ciebie, pomyślał.

Charles miał ochotę uklęknąć i poprosić Boga, by las wypluł truchło Jackiego. Chciał przysypać go ziemią, a z dwóch desek zbić krzyż.

— Konkretnie? Konkretnie człowieka, który mi to zrobił.

— O słodki aniele zemsty, a więc oko za oko, krew za krew? Słusznie matka twa szczędziła ci danych teleadresowych. Zemsta ma jedną zasadniczą wadę, satysfakcja wypala się w jednej chwili, niczym ostatni cal suchego knota. A potem nie zostaje już nic. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.

— Niektórzy, widząc takie osoby jak ja, uważają je za anomalię. Coś, co jest nieprawidłowe. Uznają je za znak. Przepowiednię. Zwiastun szeregu kolejnych, wygenerowanych przez naturę zmian. Mało tego! — Targana emocjami podniosła ton głosu niemalże do krzyku. — Ci sami ludzie traktują jako swój obowiązek, jako powinność to, aby nie godzić się na takie odchylenia od normy. Uważają, że nie mogą ich przyjmować na ten świat, że należy je zniszczyć. Do tego pieprzeni psychopaci dorobili sobie całą filozofię magicznych eliksirów z krwi albinosów, ćwiartowania ich i poddawania obróbce jak kawałek materiału. I wiesz, co ci powiem?! — krzyczała, smagana wiatrem wypełnionym dymem i zapachem siarki. — Że człowiek jest zwierzęciem stadnym, z mnóstwem wynikających z tego wad. Bez wyjścia poza własne stado, poznania różnych kultur, różnych sposobów myślenia, różnych ludzi i różnych ras, jest zwykłym idiotą, zacofanym i zamkniętym w małym, ciasnym świecie poglądów narzuconych przez garstkę otaczających go ludzi. Więc nie cytuj mi modlitw, bo mylisz sprawiedliwość z zemstą. Uciekłeś przed pierwszą czy drugą?

— Kobiety, które drążą życiorysy mężczyzn, starzeją się szybciej.

— Pokuta i edukacja przebiega najsprawniej, gdy stawiasz litery własną krwią.

— Histeria jest domeną słabszej płci. Koniec licytacji, za godzinę świt. Moja propozycja jest nadal aktualna. Możesz jechać ze mną albo zostać i czekać na nic. Doskonale wiesz, że tam w barze widziałaś go ostatni raz.

III. Noc w karczmie i tnący deszcz

Pomilczeli przez chwilę. Pini zatonęła we własnych, wezbranych myślach, Charles również miał co analizować. Barman uchylił drzwi, chlusnęły pomyje. W kolejnej chwili ich uwagę przyciągnął szelest przedzierania się przez zarośla oraz dziwna, siarczana woń. Dostrzegli postać, najpierw czarną, spowitą mrokiem, z każdym jardem nabierającą jednak kształtów i barw. Pini nie zerwała się z miejsca, nie pobiegła, a jedynie wypełniła po brzegi ulgą. Uraczyła towarzyszącego jej człowieka radosnym spojrzeniem.

A nie mówiłam…

— Cześć, mała, wybacz lekki poślizg, drobne komplikacje. — Ze spodni Jackiego zostały jedynie krótkie, postrzępione szorty, reszta spłonęła. Buty połowicznie zwęglone. Przekrwione oczy, zdyszany oddech, po dwa zakrwawione króliki w każdej z rąk.

Nim zdążyła odpowiedzieć, wparował do knajpy wprost na świeżo umytą podłogę, truchła zwierząt plasnęły o wypolerowany bar.

— Chciałeś mięso, masz mięso! — wrzasnął tak, że echo rezonowało od wszystkich czterech ścian.

Barman wychylił się zza drzwi zaplecza.

— Zamknięte, sir.

Jackie skrzyżował ręce na piersi, spalone spodnie odbierały mu jednak powagi.

— Wiesz pan, która jest godzina?

— Domyślam się, że doba hotelowa wam się zaraz kończy, dlatego poproszę kolejną oraz coś na ząb. Oto zapłata. — Gestem dłoni wskazał ociekające krwią zwierzęta. Każde z nich miało przetrącony kark. Czerwień była ciemna, prawie czarna, spływała gęstymi strugami. Cztery pary martwych oczu przyciągały wzrok.

— Niestety ni…

— Fajny macie obok las — wtrącił w pół słowa — przejdziemy się?

Mierzyli się wzorkiem.

— Po co te nerwy? Wrzucę jednego na ruszt, pokój ostatni po lewej. Miłej nocy, państwu.

Sztuczny uśmiech obydwu mężczyzn przypieczętował transakcję. Pini stała w progu. Charles nie wszedł, zniknął gdzieś w całym tym zamieszaniu. Jackie odwrócił się w stronę dziewczyny.

— Nie przedstawisz mnie panu na zewnątrz?

— Co się stało z twoimi spodniami?

Każde z pytań pozostało bez odpowiedzi. Mężczyzna wygrzebał z kieszeni wymiętoloną paczkę fajek, odpalił jednego, badawczo lustrując wyraz twarzy towarzyszki. Podszedł bliżej, bokiem wypuszczając dym z pierwszego macha. Otarł spocone, zakrwawione czoło.

— Myślałaś, że Jackie nie wróci już nigdy? — Jej oko kontra jego wzrok, spojrzenie nacechowane długą znajomością, niemym porozumieniem. — Kiedyś nie wróci… — kontynuował — ale jeszcze nie dziś. — Puścił oczko i zaciągnął się głęboko. Dziewczyna podeszła i wtuliła się w niego mocno.

Zjedli pieczonego królika i w końcu mogli odetchnąć. Zamierzali przespać i przeleżeć cały kolejny dzień oraz następną noc. Pokój był malutki, surowy, miał jednak tapczan, okno, krzesło i stół, łazienka była w korytarzu. Nie potrzebowali niczego więcej. Kobieta przekręciła klucz w drzwiach, oparła się o nie i zamknęła oczy.

— Bałam się, Jackie. Bałam się jak jasna cholera.

Podszedł, odwrócił ją, zsunął do połowy ud to, co zostało z jego spodni, z jej ubraniem również uporał się zwinnie, po czym wszedł w nią na jeden, szybki raz.

Zacisnął powieki i odchylił głowę w geście ulgi.

— Teraz też się boisz, madame?

Odpowiedział mu cichy jęk.

Poruszał się w niej rytmicznie, żadne z nich nie siliło się już na wymianę zdań, czy choćby pojedynczych słów. Cichy, czysty akt. Skończył dość szybko, został jednak w środku jeszcze na moment. Przywarł do jej pleców, wędrując dłonią przez biodra aż do maleńkiego fragmentu kobiecego ciała, delikatnie muskając go palcami i drażniąc do momentu, aż puls dziewczyny złapał szaleńczy rytm, cała zaczęła drżeć, a jej twarz oblała rozkosz. Przytrzymał Pini jeszcze przez moment, po czym wysunął się z niej, a pokój wypełnił dźwięk soczystego klapsa na jędrnym pośladku.

— Lulu. — W jednej chwili rzucił się na miękki materac.

— Nie przytulisz mnie? — Odwróciła się, obrzucając go spojrzeniem pełnym udawanego oburzenia.

— Po seksie wyglądasz jak buraczana mama.

— Co?!

— Masz takie czerwone policzki — wyjaśnił z rosnącym rozbawieniem, a ona złapała za poduszkę i rzuciła w niego z całej siły. — Babcia mówiła: „Nie biegaj, bo się spocisz”. — Oberwał kolejny raz, więc w odwecie złapał dziewczynę, wciągnął na łóżko i sprawdził, czy ma łaskotki.

Mieszanka krzyku i śmiechu oznaczała, że miała.


Nocą lubili wspólnie milczeć, przyglądać się cieniom tańczącym na płaszczyznach ścian. On dużo palił i zadawał egzystencjalne pytania, na które nie oczekiwał odpowiedzi. Zawisały w powietrzu, dopełniając merytoryką snujący się nad pościelą zapach seksu. Ona po prostu była.

Życie jest pułapką.

Świat jest pułapką.

Zdefiniuj pułapkę.

Niekorzystna sytuacja, z której trudno wybrnąć. Urządzenie służące do chwytania drapieżników, ptaków, ryb. Urządzenie służące do chwytania istot. Urządzenie służące do chwytania człowieka.

Potrafisz funkcjonować w potrzasku, Jackie? Potrafisz tak żyć?

Pini przyglądała mu się, być może podświadomie chcąc zapamiętać każdy cal. Biszkoptowy kolor włosów, prawe ucho postrzępione jak u rysia, smutne oczy.

Opowiadała o pasie tornad, które przechodzą zazwyczaj późną wiosną przez Oklahomę, w której spędziła większość życia. O tym, że ludzie budują w zagrożonych nimi miejscach „kartonowe” domy i że nieroztropnie jest zapominać, że życie to proces, a nie stan. Adaptacja do nowych sytuacji, zwłaszcza zagrożeń, niepokoju, ograbienia z komfortu, nie jest łatwa.

Zwykle zasypiała pierwsza, on jeszcze leżał, myślał, pomimo tych analiz był jednak marnym strategiem. Mocno zaczepiał się pazurami w chwili, w której akurat przyszło mu trwać, wszelkie planowanie zostawiając jej. A Pini miała setki twarzy, od potulnej, przez nieznośną po histeryczną. Młoda, nieociosana. Mimo to potrafiła trzymać niewidzialną pieczę nad wyborem kolejnych działań i cyklicznie przypominać Jackiemu co powinni i jaki był plan. A on zaciągał się papierosem i błądził gdzieś myślami. Tej nocy, mimo pulsującego zmęczenia, oboje zasnęli dopiero nad ranem. Pini rozmyślała o tym, że nie pożegnała się z Charlesem. Jackie rozmyślał o tym, co wydarzyło się w lesie.


Deszcz.

Najpierw obudził jego. Otworzył zaspane powieki i przez kilka minut bez ruchu wpatrywał się w sufit, nasłuchując. Deszcz miał obecnie zupełnie inny wyraz niż w dawnych czasach. Oznaczał zupełnie inne doznania. Już nikt nie mówił, że „pada”, każdy używał słowa „tnie”. Dziewczyna wciąż spała, mimo że hałas tnących parapet kropel zdawał się wdzierać do wnętrza czaszki. Deszcz oznaczał, że nie prędko wyjdą na zewnątrz.

Nie, póki tnie. Budzili się w koszmarze każdego dnia.

Zdefiniuj koszmar, Jackie.

Marzenie senne wywołujące uczucie strachu. Coś przerażającego. Złego.

Zszedł na śniadanie i natknął się przy barze na faceta, którego zastał z Pini wcześniejszego wieczoru. Rozważał rozmowę, na razie jednak rozejrzał się po sali. Mnóstwo ludzi, jedni wychodzili, inni właśnie przybyli. Dwóch facetów przytaszczyło sarnę. Całe ręce, nogi, twarze mieli poranione, jakby właśnie wspólnie odplątali się z kolczastego drutu.

— Mistrzu, gdzie to?!

— Poproszę na zaplecze — odpowiedział barman. — Tędy, panowie, tędy, tędy. Ile osób?

Dialog pochłonęły zamykające się za mężczyznami drzwi. Nim Jackie zdążył podejść do Charlesa, ten stał już obok niego przy barze, zamawiając trunek dla obydwóch. Przez chwilę milczeli, następnie ten pierwszy podjął temat:

— Słyszałem, że dzielnie dotrzymywałeś towarzystwa Pini podczas mojej nieobecności.

W międzyczasie zaserwowano dwa kawałki wcześniej zamówionej pieczeni. Porcje były niewielkie. Poprosił o owinięcie jednej z nich w papier, planując zanieść jedzenie towarzyszce na górę. Nie miał serca jej budzić.

— Owszem — odparł Charles.

Jackie zaczął jeść, obracając w głowie usłyszane potwierdzenie.

— Trudno wyczuć — dodał mężczyzna — czy twoje milczenie wyraża wdzięczność, niepokój czy dezaprobatę.

— Raczej bardzo prosto. W przypadku wdzięczności usłyszałbyś: „Dziękuję”. — Kolejny kęs mięsa wylądował pomiędzy zębami. — Gdybym się niepokoił, to raczej nie poruszałbym z miejsca tego tematu, tylko spróbował cię wyczuć. — Przeszył rozmówcę wzrokiem, racząc go enigmatycznym uśmiechem, po czym rzucił małą kostkę na talerz i oblizał tłuste palce.

— A więc dezaprobata. Mimo tego usiadłeś tutaj ze mną i jesz śniadanie.

— Jestem głodny.

Uśmiechnęli się obaj. Gdy Jackie skończył posiłek, wstał i podszedł do najbliższego okna. Deszcz ciął parapety, szybę i bruk niczym nieskończona liczba minipocisków. Na ziemi chłopak dostrzegł coś, co mogło być kiedyś dżdżownicą. Było nią zapewne jeszcze przed chwilą, wypełzając ze spulchnionego gruntu. Teraz natomiast przedstawiało jedynie małą plamkę krwi i poszatkowanego mięska. Widok wprawiający w zadumę. Chłopak spojrzał w zasnute chmurami niebo.

— Czym podróżujecie? — Charles odnowił rozmowę.

— Nie interesuj się.

— Piechotą? — naciskał.

— Czujesz się samotny i szukasz przyjaciela?

— Słabo wychodzi ci ironia. Po prostu mogę was podwieźć.

— Coś sobie ukradniemy, bądź spokojny. — Spotkali się wzrokiem, Charles obracał w głowie usłyszane słowa, Jackie zdecydował się rozwinąć myśl. — Spirala złodziejstwa na wzór Fibonacciego. Mieliśmy samochód, ale nam ukradli, więc i ja ukradłem tylko po to, by po trzydziestu milach, gdy zatrzymaliśmy się na nocleg, podprowadzili nam akumulator. Więc co? Więc i ja ruszyłem na łowy. Łatwo to ukraść, gorzej przytaszczyć, ciężkie ustrojstwo, warto zawęzić areał poszukiwań. I tak w kółko. Tobie nie kradną?

— Pini wspominała, że mieliście wczoraj ciężki dzień. — Zmienił temat.

— Każdy taki jest. Nie pcham się w konflikty, dopóki kradną jedynie rzeczy.

— Słusznie.

W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadł poraniony człowiek, ociekał deszczem i krwią, z parasola, który trzymał w dłoni, zostały strzępy.

— Ej, koleś! — Dobiegło z przeciwległego kąta sali. — Nie wiesz, że czasy spacerów w mżawce i deszczowej piosenki przeminęły bezpowrotnie?

Jackie i Charles złapali się krótkim, wymownym spojrzeniem. Ten drugi kontynuował:

— Czyli co, czeka cię dużo roboty zatem. Musisz skołować wóz, o ile — przerwał, kiwając głową w stronę okna — przestanie padać. Ruszyć w swoją drogę, wieczorem rozejrzeć się za noclegiem, znów zdobyć zapłatę i tak dzień za dniem. Dużo kosztują cię te podróże. Męczące.

— Ty żyjesz inaczej? Bo jak widać, to siedzimy w tym samym miejscu, przy tym samym stole, z tym samym tnącym skórę deszczem za oknem i z tą samą kupą gównianych perspektyw, a raczej ich braku. Więc jak widać, coś cię wypędziło z domu.

— W tamtym świecie owszem, ale obecnie mógłbym się osiedlić. Tylko wiesz, człowiek wciąż szuka… — urwał. — Po prostu musiałbym mieć po co. Okoliczności są bez znaczenia. W normalnych czasach ludzie też nie mieli perspektyw. Sens to mgliste pojęcie. Trochę jak dym, sam w sobie nie istnieje, coś go musi wytworzyć.

— Stary — warknął Jackie — nie znamy się, twój życiorys, plan dnia i egzystencjalne rozterki mnie, bez obrazy, średnio interesują.

— Straciłeś więcej kalorii, zdobywając ten posiłek, niż zyskałeś, jedząc go — stwierdził Charles, patrząc w zaokienną dal. Do końca rozmowy nie spojrzał już na Jackiego.

— Jakoś sobie poradziłem.

— Są lepsze sposoby na radzenie sobie.

— Jakie?

— Pogadamy w Saskatoon. Dbaj o Pini. — Wstał i wyszedł w deszcz.

Charles już nigdy nie spotkał jednookiej albinoski imieniem Pini.

IV. Szaleniec i jego pancerz

— Ile mu o nas powiedziałaś?! — wrzask rezonował pośród czterech ścian, wypełnionego gęstniejącą atmosferą pomieszczenia. Adresatka pytania milczała, więc ponowił jeszcze głośniej. — Ile?!

— Trochę… — Niepewność trzymała ton jej głosu na granicy słyszalności.

— Mów prawdę.

Przez chwilę obracała w głowie kilka dróg, na które mogłaby skierować tor dalszej konwersacji. Postawiła jednak na prawdę.

— Wszystko.

Jackie zamknął oczy na kilka ciężkich sekund.

— No powiedz to — bąknęła już odważniej. — Powiedz, że jestem idiotką. Powiedz to!

I wtedy jedną dłonią złapał jej ramię, ciągnąc w stronę ściany, drugą otworzył okno, po czym w kolejnej sekundzie chwycił nadgarstek dziewczyny i wyciągnął ich splątane ręce na zewnątrz. Krople deszczu niczym mikroskopijne nożyki do tapet ciosały skórę. Czuł pieczenie, wiedział, że ona także. Najpierw kilka ranek, a potem cała sieć, coraz gęstsza, pokrywająca się krwią. Pini usilnie próbowała się wyszarpać, ale Jackie trzymał pewnie. Jego ręka krwawiła równie mocno jak jej.

Po chwili odpuścił.

— I co, fajnie? Mało mamy problemów na głowie, żebyś dokładała nowych? Facet teraz wybiera się na wycieczkę. Jedzie tam, gdzie my! Będzie czekał tam, gdzie my! Już się zapowiedział. Nie potrzebujemy go do niczego, jedynie skomplikuje sytuację. Doskonale wiesz, że nie mogę zmienić planów. Muszę jechać do Saskatoon i zobaczyć, co z matką. A ty obcemu facetowi wykładasz wszystko jak na tacy. A jeśli on ma bandę? Pomyślałaś o tym? Nie uczyła cię matka, żeby nie podawać adresów nieznajomym?

Trzasnęła go otwartą dłonią w twarz. Teraz krew z jej dłoni spływała również z policzka Jackiego. Uniósł ręce w geście poddania.

Resztę dnia spędzili w milczeniu. Do wieczora padało, więc nie zdecydowali się na podróż. Zostali na drugą noc, jednak nie dostali już kolacji.


Charles wrócił do pokoju, w którym nocował. Miał do zabrania kilka bardzo istotnych rzeczy. Plecak, buty, kapelusz, płaszcz. Do tego kominiarka i rękawiczki. Te dwie ostatnie części garderoby w normalnej, tradycyjnej postaci, natomiast reszta… Resztę przygotował dostatecznie, by móc się przemieszczać bez względu na aurę i bez względu na miejsce. Pakując się, myślał o Jackim, o tym, jaki jest głupi.

Zostawić wóz na ulicy. Cóż za absurdalny pomysł!

Musisz być jak drzewo, Charles. To przecież takie proste. Krwawią żywicą. Możesz się wykrwawić na śmierć albo pokryć ich krwią.

Zaczął od butów, zdjął te, które nosił i z lekkim wysiłkiem wsunął się w „robocze” — lśniące, usztywnione, w całości pokryte silikonem. Konstruując ten prowizoryczny pancerz, myślał właśnie o żywicy, ale nie mógłby się w niej ruszać. Zbyt sztywna. Silikon dawał większe pole manewru i był łatwo dostępny — pełno tego w byle sklepie budowlanym, czy choćby supermarkecie. Gdy uporał się z butami, przyszła kolej na płaszcz — trochę utrudniał ruchy, w zamian zapewniając jako taką ochronę. Bardzo przydatny, gdy chowa się wóz w samym sercu gąszczu, w najciemniejszej, najwilgotniejszej i najgęściejszej głębi puszczy. Dokładnie tam, gdzie zamierzał pójść po starą, skradzioną i wysłużoną, jak dotąd niezawodną toyotę. Miała duszę. Następnie założył kominiarkę, rękawiczki i kapelusz. Ten ostatni również lśniący, sztywny. Sprawdził zawartość plecaka, do środka dopchał zdjęte adidasy, zasunął go starannie i zarzucił na plecy. Na końcu topór, skryty pod materacem. Mocno chwycił trzonek prawą dłonią. Był gotowy.

Oddał klucze i wyszedł na tnący deszcz.

Przez materiał spodni czuł na łydkach bolesne uderzenia. Wiedział jednak, że najgorsze czeka go za pierwszą linią drzew. A potem z każdym kolejnym jardem będzie coraz trudniej. Na szczęście las nie atakuje rzeczy martwych, więc samochód zapewne miał się świetnie. A już na sto procent nikt go nie zwinął. Nie stamtąd.

Szedł pewnym, jednostajnym krokiem, nie pozwalając sobie na wątpliwości. Zmrużył oczy i gdy był już wewnątrz, gdy otoczyły go dziesiątki konarów, wydobył z kieszeni pływackie gogle. Ostatni element, by ochronić oczy. Wyglądał jak samozwańczy komik z zapędem do manualnych robótek w klimacie „do it yourself”, który wypełnił samym sobą swój pierwszy, średnio udany projekt. Cóż, mogło być gorzej. Gdy pierwsze liany zaczęły wić się wokół kostek, ostrze topora utorowało mu drogę. Ciął przeszkody pewnie, nie zatrzymując się nawet na moment. A potem wszystko wokół zaczęło wirować, szumieć i wyć, wdzierać się do jego głowy, otumaniać, odbierać zmysły. Przez umysł przemknęła niemrawa myśl, że może powinien zatkać też uszy. Może powinien coś do nich wsadzić, osłonić wszystkie zmysły, odciąć je.

Otchłań umysłu wypluwała kolejne wizje, jakby ktoś zanurzył w niej palce, wyszarpywał wspomnienia, nakładał na nie filtr koszmaru.

Może same w sobie nim były.


Z Oklahomy do kanadyjskiej prowincji Saskatchewan miał prostą drogę przez Kansas, Nebraskę i obydwie Dakoty, tysiąc pięćset mil z Tulsy do Saskatoon, dwa dni, dwa noclegi zakładając niespieszną podróż i możliwe utrudnienia. Jackiemu i Pini na pewno zejdzie dłużej.

Pini…

Obracał w głowie to imię. Takie spotkanie. Nie miał jeszcze pewności, ale coś było w niej… I w nim…

Nie do końca potrafił zrozumieć i wyjaśnić samemu sobie, dlaczego się do nich przyczepił. Powinien jej chyba unikać.

Powinien?

Gdy zobaczył, jak ten chłopak wychodzi z lasu z jakąś marną imitacją broni i bez innych zabezpieczeń, zupełnie sam, jakby wszedł tam prosto z ulicy, trochę bezmyślnie, a jednak odważnie, zaimponował mu. Choć był głupi. A ona piękna. Być może Charles miał dość samotności. Nie miało znaczenia, w którą stronę pojedzie, więc równie dobrze mógł właśnie w tę. Szaleniec uwięziony w Charlesie podjął już decyzję.

Piętnem skazanej na tę planetę ludzkości stało się to, że w pewnym momencie przestali czuć się tu mile widziani. Elizjum Ziemia. Trudno było dostrzec, że nim jest, dopóki nie przestała, a równolegle z tym jej mieszkańcy przestali czuć się dobrze, bezpiecznie. Gdzieś po drodze niepostrzeżenie minęli granicę, po której już nie mieli gdzie się podziać. Jakby cały świat ewoluował, a jedynie ludzkość nie. Jakby się zatrzymała na pewnym etapie rozwoju, przystosowania i przestała być kompatybilna z miejscem.

Mężczyzna podążał drogami wiodącymi przez bezbrzeżne połacie pól, totalną pustkę. Minął kilka watah obozowiczów, niektórzy trzymali się grup, zakładając większe szanse na lepszy byt.

Bullshit.

Po dwunastu godzinach podróży zatrzymał się w Chamberlain w Dakocie Południowej, odwiedzając pewną spelunkę, do której żywił wyjątkowy sentyment. Jazz w zadymionym barze, rockowa liryka, od czasu do czasu stary, ponadczasowy hit. Tak było dawniej. Zazwyczaj siadał w najdalszym kącie, lekko za orkiestrą, by móc obserwować perkusistę. Kolorowe światła w odcieniach różu i fioletu, przechodząc przez zadymioną scenę, wprawiały go w odpowiedni, melancholijno-pobudzający nastrój. Stan, kiedy życie wydaje się podniecająco piękne, chwile ulotne i warte wewnętrznej celebracji, a trudy możliwe do pokonania. Wokalistka miała mocny głos. Tłum falował, ona dawała z siebie wszystko, a potem jeszcze więcej. Cały zespół wydawał się zgrany, ale ta kobieta i perkusista robili największą robotę.

Nie była urodziwa — przy kości, w źle dobranych ciuchach i z szarą twarzą. Miała jednak piękny głos i, co urzekło go najbardziej, przy niektórych dźwiękach odlatywała, odchylając głowę do tyłu, zdawała się zatracać w rytm śpiewanych słów. Perkusista był prostym chłopem, z którym udało mu się zamienić kiedyś kilka zdań. Sympatyczny i szczery. Siła pasji, gdy grał, powalała. Prości, brzydcy ludzie, na których tak bardzo lubił patrzeć i których lubił słuchać, czując, jak wielkie serce wkładają w muzykę, a efekt powoduje, że w świetle rozprzestrzeniających się dźwięków tak bardzo seksowny wydawał się świat.

I taki właśnie był wówczas świat.

Barmanka mieszała drinki szybciej, niż siedzący przy barze tubylcy nadążali liczyć należne za nie drobne. Oparty o ścianę ochroniarz od zawsze wyglądał, jakby dorabianie tutaj było spokojniejsze i bardziej relaksujące niż domowy zestaw: fotel, żona, telewizor. Nie miał pełnych rąk roboty. Czas płynął w rytm głosu kobiety, której piękno wyłapywały zmysły inne niż wzrok. W dawnych czasach Charles bywał tam, by wprawić się właśnie w taki, na wpół metafizyczny stan. Neony, dym i przyjemnie drażniący ucho dźwięk. Cały czas skupiona twarz perkusisty. Kolejny potrząsany nad głowami drink. Frontmenka przymykająca powieki pod wpływem emocji kolejnej zwrotki. Gdzieś za tymi ścianami toczące się wtedy jeszcze zwykłe życie. Są miejsca i przelotne momenty, gdy szum myśli bywa zaskakująco przyjemny.

Tani motel, wewnątrz unosząca się słodkawa woń. Kobieta była gruba i spocona. Gdy jadła, masło zbierało się w kącikach ust. Postanowił więc wypić znacznie więcej. A może to tylko taki majak? Może drżący podbródek, gdy połykała to jedynie pijacka wizja, bo zasnął, słuchając głębi głosu dziewczyny, która kocha wydawać kolejne dźwięki, odchylać głowę, wśród dymu i liliowych świateł, raz po raz zatracając się w nich.

Nie, to nie wizja. Masło faktycznie topiło się w kącikach brudnych ust. Zwymiotował po raz pierwszy w kiblu, gdzie dająca jedynie substytut światła żarówka wisiała w samej oprawce.

Ona tam jadła, za drzwiami, przeżuwała, gryzła, połykała. Okruchy sypały się w dół, wpadały w dekolt, zmarszczony jak zdziwione brwi. Ta fałda skóry pomiędzy łokciem a ramieniem dygotała równolegle do gestykulacji. Głos też był inny. Jakby ta kobieta pożarła tamtą, która na scenie odgrywała najważniejszą i najbardziej udaną pośród swoich ról. Postanowił, że przestanie spoglądać na jej twarz, dopóki nie dokończy jeść, dopóki masło do końca nie wytopi się z ust, a okruszki znikną, zanurzając głębiej między zlepione ze sobą piersi. Zlepione jakby ktoś zamaszyście klapnął jedna w drugą, powodując, że skleiły się na dłuższą chwilę, podczas której z trudem upchano je w bluzkę z materiału na tyle sztucznego, by podkreślał pot. Przez chwilę językiem poczyściła tylne zęby.

Czar prysł.

Nie zerżnął jej, nie uciekł, nie zginął nikt. To było tego dnia, dokładnie tamtego dnia. Zapamiętał każdy szczegół. Dawno, dawno temu… najczęściej tak zaczynają się nieprawdziwe opowieści. Z knajpy został pustostan, ruszył więc dalej. Sprawdził ekwipunek, na siedzeniu pasażera wypakowany po brzegi plecak, obok myśliwski nóż. Dwie turystyczne lodówki pełne mięsa w bagażniku. Sto mil do Saskatoon.

V. Skrzywdzeni

/Saskatoon, prowincja Saskatchewan, Kanada/


Gdy budzik wybrzmiał swoją codzienną melodię, nie spała już dawno. Siedziała kompletnie ubrana na skraju łóżka, przyglądając się armii kasztanowych ludzików ułożonych w trzech rzędach na dębowej podłodze. W spoconej dłoni miętoliła krawędź koszuli nocnej.

Kiedyś to był piękny dom. Kiedyś my byliśmy piękni. Może nadal jesteśmy? Ty nadal żyjesz, a ja jestem szczęśliwa. Tam. Muszę się tam dostać z powrotem. Do tamtej mnie, tamtego ciebie. Jackie wyjechał. Jackie już się nie liczy.

Wstała i przez kilka minut krzątała się po pokoju, korytarzu, kuchni. Jeśli wyrzuciło się rośliny, akwarium, nie otwierało okien na noc i skrywało w czasie deszczu, to w domu wszystko było normalnie. W domu nie czuło się tych zmian. Dopiero głód przypominał o pewnych kwestiach. Była jeszcze druga strona medalu — duży dom z samotną kobietą w środku to łatwy i kuszący łup. Dlatego miała strzelbę pod łóżkiem. Dlatego miała kij baseballowy w stojaku na parasolki przy wejściu. Dlatego miała dwie szuflady noży w kuchni i jeden zawsze przy pasie. Świat próbował ją oszukać, zmylić, przytemperować czujność.

Sophia Johnson nie pozwoli się zaskoczyć.

Sophia Johnson wie, co się stało i wie, gdzie jest.

Sophia Johnson wróci.

Z szafki pod zlewem wyciągnęła reklamówkę z logiem Walmart, w której zwykła trzymać cebulę, odkąd jednak ostatnie zgniły, zdobycie nowych okazało się nie takie proste. Po co jej cebula? Surowej nie zje, a komu miałaby gotować bardziej złożone posiłki? Od miesięcy nie robiła też zakupów w Walmart. Tęskniła za tym, tęskniła za normalnością, za zwyczajnym dniem. A najbardziej tęskniła za Johnem. Wróciła do pokoju i w trzech sprawnych ruchach zgarnęła kasztanowe ludziki do torby. Wszystkie miały oczy. Wyryła je igłą do cerowania. Wyryła też nosy, kontur ust. Przerzuciła pakunek przez ramię i wyszła na zewnątrz. Wokół preria. Zawsze chcieli mieszkać z dala od wszystkich — od tętniących miast, tłumów ludzi, gwarnych rozmów. Zawsze chcieli żyć po swojemu. Drzwi szopy zaskrzypiały, wyciągnęła z niej łopatę. Od kilku dni przetaczały się ulewy, więc ziemia była dobrze spulchniona.

Pójdzie łatwo.

Reklamówkę rzuciła niedbale, wyturlało się z niej kilka ludzików, jednemu odpadła głowa. W ciągu kwadransa Sophia wykopała staranną grządkę, a potem w równych odstępach wkładała kolejne kasztanowe postaci, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego, jeden obok drugiego.

Jeden obok drugiego.

Gdy skończyła, zabrała z szopy konewkę, podlała sadzonki, uklękła obok i rozpłakała się na dobre. Płakała długo i rzewnie, a łzy nie przynosiły ulgi, zadawały ból niczym współczesny deszcz. Uspokoiła się w końcu, wróciła do domu, spod łóżka wyciągnęła strzelbę i dobiła ostatniego, zdychającego kota. A potem usiadła przed toaletką. W samotnym tańcu własnego spojrzenia skanowała kolejne bruzdy zarysowane grą świateł i cieni na płaskiej powierzchni lustra, gubiąc myśl raz po raz.

Uważaj, bo zobaczysz tam diabła. Uśmiechnie się do ciebie. Powie ci: „Cześć”.

Wypatrywała poszlak przemijania. W bezruchu najłatwiej przepuścić czas. Przesiać go przez palce. Objąć nimi pustkę. Zacisnąć w pięść. A potem wypełnić równie niematerialną energią. Naprodukować jej sporo. Naprodukować fest. Zupełnie niepotrzebnie… Miała wrażenie, że blaknie. Ulatnia się niczym dym dawno zgaszonego papierosa. Bladła cała konstrukcja wokół, hodowlana klatka ze świata, na którym przyszło żyć. Tak inna niż wcześniejszy świat. Usiłowała odtworzyć w myślach, jak było „tam”. Zbyt daleko w czasie, by poczuć w pełni ten stan. Zbyt blisko, by zapomnieć, jak to jest.


/Gdzieś w Oklahomie, USA/


Ruszyli piechotą. Jackie chciał zahaczyć o obrzeża Tulsy i stamtąd gwizdnąć wóz. Pini milczała przez większość drogi, a potem wróciła ni stąd, ni zowąd do tematu, który zwykła wałkować nieustannie.

— To musiał być mój ojciec. To on mi to zrobił.

— Nie wiesz tego — burknął i splunął.

— Chcę się dowiedzieć.

Doskonale zdawał sobie sprawę, co właśnie obracała w zakamarkach umysłu, natrętne myśli prześladowały ją przez całe życie. Nieustannie powracały, atakując na przemian faktami i przypuszczeniami. Faktem było to, że mnóstwo ludzi takich jak ona — albinosów — nie mogło czuć się bezpiecznie nawet we własnych rodzinach. Rzadkość tego zjawiska w okrutny i bestialski sposób generowała dochód. Odcięte kończyny ludzi obdarzonych bielactwem przynosiły krocie. Wystarczyło je upchnąć na czarnym rynku, według wierzeń zapewniały bowiem szczęście.

— „Ludzie ludziom zgotowali ten los” — zacytowała coś, co krążyło gdzieś w odmętach jej pamięci — i robią to nadal, na wielu płaszczyznach.

Akuszerka, która ją uratowała, powiedziała tylko, że tamten człowiek okaleczył dziewczynkę z zimną krwią. I że to było złe miejsce. Bardzo, bardzo złe. Pini przez wiele lat zasypiała, wyobrażając sobie korpusy dzieci bez rąk, kaleki o jednej nodze podpierające się na kijach, którym nikt nie zapewnił rehabilitacji, którym ktoś ukradł część ich ciał, które padły ofiarą napaści przez ubijające brudny interes grupy bestialców. Wyobrażała sobie dzieci trzymane przez pół tuzina mężczyzn, z których dwóch przecinało im skórę, kości, ścięgna. Krzyk wydobywający się z bezbronnych gardeł urywał się, dopiero gdy zemdlały.

Monety.

Coś, co ma wartość na tym świecie. A potem te dzieci żyły ze zgwałconą psychiką, ze złamaną osobowością i z uszkodzonym ciałem, kalekie wyrzutki. Matka zmarła przy porodzie, a ojciec zapewne nie miał ochoty samotnie opiekować się takim dzieckiem. Dzieckiem przynoszącym pecha. Morderczym płodem. Płodem, z którego zrobiono łup, nim zdążył je porzucić. Co byłoby, gdyby tamten facet wyłupił jej drugie oko? A potem uciął ręce i nogi? I być może nie zabił, bo tułów też miałby wartość. Kim byłaby? Kadłubkiem?

Dlatego chciała poszukać.

— Wiem, Pini. Obiecałem i dotrzymam słowa. Trzymajmy się jednak planu. Najpierw Saskatoon. Zemsta nie jest priorytetem.

— Dla mnie jest.

— To źle.

Zacisnęła usta w poziomą kreskę. Zmierzali do kłótni jak zawsze przy rozmowie na ten temat. Wybrała więc milczenie, Jackie natomiast kontynuował:

— Rozumiem, baby, co tobą kieruje, co tobą miota i tak dalej. Rozumiem, że nie jest ci łatwo żyć z tym wszystkim i nie myśl, że bagatelizuję, ale… Prześladowania to szerszy problem. Zobacz, jesteśmy już na przedmieściach Tulsy. Słyszałaś o masakrze „Black Wall Street”?

— Oczywiście! — odparła oburzona. — Czytałam o tym. Masakra czarnoskórych, tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy rok. Tulsa.

— Tulsa. Tutaj. No właśnie.

— Co właśnie? To byli bogaci czarnoskórzy! Największe skupisko nadzianych czarnuchów w Stanach! — warknęła.

— Nie ma znaczenia. To też ludzie.

— Ma! Mogli się bronić. To była walka, starcie, uliczna wojna, a nie krojenie własnych bezbronnych dzieci w domowym zaciszu. Po co mi to mówisz?! — Jedną z uliczek przedmieścia Tulsy wypełnił krzyk jednookiej albinoski. — Żebym poczuła się lepiej z myślą, że świat jest i był pełen zła i krwi? Wojna, nawet lokalna, to co innego.

— Po prostu znajdźmy ten pieprzony wóz.

— Zawsze zmieniasz temat!

— Możemy bez końca rozmawiać o twoich rozterkach, jeśli chcesz. Bez końca wałkować jedno i to samo, tylko dlatego, że ty jesteś żądna zemsty. Każda wojna zaczyna się od jednostek. Tamta w Tulsie zaczęła się od Dicka Rowlanda, czarnoskórego obuwnika oskarżonego o napaść na białą kobietę. Dick miał dziewiętnaście lat, a kobieta, którą niby napadł, Sarah Page, siedemnaście. Dzieciaki. Ponoć się potknął i na nią wpadł, a jakiś białas zgłosił to jako napad. Gdy Dick siedział w areszcie, grupa białych postanowiła dzieciaka zlinczować. Tłum spęczniał do setek, zebrali się wokół więzienia, szeryf udawał, że panuje nad sytuacją, padł jednak jeden strzał, a od niego rozpętało się piekło. Istne piekło, Pini. Na końcu prywatnymi samolotami zbombardował ich Ku Klux Klan. Zawsze tak jest. Ciąg zdarzeń. Wierzę, że chcesz walczyć w ważnej sprawie. Tutaj, w Tulsie, zaczęło się natomiast od zwykłego pomówienia. A potem jeden strzał i piekło.

— W takim razie ja chcę, Jackie, w mojej sprawie rozpętać piekło.

VI. Głodne kobiety

/Tulsa, Oklahoma, USA/


Ona miała na imię Abigail, a jej towarzyszka Isabella. Studiowały razem w College of Medicine w Oklahoma City, jednak gdy sytuacja zgęstniała, czym prędzej opuściły najpierw akademik, potem miasto. Zatrzymały się w Tulsie w jednej ze spokojniejszych dzielnic, gdzie większość domów wyglądała na opuszczone. Isabella miała strategię przetrwania i uparcie ją realizowała. Chciała zostać chirurgiem, tak samo jak Abigail, choć ich pobudki nieznacznie się różniły. A może zasadniczo… Zielonooka, wysoka szatynka Isabella chciała kroić ludzi. Marzyła, by pracować w zawodzie, który zapewniłby jej dreszczyk emocji, robić coś, czego nie robią zwykli zjadacze chleba. Chciała być kimś więcej i parać się czymś ekscytującym. Chirurgia dawała takie możliwości. Już jako mała dziewczynka karmiła ciekawość i wyzwalała połacie adrenaliny, krojąc żaby, myszy i tym podobne małe organizmy. Podświadomie wychodziła z założenia, że wewnątrz każdej istoty znajduje się inny, niedostępny dla nas świat. Chciała się do niego dostać, zobaczyć go wewnątrz, wejść w jego wnętrze, zbadać. Ta chęć i ciekawość nie zgasła przez lata, stąd College of Medicine powitał w gronie studentek ambitną, odważną i zdecydowaną Isabellę. Zaliczyła wszystkie egzaminy wstępne, załatwiła akademik, ucałowała matkę i ojca w policzki, po czym ruszyła w wielki świat. Pokój dostała z niejaką Abigail, nieśmiałą Mulatką, która wybrała chirurgię z jednego prostego powodu — żeby ratować ludzkie życia. Po dwóch latach studiów, wspólnych wykładów, sesji, zerwanych na naukę bądź imprezy nocy, tysiącach rozmów, setkach wspólnych posiłków, wzajemnego pocieszania, gdy związek którejś z nich rozpadł się jak domek z kart, po tym wszystkim mogły określić łączącą ich relację mianem przyjaźni. I nagle zaczęło się całe to gówno, a one w popłochu spakowały plecaki i zmyły się z metropolii.

W Tulsie wylądowały przypadkiem, nie miały planu i koncepcji co zrobić z resztą swojego życia. W końcu dopadł je głód, a samotne kobiety nie mogły ani trochę czuć się bezpiecznie, zwłaszcza na skąpanych w mroku nocy uliczkach miast. Isabella wyzbierała ostre narzędzia z wszystkich okolicznych, opuszczonych domów, początkowo w celach obrony, szybko jednak uzmysłowiła sobie, że atak jest jego najlepszą wersją.

W momencie, gdy Isabella przekroczyła granicę człowieczeństwa, nie jadły nic od czterech dni. Był już wieczór, drzwi otworzyły się zamaszyście, z hukiem uderzając o ścianę, a kobieta wciągnęła do środka pakunek owinięty obszernym workiem na śmieci. Abigail, zwinięta na kanapie w pozycję embrionalną, tępo przyglądała się strużce krwi, która niczym wydeptana ścieżka prowadziła od drzwi do worka.

— Co to? — wydukała w końcu.

— Jedzenie.

I wtedy Mulatka zerwała się na równe nogi, początkowo rozpromieniona nadzieją, po chwili jednak być może intuicja, a być może zdrowy rozsadek podpowiedziały jej, że radość jest przedwczesna.

— Bell, co to jest?

— To jest jedzenie, Abigail — powtórzyła. — Musimy coś zjeść, inaczej umrzemy.

— Żywność syntetyczna niedługo stanie się normą, będzie wszędzie…

— Musimy zjeść coś dzisiaj.

Ułożyła worek na środku kuchni. Pomiędzy stołem, piekarnikiem i rzędem szafek z blatami w kolorze brzoskwini.

— Będą ją sprzedawać wszędzie. — Abigail już wiedziała, co jest w worku. Nie mogła się jednak na to zgodzić. — Będzie ogólnodostępna. Będzie…

— Tak? To dlaczego jeszcze nie jest? Minęło już dużo czasu. — Isabella kucnęła nad workiem z nożem w dłoni. Już chciała go rozciąć, dała jednak współlokatorce jeszcze moment na ułożenie sobie tego w głowie. — Głodujemy, wszystkie sklepy i okoliczne domy są puste, zjadłyśmy nawet pieprzonego Rasti, żylasty kundel — warknęła i rozcięła worek.

— Bo wszystko się… posypało…

Chłopczyk.

W środku był martwy chłopczyk, a Isabella umiała kroić ludzi. Umiała ich porcjować.

— No właśnie. Posypało się. Jeśli nie chcesz na to patrzeć, to po prostu wyjdź.

— Musi być inny sposób… Musi być inny sposób… Musi być inny… sposób…

Abigail wciąż to powtarzała, otępiała i coraz bardziej roztrzęsiona. Drżały jej ręce, w jednej chwili nogi zrobiły się wiotkie, złapała oparcie kuchennego krzesła, próbując utrzymać się w pionie. Chłopiec był siwo-biały, upiorny kolor skóry podkreślały kruczo-czarne włosy i pozioma rana na szyi. Chirurgiczne cięcie.

— Musi być in… — Isabella podeszła i trzasnęła ją w twarz.

— Nie ma innego sposobu. A przynajmniej ja takiego nie znalazłam. Ani ty nie znalazłaś. Pokroję go i zamrożę. Nie musimy jeść od razu. Człowiek potrafi przetrwać bez jedzenia dłużej niż raptem parę dni, ale nie widzę innych perspektyw, Abi, a za kilka dni nie będę miała siły walczyć. Nie będę miała siły zdobyć już niczego, nie będę miała siły się ruszać, boli mnie wszystko, w moim brzuchu zionie dziura, ognista, pusta otchłań, wiem, że ty też tak masz. Zapadamy się, Abigail. Oglądałyśmy kiedyś taki film… „Alive, dramat w Andach”, pamiętasz?

Mulatka połykała pierwsze łzy, Isabella kontynuowała:

— Film opowiadał prawdziwe zdarzenia, ci ludzie mieli wypadek, katastrofa lotnicza, rozbili się w górach, zimą, w wysokich Andach, po pewnym czasie już nikt ich nie szukał, przeżyli tylko dlatego, że zjedli tych, którzy już nie żyli.

Abigail płakała coraz rzewniej.

— Czytałam o plemionach, które zjadają swoich bliskich zmarłych. — Isabella podeszła do chłopca, lustrowała jego twarz, nie przerywając opowieści. — Pewien człowiek wypowiadał się, że zjadają ich… że zjadają ich, bo nie mogą znieść myśli… — Teraz płakały już obydwie. — Nie mogą znieść myśli, że musieliby włożyć ich do zimnej ziemi. I że ich bliscy mieliby tam zgnić.

— Przestań już. — Mulatka osunęła się na ziemię, płytki w kolorze écru były w dotyku równie chłodne, jak głos drugiej kobiety.

Isabella nie przestała. Otworzyła szufladę i wyciągała kolejne noże, układając je na blacie jeden obok drugiego. Różniły się wielkością ostrza, te do pieczywa miały ząbki, te do serów dziurki pośrodku. Kobieta krążyła myślami w zupełnie innej przestrzeni, gdzieś daleko stamtąd.

— U wielu gatunków zwierząt kanibalizm jest normą. Owady, pajęczaki, płazy, ryby, ptaki. Modliszki. Zjadają się, Abi. To nic dziwnego w naturze. I nic dziwnego w okresach głodu — warknęła, ocierając wilgotne policzki. Zebrała się w sobie, wybrała odpowiedni nóż. — Hołodomor na Ukrainie, lata trzydzieste dwudziestego wieku. Brawo komunistyczne władze ZSRR! — wrzasnęła, klaszcząc w dłonie. — Wyprawy krzyżowe. Polskie getta w okresie drugiej wojny światowej. Chińska Republika Ludowa. Ludzie zjadali się nawzajem, sąsiadów, członków rodzin, dzieci. Świrowali z głodu. Chcesz więcej przykładów? Człowiek jest zaprogramowany na przetrwanie, dlatego instynktownie i odruchowo do niego dąży. Dlatego w wypadku samochodowym osłania samego siebie. Ułamki sekund, jeśli siadasz z tyłu, to siadaj za kierowcą, sekundę przed zderzeniem skręci tak, by uratować siebie. Dlatego nie udusi się własnymi, gołymi rękami. Nie jest w stanie zapanować nad odruchem ratunku, samoocalenia. Dlatego potrzebny mu sznur. Dlatego ja…

— Dlatego zamordowałaś tego chłopca… — Szept dobiegł gdzieś z tyłu.

— Wolałabyś, żebym za dwa tygodnie zamordowała ciebie? — odpowiedziała również szeptem. — Wyjdź lub asystuj.

Została.

Isabella zabrała się do roboty z wyuczonym profesjonalizmem. Przecięła skórę wzdłuż klatki piersiowej, otworzyła chłopca, żeby wyciągnąć organy.

— Wątroba ma mnóstwo wartości odżywczych.

Po kilku minutach plasnęła w metalowej misce.

— Nie wiem, jak jest z ludźmi — kontynuowała — ale zwierzętom trzeba najpierw odciąć narządy, żeby zawarty w nich hormon nie zepsuł smaku mięsa.

— Po prostu krój.

Zeszło niewiele ponad godzinę. Kilkukrotnie umyły podłogę i użyte narzędzia. Płukana ścierka bez końca barwiła wodę na różowo. Pod wpływem szoku Abigail przestała czuć głód. Wiedziała, że to chwilowe i łaknienie uderzy kolejnego dnia. I będzie kusiło i kusiło, i kusiło, aż w końcu…

Ostatni raz wypłukała ścierkę, a potem przeleżała z otwartymi oczami całą noc. Nie zasnęła, ponieważ nie pozwolił jej strach. Nie pozwoliła jej myśl, że kobieta, którą uważała za swoją najlepszą przyjaciółkę, mentalną siostrę, tak bliska jej osoba, nagle stała się najodleglejszą. Sądziła, że dobrze ją zna. Teraz czuła jednak, że są sobie obce. I że chce stamtąd uciec. Bardzo, bardzo uciec.

VII. Światy nierzeczywiste

/Tulsa, Oklahoma, USA/


Obszerny parking obok pustostanu po McDonald’s wiał pustkami. Cztery samochody, Jackie otworzył pierwszy z brzegu, zanurkował wewnątrz i odpalił go z kabli pod kierownicą. Był głodny, dziewczyna także, choć oboje starali się nie skarżyć. Od zawsze człowiek jadał tylko produkty pochodzenia zwierzęcego lub roślinnego i nagle pewnego dnia coś zaczęło się zmieniać. Nikt nie potrafił ustalić, kiedy dokładnie, był to bowiem proces, najpierw powolny, następnie z każdym dniem nabierający tempa. W konsekwencji sto procent zwierząt zaczęło przejawiać agresję, nawet domowe pupile. To właśnie przez nie ludzie się zorientowali. Wszystkie domowe pieski, kotki, potem także zwierzęta hodowlane, każde z nich przestało być przyjazne i uległe. Zdziczały. Pierwsza społeczna reakcja wypełniła po brzegi gabinety weterynaryjne. W ruch poszły środki uspokajające dla zwierzaków. Bezskutecznie. Proces nasilał się z dnia na dzień. Dochodziło do starć, człowiek kontra zwierzę, do pierwszych mordów. A potem natura jakby zaczęła się łączyć, grupować, jakby puszcze przyciągały swoich mieszkańców, jakby fauna i flora stały się jednością, pełnoprawnym rezydentem tej planety, a ludzkość intruzem, pasożytem, wirusem. Ewoluowały też zjawiska pogodowe. Deszcz ciął skórę do krwi, burze niosły śmierć. Nawet niebo się zmieniło, niczym oczy drapieżcy przybrało bardziej żółty odcień, zastępując tak piękny, znany błękit. Nic nie było już takie piękne.

W ciągu kilku tygodni pojawił się głód. Ludzie zjedli zapasy, plony i ruszyli na szaber. Plądrowano najpierw sklepy, potem hurtownie, magazyny. Wkroczyło wojsko, ale broń nie jest wystarczającym argumentem do uległości, gdy każdy przeciętny obywatel zdaje sobie sprawę, że ci ludzie tam, na każdym szczeblu władzy, tak samo jak cywile, nie mają zielonego pojęcia, co się do cholery dzieje. A cywili było więcej. Straciła sens walka między sobą w sytuacji, gdy niesprzyjający stał się cały otaczający świat. Zapanowała anarchia. Cóż pozostało w tej sytuacji? Jedyna słuszna droga — przystosować się. Tak właśnie uczyniła większość osób, wprawni myśliwi nadal polowali, spora część ludzi zaczęła prowadzić podróżniczy tryb życia, poszukiwali jedzenia, bezpiecznych miejsc. Nie funkcjonowała policja, więc bezpieczeństwo stało się pojęciem mglistym, odległym, nieistniejącym. Powstały noclegownie z karczmami, gdzie płacić należało mięsem, najlepiej przynieść świeżo ubitą zwierzynę, której część otrzymywało się jako posiłek, a za resztę można było spokojnie spędzić noc w miękkiej pościeli i jako tako strzeżonym miejscu. Atrakcyjna oferta, zwłaszcza gdy ktoś miał u boku zmęczoną ciągłą wędrówką kobietę lub dzieciaki.

Czasami mężczyźni grupowali się i ruszali na większe wyprawy po zwierzęta, ale wtedy, bardzo często, las ich pochłaniał. Nie wracali lub gąszcz wypluwał jednego ocalałego szczęśliwca, zapewne ku przestrodze, bo relacja z wyprawy, jaką z siebie wypluwał, trącała o pomieszanie zmysłów. Postawiono więc na rolnictwo, było bezpieczniejsze. Niestety ziemia przestała wydawać plony — jakby zakończyła współpracę. Nic nie chciało rosnąć, a nawet jeśli, to psuło się, nim zaczęło dojrzewać.


Jackie i Pini postanowili zajrzeć do kilku domów. Plądrowanie sklepów wiązało się z większym ryzykiem. Oboje czuli, że nie mają na to sił. Zaparkowali na skraju cichej uliczki, posesje wydawały się opuszczone.

— Żadnych płotów, spokojna dzielnica. — Chłopak wygrzebał z kieszeni skręconego z tytoniu i bibuły koślawego papierosa. — W Kanadzie żyliśmy w domku pośród pustkowia. Najbliższy sąsiad trzy mile dalej.

Dziewczyna wyraźnie się zainteresowała, więc kontynuował:

— Gdy pierwszy raz przyjechałem do USA, stopem… — Obydwoje uśmiechnęli się pod nosem. — Pamiętam, że najbardziej dziwiły mnie właśnie takie osiedla. Domek przy domku, przed każdym zadbany SUV, wypielęgnowany angielski trawniczek, identyczna skrzynka na listy przed każdą posesją, domki z bliźniaczo podobnej cegły i atmosfera szczęśliwej sielanki. Dualistyczne uczucie, nie sądzisz?

— To znaczy?

— Z jednej strony piękna sprawa. Poczucie, że świat jest naprawdę fajnym miejscem, a ludzie żyją sobie w szczęśliwych rodzinach, otoczeni dobrami materialnymi, w udanych związkach i przyjaznych relacjach z sąsiadami. Że niczego im nie brakuje, każdy dzień zaczynają z poczuciem chęci do działania, a nad ich głowami słońce świeci otoczone bezkresnym, cudownym błękitem. A z drugiej, hm… Jakbym oglądał obrazek. Jakby ten widok, te posesje, ta perfekcja, ta zawiesina dobrobytu była czymś syntetycznym, sztuczną wizją, imaginacją. Jakby po przekroczeniu każdych drzwi, każdego z tych domów, na każdym z podwórek zaczynały się nowe historie. Historie naszpikowane kontrastami od zewnętrznej sielanki, przez wewnętrzne problemy, aż po złożony w głowach tych ludzi świat, którego finał zawsze jest taki sam. Prędzej czy później umiera każdy z nas. I jakby tylko z zewnątrz miało to wyglądać dobrze, przykryte powłoką ogólnie przyjętych, obowiązujących reguł. Rozumiesz?

— Mniej więcej.

— Bez znaczenia. Wszystko i tak się spierdoliło. Teraz już nic niczego nie udaje. Teraz jest wszystko takie, jakie jest.

Weszli do pierwszego domu po prawej. W korytarzu leżał trup, a raczej to, co z niego zostało — do cna rozłożone szczątki. We wstępnych oględzinach z bezpiecznej odległości łatwo można było stwierdzić, że to kobieta. Albo facet w spódnicy.

— Ciekawe co ją zabiło? — szepnęła Pini.

— Zapewne ukochany Fafik. Albo obcy ludzie. Mogła nie zdążyć zjeść wszystkiego, poszukajmy żarcia.

Zadbany dom, zdjęcia wnuków na kredensie, do połowy wydziergany sweter na drutach i stos krzyżówek. Na nocnej szafce w sypialni powieść Agathy Christie z zakładką na stronie czterdziestej siódmej. „Morderstwo w Orient Expressie”. Nie dowiedziała się, kto zabił. Dużo śladów chęci życia zgasłych przedwcześnie niczym martwy płód. Na kuchennej posadzce dwie miski, obok smycz i obroża z grawerem: Rasti.

— Jebaniec ją pewnie zagryzł — zdiagnozował Jackie. Jego towarzyszka miała jednak inną koncepcję.

— Albo ktoś ją zabił, skradł całe jedzenie i psa.

— Albo przeczesał folwark po fakcie, tak, jak my teraz.

— Może i tak.

Przykryli szczątki prześcieradłem i ruszyli dalej. Zaczęło zmierzchać. Tylko w jednym domu przy całej ulicy świeciło się światło.


/Saskatoon, prowincja Saskatchewan, Kanada/


Sophia Johnson szykowała się na wyprawę. Wiedziała, że to, co dzieje się w lasach, nie jest przypadkowe. Analizowała sytuację długo, dochodząc do wniosku, że właśnie tam powinna szukać przejścia. Otwiera się, gdy wejdzie się dostatecznie w głąb. Miała plecak i nóż, bak pełen paliwa i list do wysłania w tafli Redberry Lake.


Drogi Johnie!

Myślałam dziś o tym, że Jackie zostawił mnie właśnie przez te listy. Sceptycznie podchodził do tej korespondencji, nie wierzył, że możemy rozmawiać. Bardzo mnie zabolało, gdy wykrzyczał mi w twarz tę straszną teorię, ten stek kłamstw! Próbowałam porozmawiać z nim na spokojnie, jak wtedy, gdy był małym chłopcem i usiłowaliśmy wytłumaczyć mu świat. Ale już nie jest chłopcem, jest dorosłym mężczyzną i ja, jako matka, akceptuję to w pełni. Zmienił się, ma swoje życie. Podobno dzieci tak właśnie mają, prawda? Starałam się zawsze akceptować w nim wszystko, ale mam takie małe marzenie, aby on akceptował też mnie. Aby akceptował nas.

Wiesz, on chyba nie ma w sobie tej siły, którą mam ja. Łatwiej było mu założyć najprostszą z wersji, jego własną, wyssaną z palca, niemająca żadnego oparcia w rzeczywistości teorię. A tłumaczyłam setki razy, że… że nie ma zwłok. Gdyby tatuś umarł, zrobilibyśmy pogrzeb. Byłyby zwłoki i trumna, pożegnalna msza, cmentarz, ksiądz. U nas nie było ani zwłok, ani trumny, ani pogrzebu, mszy, cmentarza, księdza, wieńców, zniczy, u nas nie było nic!!!

Trzasnął drzwiami i tyle go widziałam, zostawił matkę z takim problemem! Przecież wszyscy widzą, co się stało ze światem! Czy on tego nie widzi? Johnie, czy nasz syn jest aż tak ślepy?

Tłumaczyłam mu spokojnie, mówiłam — Jackie, skarbie, posłuchaj mamy jeszcze raz. Twój ojciec przeszedł tam, ale wróci. A jeśli to się będzie przedłużało, to… to my sprawdzimy, to my pójdziemy, przecież musi istnieć jakiś sposób! Skoro nie było zwłok!

Nie chciał wejść do tego jeziora ze mną. Poddał się. Nasz syn się poddał, Kochanie. Nasz syn, Jackie Jr Johnson, jest tchórzem.

Wiesz, mogłabym o tym pisać i pisać. Chyba ciągle brak mi rozmowy twarzą w twarz. List to nie to samo. Zawiozę go jutro tam gdzie zawsze. Tak jak ostatnio, tylko że teraz już nie wiem. Zgłupiałam, Kochanie. Ostatnio zanurzyłam się z nim, ale coś mnie sparaliżowało. Nie potrafiłam dalej wejść. Nogi odmówiły posłuszeństwa. I wtedy pomyślałam straszną rzecz. Pomyślałam sobie wtedy, Kochanie, że, och! Doprawdy nie wiem, jak mogłam tak pomyśleć. Przebiegło mi przez myśl, że mnie tam nie chcesz. Że się o mnie martwisz i troszczysz, i że mnie ostrzegasz albo… albo coś gorszego. Albo, że kogoś tam masz… Ha, ha! Tak, wiem, absurdalne. Sophia, Ty mała wariatko! Ha, ha, ha!

I tak sobie pomyślałam, że pójdę do lasów. Tyle się mówi teraz o tych lasach. Z jedzeniem jest coraz gorzej, w niektórych regionach podobno bardzo źle. Wiesz… ciężko mi samej. Coraz bardziej tęsknię. Nie wiem, czy możesz już wrócić… Czy wiesz w ogóle jak… Trochę się to przedłuża, targają mną wątpliwości, staram się sobie radzić, zjadłam nasze koty, wiesz? No jakoś musiałam sobie poradzić i byłam dzielna. Hoduję kasztanowych ludzi, zapomniałam wspomnieć. To dość skomplikowany projekt, ale ma szanse powodzenia.

Jak zwykle za bardzo się rozpisałam, ech… Smutno mi, Kochanie. Smutno mi, że wciąż Cię nie ma i że nasz syn… że w zasadzie nie mamy już syna. Za dużo przykrych słów. Zostawił mnie tu.

Wracaj, marynarzu.

Na zawsze Twoja

S.

VIII. Ostatnia wieczerza

/Tulsa, Oklahoma, USA/


Jackie nacisnął dzwonek do drzwi. Wewnątrz najpierw szuranie, potem stłumiony głos:

— Czego chcesz?

— Szukamy jedzenia, zauważyliśmy zaświecone światło, więc pomyślałem… jesteśmy nastawieni pokojowo.

— Wy?

— Ja i kobieta, z którą podróżuję.

Zaskrzypiał rygiel, uchyliły się drzwi. Zielonooka szatynka w skąpanej w krwi sukience i z wielkim tasakiem w dłoni uśmiechnęła się, ukazując rząd białych zębów. Pini złapała Jackiego za ramię, zacisnęła na nim palce. Chłopak przewrócił oczami i bezceremonialnie przestąpił próg.

— Głód czy histeria? — Pytanie zaadresował do gospodyni przybytku. — Pobrudziła ci się spódniczka.

— Miałam robotę, nie spodziewałam się gości, w zasadzie… w zasadzie nie wiem, po co was w ogóle wpuszczam.

— A ja w zasadzie nie wiem, po co zapukałem.

Przez moment mierzyli się wzrokiem. Pini stała w drzwiach. Schodami po przeciwnej stronie korytarza zbiegała zaniepokojona odgłosami Abigail. Jackie zlustrował spojrzenie obydwu lokatorek, zarejestrował szaleństwo w oczach jednej oraz strach w oczach drugiej. Pomyślał, że zdziczały.

— Hej! — zawołał z syntetyczną wesołością. — Skoro też się wam nie przelewa, to może poszukamy czegoś razem?

— Mamy mięso — stwierdziła chłodno Isabella.

— O proszę, polujesz?

— Tak.

— Mhm. Są zwierzęta w mieście?

— Może i są.

Abigail wydawało się, że pomimo dźwięku wypowiadanych słów słyszy każdy szmer otoczenia, subtelne buczenie świetlówki, własny wydech i wdech. Sztuczna lekkość prowadzonej rozmowy wyostrzyła jej zmysły, jakby organizm wszedł w stan gotowości i rejestrował wszystko wokół. A może spowodował to głód?

— W każdym razie miałyśmy właśnie razem z Abigail przyrządzić kolację — kontynuowała dziewczyna. — Och! Nie przedstawiłam się, jestem Isabella. — Wyciągnęła przed siebie dłoń. — A to moja przyjaciółka, Abigail. Studiowałyśmy razem w Oklahoma City, a wy skąd jesteście?

Jackie i Pini także się przedstawili. Początkowe napięcie opadło. Przez moment wydawało się, że nigdy nie miało miejsca. Ale wszyscy czworo, każdy w zaciszu własnych myśli, doskonale wiedzieli, że coś się zdarzyło. Że nie każdy puzzel wskoczył na swoje miejsce, niektóre zostały wciśnięte siłą. Mimo to udało się nawiązać pogawędkę. Isabella przebrała się w czyste rzeczy, nastawiła piekarnik, wyciągnęła przyprawy i mięso, które nie zdążyło jeszcze dobrze się zmrozić. Zaprosiła tych ludzi na wspólny posiłek dla Abigail, po to, by ułatwić jej całą sprawę, żeby nie myślała już o tym w tak potępiający sposób. Abi jednak nie odezwała się ani słowem przez cały wieczór.

Jackie opowiadał o tym, jak poluje w lasach i co się tam dzieje. Mówił, że dzicz atakuje nie tylko fizycznie, zacieśniając gąszcz, ale uderza też w zmysły. Że trzeba to zrobić szybko, sprawnie i umiejętnie, i nie jest to łatwa sztuka. Dlatego mięso zostało walutą. Dziewczyny miały wino, ostatnie, jakie udało im się znaleźć na całej ulicy. Isabella uznała okazję za dostatecznie dobrą, by w końcu je otworzyć. Czerwone i wytrawne, najlepsze do pieczeni.

— Te karczmy — mówił — gdzie płaci się porcją mięsa, w zamian otrzymując jego część oraz nocleg to naprawdę fajna sprawa. Jesteście w drodze, nie macie, gdzie go ugotować, upiec, ognisko przyciąga intruzów, a takie knajpy mają obstawę, która w zamian zawsze ma co jeść i nie musi hasać po lasach. A gdy podróżujecie dłuższy czas, to uwierzcie, że w końcu nie marzycie o niczym innym, jak pieprznąć się w miękkie łóżko, nie martwić się niczym, odespać w spokoju i zostawić ten cały, pieprzony świat za świeżo wypranymi firankami.

— No ale w lesie możesz zginąć, polując. — Isabella nie spuszczała wzroku z Jackiego, w ogóle nie zwracając uwagi na Pini.

— Niby tak, ale, jak widać, jakoś żyję.

— No tak. Facet to jednak facet. Wypijmy za mężczyzn! — Podniosła do góry dłoń oplecioną wokół kielicha z winem. — Prawdziwych takich! Ab, kochanie, zjedz trochę.

Mulatka zmusiła się do przełknięcia jedynie małej porcji.

— Bardzo dobre — potwierdził Jackie, kiwając głową i przeżuwając kolejny kawałek. Popił winem, gestem ręki zachęcając do tego samego Pini.

— Jesteście parą? — dopytała Isabella.

— Tak — bąknęła Pini.

— Mmm, niedziwne, jesteś piękna. A ten defekt — szepnęła, nachylając się do kobiety i dyskretnie wskazując opaskę na jej oku — tylko dodaje pikanterii. Masz szczęście! Masz szczęście, że wyhaczyłaś porządnego faceta, w dzisiejszych czasach trudno, oj trudno… I jak, smakowało? Zostaniecie na noc?

— Jeśli macie na tyle miejsca — odparł Jackie, nie siląc się na konsultacje oferty z towarzyszką — i jeśli nie będzie to problem, chętnie uwalimy się gdzieś w kącie.

— Rozgośćcie się. — Isabella wrzuciła pustą butelkę po winie do kosza pod zlewem. — Nie wiem, po co to robię, nikt już ich nie zabiera, nie widziałam śmieciarki od tygodni, równie dobrze mogłabym ją wypieprzyć przez okno.

— Co sądzicie o jedzeniu syntetycznym? Będzie ogólnodostępne?

Ku zdziwieniu wszystkich pytanie padło z ust Abigail. Jackie podjął temat.

— Ludzie głodowali już w czasach, gdy zwykłe jedzenie było ogólnodostępne. Nie tak dawno temu byłem w Tennessee, nocowałem na farmie u pewnego rolnika, miał na imię Steve i był serio spoko gościem. Gdy jego kury zdziczały, próbował je okiełznać prądem, specjalne ogrodzenia i różne takie. Nie niosły już jajek, więc próbował utrzymać hodowlę dla mięsa, jednak zabicie każdego z tych ptaków wymagało wejścia do środka zagrody. I wiecie co? — Jackie zlustrował wzrokiem twarze wszystkich zgromadzonych pań. — Rozdziobały jego żonie twarz. Zmasakrowały ją. Zarówno Steve, jak i jego kobieta, nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo rozszalałe były ptaszyska. Jak małe pierzaste demony. I ta kobieta położyła się w łóżku i leżała kolejne dwa miesiące, aż którejś nocy Steve wstał napić się wody i zaplątał się w wisielca dyndającego pod kuchenną lampą. Kur nie było już dawno. Nie da się więc już niczego oswoić, niczego hodować. Liczę, że ludzkość wymyśli inny sposób na przetrwanie. Potrzeba jest matką wynalazków.

Isabella kiwała ze zrozumieniem głową, Pini przyglądała się własnym liniom papilarnym, Abigail natomiast nie mogła się powstrzymać, by nie zadać Jackiemu kolejnego pytania:

— Myślisz, że my, ludzie, też się tak zmienimy? Myślisz, że to już… może się dziać.

Mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.

— Starczy tych trudnych tematów! — wykrzyknęła druga z kobiet. — Możecie spać w pokoju po lewej, jest pusty. Pozmywam. Co by się nie działo, trzeba zachować pozory normalności. To pomaga nie zwariować.

Pini i Jackie podziękowali i ruszyli w stronę wspomnianego pokoju. Abigail zakomunikowała, że przyniesie im ręczniki. Po kilku minutach stanęła z nimi w drzwiach. Bawełniane frotté, jeden niebieski, drugi kremowy, pachnące proszkiem. Podała je Jackiemu, wwiercając się wzrokiem w męskie spojrzenie. Teraz nie tylko dostrzegał, ale również czuł targający nią niepokój.

— Nie zasypiaj.

— Co?

— Nie pozwól sobie na sen — szepnęła najciszej, jak potrafiła, po czym zniknęła za winklem korytarza.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.