E-book
23.63
Raisins to Escape

Bezpłatny fragment - Raisins to Escape


Objętość:
421 str.
ISBN:
978-83-8245-064-4

Rozdział I

Dom bananowego chleba

Nie ma nic bardziej relaksującego niż myśl, że przez cały tydzień jesteś uwolniony od codziennych obowiązków. Tegoroczna majówka miała być dla Annalee czymś odświętnym, gdyż jak daleko sięgała pamięcią, tak w każdy długi weekend rozpoczynał się koszmarny proces krótkotrwałych, acz bolesnych katastrof. Dziewczyna siedziała w swoim akademickim pokoiku Prestiżowej Szkoły Madame Rollingard-Durf, która była tak ekskluzywna i wspaniała, że nigdy nie skracano jej majestatycznej nazwy.

Na jej gładko usłanym łóżku leżała średnia walizka na kółkach, powoli wypełniająca się zimowymi swetrami i koronkowymi stanikami. W tle leciał klasyczny rock dla opornych- połączenie debilnych intencji, ubranych w piękne słowa i nuty. Dla Annalee wszystko miało znaczenie, bo od dziecka życie nauczyło ją przyjmować porażki za każdą niedokładność. Cała ta anomalia wyjaśniała jej ambicje i szerokie osiągi w dziedzinie… wszystkiego.

Czas pakowania przerwał zgryźliwy sygnał telefonu. Annalee wrzuciła do walizki parę skarpet w krwiożercze tajgery i podeszła do błyszczącej słuchawki supernowego, odschoolowego telefonu na korbkę.

— Słucham, tu Annalee Morgan Decote.

— Aalee? — usłyszała szeleszczący głos, który prawdopodobnie został zagłuszony przez dźwięki autostrady.- Słuchaj, nie uwierzysz…!

— Dlaczego dzwonisz do mnie o tak późnej porze? — oburzyła się dziewczyna, po czym zarżała. — Haaha! Żartuję, koteczku! O co chodzi?

— Nie uwierzysz co ja… uczyniłem, Aalee!

Annalee przewróciła oczami. Rozczulało ją, że Arthur potrafił tak bardzo okazywać swoje emocje. Mógłby być jej narzeczonym, a właściwie był jej mężem- od jakichś dwóch miesięcy. Wbrew pozorom, jakie dawała ta para młodych istot, decyzja o małżeństwie była niezwykle dobrze przemyślana. Nie tylko się kochali, ale też mieli przed sobą wspólną przyszłość- zamierzali założyć własną aptekę ziołową.

— Mów szybko, bo muszę się skończyć pakować. — rzekła i odeszła kilka kroków od stolika z telefonem, naciągając jego sprężynkę. Zaniepokoiło ją jednak, że nie usłyszała odpowiedzi. Właściwie to nic nie usłyszała, a to niepodobne do zapału Arthura.

— Gdzie jedziesz. — brzmiało to bardziej jak stwierdzenie, niż pytanie.

— No do rodziców, a gdzie? — zmarszczyła brwi Annalee. Próbowała skupić się na rozmowie i jednocześnie odnaleźć w walizce swoje skarpety w krwiożercze tajgery, gdyż w trakcie przypomniała sobie, że są strasznie brudne i nie włoży ich na majowego grilla w rodzinnym Fresno.

— Nie możesz teraz jechać, Aalee. Nie możesz!

— Ta rozmowa robi się dziwna, Arthur.

Nie, nie pomyliła się. Chłopak faktycznie zachowywał się dość nietypowo jak na Małego Chemika, którego wszyscy znali i niektórzy kochali. Niewielu ma się przyjaciół w tym wieku, kiedy od urodzenia było się samotnikiem i kopaczem nadrzecznych kamieni podczas spacerów. Arthur był żywym przykładem tego, że nie trzeba wcale szukać, by odnaleźć miłość życia, w jego przypadku- bratnia dusza o imieniu Annalee Morgan Decote.

Nim jednak zdołała usłyszeć odpowiedź w słuchawce, otrzymała ją za oknem- na zewnątrz rozległo się stłumione turkotanie silnika. Bez wątpienia była to ukochana Vespa Arthura. Annalee spojrzała zza białej firanki i mocno wytężyła wzrok, bo pojazdu już nie usłyszała. Nadjechał zdecydowanie za szybko.

— Tutaj! — krzyknął ktoś z dołu. Dziewczyna otrząsnęła się i wbiła ślepia w stojącego na szkolnym dziedzińcu chłopaka. Z wysokości czwartego piętra Arthur wyglądał jak czarnowłosy, nieogolony robak.

— Arthur? — zapytała Annalee, gdy nagle jej uwagę zwróciły strasznie wyglądające smugi na trawniku, odznaczające się jasnozielonym kolorem rozjechanej, błyszczącej roślinności. — Och niebiosa! Zepsułeś trawnik należący do Prestiżowej Szkoły Madame Rollingard-Durf!

— Co? — parsknął Arthur, lecz nagle został zmuszony mentalnie do obejrzenia się za siebie. — Och, faktycznie. Ale cóż, przypadki chodzą po ludziach.

— Wiesz co, Arthurze? — zmarszczyła czoło Annalee. — Gdybyś naprawdę był człowiekiem, to byś przejmował się swoją niedoskonałością. Jesteś jak błędna jednostka, która okazała się idealna.

— Skacz, Aalee. — usłyszała i przeraziła się nie na żarty.

— Jestem na czwartym piętrze!

Wzrok Annalee można było porównać jakością do sokoła; widziała niezwykle szczegółowo, w tym listonosza wtykającego co dzień list do jakiejś skrzynki oddalonej od Prestiżowej Szkoły o kilka mil. Tym samym mogła zobaczyć ciemne tęczówki chłopaka, które matowiały za każdym razem, gdy ten opuszczał brodę. Coś naprawdę ważnego wydarzyło się w ich mieście i musiała szybko wskoczyć na tylne siedzenie żółtej Vespy. Dziewczyna odeszła na chwilę od okna, by poprawić ulizaną fryzurę w lusterku i zamknąć walizkę, na której wieku ukazał się czerwony napis „ŚCIŚLE TAJNE”. Przypadkiem przyskrzyniła swoje majtki, które niestety musiała poprawić.

Po chwili Arthur ujrzał na parapecie okna parę drobnych ud ubranych w eleganckie rajstopy i bagaż równie żółty jak Vespa.

— Musiałam poprawić to i owo przed wyjściem. — parsknęła świńsko Annalee i z ciekawości zajrzała do kieszeni, by się upewnić, że leki na astmę i chusteczki ma przy sobie.

— Wyglądasz ślicznie, kochanie! — zawołał Arthur. — A teraz skacz, bo nie mamy wiele czasu.

Annalee przytaknęła, a po jej czole spłynęła struga potu. Nadgryzła wargę do czerwoności na samą myśl, że ma łupnąć z tej wysokości na trawnik. Tak czy siak, miała pod sobą wyciągnięte ramiona Arthura, który fakt, nie był silny, ale na pewno dzielny, dlatego wierzyła, że jak chłopak się zepnie, to ze wszystkim sobie poradzi.

Odepchnęła się od parapetu i z ni to krzykiem, ni wyciem, zleciała. Prosto na Arthura, ale na szczęście jego ręce utrzymały jej ciężar.

— Dobrze, a teraz pojedziemy na stację, a potem do mnie. Tam wyjaśnię ci wszystko. — kiwnął Arthur, a następnie zaciął się na dłuższą chwilę.- Co do joty.

W takim razie jedźmy, nim dozorca zobaczy ten bałagan, pomyślała na głos Annalee. Jakie szczęście, że postanowiła załatwić wszystkie formalności od rana; miała mnóstwo czasu, by się spakować i tym samym nie drażnić ukochanego dodatkowymi minutami spędzonymi na potwierdzaniu wypisów w sekretariacie. Przynajmniej teraz mogła czmychnąć stąd jak najszybciej, zostawiając za sobą poharatany szkolny trawnik.

Ale chwilka! Coś błysnęło z góry na oczy Annalee. Tak jakby złota gwiazda, zwiastująca udane pożycie małżeńskie przez następne tygodnie. Tak jakby pierwsza kropla letniego deszczu spadła między źdźbła, zwiastując burzę…

Zanim Arthur zdążył coś powiedzieć, ujrzał fałdy na nosie Annalee. Podniósł swoje gogle po raz ostatni, nie chcąc już dłużej czekać.

— A gdzie twoja…

— Została na parapecie…

I faktycznie! Kiedy oboje trudzili się z szybką ucieczką przed dozorcą, żółty bagaż dziewczyny spoczywał sobie nadal na czwartym piętrze. I to nie złota gwiazda dawała taki blask, ale wypolerowana powierzchnia walizki. To utrwaliło Annalee w przekonaniu, że swoje majestatyczne opisy powinna zostawić tylko dla Fresno.

Minęła niedługa chwila, a para odjechała ku romantycznemu zachodowi słońca. Oczywiście bagaż Annalee został bezpiecznie odebrany z jej pokoju, lecz drugim razem już nie skakała z okna, a zdała się na schody. Arthur prowadził pojazd na ulicę Sezamową, gdzie mieszkał praktycznie od urodzenia. Wychowywał się pod okiem samotnej matki w skromnie urządzonym, aczkolwiek dużym domostwie w spokojnej okolicy. Swoją drogą, czy w tym mieście istnieje jakaś niespokojna okolica? Czy tu kiedykolwiek coś się działo? Czy kiedykolwiek ktoś tu kogoś okradł, przejechał, pobił czy wyzwał jego psa? Odpowiedź dla każdego z tych pytań brzmiała jednolicie: Nie.

Miasteczko, w którym poznali się nasi bohaterowie, było na tyle małe, by z powodzeniem dojechać na drugi jego koniec w dziesięć minut. Rzeka nieopodal błyszczała w świetle wielkiej pomarańczy na niebie. Turkot silniczka Vespy zaczął wydawać coraz bardziej pierdzące dźwięki, aż zgasł całkowicie na wjeździe do dużego garażu w rezydencji mamy Arthura.

— Mamo, czuję chlebek bananowy! — zakrzyknął chłopak, gdy razem znaleźli się u progu otwartych drzwi frontowych. Annalee także to poczuła- słodki swąd rumieniącego się pieczywa, któremu z pewnością towarzyszyła spora ilość miodu. Matka Arthura słynęła z tego wypieku, i to wiedziała, jednak po raz pierwszy jej nos miał okazję obcować z doznaniem, jakie zapewniał słynny bananowy chlebek.

— Chcecie coś do picia, dzieci? — zza drzwi kuchennych powitał ich wysoki głos kobiety.

— Przynieś nam dwa mocne kieliszki tequili. Do garażu, bo tam będziemy. — Arthur wskazał palcem podłogę i z pośpiechem zaciągnął Annalee do piwnicy.

To tam mieścił się ten wielki garaż, który kiedyś, kiedy jeszcze jego ojciec żył, miał służyć za samochodowy warsztat. Nigdy się to nie wydarzyło, a Arthur nie miał prawa narzekać — to był jego drugi, niezwykle przytulny pokój, który oprawił w swoje ulubione przedmioty, takie jak autografy rajdowców, plakaty z samochodami, czy właśnie swój mały żółty skuter — asfaltożerną Vespę 50.

Ale było tu jeszcze coś, co jednak nie pasowało do reszty wystroju miłośnika motoryzacji. Annalee dostrzegła czarną płachtę pokrywającą miejsce, gdzie powinno stać obdrapane biurko Arthura.

— Nie przypominam sobie tu tego. — wskazała palcem na toż tą dołującą rzecz. — A bywam u ciebie często.

— Spokojnie, wszystko ci opowiem od początku. Po to cię tu zabrałem. — Arthur puścił oczko w stronę ukochanej, która zadrżała z podekscytowania na samą myśl o jego błyskotliwości i prychnęła. No i oczywiście historia też powinna być niczego sobie, pomyślała.

Chłopak zdjął kask i okularki i ułożył je przy Vespie. To było jego pięć minut, albo i pięć godzin, na opowiedzenie historii, która raz na zawsze zmieniła jego życie. Annalee nawet nie miała pojęcia, że jej życiu także grozi drastyczna zmiana. Przyjechała tu by poznać kolejne streszczenie najnowszego odcinka „Anatomii Złomu według Saszy Złamasa”, ale nie pogardziłaby także „Pełnym blokiem” czy „Familiadą”. Natomiast Arthur gotował dla niej coś zupełnie innego niż konsumpcjonistyczną telewizję dla wszystkich.

— A teraz… Tadam! — chłopak pociągnął za płachtę i w mgnieniu oka oczom Annalee ukazało się zwykłe biurko. Jak zwykle, było całkowicie zagracone, co nigdy nie przeszkadzało właścicielowi. Jednak lampka, która zwykle stała nieco z boku, oświetlała namiętnie jakiś talerzyk na samym środku blatu.

— To, co widzisz, to moje dzieło. — Arthur uśmiechnął się i wskazał na dziwne drobinki porozrzucane na talerzyku. Annalee podeszła bliżej i stwierdziła, że wygląda jej to na rodzynki. Lub ewentualnie wysuszone karaluchy.

— To zwykłe rodzynki. — powtórzyła. — Ale są tak jakby trochę niebieskie. Po to mnie wyciągnąłeś tak wcześnie ze szkoły? Z powodu rodzynek?

— Proszę, usiądź. — zaproponował miło Arthur i osadził dziewczynę na starej, obszarpanej kanapie, która często służyła mu za łóżko.- Wiesz, kiedy eksperymentowałem z nimi, też myślałem, że nic z tego nie wyjdzie. Ale, wierz mi na słowo, to coś, to nie są rodzynki.

— To co? Mysia kupa? — Annalee zaśmiała się. — Wy chłopcy macie dziwne poczucie humoru. Ale dobrze, zważając na to, że jesteś moim partnerem i specjalnie przejechałam całe miasto, by tu być, wysłucham cię. Ale chcę za to kawałek chlebka twojej mamy.

— Oczywiście. I tak byś go dostała, więc się nie martw. — Arthur upadł tuż obok niej i objął ją ramieniem z podekscytowaniem, że może podzielić się swoim entuzjazmem z innym człowiekiem. Bo do tej pory właściwości tychże rodzynek znał tylko jego drogi przyjaciel z sąsiedztwa, świętej pamięci Sheldon Harmin…

Rozdział II

Spowiedź Arthura

Spokojnie, to tylko ja, Arthur. Przejąłem rolę narracyjną, by szybciej i zgrabniej przedstawić wam emocje, jakie mi towarzyszyły przy wydarzeniach sprzed kilku ostatnich dni. Bo czymże jest czytać słowa pośrednika, skoro mogę wam to opowiedzieć osobiście? Aalee siedzi tuż obok mnie, widzę, jak jej uda dygoczą, a stopy stukają o betonowe podłoże. Po chwili jednak weszła matka, zakłócając cały klimat, bo przyniosła nam tequilę. Kiedy wyszła, Aalee wzięła swój kieliszek, siorbnęła łyk i rzekła:

— To przecież zwykła lemoniada.

Na to ja jej odparłem:

— Tak, ale jest tak mocna i cytrynowa, że po kilku kieliszkach możesz skończyć na ulicy, stepując do wojennych przebojów w samych majtkach, polewany przez roześmiane dzieci wodą z węża ogrodowego.

Nie mam pojęcia, co moja matka dodaje do swojej kuchni, że jest taka niezwykła, ale jestem pewien, że te rodzynki to dowód na to, że te zdolności odziedziczyłem po niej. Tak też sądzę, gdyby nie ona, nigdy by do tego nie doszło. Czy to znaczy, że powinienem się na nią wściec?

Tak czy siak, moja historia zaczyna się nie tak dawno temu, w z pozoru normalny wtorek. Jak co dzień ruszyłem się z mojego łóżka, zostawiając za sobą pomiętą pierzynę. Nie miałem czasu ścielić, w sumie nigdy tego nie robiłem, byłem zbyt podekscytowany. Jeszcze w piżamie pognałem z sypialni do mojej drugiej sypialni. Do garażu, dla niewtajemniczonych, by zobaczyć, czy wstrzyknięta solanka przez noc oddziaływała na obiekt moich badań- garstkę ostatnich rodzynek z szafy.

O czym ośmielę się wspomnieć i co jest dość istotne, w święta otrzymałem wspaniałą książkę od wujka Josha z magicznymi eksperymentami. Ot zwyczajny zbiór różnorakich przepisów spisanych na cienkim szarym papierze niskiego budżetu.To ona mnie zainspirowała, by bawić się w mutację suszonych owoców. Chociaż nie od początku tak było- najpierw chciałem stworzyć Niezniszczalne Kurze Jajko, wstrzykując mu sterydy sporządzone w domowym zaciszu z przepisu „Wróżki Marie” [To też znalazłem w mojej książce]. Potem zeszło na strzelającego laserami psa, ale po, jak przypuszczałem, nieodpowiedniej tresurze wyszło na to, że mój kundel woli podkładać bomby.

Wreszcie odkryłem przepis na „Miętowe Rodzynki”, które po zjedzeniu miały wzmacniać siłę fizyczną, pamięć i kreatywność. Byłem dość zaciekawiony, ponieważ mógłbym sprzedawać je za grube pieniążki i z zarobionej kapusty zabrać Aalee na luksusowe wakacje, a starczyłoby mi też na ruszenie z własnym warsztatem, co było moim marzeniem, od kiedy pamiętam.

„TAK!” odrzekłem i przeszedłem do czynów. Nie będę już wyjaśniać, jak się robi solankę na rodzynki, wybacz Aalee. Wstrzykiwałem preparat zgodnie z przepisem, czyli dwa razy dziennie, rano i wieczorem. W tym okazałem się niezwykle sumienny, do czasu… Kiedy zostałem zaproszony na wypad z chłopakami i musiałem zostawić ten obowiązek mamie. Ale ta zasnęła przy romansach i zapomniała nakarmić rodzynki. Wtedy miałem to gdzieś, w końcu nic się nie stało i rodzynki robiły się niebieskie, ale teraz sobie mówię „Boże, byłem taki głupi…”

Aalee przerwała mi, by wziąć z blatu kawałek chlebka. Poprosiła także o więcej lemoniady. Jednak ja wiedząc, jak się to skończy, wolałem jej nalać zwykłego soku. Dziś nie będzie z nami alkoholu, ponieważ czeka nas jeszcze jedna przejażdżka, skarbie.

W końcu minęły przepisowe dwa tygodnie i mogłem odłączyć moje maluchy od codziennych zastrzyków. Musiały jedynie leżeć w świetle specjalnej lampki. I tu znów wkraczamy do tego feralnego dnia. Patrzyłem na nie z zaskoczeniem, tkwiąc w samej piżamie i dygocąc jeszcze od porannego zimna. Zanim jednak się ubrałem, posiedziałem chwilę z marszczuchami, zachwycając się ich błękitem. „Dacie mi duzio pieniążków, tak tak!”

Wszystkie z nich miziałem czule, zastanawiając się, jak też smakują. Czy nadal jak rodzynki, a może zupełnie inaczej? Biorąc potem prysznic, pomyślałem o Sheldonie, który mógłby rozwiać moje wątpliwości, o ile zastanę go w domu, nim wyjdzie do pracy w burgerowni.

Sheldon Harmin przyjaźnił się ze mną od dzieciństwa i od kiedy tylko pamiętam, ciągle był tak samo gruby. Naprawdę, jego otyłość była pokaźna, wręcz fascynująca. Sam Sheldon lubił swój „brzuszek” i chętnie wypełniał go różnymi świństwami.

— Przecież Sheldon jest miły, nie wyzywaj go od aż takich tłuściochów. — wygarnęła mi nagle Aalee. Rozumiałem ją, była bardzo empatyczna i nie lubi o nikim mówić źle. Ale postanowiłem jej wyjaśnić.

— On sam mówi na siebie gorzej. Jak go poznawałem, to uderzał mnie tym swoim brzuchem, krzycząc „Pokonał cię salceson!”. Siedmioletni ja się przewracał, a siedmioletni on zaczynał się histerycznie śmiać. Ja też zaczynałem. Obaj się z niego śmialiśmy

— No, ważne, że akceptuje siebie. — uśmiechnęła się z ulgą.

— On kochał swój bebech!

— A więc udałeś się do niego, by skosztował rodzynek?

Tak. Na szczęście złapałem go jak ubierał bluzę, gotowy do wyjścia. Jak wcześniej mówiłem, Sheldon lubił jeść wszystko i nigdy nie miał kłopotów z trawieniem. Wśród rodziny i znajomych zdawał się niezniszczalny w żołądku. Dlatego pomyślałem, że to on powinien przetestować obiekty mojego eksperymentu, ponieważ, jak przypuszczałem, mógłby na tym ucierpieć najmniej z nas wszystkich. A musiałem też się przekonać, czy rodzynki działają naprawdę.

— Archie! Cześć! Siadaj chwilę, mam jeszcze trochę czasu! — rozprostował ręce na mój widok, a guziki jego bluzy odpięły się błyskawicznie. Było mi z tego powodu trochę przykro, gdyż wiedziałem, że zapinał je z piętnaście minut. Wpadłem do jego domu jak do swojego, zajmując jedno z krzeseł w małej, rustykalnej kuchni. Na stoliku leżała pusta paczka chipsów i kubek po kawie.

Pokrótce wyjaśniłem mojemu przyjacielowi, po co tu jestem i z czym do niego przychodzę. Siedział naprzeciw mnie, uważnie słuchając, co mam do powiedzenia.

— Jesteś ideałem, jeśli chodzi o eksperymenty z jedzeniem. — schlebiłem mu. — Na tobie mógłbym sprawdzić, czy staniesz się silniejszy, bystrzejszy i bardziej kreatywny po zażyciu jednej rodzynki.

— No pewnie! — zarzucił ręce na kark. A cóż innego mógłby powiedzieć ktoś, kto odważył się zjeść starego burgera spod stolika w burgerowni? — Jeśli to ma ci pomóc zrobić interes, to zrobię wszystko. Ale dzielisz się ze mną zyskiem!

Obiecałem mu, że na pewno go wynagrodzę za to poświęcenie. Zgodził się, ubiliśmy interes. Wyjąłem worek z rodzynkami i wziąłem jedną sztukę. Nim jednak położyłem ją na stół, Sheldon zamachnął się i wrzucił ją na język.

— Obserwuj swój organizm w czasie pracy. Zobacz, czy coś się zmieniło i mi powiedz o tym, kiedy wrócisz. — dodałem, patrząc, jak Sheldon kręci policzkami i mlaszcze, ciągle zmieniając wyraz twarzy. Po chwili usłyszałem dźwięk przełykania.

— Śmieszny smak. — odparł. — Nadal czuć rodzynkę, ale jest bardziej miętowa i jakby posolona.

— A poczułeś coś nadzwyczajnego? — zapytałem podekscytowany.

— Nie. Chyba nie. Ale ej, Archie, nawet jak nie będzie działać, możesz to rozdawać na Halloween. — poklepał mnie po plecach, hehesząc.

— No cóż, dzięki Sheldon. — Podałem mu rękę niczym poważny biznesmen z aspiracjami i wyszedłem z niemałym rozczarowaniem. Mimo że wiedziałem, że należy poczekać z efektami, niezbyt wierzyłem, że jakikolwiek się pojawi. Przecież to głupia książeczka dla dzieci, sterta bzdur i fanaberii. Wróciłem do domu i ze smutku zacząłem sprzątać garaż.

— To faktycznie w twoim stylu. — zauważyła Aalee. — Kiedy jesteś zły lub smutny, zaczynasz robić rzeczy do ciebie niepodobne.

— Osobiście mnie to przeraża. Jestem zdruzgotany, że udało mi się nawet wyrzucić te wszystkie śmieci spod kanapy. — przyznałem.

— No, jest jakby niższa niż zazwyczaj. — potwierdziła Aalee, podskakując tyłkiem na tapicerce, wydając przy tym trzeszczący dźwięk starej sprężyny. Tego dźwięku nie usłyszę tutaj długo, bo gdy tylko zakończę moją historię, będę musiał uciekać.

Zaraz po porządkach zasnąłem bardzo głęboko. Bo gdy się obudziłem i widząc godzinę popołudniową, rzuciłem się do telefonu, zobaczyłem, że Sheldon dzwonił kilka razy, ale nie zostawił wiadomości głosowej. Moja reakcja była błyskawiczna. Zarzuciłem na głowę kask, wsiadłem na skuter i pojechałem do burgerowni, gdzie pracował grubas.

Nie dzwoniłby do mnie w godzinach pracy bez powodu. Z każdą minutą szybkiej jazdy ekscytowałem się coraz bardziej i, co najgorsze, nie mogłem tego opanować. Dotarłszy na miejsce, zaparkowałem Vespę byle gdzie i wparowałem do sanktuarium tłuszczu i dymu, jakim była burgerownia. Nie zobaczyłem nigdzie Sheldona w jego śmiesznej czapeczce, ale za to dostrzegłem sprzątającego nieopodal Timmy’ego, którego trochę kojarzyłem. Zapytałem, czy Sheldon jest na zapleczu.

— Nie ma go tutaj. — odpowiedział Timmy, unosząc rękę pytająco. Na palcu miał plaster, świadczący o skaleczeniu. — Jakąś godzineczkę temu wyszedł, bo się źle poczuł. A szef nie lubi rzygów na podłodze, więc puścił go do domu.

Cała moja ekscytacja wyparowała jednym susem, kiedy dowiedziałem się, że Sheldon się źle czuje. To było przytłaczające, Aalee. Pierwszy raz słyszałem, żeby on się zatruł! Przecież to pancerny czołg!

I pomyśleć, że wziąłem pieniądze na największą kanapkę z ich menu. Wyszedłem z restauracji z pustym żołądkiem, tracąc ochotę na cokolwiek z powodu unoszącego się wokół mnie smrodu. Nie wiem, jak ludzie mogą tam jeść, skoro burgerownia pachnie tylko śmiercią i cytrynowym płynem do toalet. To okropne połączenie, uwierz mi, okropne.

Nie mogłem spotkać mojego przyjaciela nigdzie indziej, jak nie w domu. W tym celu znów zajechałem na rodzimą ulicę Sezamową. Dostrzegłem na podjeździe jego miętowe auto, normalność. Dostrzegłem też miniaturowy żywopłot, ostrzyżony na równi, który ładnie komponował się z fioletowymi kwiatami. Coś czuję, że z czasem mój ton staje się coraz bardziej poważny…

Zadzwoniłem raz, drugi, ale nikt nie otworzył mi drzwi. Nie słyszałem też za nimi żadnych kroków, więc uznałem, że żarty zaczynają się kończyć. Pytałem sam siebie, czy Sheldon leży w łóżku, a może rzyga? Może obie rzeczy naraz? W końcu nie wiedziałem, do czego zdolny jest preparat z zestawienia magicznych eksperymentów.

Wskoczyłem do domu przyjaciela, szukając po drodze podejrzanych zapachów. Natrafiłem tylko, na szczęście, na swąd jakiegoś herbacianego odświeżacza, który znałem już wcześniej. W mieszkaniu było bardzo cicho. Dokąd iść, zapytałem swoje odbicie w dużym lustrze o drewnianej oprawie, które wisiało w ciasnym holu. Nie odpowiedziało mi. Ruszyłem po prostych schodach na strych.

Ogólnie dom Harminów jest mały i staromodny. Nie znam się na dekoratorstwie wnętrz, nie odróżniam kanapy od tapczana i znam tylko kilka kolorów. Jednak nawet ja zauważam, że po śmierci rodziców Sheldon nie zrezygnował z ich pomysłu na urządzenie mieszkania i zostawił wszystkie stare buble z lat sześćdziesiątych. Ciekaw jestem, czy zrobił to w jakiejś intencji, na przykład by zachować ten sam klimat, który mu zapewniono w dzieciństwie, a może po prostu mu się nie chciało przestawiać tych wszystkich gratów i tyle?

Dotarłem do pokoju Sheldona, który urządzony był już nowocześniej niż reszta budynku. Stary rozkładany tapczan przypominający spuchnięty wafel stał pod ścianą obklejoną plakatami zespołu jakichś czubków, których nawet nie znałem i wizerunkami wszystkich półnagich babek, które Sheldon znalazł w gazecie. Nie brakowało miejsca także na zdjęcia z dzieciństwa i inne ozdobniki. Jednak akurat tego dnia zaciekawiło mnie coś innego. Pusty pokój.

Zmięte na łóżku poduszki były jeszcze ciepłe, czyli mój przyjaciel musiał kryć się w pobliżu. Może faktycznie rzygał? Postanowiłem poczekać na niego tutaj, nie chciałem wystraszyć go od tyłu jak jakiś tchórz. Lepiej zaskoczyć go, gdy sam tu wparuje. Przechadzając po pomieszczeniu, słyszałem nieregularne kapanie wody. Sheldon musiał brać kąpiel, a może też, skoro czas pozwalał, starczyło mu na chwilę przyjemności. Nie zastanawiałem się nad tym wbrew pozorom. Ty też, Aalee, nie myśl o tym.

— Archie? Ty tutaj? — Ten głos tak mnie przestraszył, że o mało nie narobiłem.

— Dlaczego mnie straszysz? — oburzyłem się. — Dzwoniłeś do mnie kilka razy i zwolniłeś się z pracy?

— Przepraszam, jak już pewnie wiesz, źle się czułem i musiałem sobie zrobić wolne od smażenia kotletów. Ale dobrze, że jesteś. Bardzo dobrze.

Wiesz co, skarbie? Wcześniej myślałem, że to jego głos jest straszny. Był taki ochrypły i zmechanizowany, że aż można się skupczyć. Delikatnie mówiąc, chyba przeziębił gardło. Ale prawdziwym szokiem okazało się to, jak Sheldon wyglądał, nie mówił. Wszedł do pokoju, poczynając od swojego brzucha, który wyglądał na jakiś mniejszy niż kilka godzin temu. Dokładnie widziałem jego bladą skórę, którą okrył jedynie szlafrokiem w cętki geparda. Na twarzy miał szeroki uśmiech, a oczy zjeżdżały mu w dół.

— Wyglądasz strasznie. — przyznałem z drżącym głosem. — Mogłem cię zabić przez te głupie rodzynki.

— Głupie rodzynki? — Sheldon ze zdziwienia powiększył liczbę swoich podbródków. — Och nie, to na pewno głupie przeziębienie czy inny syf. Wiesz, co ludzie potrafią podrzucić w resztkach.

— No pewnie. — odparłem, wyobrażając sobie liczbę chorób w takim pozostawionym gryzie burgera, których pracownik burgerowni musi pozbywać się każdego dnia.

— Napijesz się czegoś? — zaproponował grubas, otwierając szafę. — Tylko się ubiorę i mogę zejść do kuchni.

— Nie, właściwie to już pamiętam, po co tu przyszedłem. — o wyjaśnienie, rzecz jasna! — Chciałem się dowiedzieć, czy przypadkiem cię nie otrułem. Skoro mówisz, że to nie przez moje rodzynki, to po co do mnie tyle razy dzwoniłeś?

— Tak właściwie, Archie… — Sheldon był odwrócony tyłem, szukając jakichś spodenek. Głos mu się nieco zwolnił, jakby się zastanawiał, czy to, co mi powie, nie okaże się niewłaściwe. — Mógłbym dostać ich jeszcze trochę?

— Serio? Aż tak ci smakują? — Jego słowa zaskoczyły mnie dogłębnie. Spodziewałem się wszystkiego, począwszy od raka czy nawet tego, że Gruby Sheldon ma jakieś kłopoty sercowe. Ale by mnie wezwał tylko po to, żeby dostać coś, co w smaku, jak sam przyznał, było średnie? Jeszcze rano powiedział, że mogę je rozdawać dzieciakom na Halloween, a każdy w tej jakże gościnnej okolicy wie, że sąsiad może ci wrzucić do torebki jedynie miedziaka albo plaster marchwi. Nigdy w całym swoim życiu nie znalazłem w mojej wyciętej dyni dobrego cukierka.

— Na początku były mi obojętne. — Sheldon podszedł do lustra i poprawił jasnego jeża. — Ale po jakimś czasie, smażąc kotleta dla klienta nr 21, nabrałem ochoty na kolejną rodzynkę. Później było coraz gorzej… Nie mogłem się skupić na niczym innym, tylko na twoich pysznych rodzynkach.

— Cieszę się. — Oparłem dłonie o biodra, stojąc w dumnym rozkroku. Nadzieja na udany biznes zaczynała powoli powracać. — Może jednak coś na tym zyskam…

Nie dokończyłem. Sheldon odwrócił się z wytrzeszczem, podbiegł do mnie i chwycił mocno za ramiona. Gdyby nie był moim przyjacielem, zaprezentowałbym na nim swoje niezwykłe techniki samoobrony. Ale nie ukrywam, znowu się przestraszyłem.

— Musisz zacząć je sprzedawać! — rzekł poważnym tonem, plując mi w oczy. — Ludzie oddadzą oszczędności życia, by to zjeść. Będziesz ich bogiem, Arthur.

— Dobrze, już dobrze. Mam w zanadrzu trochę twoich boskich smakołyków.

— Daj mi je. Daj mi je!

Rzuciłem w niego woreczkiem, który tak łapczywie próbował mi odebrać. Jeszcze nigdy nie widziałem w nim takiej żądzy jadła, nigdy. Zjadł nawet woreczek.

— Dałeś mu wszystkie rodzynki? — zapytała Aalee, a ja podniosłem opuszczony na jej rajstopy wzrok. Pokręciłem przecząco.

— To była tylko część. Lecz i to niczego nie zmieniło…

Po tym spotkaniu rozstałem się z Sheldonem na jakieś dwa dni. Nie telefonował do mnie ani mnie nie odwiedzał. Z tego co mi było wiadomo, nie pojawił się nawet w pracy. Nie podejrzewałem niczego, póki stara sąsiadka z okolicy nie opowiedziała mi o jękach, które wydobywały się ze strychu domu Sheldona. Pani Humprey wiedziała, że się przyjaźnimy, dlatego poprosiła mnie, bym do niego zajrzał, w końcu to taki biedny, samotny chłopiec.

Tak zrobiłem. Wieczorem wybrałem się do domu Harmina z ciastem domowej roboty i puszką Moka Coli [ja to umiem robić prezenty, nie?]. Zadzwoniłem do drzwi, choć wiedziałem, że to bezsensu i muszę wejść sam. Kiedy stanąłem w ciasnym holu, zamarłem…

— Tylko mi nie mów, że Sheldon nie żyje! — złapała się za głowę Aalee.

— Nie przesadzajmy. — machnąłem ręką na znak, by ukochana przestała w kółko czytać te horrory. — Z Sheldonem było jeszcze gorzej. Wręcz tak źle, że powinienem modlić się o jego szybką śmierć. Posłuchaj…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.