E-book
14.7
drukowana A5
35.2
Rana

Bezpłatny fragment - Rana

Dajcie mi nieśmiertelność


5
Objętość:
168 str.
ISBN:
978-83-8273-350-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 35.2

1

Kacper Rana, 34-latek o włosach w kolorze słomy i błękitnych oczach, stał w hali przylotów na lotnisku Londyn City i patrzył na smartfona z nieodebranymi połączeniami od ojca, na które nie zamierzał oddzwonić.

Cztery telefony od człowieka, z którym ostatni raz rozmawiał, no właśnie, kiedy? Pewnie z rok temu. Wymienili kilka zdań, bez ciepła, bez znaczenia. Nawet przed Bożym Narodzeniem ograniczyli się do sms-ów z konwencjonalnymi życzeniami. Co ugryzło seniora, żeby teraz wydzwaniać do syna, dla którego nigdy nie miał czasu?

Kacper skrzywił się i schował telefon do zapinanej na błyskawiczny zamek kieszeni w krótkiej, sportowej kurtce. Postawił małą podróżną torbę na posadzce, poprawił włosy spięte w kucyk i rozejrzał się przeczesując palcami krótką brodę.

Halę wypełniali ludzie czekający na pasażerów wychodzących z drzwi za kontrolą dokumentów. Jedni mieli tabliczki z wypisanymi nazwiskami, inni nazwy hoteli lub pensjonatów, niektórzy czekali w towarzystwie zniecierpliwionych dzieci. Rana dostrzegł biały karton ze swoim nazwiskiem wypisanym czarnym markerem. Trzymał go ciemnoskóry, wysoki i ponad normę barczysty mężczyzna w szarym garniturze.

Wysłannik Alexa Foxa, miliardera z pierwszej 20-stki najobrzydliwiej bogatych ludzi na ziemi.

— Wezmę pana bagaż — zaproponował wysłannik wyciągając dłoń w stronę Rany. Kacper miał w torbie wiatrówkę przeciwdeszczową, żel antybakteryjny, wodę, “Stare kamienie” — tomik wierszy Józefa Czechowicza o Lublinie — oraz ulubiony nóż sprężynowy. Nic specjalnego.

— Dzięki, sam poniosę.

Człowiek Foxa zagłębił się w tłumie oczekujących. Przypominał lodołamacz, który z niezachwianą pewnością siebie kruszy lód oddzielający statek od celu. Po chwili wyszli przed terminal, a potem skręcili w lewo na parking. Przewodnik wyjął kluczyki i kliknął przycisk. Światła zaświeciły się w czarny mercedesie. Rana wrzucił torbę na tylne siedzenie i odjechali.

W samochodzie pachniało kawą, prawdziwą, a nie z tandetnej zawieszki na lusterko. Siedzenia pokrywała skóra, na pierwszy i drugi rzut oka prawdziwa. Wszystko lśniło czystością i świeżością.

— Do hotelu, w którym czeka pan Fox mamy 45 minut — poinformował wysłannik miliardera. Rana kiwnął głową. Poczuł, że smartfon wibruje mu w kieszeni. Cholera, co napadło jego ojca?

Tym razem dzwoniła pani Maria. Samotna 60-latka mieszkała po sąsiedzku z Raną. Kiedy Kacper wyjeżdżał, a robota zmuszała go do regularnych, raz krótszych, a raz dłuższych podróży, kobieta sprawdzała czy wszystko gra na posesji mężczyzny. Miała też klucze od domu i czasem zaglądała do środka.

Rana nie obawiał się włamywaczy szukających szczęścia i skarbów w podmiejskich domach. Martwiła go dziarska gromadka kotów, którą zostawiał na działce. Miał ich sześcioro, przynajmniej tyle było ostatnio. Nacisnął zieloną słuchawkę.

— Kacperku kochany, znowu to zrobili…

— Pani nie żartuje.

— Nawet mi przez głowę takie żarty nie przechodzą — westchnęła. — Jak już wyczują dobrego człowieka, to nie ma zmiłuj.

Kobieta miała rację, daj palec, a odgryzą rękę. Jednak, co miał zrobić?

— Ładny?

— Śliczny! Biały, z rudymi i czarnymi plamami, widać, że ma nie więcej niż miesiąc.

Pani Maria znalazła kociaka w kartonie postawionym tuż przed bramą wjazdową na posesję Kacpra. Nie wiadomo, kto podrzucił zwierzaka, zresztą to nie miało większego znaczenia. Wszyscy we wsi, w gminie, a może w całym powiecie wiedzieli, że Kacper Rana choć wygląda jak wiking, to nie pozwoli skrzywdzić sierściucha. I przyjmie każdego pod swoje skrzydła. Jak ktoś miał na zbyciu sierściucha, to podrzucał go Ranie. Taki lokalny zwyczaj.

— Nakarmiłam go i napoiłam, wygląda na zdrowego. Ma zostać?

— Tak pani Mario, oczywiście ma zostać. Gdzie się podzieje taki maluch?

Skończyli rozmawiać. Rana spojrzał na ciemny wyświetlacz telefonu. Może od ręki oddzwonić do seniora? Lepiej po spotkaniu z Foxem. Wyjrzał przez okno.

Mercedes zagłębił się we wnętrzności Londynu, pełne ludzi, samochodów, spalin i hałasu. Na szczęście wewnątrz limuzyny było cicho i Kacper mógł zaliczyć podróż do całkiem udanych. Milczący kierowca zwolnił i zjechał w uliczkę prowadzącą do hotelu ulokowanego w urokliwej kamienicy pamiętającej z pewnością czasy królowej Wiktorii. Elegancją budynkowi nie ustępował odźwierny, który przywitał ich przy wejściu.

— Pan Fox czeka w apartamencie królewskim — oznajmił rudy mężczyzna z recepcji. Na piąte piętro wjechali windą, a potem skręcili w lewo, korytarzem przykrytym czerwoną wykładziną.

Drzwi apartamentu otworzył wysoki mężczyzna o nienaturalnie zaczerwienionych policzkach. Spojrzał na Ranę i skinął głową. Kierowca został na korytarzu, Polak wszedł do przestronnego pomieszczenia.

Cholera, trzeba było założyć coś bardziej wyjściowego, pomyślał Kacper. Jak zwykle ubrał się w bojówki i sportowe buty. Nie nosił koszul, nie cierpiał marynarek. Na spotkania z klientami zakładał białą koszulkę polo. To był jego jedyny ukłon w stronę elegancji. Nie miał z tym problemu, a jeśli jego rozmówca tak, to cóż, jego problem.

Jednak pierwszy raz w życiu Kacper Rana miał przed sobą człowieka, którego granatowy garnitur był wart kilka polskich średnich krajowych. Na jeszcze więcej można było wycenić pewność siebie, którą emanował Alex Fox. Taką siłę dawało tylko poczucie władzy płynące z nieprzebranego bogactwa.

Fox miał swoje lata, jednak Kacper nie potrafił powiedzieć czy jest to 60 czy 70 lat. Bogacz należał do ludzi, dla których czas stanął w miejscu. Zasługa sztabu speców od medycyny kosmetycznej, botoksu, genów czy zdrowego trybu życia? A może wszystkiego na raz. Dzięki siwym, dłuższym włosom Fox przypominał z wyglądu Richarda Bransona — awanturnika biznesmena, człowieka gotowego polecieć na księżyc i z powrotem.

Mężczyzna uśmiechnął się i podszedł do gościa. Dłoń miał ciepłą, a uścisk mocny.

— Mam nadzieję, że podróż minęła panu dobrze — powiedział biorąc Kacpra pod rękę.

Rana nie mógł narzekać. Miliarder zafundował mu bilet w business klasie, więc szkoda, że lot z Warszawy do Londynu trwał tak krótko.

Podeszli do masywnych foteli z rzeźbionymi oparciami, które stały przy designerskim stoliku. Z prawej mieli wielką szybę, z apartamentu roztaczał się piękny widok na zielone drzewa pobliskiego parku.

Usiedli. Fox zaproponował drinka, Rana poprosił o wódkę z sokiem pomarańczowym. Rumiany mężczyzna, który otworzył drzwi do apartamentu, podszedł do barku nalać alkohol.

— Benjamin jest moim asystentem, możemy przy nim swobodnie rozmawiać — powiedział Fox i posłał Ranie śnieżnobiały uśmiech. — A ja mam dla pana interesującą propozycję. Wiem, że jest pan człowiekiem, który potrafi znaleźć wszystko i każdego.

— Dziękuję, to jednak nieco przesadzona opinia.

— Mój przyjaciel, któremu zwrócił pan zawieruszoną córkę, jest innego zdania.

Rana dobrze pamiętał melinę we wschodnim Londynie, z której wydobył zamroczoną heroiną 17- latkę. Uciekła z domu dwa tygodnie wcześniej, a policja była bezradna. Wejścia do opuszczonego magazynu pilnowało trzech dilerów. Kacper połamał im ręce, ale widok ludzkich wraków zalegających na brudnym betonie korytarzy i sal przekonał go, że handlarze zasłużyli na surowszą karę.

— Słyszałem też o biżuterii odebranej w Szwajcarii wyjątkowo bezczelnym złodziejom.

Kacper uśmiechnął się. To rzeczywiście była ciekawa przygoda.

— O, mamy już drinki, możemy przejść do sedna.

Szklanka z wódką stanęła na stoliku przed Raną, gospodarz dostał mieszankę pachnącą ginem. Asystent usiadł na krześle, dwa metry od rozmawiających mężczyzn. Fox zaczął mówić.

— Pan pochodzi z Lublina? Bardzo dobrze. Zatem z pewnością zna pan historię najbardziej zuchwałej kradzieży dokonanej w tym mieście.

Rana uniósł brwi. W pierwszej chwili pomyślał o jakimś napadzie na bank, jednak nic konkretnego nie przyszło mu do głowy.

— Nic nie szkodzi, już tłumaczę — Fox upił ze szklanki. — Świetny gin, sprowadzam go z Argentyny, trudno uwierzyć, że robią tam takie cuda. Do rzeczy. Trzydzieści trzy lata temu z bazyliki dominikanów w Lublinie skradziono relikwie Drzewa Krzyża Świętego.

Kacper pokiwał głową, już kojarzył.

— Nie wiadomo kto dopuścił się świętokradztwa, nie wiadomo, co stało się z relikwiami. Śledztwo do niczego nie doprowadziło. Drzewa Krzyża Świętego przepadło jak kamień w wodę.

— Tak, to historia z pierwszych lat po upadku komuny.

— Z moich informacji wynika, że relikwie nie były dobrze zabezpieczone, a policja nie działała szczególnie energicznie. Wyznaczono nagrodę, ale najwyraźniej zbyt małą, żeby skusić do współpracy dobrze poinformowane osoby.

Fox zamilkł na chwilę i popatrzył na gościa.

— Oto moja propozycja: proszę pomóc mi odszukać relikwie, a ja w zamian oferuję moją dozgonną przyjaźń oraz hojne wynagrodzenie.

Fox uśmiechnął się, jak dla Kacpra zbyt ciepło. Przed przylotem do Londynu Rana poczytał trochę o miliarderze i wiedział, że to drapieżnik, któremu daleko do serdeczności.

— Rozumiem, że potrzebuje pan nieco czasu, żeby dać mi odpowiedź. To z pewnością pomoże.

Alex Fox skinął na asystenta. Ten podszedł do stolika, wyjął z kieszeni marynarki notes i długopis, zanotował coś na wyrwanej kartce i podał ją Polakowi.

Rana spojrzał na skrawek papieru. 250 tysięcy euro za odnalezienie relikwii, 50 tysięcy euro za zaangażowanie jeśli misja nie zakończy się sukcesem oraz 3 tysiące euro miesięcznej, dożywotniej pensji po odnalezieniu relikwii. Kacper poczuł, że robi mu się gorąco, choć z pewnością temperatura w apartamencie nie przekraczała przyjemnych 21 stopni Celsjusza.

— Dodam, że moja przyjaźń i przychylność jest bezcenna — stwierdził Fox obracając w dłoni szklankę. Wyglądał na człowieka, który zawsze składa oferty zbyt dobre, żeby je odrzucić.

— Nawet przez chwilę w to nie wątpię — odparł Rana.

Kwadrans później ponownie przeszedł przez hotelowe drzwi żegnany przez eleganckiego odźwiernego. Barczysty kierowca zawiózł Polaka na lotnisko. Rana miał powrotny samolot za niespełna trzy godziny, resztę czasu postanowił spędzić czytając na lotnisku Czechowicza.

— Czy mogę jeszcze panu w czymś pomóc? — zapytał szofer. Rana podziękował i poszedł nadać torbę. Przeszedł security check i strefę sklepów bezcłowych kuszących bogactwem butelek, pudełek i promocji. W pierwszej kawiarni zamówił podwójne espresso i zaległ na drewnianym, niezbyt wygodnym krześle. W kawiarni było pusto, kilka stolików dalej siedziała starsza para, z przejęciem dyskutująca po niemiecku.

Rana wyjął tomik wierszy z torby i skrzywił się. Miał jeszcze zadzwonić do ojca, a tuż po wyjściu z apartamentu Foxa — na spotkaniu wyłączył telefon — zobaczył, że ma nieodebrane połączenie od Tadeusza Ligardiego, brata ojca, i sms “Zadzwoń Kacper, pilne!”.

Skoro wuj pisał, że pilne, to było pilne. Przeciągnął palcem po ekranie smartfona.

— Cześć wujek.

— Cześć Kacper — w słuchawca zapadła cisza. Rana myślał przez chwilę, że połączenie jest zerwane, jednak Tadeusz Ligardi powiedział:

— Twój ojciec nie żyje.

2

Jakie było najstarsze wspomnienie Kacpra dotyczące ojca? Może wakacje nad Bałtykiem i komicznie nadęte policzki Janusza Ligardiego próbującego nadmuchać najpewniej dziurawe kółeczko do pływania. A może wigilijny wieczór w ich mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Chopina, kiedy przyszedł Święty Mikołaj, a Kacper zauważył, że nosi on takie same skarpetki jak tatuś.

Późniejsze wspomnienia były mniej lub bardziej wyraźne. Ogniska, na których ojciec opowiadał historie o duchach, gra w piłkę nożną, wspólne czytanie książek na dobranoc.

Kiedy to wszystko szlag trafił? Może za licealnych czasów Kacpra. Ojciec na dobre rozkręcił firmę i zarabiał masę pieniędzy. Tak myślał wtedy Kacper i pewnie miał rację, bo nosił markowe ubrania i buty, których zazdrościli mu koledzy. No i masz spokój, robisz, co chcesz, bo twojego starego nie ma w domu, mówili kumple.

Faktycznie, Janusz Ligardi na coraz dłużej wyjeżdżał z Lublina. “Interesy młody, interesy” powtarzał i obiecywał, że w wakacje pojadą gdzieś daleko na męską wyprawę, tylko we dwóch. Może w skandynawskie góry, a może w Pireneje. Kacper nie dziwił się, że tylko we dwóch, bo między jego rodzicami od dawna było źle. Nie wiedział dlaczego, koledzy żartowali, że pewnie stary ma kochankę, ale Rana w to nie wierzył. I nadal, po tylu latach, myślał, że choć ojciec złamał wiele obietnic, to wierności małżeńskiej dotrzymywał.

Irracjonalne przekonanie, bo przecież, jak się później okazało, Kacper niewiele wiedział o prawdziwym życiu Janusza Ligardiego.

Rozwodu nie było. Pewnie dlatego, że mama dostała zawału serca i umarła w pustym mieszkaniu. Kacper wrócił do domu wieczorem i zobaczył jej ciało na wyłożonej płytkami podłodze w kuchni. Miał wtedy 20 lat i studiował na politologii.

Janusza Ligardiego nie było na pogrzebie. Tłumaczył potem, że nie mógł kupić biletu na lot powrotny z Paryża. Dzień po pogrzebie Kacper poszedł do urzędu i złożył wniosek o zmianę nazwiska na panieńskie matki — Rana.

Nigdy nie pojechali w Pireneje, rumuńskie Karpaty, ani nawet w Bieszczady. Kacper wynajął mieszkanie, a ojca widywał jeszcze rzadziej, czasem raz, dwa razy na miesiąc. Ligardi przywoził z zagranicznych wojaży tandetne pamiątki, rozmowy puchły od banałów, wyparowała ulotna intymność, tak trudna do utrzymania między chłopakiem, a jego ojcem.

Rana czuł się zdradzony. Tak po prostu. Januszowi Ligardiemu wydawało się, że comiesięczne sowite przelewy na konto syna załatwią sprawę. Nie załatwiały. Kacper nie powiedział ojcu o zmianie nazwiska, a ten nigdy o tym nie wspomniał. Może nawet nie wiedział o decyzji syna.

Kacper wspominał ojca lecąc z Londynu do Warszawy. Na kolanach trzymał książkę, nie miał ochoty na lekturę. Myśli mu uciekały, ale nie czuł rozpaczy, żalu czy nawet smutku po stracie teoretycznie bliskiej osoby. Pustka, wypełniała go pustka.

— Czy czegoś pan sobie życzy? — zapytała wysoka stewardessa z blond włosami zebranymi w zgrabny kok.

— Wystarczy sok pomidorowy, dziękuję.

Mocny makijaż kobiety przypomniał Ranie asystenta miliardera. Mężczyzna podał mu kartkę z propozycją Foxa, a przez jego rumianą twarz przebiegł uśmieszek. Oznaka wyższości, a może pogardy?

— Dziękuję, nie przyjmę tego zlecenia — powiedział Kacper Rana i odłożył kartkę na stolik.

Musiał zaskoczyć Foxa, miliarder z pewnością rzadko słyszał odmowę. Trzeba przyznać, że bogaczowi nie drgnęła nawet powieka. Położył obie dłonie na oparciach fotela i zapytał, czy zaproponowana kwota jest dla Rany niesatysfakcjonująca.

— Jest pan bardzo hojny, mam inne powody.

— Mogę wiedzieć jakie, może wspólnie usuniemy przeszkody.

— Niestety, to sprawy osobiste, nie chcę o nich mówić.

Zapadła cisza. Przerwał ją gospodarz wstając z fotela i wyciągając dłoń do Kacpra.

— Proszę zadzwonić do Benjamina jeśli zmieni pan zdanie, czekam do końca tego tygodnia — powiedział.

Rana wychodząc z apartamentu spojrzał na asystenta Foxa. Z przyjemnością odkrył, że z jego twarzy zniknął kpiący uśmieszek.

Stewardessa przyniosła sok pomidorowy, Kacper doprawił go pieprzem i zamieszał. Spuściłeś w kiblu fortunę, będziesz miał chłopie, co opowiadać wnukom na starość, pomyślał pociągając solidny łyk ze szklanki.

Być może mógłby znaleźć relikwie, być może nie. Trudno powiedzieć. Rana nie miał doświadczenia w szukaniu skradzionych zabytków. Przez moment pomyślał, że to mogło być ciekawe wyzwanie. Satysfakcja, sława i pieniądze, które dają wolność. Wszystko pięknie, tylko jedno ale.

Słońce zaczęło razić Kacpra, więc zasłonił samolotowe okienko. Dopił sok i wytarł usta papierową serwetką.

Po umówieniu spotkania w Londynie, Rana przez kilka godzin czytał wszystko, co mógł znaleźć w necie o Alexie Foxie, człowieku, który dorobił się na stali i kopalniach. Im więcej wiedział, tym bardziej rosła w nim wściekłość. Bogacz hojnie sypał pieniędzmi dla szumowin rządzących w różnych miejscach na świecie. Na Filipinach wsparł bojówki prezydenta mordercy, w Afryce jawnie rasistowskie organizacje, a w Ameryce Południowej dziennikarze oskarżali go o konszachty z kartelami narkotykowymi. W Polsce przelewał kasę na fundacje i stowarzyszenia, które były zapleczem dla cyników i drani rządzących krajem.

Kacper jak ognia unikał histerii, która rozpalała Polaków od lat podzielonych na dwa, przepełnione nienawiścią plemiona. Uważał, że to poniżej jego godności. Jednak miał swoje przekonania. I honor, wart więcej niż nawet spora garść miedziaków.

Czarę goryczy przepełniła informacja, że Fox sponsorował badania nad lekarstwem na COVID-19, a potem zablokował jego tanią sprzedaż dla najbiedniejszych krajów.

Kacper Rana miał swój honor. Owszem, przyjął zaproszenie miliardera, bo wierzył, że zawsze warto się spotkać. Jednak spodziewał się propozycji pracy i wiedział, że ją odrzuci.

Kacper odetchnął i odsunął w głowie myśli o Alexie Foxie. Teraz miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Wróciło wspomnienie rozmowy telefonicznej z wujem.

— Twój ojciec nie żyje.

— Co się stało? — wydusił z siebie Rana.

— Wypadł przez okno, zginął na miejscu.

— Wypadł przez okno?

— Tak, z mieszkania, które miał w Warszawie, na Mokotowie.

Rana nic nie wiedział o mieszkaniu w stolicy. Prawdę mówiąc nie miał pojęcia gdzie mieszka ojciec. Lokum przy Chopina w Lublinie już dawno sprzedali. Ojciec nie zapraszał go do Warszawy, a Kacper sam się nie wpraszał.

— Lekarz mówił mi, że to musiał być nieszczęśliwy wypadek, Janusz miał prawie promil alkoholu w organizmie…

— Wujek, jaki promil?

— Wiem, Kacper, wiem…

— Przecież ojciec w życiu nie wypił kieliszka wódki!

Głos kapitana samolotu ogłosił, że zbliżają się do lądowania. Rana otrząsnął się i zapiął pasy. Zamknął oczy i zacisnął usta. Janusz Ligardi od zawsze był zatwardziałym abstynentem. Alkohol uważał za truciznę, która przeżera ciało, umysł i duszę człowieka. Powtarzał tak zawsze synowi.

I teraz Kacper miał uwierzyć, że ojciec schlał się i wypadł przez okno?

3

— Wyjdźmy do parku, spacer dobrze nam zrobi przed obiadem — zaproponował Alex Fox. Jego towarzysz, szczupły, wysoki mężczyzna w okularach w żółtych oprawkach, pokiwał ogoloną głową. Założyli kurtki i wyszli przed rezydencję miliardera. Na dworze było słonecznie, choć niezbyt ciepło, a kolorowe liście na drzewach cieszyły oczy.

Fox rezydował w pałacu położonym na wschód od Nottingham, trzy godziny jazdy samochodem z Londynu. Kupił go za bezcen od pewnego zubożałego arystokraty, którego zamiłowanie do kokainy i kobiet wpędziło w finansowe tarapaty. Cena za XIX — wieczną nieruchomość była niezwykle korzystna, biorąc nawet pod uwagę pieniądze, które Fox musiał wydać na remont zabytku nadgryzionego przez ząb czasu.

To było prawie 20 lat temu, już wtedy Alex Fox nie musiał liczyć się z pieniędzmi. Teraz spędzał w pałacu tyle czasu ile mógł. I do niego zaprosił człowieka, który sześć miesięcy temu zrobił na nim piorunujące wrażenie.

David Lammy, profesor w okularach w żółtych oprawkach, spotkał się z Czarnymi Alchemikami — Nigrum Alchemists jak lubili zwać się z łacińska — na prywatnym wykładzie w willi na Lazurowym Wybrzeżu. Według Foxa miejsce nie było dobrze dobrane.

— Czuć jeszcze zapach cipek i alkoholu z poprzedniego wieczoru — miliarder skrzywił się mówiąc do jednego z towarzyszy, właściciela największego na świecie koncernu medialnego. Siedzieli w wygodnych fotelach ustawionych w rozległym ogrodzie kipiącym od śródziemnomorskiej roślinności.

— Cóż, znasz Toma, nasz gospodarz nie potrafi wyrosnąć z krótkich spodenek playboya.

Choć z drugiej strony, piękny dom nad morzem, który przeżył niejedną balangę, okazał się dobrą scenerią dla opowieści snutej przez badacza w ekstrawaganckich okularach. Profesor Lammy okazał się świetnym gawędziarzem, a bogacze zebrani w ogrodzie dali się ponieść jego wizji. Po niespełna godzinie zebrał gromkie oklaski, a Fox zamienił z nim słowo i zaprosił do swojej rezydencji. Teraz mieli dla siebie więcej czasu.

Bogacz i badacz szli szeroką aleją prowadzącą między wypielęgnowanymi krzewami róż, starymi drzewami i najróżniejszymi odmianami roślin, o które dbali ogrodnicy Foxa. Miliarder nie był przesadnym miłośnikiem flory i fauny, ale lubił spędzać czas w zadbanych przestrzeniach. Zeschłe liście szurały im pod nogami.

— Drogi Davidzie, dużo myślałem o twoim wykładzie. Powiedziałeś bardzo, bardzo ważne słowa, które otworzyły mi oczy, a może raczej klapki w głowie — stwierdził Fox. Mówił z rzadką u siebie szczerością.

Naukowiec uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem. Fox już na Lazurowym Wybrzeżu zauważył, że profesor ma rozbuchane ego. Miliardera to nie raziło. Lammy, w przeciwieństwie do wielu jego słuchaczy, miał dobry powód, żeby nosić wysoko głowę. Osiągnął zdecydowanie więcej niż słuchający go ludzie. Oni potrafili tylko pomnażać pieniądze, byli intelektualnymi karłami w porównaniu do tego łysego mężczyzny w śmiesznych okularach, który miał się przyczynić do największej rewolucji w dziejach ludzkości, zmiany dającej każdemu człowiekowi długowieczność, a może nawet nieśmiertelność.

— O którym fragmencie myślisz? — zapytał Lammy.

— Mówiłeś o bezimiennej religii, w której rolę sakramentu pełniły psychodeliczne substancje. To ją praktykowali starożytni Grecy, a potem stała się podwaliną chrześcijaństwa.

— Tak wskazują niezliczone poszlaki.

— Bardzo ciekawa teza. Szczególnie w połączeniu z wnioskami, które zaproponowałeś.

— Uważam, że przyszła pora na kolejną Reformację, powrót do źródeł. Każdy z nas powinien mieć dostęp do substancji, które otworzą go na ukrytą boskość, pozwolą przeżyć prawdziwą duchową transformację. Przeżyć gruntowną zmianę, a nie klepać bezmyślnie pacierze.

Profesor Lammy słynął w naukowym światku z niestrudzonego propagowania picia wywarów z rozmaitych roślin i grzybów w celu poznania ukrytych wymiarów rzeczywistości. Fox nigdy nie zażywał halucynogenów, nawet za młodu, kiedy LSD było wśród jego niektórych znajomych popularniejsze od alkoholu. Opowieści o narkotycznych doznaniach nie interesowały miliardera, a do Francji przyleciał tylko po to, żeby przy okazji wykładu zamienić słowo z ludźmi należącymi do kręgu Czarnych Alchemików. Jednak wywód Davida Lammy’ego przykuł jego uwagę.

— Wspomniałeś Davidzie, na marginesie wykładu, o odnalezionych pod Golgotą trzech krzyżach. Jeden z nich miał niebywałą moc uzdrawiania chorych.

— Tak mówią podania. Święta Helena, matka cesarza Konstantyna Wielkiego, znalazła w pobliżu Golgoty, w pustym basenie na wodę, drewniane krzyże. Ponoć chorzy, którzy dotykali jednego z krzyży, cudownie odzyskiwali zdrowie.

— Wtedy wierzono, że to musi być krzyż, na którym zmarł Jezus Chrystus.

Naukowiec wydawał się nieco zbity z tropu.

— I to zainspirowało cię do przemyśleń?

— Wiem, to był wątek poboczny, ale jestem za niego wdzięczny. Pozwolił mi uporządkować w głowie pewne rzeczy — Fox delikatnie poklepał po ramieniu Lammy’ego. Widział, że jego słowa ujęły badacza. Z pewnością w ciepłych relacjach pomógł również sowity przelew, który wpłynął na konto stowarzyszenia prowadzonego przez naukowca. Miliarder kontynuował:

— Rozważałem twoje słowa i doszedłem do pewnych logicznych wniosków. Popraw mnie, jeśli błądzę Davidzie. Substancje, o których mówiłeś, dawały i dają nam, zwykłym śmiertelnikom wgląd w boską perspektywę.

— Tak, zaczynając od napoju zwanego kykeon i misteriów eleuzyjskich, przez grzyby, ayahuasca i inne psychodeliki…

— Właśnie, a gdybyśmy mieli dostęp do boskiego ciała?

— Nie bardzo rozumiem….

— Załóżmy, że znajdziemy lub odkryjemy cząstkę istoty nadprzyrodzonej. Mówiąc ściśle fragment jego ciała.

Badacz przystanął, poprawił okulary i spojrzał na Foxa.

— Rozmawiamy teoretycznie czy praktycznie?

— Oczywiście czysto teoretycznie — zaśmiał się bogacz. Czuł się nadzwyczaj swobodnie. Prawdę mówiąc, dawno nie był tak podekscytowany.

— Jeśli teoretycznie, to powiem, że tak. Można badać taką… cząstkę i zastanowić się, jak ją wykorzystać. Nie wiem natomiast czy możliwości technologiczne, którymi dysponujemy, pozwalają na takie badania i konkretnie na czym miałyby one polegać.

— Davidzie, realizuje projekt, który z pewnością cię zaintryguje, opowiem o nim przy obiedzie — Fox spojrzał na zegarek.

Mężczyźni zawrócili do pałacu. Słońce oświetlało okazałą budowlę, która o tej porze dnia wyglądała jeszcze bardziej imponująco. Szli w milczeniu, bogacz o siwych włosach i naukowiec w okularach w żółtych oprawkach, obaj pogrążeni w myślach.

Alex Fox zamierzał wprowadzić Davida Lammy’ego w szczegóły wielkiego dzieła, które już rozpoczął nie szczędząc na nie pieniędzy, energii i innych zasobów. Wiedział, że dużo ryzykuje. Im więcej osób wiedziało o jego pomyśle, tym rosły szanse, że ci cholerni megalomani, Czarni Alchemicy, poznają jego sekret. Nie mógł do tego dopuścić. Fox zawsze chciał zgarnąć ze stołu całą pulę, kiedy grał o najwyższą stawkę.

Szef obsługi czekał na nich przy wejściu. Oznajmił, że nakryto do stołu. Fox i jego gość poszli do salonu. Przez resztę popołudnia miliarder opowiadał profesorowi o swoim Wielkim Dziele. Miliarder miał już jasny cel i wiedział czego potrzebuje, żeby go osiągnąć.

A potrzebował relikwii Drzewa Krzyża Świętego. Relikwii skradzionych z klasztoru w mieście we wschodniej Polsce, o którym nigdy wcześniej nie słyszał. Fox dobrze opłacił historyków i teologów, a ci orzekli, że to relikwie z Lublina mogą być autentyczne. Inaczej mówiąc, możliwe, że są drobnym fragmentem drewna, na którym zawisł Jezus Chrystus. Tego krzyża, który wieki temu znalazła matka cesarza, i który uzdrawiał chorych. Miliarder wysłał swojego człowieka do Polski, żeby za wszelką cenę znalazł i przywiózł mu skradzione relikwie.

Fox czuł się panem samego siebie, a nie sługą boga tej czy innej religii. Owszem, został ochrzczony przez rodziców, ale w jego domu wiara była martwa, nikt się w praktyce zbytnio nie przejmował dziesięcioma przykazaniami. Miliarder ostatni raz był na mszy lata temu, na pogrzebie swojej matki. Do świątyni nie chodził, ale czy wierzył w nadprzyrodzoną siłę, która stworzyła świat? Na potrzeby pogawędki przy drinku miał gotową zgrabną odpowiedź, a w głębi duszy? Może tak, może nie.

Przyznaj jednak stary łobuzie, że to, co zamierzasz zrobić będzie największym świadectwem wiary na jakie może się zdobyć człowiek, który nie wie czy Bóg jest czy go nie ma, pomyślał Fox. Paradoks ukryty w tej sytuacji i w jego pomyśle bawił miliardera.

Patrzył na wielki obraz wiszący na ścianie za profesorem. Dzieło pędzla włoskiego mistrza z XVIII wieku przedstawiało Jezusa Chrystusa cierpiącego na krzyżu. Miliarder powiesił je w salonie, bo chciał żeby mu przypominało o Wielkim Dziele, któremu teraz się poświęcił.

Fox uniósł lampkę z winem i powiedział:

— Za przyszłe sukcesy, żeby nasze projekty stały się ciałem!

— Za nasze sukcesy — zawtórował mu Lammy.

— Daję ci słowo, nie spocznę dopóki nie znajdę tych relikwii — Fox mówił z zapałem. Nie interesowało go zbytnio, co myśli o nim naukowiec. Niech bierze go za szaleńca, nieważne. — A jak już będę je miał w ręku, to najlepsi specjaliści na tej ziemi rozłożą ten kawałek drewna na najdrobniejsze części.

Tak, Fox wierzył, że na skradzionych relikwiach są fragmenty DNA Jezusa Chrystusa. Jeśli ten człowiek był rzeczywiście synem Boga, to trzeba je odszukać i wykorzystać. Stworzyć antidotum na choroby i śmierć. Znaleźć prawdziwą cząstkę Boga i użyć ku chwale ludzkości.

4

— Pan Fox powiedział, że ksiądz pomoże mi złapać trop relikwii skradzionych w Lublinie. Podkreślił, że Kościół jest mu winien przysługę.

— Podziwiam jego głęboką delikatność i wyrafinowaną dyplomację.

— Czuję sarkazm, ale ok. Nie znam szczegółów waszych relacji i bez obrazy, nie bardzo mnie one interesują.

— Cieszę się.

— Liczę natomiast na wskazówki. Z kim mogę rozmawiać w sprawie relikwii?

— Za odnalezienie relikwii lub przekazanie kluczowych wskazówek, pani pryncypał obiecał 200 tys. euro. Gdybym coś wiedział, to już bym leciał do Londynu.

Siedzieli przy stoliku w ogródku skromnej kawiarni dwie uliczki od staromiejskiego rynku w Krakowie. Turyści rzadko tu zaglądali, zresztą w środku październikowego tygodnia było ich stosunkowo niewielu.

Katarzyna Piątek, brunetka tuż po trzydziestce, na spotkanie z duchownym ubrała się skromnie. Założyła sportowe buty, dżinsy — zwykłe, nie te poprzecierane — i czarny sweterek z golfem. Nie szarżowała również z makijażem. Zależało jej na przychylności zakonnika i nie zamierzała go zrazić. Piątek nie miała większego obycia z duchownymi, do kościoła zaglądała tylko z okazji ślubów i w celach turystycznych. Zakonnik okazał się niespodzianką.

Andrzeja Bramsa znała tylko ze zdjęć i informacji zebranych przez ludzi Alexa Foxa. Był dobrze zbudowanym, 42-letnim mężczyzną nieco w typie Seana Connery’ego z “Imienia Róży”. Zaskoczył ją pewnością siebie, towarzyskim obyciem światowca oraz twardym, a jednocześnie pełnym ironii spojrzeniem. Choć przecież czytała dossier Bramsa i wiedziała czym się zajmował przed założeniem habitu.

Zakonnik ukroił łyżeczką kawałek szarlotki i włożył porcję do ust. Chwilę delektował się smakiem ciasta, a potem nalał sobie zielonej herbaty do filiżanki.

— Wolę yerbę, ale co robić… Proszę dać mi trochę czasu, popytam wśród znajomych. Na początek przygotowałem te nazwiska, być może będą coś wiedzieć — powiedział. Wyjął z kieszeni spodni kartkę złożoną na pół. Piątek rozłożyła ją i rzuciła okiem na nazwiska z krótkimi opisami i numerami telefonów.

— Słyszałam, że jest ksiądz najlepiej poinformowaną osobą, jeśli chodzi o sprawę kradzieży.

— To duża przesada. Wie pani jak to jest. Wystarczy, że coś kiedyś zrobisz, znajdziesz się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i już do końca życia ciągnie się za tobą fama. W moim wypadku to niezasłużona sława człowieka dobrze poinformowanego.

— To sprawdźmy ile w tej famie prawdy.

Brams opowiedział, jak doszło do kradzieży relikwii Drzewa Krzyża Świętego. Najpewniej złodzieje ukryli się w kościele przed zamknięciem świątyni. Relikwie nie były specjalnie zabezpieczone, nieznani sprawcy wyjęli relikwiarze z ołtarza i uciekli w nocy. Być może skusiła ich zawartość relikwiarza, a może srebro, z którego został wykonany. Dla zakonników i wiernych był to straszliwy cios.

— Relikwie trafiły do Lublina w XV wieku, wywiezione z Kijowa podczas politycznej zawieruchy, to długa i zagmatwana historia — zakonnik popatrzył na Piątek. Kontynuował: — Najważniejsze, że znalazły się w klasztorze dominikańskim, a Lublin stał się celem pielgrzymek i świadkiem licznych cudów.

Zakonnik opowiadał o szczegółach kradzieży relikwii, o poszukiwaniach, w których uczestniczyło nawet 10 różdżkarzy, a kobieta nabierała pewności, że gra na czas. Wysłuchała Bramsa, a potem wymieniła nazwisko. Zakonnik kiwnął głową i zamachał w powietrzu łyżeczką, przypominał nieco dyrygenta, który ćwiczy przed wielkim koncertem.

— Tak, znałem tego człowieka. Ściśle współpracował z policjantami i prokuratorami prowadzącymi śledztwo w sprawie świętokradztwa. Nasz zakon wyznaczył go jako, jakby to najlepiej ująć, łącznika między klasztorem, a organami ścigania.

— Gdzie go mogę znaleźć?

— To nie będzie łatwe. Zmarł pół roku temu.

Katarzyna skrzywiła się.

— Kto teraz zajmuje się w zakonie sprawą relikwii?

— Nic o tym nie wiem. I nie sądzę. Kradzież relikwii jest wciąż niezagojoną raną, jednak nie mamy kompetencji, żeby szukać złodziei. Proszę pytać na policji.

— Nie chcecie ich odzyskać?

— Bardzo, ale niestety, nie dysponujemy siłami SWAT, podsłuchami i naukowcami z archiwum X.

— Nadzwyczajna skromność w ustach przedstawiciela tak wpływowej organizacji.

Brams uśmiechnął się smutno. Katarzyna nie wiedziała czy zareagował tak na jej słowa czy na talerzyk, na którym zostały już tylko okruchy, smętna pamiątka po szarlotce.

— Może dokładki, ja stawiam — spytała.

— Dziękuję, masę już mam, teraz pora na rzeźbę.

Do stolika podeszła niska kobieta o zasuszonej twarzy, wyciągnęła przed siebie wiaderko, w którym trzymała małe bukiety kwiatów.

— Może pan kupi i podaruje pięknej panience — zachęciła cicho. Brams był bez koloratki, propozycja go nie zmieszała. Sięgnął do kieszeni, wyjął cienki portfel, a z niego banknot 50 złotowy. Wręczył go kobiecie, odmówił reszty, bukiet powąchał, a potem położył obok swojego talerzyka.

— Od kradzieży minęły 23 lata, to szmat czasu. Wielu zakonników, którzy byli świadkami świętokradztwa, już nie żyje. Nie wiem, co z prokuratorami i policjantami. Wiem natomiast, że ówczesne śledztwo nie przyniosło żadnych efektów. Relikwie przepadły. Kto je ukradł i co z nimi zrobił? Czy stoją teraz w gablocie jakiegoś kolekcjonera wariata, a może zostały zniszczone, bo złodzieje myśleli, że przetopią je na złoto i sprzedadzą z zyskiem? Nie mam pojęcie. Dla nas wierzących to ogromna strata. Świętokradztwo zawsze boli. Pani jest wierząca?

— Wierzę w siłę pieniądza, władzę i rozum.

— Tak właśnie myślałem — odparł z delikatnym uśmiechem.

— Chce mi ksiądz powiedzieć, że jechałam do Krakowa na darmo?

— Skąd, miło gawędzimy, a Rynek i Kazimierz zawsze warto odwiedzić.

— Wolę architekturę Wrocławia lub Gdańska, Kraków wydaje się zbyt duszny.

— Na mnie już czas, pani Katarzyno, umówmy się na telefon za kilka dni — Brams wstał od stolika. Miał pewnie 190 centymetrów wzrostu, w połączeniu z mocną budową dawało to kawał chłopa.

— Ja zapłacę — Katarzyna Piątek również wstała z krzesła.

— To ja zostawię napiwek — zakonnik położył banknot pod spodek, na którym stała jego filiżanka z zieloną herbatą. — Proszę przekazać uszanowania dla pana Foxa — powiedział i za chwilę zniknął za rogiem.

Piątek złapała wzrokiem kelnerkę i czekała na rachunek myśląc o zakończonej rozmowie. Zakonnik nie traktował jej poważnie. Nie był pierwszy i na pewno nie ostatni. Wielu mężczyzn tak miało, a ona nauczyła się wykorzystywać ich ograniczony sposób myślenia. Spojrzała na kartkę z nazwiskami pozostawioną przez Bramsa. Sprawdzi je, ale nie obiecywała sobie zbyt wiele. Z pewnością Alexa Foxa zaciekawi brak chęci do współpracy ze strony Kościoła.

W tym czasie Andrzej Brams szedł w stronę Plantów, zielonego pierścienia wokół krakowskiego Starego Miasta. Rozpiął zamek w torebce-nerce zawieszonej na biodrach. W środku miał dwa smartfony, wyjął ten bezpieczny. Wybrał numer i wcisnął zieloną słuchawkę.

Nie musiał długo czekać, kardynał Jan Loringhoven czekał na jego telefon.

— Wasza eminencjo, wszystko poszło zgodnie z naszymi przewidywaniami — powiedział Brams. Pokrótce zrelacjonował rozmowę z Piątek. Kardynał dopytał o kilka szczegółów.

— Są przekonani, że przepraszam za porównanie, mają nas w kieszeni — stwierdził zakonnik. I dodał: — Rozumiem, że mam ich nie wyprowadzać z błędu?

5

Albert Huster, dziennikarz serwisu internetowego Tarapaty, patrzył na kursor migający na pustej stronie na monitorze laptopa. Westchnął i przeniósł wzrok na korkową tablicę z przyczepionym pinezkami plakatem motywacyjnym: “Amatorzy czekają na inspirację, zawodowcy przychodzą i biorą się do roboty”. Nie pamiętał, kto to powiedział, ale człowiek miał rację. Trzeba klepać w klawiaturę, a nie czekać na wenę.

Huster był zawodowcem i zjadł zęby na śledczej reporterce. Najpierw pisał w lokalnych tytułach, potem w ogólnokrajowych tygodnikach, a wreszcie trafił do nowatorskiego projektu łączącego internetowych detektywów: profesjonalnych dziennikarz i amatorów. Cel portalu Tarapaty był jeden: tropić nadużycia i nieprawidłowości, przede wszystkim polityków i tajnych służb. Zbierać fakty, weryfikować i nagłaśniać.

Dziś jednak Albert miał gorszy dzień. Bywa. Odjechał krzesłem na kółkach od biurka i przeciągnął się. Za oknem mżyło. Cholera, nie wziął parasola, a do domu miał piechotą jakiś kilometr. Nie rozpuścisz się kolego, zresztą masz tyle roboty, że przestanie padać zanim stąd wyjdziesz, pomyślał. Chwycił litrowy kubek, pamiątkę z wakacji w Bułgarii i ruszył do kuchni.

Redakcja Tarapatów zajmowała trzy pokoje w kamienicy w centrum Gdańska. W dwóch urzędowali dziennikarze serwisu, jeden pełnił rolę sali narad lub spotkań z zewnętrznymi gośćmi. Dodatkowo mieli też kuchnię, a raczej klaustrofobicznie ciasną wnękę z lodówką, zlewem i płytą indukcyjną. Właśnie do tej dziury w ścianie wszedł Huster i jak zwykle poczuł się marnie ze swoimi 130 kilogramami wciśniętymi w tak wąską przestrzeń.

Nastawił czajnik elektryczny, opłukał kubek i wrzucił do niego trzy torebki ekspresowej herbaty z dyskonta. Tak, wiedział, że ich zawartość nie miała wiele wspólnego z prawdziwą herbatą, ale kto mu zabroni, pił, co lubił. Czajnik szumiał, a Albert oparty o ścianę planował, jak rozłożyć resztę dzisiejszej roboty.

Pisał o oficerze delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który zostawił kaburę na dachu samochodu i poszedł z zakupami do domu. Niby nic, ale w kaburze był pistolet, nowiutki glock. Dobra, ludzka rzecz zapomnieć, jednak, kiedy facet wyjrzał przez okno, broni i kabury nie było. Ruszyło wewnętrzne dochodzenie, ale informatorzy Hustera donosili, że sprawa prowadzona jest tak, żeby nie skrzywdzić gapowatego oficera kontrwywiadu. Człowiek miał ponoć mocne plecy w centrali na Rakowieckiej.

Dziennikarz dostał info od uchola wczoraj, wysłał maila z formalnym pytaniem do rzecznika prasowego ABW i czekał na odpowiedź. Nie liczył na wiele, z pewnością dostanie stałą formułę, że “Agencja nie udziela informacji na temat prowadzonych działań”.

Dzwonek oznajmił, że woda już się zagotowała. Albert zalał wrzątkiem saszetki w kubku i wrócił do biurka. Poczuł, że w kieszeni wibruje mu smartfon. Spojrzał na wyświetlacz i odebrał połączenie.

— Ooo, sam pan Kacper Rana, to mnie zaszczyt trzepnął.

— Tęskniłeś?

— Nawet nie wiesz jak bardzo! Gadaj!

— Słuchaj, ja w sprawie mojego ojca…

Huster uniósł brwi i opadł na fotel, który stęknął pod ciężarem dziennikarza.

— Ojciec zmarł, właściwie zginął. Wypadł przez okno, a okoliczności są takie, że trzeba pogadać. Masz wolną chwilę w najbliższym czasie?

— Bardzo mi przykro Kacper…

— Mi też.

— Jesteś w Lublinie? Mam wolny weekend, przyjadę w sobotę rano.

— Dobra, daj znać, o której będziesz na dworcu, podskoczę.

Huster odłożył smartfona i podrapał się po policzku. Cholerny Janusz Ligardi nie żyje. Kto by pomyślał, a wyglądał na człowieka, który ostatni zgasi światło. Dziennikarz poczuł rosnące podekscytowanie i zagwizdał.

Z Raną znali się od studiów na politologii. Polubili się, co oznaczało wspólne imprezy i pykanie w tenisa na uczelnianych kortach. Albert wiedział, że jego przyjaciel ma skomplikowane relacje z ojcem. Kacper był raczej introwertykiem i nie opowiadał o swoim życiu na prawo i lewo, niemniej Huster orientował się, że kolega ma wielki żal do Janusza Ligardiego.

Po studiach poszli własnymi drogami. Obaj zostali pismakami, w różnych redakcjach, ale Rana szybko się przebranżowił, poszedł w biznesy, a najbardziej udanym interesem, do czasu, okazała się szkoła sportów walki. Huster z Raną spotkał się po wielu latach na jakiejś imprezie wspominkowej ze studiów. Albert pracował już w Tarapatach, a Kacper bawił się prywatnego detektywa i łowcę głów pod szyldem firmy konsultingowej.

Starzy kumple odnowili znajomość i od czasu do czasu robili sobie przysługi, korzystając ze swoich znajomości i umiejętności.

Z jednym wyjątkiem. Chodziło o Janusza Ligardiego.

Redakcja Tarapatów zainteresowała się ojcem Rany przy okazji tropienia pieniędzy, które przepuszczał przez raje podatkowe rosyjski handlarz bronią. Po nitce do kłębka, okazało się, że kontaktem handlarza bronią w Polsce jest sam Janusz Ligardi. Panowie lubili się, biesiadowali i robili interesy.

Temat handlarza bronią badała koleżanka i kolega Hustera, ale ten słysząc znajome nazwisko, zadzwonił do Rany.

— Ani słowa więcej, bo mnie kurwica strzeli — usłyszał od przyjaciela.

Albert mruknął, że rozumie, zmienił temat, ale trzy dni później znowu zadzwonił. Kacper równie dosadnie uciął rozmowę. Huster zagryzł wargi, bo wszystkie wątki prowadziły do ojca Rany i dziennikarskie śledztwo utknęło. Tarapaty potrzebowały nowego punktu zaczepienia, dopływu świeżych informacji, wyjścia na Ligardiego. Jednak Rana był nieugięty. Nie chciał nawet słyszeć o występkach swojego ojca.

Sprawa handlarza śmiercią trafiła do zamrażarki, naczelny Tarapatów uznał, że brak im dowodów i konkretów umożliwiających wrzucenie materiału do sieci.

Tak się przypadkiem złożyło, że Albert raz spotkał Janusza Ligardiego. To była impreza urządzona przez ambasadę USA. Dziennikarz trafił tam przypadkowo, w zastępstwie za szefa, który poleciał do Londynu na spotkanie ze sponsorami Tarapatów. Huster przechadzał się z lampką wina w dłoni, kiedy znajomy szepnął mu do ucha, że tam, przy stoliku stoi Ligardi.

Janusz Ligardi miał już wtedy ponad 60-lat, ale trzymał się wyśmienicie. Uśmiechnięty, prosto od fryzjera, w drogiej marynarce i z obowiązkową muszką, sprawiał wrażenie żywcem wyciętego z magazynu dla angielskich gentelmanów. Roztaczał aurę spełnionego człowieka biznesu, z życzliwością patrzącego na ludzi i świat.

Szkoda tylko, że pod koniec lat 80-tych pracował dla komunistycznego wywiadu i — wiele na to wskazywało — pomagał rozkradać państwowe pieniądze. Nazwisko ojca Rany przewijało się w śledztwie dotyczącym miliardów, które Polska utraciła po rozgrabieniu Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Janusz Ligardi nigdy nie usłyszał zarzutów, utrzymał się na fali przemian ustrojowych, a nawet rozwinął skrzydła.

Dziennikarz nie wiedział czy Kacper Rana zna przeszłość ojca. Nie chciał gadać, to nie. Jeśli teraz zmienił zdanie, to Huster wyczuł, że na horyzoncie majaczy dobry temat.

6

— Tak to wygląda, tyle na razie wiem — powiedział Kacper Rana sypiąc cukier z papierowej saszetki na mleczną piankę na kawie wypełniającej filiżankę. Albert Huster wiedział, co się teraz stanie. Jego przyjaciel delikatnie zbierze łyżeczką słodką konsystencję i zje z wyraźnym zadowoleniem.

— To niewiele — rozłożył ręce dziennikarz, a Rana oblizał łyżkę ze spienionego mleka i odłożył ją na spodek.

— Liczę na twoją pomoc.

— Powiedziałem naczelnemu, że chcesz gadać o Ligardim. Dał zielone światło, mogę powiedzieć, co zebraliśmy.

— Zamieniam się w słuch.

Huster poprawił się na krześle. Musisz zrobić coś z tym sadłem, do cholery, bo tak się przecież nie da żyć, pomyślał. Odsunął naczynie z resztką tiramisu i popił wody gazowanej. Siedzieli we włoskiej kawiarni na placu przy Trybunale Koronnym w Lublinie.

— Czemu chcesz to drążyć, przecież ty za nim…., wiesz, nie bardzo przepadaliście za sobą.

Rana pochylił się nad stołem. Z jasnymi włosami spiętymi w wysoki kucyk, brodą i błękitnymi, błyszczącymi oczami, wyglądał jak prawdziwy wiking. Co prawda ubrany w koszulkę i bojówki, ale wiking.

— Może dlatego, że to był mój ojciec? Człowiek, któremu wszystko zawdzięczam, bez niego by mnie tu nie było.

— Okej, jasne, tylko wiesz, wcześniej nie słyszałem, żebyś tak o nim mówił.

— Był jaki był, zrobił, to co zrobił. Ale jak się okaże, że ktoś mu pomógł pożegnać się z tym światem, to skurwysynom nie odpuszczę.

Ostatnie słowa Rana powiedział podniesionym głosem, twarz mu się zarumieniła. Huster pamiętał, że jego kolega ma krótki lont. Z wikingiem nie należy dyskutować, jednak dziennikarza kusiło, żeby jeszcze dopytać.

— Kacper, ty go nie widziałeś jak długo? Rok, więcej? Nie wiesz, jak żył, może po prostu na starość zaczął pić, tak bywa…

— Nie, nie on — przerwał mu Rana. — Ojciec miał organiczną niechęć do alkoholu. Już prędzej bym uwierzył, że wciągał kokę i postanowił sprawdzić czy przyciąganie ziemskie na pewno działa.

Dziennikarz zabębnił palcami po blacie.

— Na jaką pomoc liczysz?

— Powiedz mi wszystko, co wyszperaliście w Tarapatach na temat mojego ojca, a potem zobaczymy.

— Nie będziesz zadowolony…

Rana machnął ręką.

— Chcesz wiedzieć czemu myślę, że ktoś pomógł ojcu wypaść z okna? — Kacper położył przed dziennikarzem białą kopertę i oparł się o stół. Mebel zakołysał się, pod nóżkę miał włożoną połamaną tekturową podstawkę pod piwo.

Huster wyjął z koperty złożoną na pół, odręcznie zapisaną kartkę papieru.

— Czytaj, to list, który zostawił mi ojciec — powiedział Kacper Rana.

7

Wujek zajął się organizacją pogrzebu, a Kacper umówił się w Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Mokotów na przejrzenie protokołu z oględzin i sekcji zwłok ojca. Sympatyczna pani prokurator — śledzczego, który bezpośrednio zajmował się sprawą śmierci Janusza Ligardiego nie było tego dnia w pracy — położyła przed Raną cienką teczkę z dokumentami.

Ciało znalazł przechodzień. Przyjechała policja, funkcjonariusze zabezpieczyli miejsce i zrobili zdjęcia. Prokurator dokonał oględzin zwłok w towarzystwie lekarza, a potem doczesne szczątki ojca Rany pojechały do zakładu medycyny sądowej. Według mundurowych okoliczności nie wskazywały na udział osób trzecich, jednak należało zbadać czy denat był pod wpływem alkoholu (śmierdział wódką) i czy stan upojenia mógł przyczynić się do wypadku.

Zwłoki zmarłego zostały otwarte, lekarz przeprowadził sekcję. Wydał opinię, że zgon nastąpił na skutek obrażeń wynikających z upadku z dużej wysokości (czwartego piętra), a prokurator uznał, że śmierć jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Nie było świadków zdarzenia, nie znaleziono śladów walki lub też śladów świadczących o samobójstwie ojca Rany. Badanie krwi wykazało natomiast, że Ligardi miał w organizmie promil alkoholu.

Rana skończył czytać i poczuł, że coś rośnie mu w gardle.

— Ile trzeba wypić, żeby mieć promil alkoholu? — zapytał.

Prokuratorka rozłożyła ręce.

— To zależy od wielu czynników, proszę wybaczyć, nie będę strzelała.

Kacper zanotował w telefonie nazwisko prokuratora i lekarza prowadzącego sekcję zwłok. Wsiadł do hondy i wrócił do podlubelskiego domu. Po salonie snuły się dwa czarne koty, najnowszy podrzutek, biały maluszek z czarnymi i rudymi plamami drzemał na parapecie. Reszta czworonożnego towarzystwa przyjęła nowego do bandy, choć tradycyjnie nie obyło się bez rytualnych prychnięć i napuszonych ogonów.

Rana odblokował wyświetlacz smartfona i zobaczył notkę zrobioną w prokuraturze. Łzy wypełniły mu oczy. Płakał przez kolejnych kilkadziesiąt minut, jakby wspomnienie bezdusznego opisu zwłok jego ojca było młotem, który skruszył jakąś wewnętrzną tamę.

Do tej pory nie opłakiwał śmierci Janusza, teraz nie mógł powstrzymać łez. Wieczorem miał pojechać do sklepu, ale zobaczył w lustrze opuchniętą twarz i zrezygnował. Na kolację zjadł jajecznicę z resztką wędliny, na szczęście miał też jednego pomidora w znośnym stanie.

Następnego dnia Rana zadzwonił na prokuraturę. Okazało się, że śledczy, który zamknął sprawę Janusza Ligardiego najpierw wyszedł do sądu, potem nie odbierał telefonu, wreszcie urząd zakończył pracę.

Rana spróbował kolejnego dnia. Tym razem los mu sprzyjał. Prokurator podniósł słuchawkę wyraźnie niezadowolony, że Kacper zawraca mu głowę.

— Nie mam więcej nic do dodania — uciął pytania. — Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana ojca, niemniej wszystko, co ustaliłem, znalazł pan w postanowieniu.

Dobra, jeszcze do ciebie wrócę kolego, pomyślał Rana.

Teraz przyszła kolej na biegłego lekarza. Kacper nie miał problemu z jego namierzeniem, człowiek pracował w Zakładzie Medycyny Sądowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Prowadził też gabinet obdukcji na Żoliborzu, internet informował, że przychodnia jest właśnie otwarta. Rana spojrzał na zegarek. Jeszcze zdąży dojechać.

W poczekalni było pusto. Recepcjonistka spytała czy Kacper umówił wizytę.

— To pilna sprawa prywatna — odparł. Ten prosty tekst zdumiewająco często otwierał drzwi.

Kobieta bacznie zlustrowała brodatego mężczyznę w bojówkach, ale bez słowa wstała i zamknęła za sobą drzwi gabinetu. Po kilku sekundach wróciła i zaprosiła Kacpra do lekarza.

W pokoju przypominającym do złudzenia setki innych gabinetów lekarskich rozsianych po całym kraju, siedział mężczyzna w jasnej marynarce, z okularami nad okazałym wąsem. Zarost nie pasował do bardzo szczupłej twarzy i wysokiego czoła. Lekarz oderwał wzrok od monitora laptopa i spojrzał na Ranę.

— Co to za pilna sprawa?

Kacper usiadł na krześle vis a vis wąsacza. Założył nogę na nogę i powiedział, że chciałby wiedzieć coś więcej na temat śmierci swojego ojca, Janusza Ligardiego.

— Pan przeprowadzał badania ciała, wykrył alkohol, a prokurator uznał, że to był nieszczęśliwy wypadek.

— Jeśli w protokole jest napisane, że znalazłem alkohol, to pewnie znalazłem.

— Problem w tym, że mój ojciec był abstynentem.

— Nic na to nie poradzę, bywa tak, że abstynent nagle…

— Czy zauważył pan coś jeszcze badając ciało, coś co pana zaciekawiło, zdziwiło?

— Wszystko, co mnie zaciekawiło lub zdziwiło ująłem w protokole. Na tym polega moja robota szanowny panie.

Głos mężczyzny brzmiał pewnie, ale przez jego twarz przebiegł tik nerwowy, który kilka razy szarpnął wąsem lekarza. Kacper miał pewność, że dłonie felczera są mokre od potu.

— Wiem, że zabieram panu cenny czas, po prostu nie mogę uwierzyć, że ojciec napił się i wypadł przez okno — powiedział spokojnie.

— Wszystko, co miałem napisać, napisałem. Nie mam więcej nic do dodania — rzucił lekarz. Podniósł dłonie, na blacie pozostał wilgotny ślad.

Kacper powiedział grzecznie “do widzenia” i wyszedł z budynku. Prywatna praktyka lekarza mieściła się w jednorodzinnym domu przy wąskiej, sennej ulicy. Rana stanął kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu z inną osiedlową uliczką i spojrzał na zegarek. Do zamknięcia gabinetu pozostało 45 minut. Wyjął z plecaka obszerny polar z kapturem i założył go na kurtkę, a na głowę wcisnął czapeczkę z daszkiem. Stanął tak, żeby dobrze widzieć chodnik i jezdnię przed przychodnią.

Lekarz postanowił skrócić swój dzień pracy i za kwadrans 18 wyszedł z budynku. Szedł prosto w stronę skrzyżowania, przy którym czekał Kacper. Na szczęście było już ciemno, a latarnie dawały mało światła. Rana ukrył włosy pod bejsbolówką, komin polara zakrył jego brodę. Zamyślony lekarz nie zwrócił na niego uwagi.

Kacper poprawił czapeczkę i ruszył za wąsatym medykiem. Mężczyzna dotarł do strzeżonego parkingu, machnął ręką stróżowi i zniknął między karnymi rzędami aut.

Po chwili z parkingu wyjechał granatowy mercedes z przyciemnianymi szybami. Rana nie mógł rozpoznać kierowcy. Odczekał jeszcze kilka minut, ale żaden inny wóz nie opuścił parkingu. Nie miał ochoty wracać do Lublina, dlatego przenocował w ciasnym pokoju w najbliższym hotelu.

Na Żoliborzu stawił się następnego dnia. Zgodnie z rozpiską, gabinet obdukcji przyjmował do 15. Rana zostawił swoją hondę na strzeżonym parkingu i przeszedł na drugą stronę ulicy. Stanął za przystankiem komunikacji miejskiej i czekał na lekarza. Świeciło słońce, więc kamuflaż uzupełnił o duże okulary z ciemnymi szkłami.

Kilka minut po godzinie 15 z uliczki wynurzył się medyk z telefonem przyłożonym do ucha. Szedł w stronę parkingu. Rana poczekał aż mężczyzna minie stróżówkę i sam poszedł po swoje auto. Wsiadł do hondy i odpalił silnik.

Granatowy mercedes wytoczył się z parkingu i skręcił w lewo. Rana ruszył za nim. Jechali na północ, w kierunku wylotówki z Warszawy na Gdańsk. Dwadzieścia minut później, na przedmieściach stolicy, mercedes zagłębił się w osiedle zgrabnie wyglądających domów jednorodzinnych.

Może nie jest to najwyższa półka, ale widać, że się ludziom powodzi, pomyślał Kacper. Na szczęście osiedle nie było zamknięta enklawą. Zachowując bezpieczny dystans, Rana jechał za mercedesem.

Auto lekarza zwolniło i skręciło na posesję otoczoną płotem wyłożonym brązowymi kamieniami. Rana przejechał obok, jednak nie zobaczył zbyt wiele, bo brama zamknęła się zazdrośnie strzegąc, tego, co działo się na podwórku.

Nawigacja podpowiedziała Kacprowi, że za dwieście metrów ma rondo. Zawrócił na nim i ponownie przejechał obok domu, w którym najpewniej mieszkał lekarz. Jechał z patrolową szybkością i wypatrzył obiektywy kamer wycelowanych w ulicę. Najpewniej monitoring zabezpieczał całe osiedle. Trudno, poradzi sobie.

Rana wrócił do swojego hotelu. Kilkanaście minut czytał Czechowicza, taki miał codzienny rytuał, a potem zrobił sobie drzemkę. Na kolację wybrał się do centrum Warszawy. Wybrał burgerownię w bocznej uliczce odchodzącej od Marszałkowskiej.

Trzeciego dnia lekarz nie przyjmował w swoim gabinecie. Kacper od bladego świtu warował przy wyjeździe z osiedla domów jednorodzinnych. Stał na polnej drodze prowadzącej bóg wie gdzie, kilkanaście metrów od jezdni, za linią krzaków. Siedział w hondzie z termosem z gorącą herbatą — poranek był chłodny i wilgotny — i liczył, że doktorek nie okaże się cholernym domatorem, który wolny dzień spędza na majsterkowaniu, oglądaniu seriali czy co tam jeszcze lubił robić w domowym zaciszu. Rana przygotował się na dłuższe czekanie, na siedzeniu pasażera miał torbę z kanapkami. Szczęście mu jednak sprzyjało.

Tuż po godzinie 8 Kacper zobaczył znajomy samochód. Odpalił silnik i ruszył za mercedesem. Kilkanaście minut później granatowe auto zajechało przed prywatną szkołę. Rana zobaczył chłopca w zielonej kurtce, na oko 10-letniego, który wysiadł z mercedesa. Drzwi od strony kierowcy też się uchyliły, wąsaty lekarz uściskał chłopaka, pomógł mu założyć plecak i poczekał aż dziecko zniknie za szkolnymi drzwiami.

Świetnie, to powinno ułatwić sprawę, pomyślał Kacper robiąc kilka zdjęć telefonem. Fotki nie wyszły zbyt ostre, ale lekarz i jego potomek byli dobrze widoczni. Rana odłożył smartfona i odgryzł spory kęs kanapki. Zrobił ją tak, jak lubił: z dużą ilością salami i żółtego sera oraz pikantnym sosem. Osiedlowy spożywczak obok hotelu okazał się nieźle zaopatrzony.

Lekarz ruszył w dalszą drogę, Rana ucieszył się, że nie w stronę domu. Oba samochody pokonały może kilometr i mercedes zaparkował pod Lidlem. Wąsacz zamknął auto i poszedł do wiaty po wózek. Kacper postanowił poczekać w hondzie, aż lekarz wróci z zakupami.

Niespełna trzydzieści minut później wypełniony najróżniejszymi dobrami wózek stanął przed granatowym mercedesem.

— Cześć pogadajmy — powiedział Rana przytrzymując klapę bagażnika, którą otworzył lekarz.

— Panie, co pan robisz … — sapnął wąsacz. Najwyraźniej nie rozpoznał mężczyzny w dużych okularach przeciwsłonecznych, a może nie miał dobrej pamięci do twarzy.

— Cisza!

Kacper złapał wąsacza za rękę. Ten szarpnął się, twarz mu pobladła.

— Spokój mówię, mam sprawę do ciebie.

Lekarz rozejrzał się, najwyraźniej szukał pomocy. Jednak o tej porze na parkingu stało zaledwie kilka aut i nie było żadnego człowieka. Samochód zasłaniał ich, więc Kacper nie obawiał się, że sklepowe kamery zaobserwują coś, co by mogło zaalarmować ochroniarzy.

W prawej dłoni Rany błysnęło ostrze sprężynowego noża.

— Chcę tylko pogadać, stój spokojnie i odpowiadaj, rozumiesz?

Lekarz kiwnął głową, nerwowy tik szarpnął mu wąsem. Rana czuł jego napięte mięśnie na przedramieniu.

— Sekcja zwłok, Janusz Ligardi. Pamiętasz?

Lekarz uniósł brwi, najwyraźniej zrozumiał, że ma do czynienia z człowiekiem, który odwiedził go trzy dni wcześniej w gabinecie. Spojrzał na ostrze noża, potem na Ranę i ponownie na śmiercionośny kawałek żelaza.

— Powiedziałem wszystko, co wiem.

— Nie wkurwiaj mnie! Czego nie napisałeś w papierach?

— Nic mi nie zrobisz tym nożem, kamery cię nagrają.

Wąsacz zacisnął wargi, Kacper postanowił sięgnąć po argument, który zawsze działał.

— Spójrz na to — powiedział puszczając rękę lekarza. Sięgnął po telefon, odblokował ekran i pokazał jedno ze zdjęć zrobionych przed szkołą.

— Fajnego masz syna, ciekawe czy bardziej podobnego do ciebie czy do mamy.

Lekarz zapadł się w sobie, jakby nagle uszło z niego powietrze. Krople potu błysnęły na jego wysokim czole.

— Znajdą mnie, jak ci powiem…

— Martw się lepiej o swojego smarkacza. Czego nie wpisałeś w papierach?

Mężczyzna otworzył usta, a potem je zamknął. Przez chwilę wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg. Wreszcie otarł czoło i powiedział:

— Przyszedł do mnie człowiek, machnął legitymacją Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i kazał, żebym pokazał mu sekcję zwłok. No to pokazałem… Potem rozkazał wykreślić część analizy toksykologicznej.

— Konkretnie co?

— Denat miał w organizmie, oprócz alkoholu, duże stężenie skopolaminy.

— Co to jest?

— To środek farmakologiczny używany między innymi do narkoanalizy czyli przesłuchiwania ludzi przy użyciu substancji psychoaktywnych.

Dreszcz przebiegł przez ciało Kacpra. Jego ojciec i jakaś narkoanaliza?

— Co zrobiłeś?

— A co miałem zrobić? — jęknął mężczyzna. — Ten facet mówił coś o bezpieczeństwie państwa, zagroził, że jak chcę nadal wykonywać swoją pracę bez przeszkód, to posłucham. Kazał też zapomnieć o całej sprawie i nikomu o niej nie wspominać.

— Jak się nazywał?

— Kto?

— Przecież, że nie twój szwagier. Ten oficer z ABW.

— Machnął tylko legitymacją, na oko wyglądała na prawdziwą. Nie pamiętam.

— Nie pamiętasz? — Rana zamachał ostrzem.

— Przysięgam!

— Jak wyglądał?

— Niezbyt wysoki, krótko ostrzyżony, w okularach, pewnie po 40-stce, nie mam pamięci do twarzy.

Wąsacz znowu przejechał dłonią po mokrym czole i zapewnił, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z ludźmi ze służb. Rana nacisnął przycisk zabezpieczający i złożył ostrze noża.

— Zrobimy tak. Masz marną pamięć, więc właśnie zapomniałeś, że się widzieliśmy i rozmawialiśmy. Rozumiesz? Świetnie. Nie będę musiał składać wizyty w twoim domu na Młocinach.

— Jak oni się dowiedzą, że powiedziałem…

— Przecież nie skrzywdzą porządnego obywatela. Bój się mnie, a nie ich, rozumiesz? A teraz pakuj zakupy do bagażnika, bo żona zacznie się denerwować.

Kacper schował nóż do kieszeni bojówek. Wsiadł do hondy, poczekał aż lekarz upora się z zakupami i odjedzie, a potem sięgnął po butelkę z wodą, pociągnął solidnego łyka i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Taki świat, wredne metody zawsze się sprawdzały.

8

Alex Fox nie cierpiał Londynu. Spędził w tym wielkim, przytłaczającym mieście zbyt wiele czasu. Owszem, zarobił też dużo pieniędzy i powinien mieć choćby z tego względu nieco więcej sympatii do stolicy Zjednoczonego Królestwa. W Londynie spotkał również kobietę, z którą się ożenił, ale może właśnie dlatego znielubił to miejsce.Nigdy nie jest za późno na rozwód, nawet jak ma się 60 lat, popatrzcie na mnie, powtarzał swoim przyjaciołom.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 35.2