E-book
4.41
drukowana A5
18.33
Radyjko

Bezpłatny fragment - Radyjko


Objętość:
43 str.
ISBN:
978-83-8189-689-4
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 18.33

— Tato, patrz, jakie gwiazdy! — zachwycił się Zygmuś.

— Tak, ale mróz za dupę ściska — burknął ojciec i mocniej wtulił głowę w kołnierz.

Faktycznie, mróz ściskał jak w Konopielce, tylko bobrów, co z zimna popierdywały, ni widu, ni słychu. Siwa kobyła, zwana po prostu Siwą, wlokła wóz przez chybotliwe koleiny, dostojnie, jak na nestorkę przystało. Pierwsze wrześniowe przymrozki zwiastowały szybką zimę. Tak mówili w radio. A potem prostowali, że to anomalia, wybryk natury.

Stary Antoni i syn wracali z poniedziałkowego rynku. Zeszło im trochę, bo dobry interes się trafił. Sprzedali wszystkie ziemniaki, dobrą cenę dostali, to i okazja była, żeby w gospodzie posiedzieć. Ojciec — dwie setki i piwo na popitkę, a Zygmuś — wiadomo, jak to siedmiolatek, butelka oranżady i wielka paczka pierników.

— Tylko w domu nic matce nie mów — asekurował się Stary Antoni.

Antoni wcale nie był taki stary, ale w jego rodzinie od pokoleń pierworodny dostawał takie imię i do śmierci ojca nosił przydomek Młody. Po pogrzebie, jak tylko za plecami zostawała ojcowska mogiła, natychmiast stawał się Starym. A Zygmuś to Dar Losu — późne dziecko poprzedzone pierworodnym, więc nie podlegał rodzinnej tradycji.

W gospodzie trochę im zeszło, bo w takim miejscu czas nie podlega prawom fizyki i ześlizguje się z zegara. Dopiero szarówka za brudnymi oknami przypomniała o drodze. Teraz bujali się w furmance i każdy swoje niebo głową obracał. Stary Antoni widział na nim puchatą pierzynę z prześwitującym plackiem księżyca, a Zygmuś tylko, albo aż — gwiazdy.

Roztocze, zgodnie z nazwą, roztaczało swoje uroki. Nie trzeba było szczególnej wrażliwości by je dostrzec, zwłaszcza kiedy się miało czysty, niezmącony umysł. Zygmuś taki właśnie był: wychowany na książkach czytanych przez matkę, na ojcowskich opowieściach i z lekka oszołomiony ruskimi kreskówkami. Kolorowe gazety nie gościły w ich domu. Zresztą, kolorowych gazet w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku było jak na lekarstwo. Dominowały siermiężne płachty wypełnione PRL-owską propagandą.

Prosta, choć wyboista droga wiodła przez Dolinę porośniętą bujnym lasem. Przywiędłe paprocie gięły się do ziemi i zwiastowały kapitulację przed nieubłaganą jesienią. W nielicznych przecinkach powietrze zanosiło się bagienną wonią, której nie zdążył jeszcze wygonić pierwszy mróz. Z minuty na minutę las gęstniał, choć ani przez chwilę nie wydawał się groźny. No bo jak się bać Własnej Drogi do Własnego Domu?

— Tato, tato! — szarpnął Zygmuś ojca za rękaw. — Patrz, tam! — wskazał palcem w granatowe niebo.

— Gdzie? — ojciec, wyrwany z myśli, rozglądał się na boki.

— Tam! — Zygmuś potrząsał ręką.

— Nic nie widzę.

— Za późno.

— Co tam było?

— Nie wiem. Leciało szybko, i spadło. Za tamtymi drzewami, w stronę mostku.

— Pewnie kometa.

— A co to jest kometa?

— Taka spadająca gwiazda.

— Tato, chodźmy zobaczyć. Nigdy nie widziałem gwiazdy z bliska.

— Nie…

— Czemu?

— No bo… — i tu Staremu Antoniemu zabrakło pomysłu, jak dziecku objaśnić Kosmiczne Sprawy. — No bo… Tak ci się tylko zdawało, że spadła za drzewami. A naprawdę poleciała dalej, za horyzont.

— A co to horyzont?

— No masz… — zasępił się ojciec. — A słyszałeś jak ona spadła? Jak uderzyła w ziemię?

— Nie.

— No to nie spadła. Poleciała. Bo byłby taki huk, że ho, ho!

Zygmuś wpatrywał się w sobie tylko znany punkt. Nie dowierzał ojcu.

— A jak spadła na mech, albo do bagna, to nie będzie huku, prawda?

— Przestań już — zirytował się ojciec. — Każda gwiazda jest sto razy większa od Ziemi i jak by tu spadła, to byłoby już po nas.

Malec spojrzał w stronę ojca i choć w ciemnościach nie mógł zobaczyć jego oczu, to nabrał pewności, że ojciec żartuje — wręcz zmyśla, byleby tylko nie chodzić po omacku w lesie.

Stary Antoni powrócił do myśli o ciepłej kolacji i jeszcze cieplejszej pierzynie, a Zygmuś nie odstępował wyobrażeń o gwieździe taplającej się w bagnie. Przecież nie raz widział podobne rzeczy na ilustracjach książek czytanych przez matkę. Gdyby zamiast ojca była tu właśnie ona, na pewno ruszyłaby z synem na ratunek gwieździe.

Do domu, położonego na skraju wielkiej polany, przez miejscowych zwaną Zadupiem, zostało niewiele. Dwa zakręty, drewniany mostek i ostatnia prosta. Kwadrans nieśpiesznym, końskim krokiem. Wóz skrzypiał, kopyta głucho stukały, a z daleka dobiegał dźwięk nie pasujący do tego obrazka. Dźwięk cichy i niesprecyzowany, ale zdecydowanie obcy. Tak, jakby Placido Domingo próbował się zgrać z Pierwotnymi Ludami Południowej Afryki.

— Tato, słyszysz?

— Słyszę.

— Co to? — zaniepokoił się Zygmuś.

— Nie wiem. Cicho bądź.

Siwa równomiernie ciągnęła wóz i z każdym krokiem dźwięk stawał się głośniejszy.

— Muzyka — ni to do siebie, ni do syna, mruknął Antoni.

Wjechali na mostek.

— Prrr — wóz stanął.

Dźwięk dochodził wyraźnie znad brzegu strumyka. Ojciec spod ławki wyciągnął fanarek — rzadko używaną lampę naftową. Drucianą dźwignią podniósł szkło i osłaniając dłońmi zapałkę przypalił knot. Chwilę trwało zanim wzrok przyzwyczaił się do niespodziewanego światła.

— Siedź tu, zaraz wrócę.

— Nie — zdecydowania zaprotestował Zygmuś. — Boję się.

— No dobra, złaź.

Stary Antoni najpierw uwiązał Siwą do poręczy mostka, a potem wziął syna za rękę. Stroma skarpa nie ułatwiała zejścia, zwłaszcza że w drugiej ręce trzymał fanarek, który świecił wszędzie, tylko nie na drogę.

Poruszali się wzdłuż grząskiego brzegu, w stronę narastającej muzyki. Resztki trawy z na wpół oklapłymi łopianami plątały kroki. Lampa zamiast pomagać, raczej oślepiała, mimo to, po kilkunastu metrach dojrzeli pierwsze kształty. Najpierw zamajaczyły dwie nogi w białych nogawkach, sterczące jak słupy. Na stopach brązowe tenisówki. Tors i głowa tkwiły głęboko wbite w grząski brzeg strumyka. Obok, wystrzelona prosto w niebo, nienaturalnie wyprostowana ręka, a na kciuku, w skórzanym futerale — tranzystor „Dominika”. Z głośnika płynął najnowszy przebój Jerzego Połomskiego „Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj nie wie się”…


— Trup? Jaki trup? — dopytywała kobieta.

— Oj Maryniu, zwyczajny — tłumaczył Antoni. — To znaczy, nie taki zwyczajny, bo w białych spodniach i tenisówkach. A kto u nas tak chodzi?

— Piłeś? — w oczach żony pojawiła się nadzieja. Pociągnęła ostentacyjnie nosem. — No a jak! A dzieciakowi pewnie kupiłeś oranżadę i pierniki?!

Przed matką nie było tajemnic; wiedział o tym Zygmuś — a Stary Antoni wciąż się łudził.

— Co to ma do rzeczy?! Znaleźliśmy trupa i koniec! Białe portki, tenisówki, z głową w błocie. Utopiony.

— I radyjko — nieśmiało wtrącił synek.

— No! I w ręku radio trzymał. Takie małe, tranzystorowe.

Żona Antoniego dopiero teraz zaniepokoiła się naprawdę.

— I co teraz?

— Nie wiem. Zawiadomić trzeba. Milicję.

— Ale jak, o tej porze?

— Nie pojadę drugi raz do gminy. Zresztą i tak posterunek zamknięty. Jutro rano.

— No właśnie — podchwyciła Marynia, ale bez większego przekonania.

— W radyjku baterie się rozładują — zauważył Zygmuś.

— Ścichnij! — skarciła go matka.

— Nie włączaj się, jak starsi rozmawiają! — dorzucił ojciec. — I do łóżka, marsz!

— Zawsze to samo — burknął malec i ruszył do sypialni.

— Ej, kolego! — zatrzymał go Antoni. — A nie zapomniałeś o czymś?

— No… Siusiu, paciorek i spać?

— A umyć się?

No tak. Nie cierpiał tego Zygmuś. Nie tyle mycia, ile zimnej wody. Matka czasami podgrzewała, ale tylko jak ojca w domu nie było. Stary Antoni uparcie twierdził, że zimna woda zdrowia doda, że on całe życie kąpał się w lodowatej, że twardym trzeba być i tak dalej. A dzieciak mył się jak za karę. Tak było i tym razem. Najpierw twarz, szyja i ręce. Potem miska na podłogę i na koniec nogi.

— Dokładnie myj, pięty porządnie wyskrob. Rzepę tam można by sadzić. Co ty robisz z tymi nogami, że zawsze takie brudne?

— W piłkę z chłopakami gramy — jak zawsze odpowiadał Zygmuś i już nie tłumaczył, że parciane trampki, które mają po bokach dwie dziurki niby do wentylacji, cały kurz szkolnego boiska zasysają do środka.

Jeszcze spod wychłodzonej pierzyny Zygmuś słyszał przytłumioną rozmowę rodziców. Z sąsiedniego pokoju dolatywały pojedyncze słowa: nieboszczyk, trup, topielec. A cóż to znaczy? Zygmuś żadnego trupa w życiu nie widział. Teraz też. Tylko nogi w białych nogawkach, ręka na sztorc i radyjko. Właśnie — radyjko. Niewielkie, połyskujące szybką, sreberkiem błyskające przez podłużne wycięcia w skórzanym, brązowym futerale.


— Wstawaj Zygmuś, wstawaj — niezbyt natarczywie budziła matka. — Z ojcem dziś do szkoły pojedziesz.

No tak. Stary Antoni jechał zgłosić na milicję wczorajsze znalezisko. Matka tymczasem grzała o kaflowy piec dziecięcy podkoszulek, bo dobrze wiedziała, jak syn nie lubi zimna.

Kuchenny stół przy oknie, za którym widać było jak Ojciec zaprzęga Siwą, dźwigał jajecznicę z jajek od swoich kur, chleb samodzielnie pieczony i mleko — a jakże, od własnej krowy. W domu się nie przelewało, ale też biedy nigdy w nim nie było. Jak większość gospodarstw przy Wschodniej Granicy tak i to, w dużej mierze utrzymywało swoich gospodarzy. Do tego dochodziły pieniądze z tkania kolorowych chodników. Drewniane krosna, odziedziczone po babce, każdej jesieni przylatywały ze strychu jak zagubiony bocian i otoczone workami pociętych w paski szmat, miarowo klekotały przez pół roku. Marynia w ten sposób ratowała domowy budżet, zwłaszcza na przednówku, kiedy to Natura nabierała oddechu, szykując się do wiosennego skoku.

Śniadanie to przykry obowiązek Zygmusia. Nigdy nie miał apetytu o tej porze. Tak było i dziś, ale perspektywa podwózki czyniła tę niedogodność mniejszą. Zygmuś łykał wszystko jak mała kawka gotowane kartofle. Potem chwycił drugie śniadanie, tornister i już był na dworze.

Po wczorajszym przymrozku nie było śladu, choć para leciała z końskich chrap.

— No, wskakuj — Stary Antoni zaprosił syna na ławkę przykrytą wyliniałym kożuchem.

Ruszyli. Do mostku mieli ledwie kilka minut. Nie odzywali się, choć każdy myślami był przy wczorajszych Białych Nogawkach. Wjechali na mostek i jak na paradzie, obracali głowy wpatrując się w jeden punkt. Przybrzeżne zarośla skutecznie zasłaniały swój martwy skarb.

— Nic nie widać — jakby z ulgą powiedział ojciec.

— I nie słychać — dodał Zygmuś. — Się rozładowały…

Do końca drogi nie odezwali się już ani słowem. Każdy z nich miał swoją wizję tragedii: jeden widział ją w raptownie uciętym życiu, drugi w rozładowanych bateriach.


Szkoła stała na skraju wsi, przy głównej, bo jedynej drodze. Zygmuś, jako pierwszoklasista, jeszcze lubił szkołę. Wręcz nie mógł się doczekać, kiedy kolegom opowie wczorajsze wydarzenie. Sprytnie zeskoczył z furmanki i żwawo pobiegł do klasy.

Po kilku minutach Stary Antoni uwiązał Siwą do drzewa. Drzewo przed posterunkiem robiło za parkingowy słup. Gruby pień otoczony był końskimi kupami jak klombem. Nikt się tym nie przejmował, a okoliczne ptactwo miało z tego pożytek i uciechę. Antoni rozejrzał się, jakby nie chciał by go ktoś zobaczył wchodzącego na komendę, ukradkiem zrobił znak krzyża i nacisnął klamkę. Drzwi powoli ustąpiły i znalazł się w wąskim, ciemnym korytarzu.

— Dzień dobry — zaczął niepewnie do pustych ścian.

Żadnego odzewu. Tylko zza drzwi na wprost dobiegało miarowe stukanie.

— Dzień dobry — powtórzył głośniej i zastukał ciężkimi butami o drewnianą podłogę, niby otrzepując się z nieistniejącego śniegu. Drzwi na wprost uchyliły się.

— A wy tu czego? — zapytał mało uprzejmie młody milicjant z wąsikiem. Stary Antoni pierwszy raz go widział, ale od jakiegoś czasu mówiło się we wsi, że jakiś Nowy jest na posterunku.

— Do Komendanta.

— Nie ma — krótko rzucił Wąsik i już chciał zatrzasnąć drzwi, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. — A może zna się na hydraulice? — zagaił w trzeciej osobie, co było normą w tutejszych stronach.

— No, trochę — cicho odpowiedział Antoni, bo choć w domu nie miał kanalizacji, to jak każdy chłop, orientował się nieco w technice. Zwłaszcza że maturę miał i wojsko odbył w remontowej brygadzie. — Tyle tam, żeby rurę wymienić, uszczelkę założyć.

— I wystarczy — na chmurnym obliczu Wąsika pojawiło się coś na kształt uśmiechu. — Pomożecie?

Raczej nie było to pytanie. Bardziej zaproszenie do zabawy, która nie wiadomo jak się zakończy. Nie było wyjścia.

— Jak trzeba…

Wąsik szeroko otworzył drzwi i gestem zaprosił Antoniego do środka.

— Wszystko musowo wymienić — wskazał na żeliwny zlew w kącie pokoju. — I rury też.

— A co z odprowadzeniem?

— Nie wasza głowa. Wymienić, rurę wpuścić do piwnicy i to wszystko.

— Damy radę.

— Czasu mało. Komendant w południe wraca… Zdążymy?

— Jak bez kranów, to zdążymy.

— No, bez kranów. Gdzie tu krany?

Stary zlew, w Starym Budownictwie, nigdy kranów nie miał. Za śmietnik służył, za ściek do fusów, a przede wszystkim za pisuar. Same chłopy na posterunku, to nikt sobie głowy konwenansami nie zawracał.

— Ja idę do aresztu, znaczy się — do piwnicy, a Wy tu róbcie.

Antoni zdjął zlew, przymierzył nowy. Ząbkowaną rurką, stukając młotkiem, wyciął w ścianie otwór. Rozejrzał się. Pod kaflowym piecem leżało polano. Znalazł niezbyt ostry nóż i wystrugał drewniany kołek. Wcisnął go w otwór i wbił gwóźdź. Hak do mocowania zlewu gotowy.

Spod podłogi słychać było jak Wąsik mocuje się z odpływową rurą. Pogwizdywał przy tym skocznego oberka, od czasu do czasu rzucając jakieś przekleństwo.

— Jak wam idzie!? — krzyknął przez podłogę.

— Zlew już wisi — odpowiedział Antoni. — Pakuły potrzebne, do rur.

— Na piecu znajdziecie!

Antoni sięgnął na piec. Były. Ale obok wymacał zawiniątko: babskie majtki — wcale nie jakieś eleganckie, ale zwykłe, grube barchany. Nawet specjalnie się nie zdziwił, bo cóż w tym dziwnego, że milicjant babę na posterunku wyobracał? Może w ramach przesłuchania, a może w dowód wdzięczności? Pewnie ktoś ich zaskoczył i majtki w pośpiechu wylądowały na piecu.

Odłożył je na miejsce i wziął pakuły. Zerknął na blaszany budzik, który stał na zdezelowanym biurku. Minęła jedenasta. Do południa powinniśmy się wyrobić — pomyślał.

Po kwadransie przyszedł Wąsik. Spocony, z brudnymi rękami, w rozwichrzonych włosach.

— Jak tam? — zapytał.

— W porządku. Zrobione.

— No to dobrze… — powiedział jakoś przeciągle, zerkając przez okno. — Słuchajcie…

— Przyszedłem zgłosić… — zaczął Antoni.

— Chwileczkę — przerwał mu Wąsik. — Na wszystko przyjdzie czas. Słuchajcie… Jak by tu powiedzieć… Mam do Was sprawę.

— Wy, do mnie, sprawę?

— Taak. Znacie się z Komendantem?

— No. My z jednego rocznika, chodziliśmy do jednej klasy.

— To bardzo dobrze — podchwycił Wąsik. — Czyli nie tylko ja, ale i Komendant ma do was sprawę. Bardzo poufną.

— Poufną?

— A co się dziwicie? Na posterunku jesteście. Taki urząd, wiele tajemnic — i przypadkowo spojrzał na piec. — Coś Wam powiem, ale o tym nikomu! Ani słowa! Rozumiecie? — Wąsik nastroszył swoje i tak spiczaste wąsy.

— Rozumiem…

— Zaraz przyjedzie Komendant. Przywiezie gości z powiatu. Mamy tu taką małą, urzędową robotę. I Wy nam musicie w tym pomóc.

— Ja? Urzędową robotę?

— Tak, ale morda w kubeł. — Wąsik coraz częściej zerkał to na budzik, to na drzewo przed posterunkiem. Denerwował się. — Słuchajcie…

W tym momencie za oknem zamajaczyła stara, milicyjna eMKa. Ruski motocykl z koszem sunął ciężko pod ciężarem trzech pasażerów.

— Dobra — chwycił Antoniego za łokieć. — Szybko, do aresztu!

Pospiesznym krokiem ruszyli do piwnicy. Wąsik gorączkowo udzielał instrukcji:

— Macie siedzieć cicho, i wszystko robić cicho. Jak tylko z rury zacznie lecieć… no, lecieć… i zapełni się, to podstawicie nowe wiadro. Tylko po cichu!

Wepchnął Starego Antoniego do aresztu, a sam pobiegł na górę. Antoni w świetle brudnej żarówki dojrzał świeżo zamontowaną rurę, a w kącie celi dwanaście nowych, ocynkowanych wiader. Niektóre miały jeszcze fabryczne etykiety.


— No, Panowie — zatarł ręce Komendant i zwrócił się do dwóch elegancko ubranych mężczyzn, których usadził za biurkiem. — Przystępujemy do roboty! Juruś — mrugnął do Wąsika. — Dawaj beczki!

— Ale panie Komendancie, sam nie dam rady…

— Ech, ta dzisiejsza młodzież. Przepraszam na chwilkę — i wyszedł z Wąsikiem do składzika obok.

— Zrobiłeś wszystko? — zapytał szeptem.

— Tak.

— Beczka na dole?

— Tamta studwudziestka dziurawa była. Nowej nie załatwiłem.

— To co tam stoi?

— Wziąłem ze Spółdzielni dwanaście wiader, po dziesięć litrów.

— Juruś, kurwa, coś ty nawymyślał?!

— Spokojnie, panie Komendancie. Pana kolega z klasy siedzi na dole. Będzie zmieniać wiadra.

— Jaki kolega?

Wąsik zamrugał nerwowo.

— No, z klasy. Z podstawówki.

— Nazwisko?

— Zapomniałem spytać…

— Ja pierdolę… — poczerwieniał Komendant. — Chwytaj, czasu nie ma.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 18.33