E-book
14.7
drukowana A5
74.59
Quo vadis — wiek XX

Bezpłatny fragment - Quo vadis — wiek XX


Objętość:
403 str.
ISBN:
978-83-8104-082-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 74.59

Nad wzgórzem unosiło się gniewne kłębowisko chmur, rzekłbyś tak ciężkich, jakby cały nieboskłon spaść miał na Ziemię, wypluwszy przedtem z siebie ocean wody, by zatopić to, co było pod nim. Niebo zdało się ważyć aż tak, jakby pociągnąć miało za sobą i ten ogromny Kosmos, niewidoczny za dnia, gdy wreszcie runie na upodloną grzechem człowieczym skalistą krainę Judei.

A jednak zaledwie błysnęło i grzmotnęło z chmur parę razy i ziemia się tylko zatrzęsła. Widać Bóg pochylił się aż tak, że był teraz Sam pod nieboskłonem i w ostatniej chwili, siłą Swojej Woli powstrzymał olbrzymią katastrofę! Znów okazał potęgę Swojego MIŁOSIERDZIA, bez którego nie byłoby w tym miejscu już nic i nikogo, ani teraz, ani przedtem, ani tym bardziej w przyszłości.

Litował się bez granic, On Sam w ludzkiej postaci, umierając…


Zapisane było w Księgach: „Do swej własności przyszedł, ale swoi Go nie przyjęli”. Grzech człowieczy wbił więc w tym miejscu trzy drewniane krzyże w skałę. Jeden dla złoczyńcy bez wyrzutów sumienia, drugi dla złoczyńcy z poczuciem winy, a trzeci…, O ZGROZO!!! — DLA SAMEGO BOGA!!!

I właśnie dla tego, co stało się wówczas, ludzkość potrzebowała tyle Miłosierdzia, tyle Wybaczenia i tyle Poświęcenia, wypływających przecież z Bezinteresownej Miłości, ile nigdy przedtem!!!

Bóg cierpiał więc i umierał, i litował się zarazem, by przed chwilą śmierci, którą Sam pierwszy raz pokonywał dla wszystkich ludzi, wypowiedzieć najważniejsze we wszech historii Przebaczenia słowa: „Ojcze wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią.”

I tak oddzielił się Duch od Ciała, które i w Duchu miało Swój początek, tym razem jednak nie po kres dni, lecz na chwilę tylko, by ostatecznie Odkupić, by zaświadczyć, że Przebaczenia i Miłości nigdy nie będzie końca. Przebaczenia i Miłości potrzebowały pokolenia minione i to, które krzyżowało Pana oraz potrzebują Ich następne miliardy istnień ludzkich przez następne tysiące lat. Póki Bóg nie powie: „Jest was już wystarczająca liczba”. Chyba, że zapisał już człowiekowi nieskończoność narodzin — znowu właśnie z Miłości do tej istoty śmiertelnej, która jest z Niego.

Syn Najwyższego odwiedzał jeszcze Ziemię, aby wzmacniać Wiarę swoich uczniów, by przekazali Prawdę o Nim i o Jego Zmartwychwstaniu, o Jego Przebaczeniu, bez których świat straciłby swój sens. Ostatecznie opuścił Ciałem ludzkość do tej odległej chwili, której datę zna tylko On i Jego Ojciec, kiedy miliardy zbawionych istnień zawołają razem: „Gloria! Gloria! Chwała Panu Wszechmocnemu, chwała Jego Miłości i Jego Wielkiemu Miłosierdziu!”


Miłość Boża pozwoliła przetrwać istocie rządzącej planetą, (bardzo małą wobec potęgi i różnorodności Wszechświata), przez następne wieki wojen i niesprawiedliwości. Wieki ciemnoty, nieuświadamianej pogardy dla Praw Stwórcy i kultywowania zła z wyboru jednostek i z wyboru całych społeczności, czerpiących z tego kultu doczesną korzyść.

Wybitne postaci w każdym pokoleniu poszukiwały Prawdy o świecie, a były wśród nich osobowości bardzo prawe i mądre, którym Duch podpowiadał drogę właściwą. Zostawiały po sobie spuściznę, której gdyby następne pokolenia okazywały należyty szacunek, doceniały jej wagę, masowo studiowały ją i pielęgnowały, to cywilizacja ludzka nie byłaby tak błądząca i tak bezlitosna sama dla siebie. Bo z reguły władzę w ziemskich królestwach sprawowano w sposób wyjątkowo okrutny, drwiono ze sprawiedliwości „słabych”, czyniono wszelką podłość podwładnym i sąsiadom.

Wraz z postępem homo sapiens odkrywał mechanizmy ułamka Bożego Stworzenia, nazywał każdy napotkany element Dzieła Stwórcy po swojemu, wyznaczając nowe prawa fizyki, matematyki, biologii, chemii, medycyny i innych jeszcze określonych przez siebie nauk, robił to aż z takim zapamiętaniem, że zdało się mu, iż wie już niemal wszystko i że zatem Wiara może nie być już do niczego potrzebna. Zdało mu się, że zastąpi Ją rozwojem nowożytnej nauki i TECHNIKI oraz jego własnym, ludzkim poglądem na kształt praw, które powinny stanowić o porządku świata. Aż nadszedł ten moment, kiedy człowiek nadał też imiona tym poglądom, w które uwierzył: były to komunizm i faszyzm, a po nich jeszcze relatywizm i liberalizm.

Dyskusjom i wymyśleniom ludzkim nie było więc końca. Upadał świat bogatego blichtru, bezgranicznej pychy i samo wywyższenia, wielowiekowego kłamstwa o wyższości „błękitnej krwi”. Świat, w którym tak niewielu pławiło się w dostatkach, kosztem milionów żyjących w ubóstwie i wyzyskiwanych oraz pozbawionych szansy na lepsze jutro. Zmiany musiały więc nadejść. Nikt nie przypuszczał jednak, jak dalece ludzkość pomyli się w wyborze dróg, które miały poprowadzić ją do owych zmian. Kolejny więc raz szafarze losu mieszkańców Niebieskiej Planety nie oparli budowania cywilizacji na Świętych Księgach.

I tak istota śmiertelna doszła do WIEKU najwymyślniejszego ukrzyżowywania Pana wciąż na nowo, i na nowo…, i na nowo…, i na niespotykaną dotąd w dziejach skalę…!!! :

Rekrut

Oto utkwiliśmy w tym okopie całkiem chyba na wieczność, nie wiadomo dlaczego nie zmieniają nas od kilku dni. Dowódca, zimny i stanowczy służbista, wychudzony drań z zapadniętymi policzkami, stał się jeszcze bardziej odpychający. Unika bliższej znajomości z kimkolwiek z nas, niczym zarazy; przecież przyszły trup, to trup i tyle…, po co więc komu dbać o stosunki z trupami? Nie powiem, jednak nasz kapitan jest ogólnie uczciwy, postępuje z nami w porządku, niczego nie udaje, nie zafałszowuje brutalnej rzeczywistości, nie oszukuje żołnierzy i nie wmawia im, iż w większości wyjdą żywi lub bez okaleczeń z tej całej, wojennej jatki. Nie dokarmia również mojej, być może fałszywej nadziei na powrót do domu.

Dźwiganie ciężaru współodpowiedzialności za śmierć wielu z nas nie może być łatwą sprawą dla naszego kapitana. Lepiej jest — o tak, z pewnością znacznie lepiej jest, kiedy spogląda on z dystansem na te ogromne rzesze ludzkie przewijające się przez krwawy front, psychika pryncypałów ważniejsza jest przecież od psychiki podkomendnych, bo gdyby było inaczej, któż byłby w stanie dowodzić nami z jakimkolwiek „rozsądkiem”? Zatem jeżeli wszyscy mamy ginąć w pewnym „porządku”, jeżeli i zaplecze frontu ma również jakoś funkcjonować, to nie może liczyć się pojedynczy człowiek, nie mogą liczyć się przynajmniej ci żołnierze najniżsi rangą. Bezpieczniej jest i sprawniej dla całego procesu frontowej śmierci, aby dowódca nie kojarzył fizjonomii tysięcy mężczyzn, co zresztą byłoby niemożliwym nawet przy ogromnej skali tej wojny, przy olbrzymiej wręcz rotacji istnień ludzkich, pojawiających się niczym znikąd i kończących swoją życiową przygodę w drewnianych skrzyniach. Po co jednemu człowiekowi znać twarze tak licznych obcych, dość, że dowódca musi mieć styczność z ich nazwiskami i z imionami, oczywiście nie inaczej, jak z tego cholernego obowiązku, więc kapitan wykonuje rozkazy i wypisuje setki imion i nazwisk dziennie, w owych przekonujących listach, w tych listach wysyłanych do rodzin żołnierzy, których absolutnie nikt wolałby nigdy nie dostać. Donosi się tam z linii frontu, iż młodzi chłopcy, iż dojrzali mężczyźni, często głowy wielodzietnych rodzin, zginęli śmiercią bohaterską oraz niby to w poczuciu dzielnie wypełnianego obowiązku wspaniałych patriotów.

A zatem, skoro ten drań, nasz kapitan, rzadko nas obecnie dogląda i aż tak usztywnił się, że nie da się z nim nic a nic normalnie pogadać, jest bardzo zasadniczy nawet dla mnie, chociaż poznaliśmy się przecież przed kilkoma miesiącami i przeszliśmy wspólnie niejedno (czasem pomagałem mu nawet w tej papierkowej robocie), to niestety wyczuwam to najgorsze, iż głębszą tajemnicą jest i również odleglejszej jeszcze przyszłości, kiedy nas wreszcie zmienią.


Oto ponad naszymi głowami roztacza cię cała ta groteskowa rzeczywistość, połamane drzewa pochylają się mocno, jakby same chciały schować swoje korony, tam gdzie i my, wciąż żywi, chronimy się przed masakrą (dziwne, bo przecież już jej nie przetrwały, doleciały tu z pobliskiego lasu trafione wybuchem), depczę więc i ja po resztkach ich korzeni, po zwęglonych gałęziach, spoglądam nie raz przez te małe szybki maski przeciwgazowej na ciągnący się w nieskończoność ów kręty korytarz, czasem w nim stoimy, czasem siedzimy, czasem, kiedy jest spokojniej, odkopujemy go na nowo, jemy też w nim i ostatnio nawet zdarza się nam załatwiać tutaj potrzeby (do ogromnego wiadra i bez fekaliów cholernie ciężkiego — skąd u licha ktoś wytrzasnął tak ogromne wiadro???), rozmawiamy tu i o tych najzwyklejszych sprawach, nie związanych ani trochę z potworną wojną, czynimy to, żeby odreagować w przerwach pomiędzy atakami, inaczej i najtwardsi z nas, ci nawet najbardziej doświadczeni żołnierze, którzy jeszcze przetrwali, również zbzikowaliby. Patrzę więc, póki żyję, jak koledzy moi umierają w tym „naszym” okopie lub pomiędzy nim, a rozciągającą się nieopodal linią wroga (z każdym dniem ubywa kogoś, kogo kojarzyłem jeszcze ze szkół, albo z podwórek naszego miasta, które oddalone stąd, zauważa już pewnie utratę nawet tych nie znanych powszechnie obywateli), korytarz wykopany jest głęboko, wzmocniony jest też potężnymi blokami betonowymi, żebyśmy mogli próbować chować się w jego ścianach przed tą ciężką śmiercią, która — podła ladacznica — jakoś nie chce oszczędzić tak licznych z nas. Kulę się więc w sobie również i ja, tak, jak tylko potrafię, wśród owych konstrukcji z betonu i jeszcze z grubych desek, wówczas kiedy jest najgoręcej, kiedy ponad moją głową trzęsie się od wielkiego zgiełku bitwy złowroga pajęczyna ostrych bezlitośnie drutów zagradzających.

Błotnista, brązowa ziemia i piasek wciskają się w każdy zakamarek naszych sztywnych mundurów, drapiemy się więc co rusz to tu, to tam, chociaż zdawałoby się, że już same wszy i te szczury chodzące po nas nocą, powinny uodpornić skórę na dokuczliwe swędzenie. Drapiemy się więc nie patrząc na nasze ciała, robimy to odruchowo i mechanicznie, próbujemy skupić się w tym czymś gumowym, czego ciasnota szczególnie dotkliwa jest na skroni, bo żyły puchną nam tam okrutnie (chcą wręcz eksplodować!), ze śmiertelnego zatem przymusu tkwimy więc często w tym czymś gumowym na twarzach, ograniczającym całe nasze postrzeganie świata. I prawie nie widujemy, podczas ataku wroga, błękitu nieba usianego wiszącymi na uwięzi balonami (widać ten dziwny spektakl wyraźnie za dnia, kiedy czasem artyleria milczy) i ledwie udaje się nam zważać zza tych okrągłych i małych szybek, co robią własne dłonie, bardziej w największej trwodze polegamy na wyczuciu palców, na pamięci czynności, których dowódca i nieżyjący już towarzysze broni nauczyli nas wcześniej, czynności, które mamy wykonywać zawsze i jak najsprawniej, żeby przetrwać i żeby mścić się za każdą kulę i za każdy granat gazowy, które wróg posłał w stronę naszych linii.


Oto więc kiedy pojawia się ta trucizna, to myślę sobie zaraz, zaraz w sobie dedukuję, że ten świat, który mnie właśnie otacza, ten świat, widziany przez szybki mojej ciasnej maski przeciwgazowej, maski skazańca, wygląda całkiem idiotycznie. Oto brzmią też całkiem głupio i całkiem nienaturalnie, brzmią groteskowo te wszystkie wrzaski żołnierzy, te strzały pojedyncze i serie całe z kulomiotów, i te głuche eksplozje, nasza rzeczywistość świszczy dookoła w przerażający sposób, bo jest i tak, że na co dzień, czyli każdego zwykłego dnia w normalnym świecie, kiedy człowiek nie ma cuchnącej gumy zaciśniętej na twarzy, otacza go spokój, najczęściej cisza gra mu w uszach, a bywa wówczas i tak, że gdzieś na otwartej przestrzeni człowiek słyszy chociażby śpiew ptaków lub dochodzą do niego głosy bliskich, głosy dobrych znajomych, z którymi uwielbia człowiek zwyczajnie przebywać. Bo jest i tak, bo i owszem, że słyszy się przecież nie raz ten wspaniały zgiełk czasu pokoju, kiedy dla przykładu gra się ze swoimi dziećmi w szmacianą piłkę, kiedy robi się to razem z całą gromadą dzieciaków sąsiadów z dzielnicy — ot, w zabawie wszyscy krzyczą, rodzice i ich dzieciaki wołają: biegnij tu i podaj tam…! Wówczas też słychać przecież zgiełk i brzmi on dla nas kojąco, brzmi dla wszystkich dookoła całkiem naturalnie, bo jest to ów wywołany przez ludzi hałas moralnie usprawiedliwiony, harmider zdrowej rozrywki i przyjemnego przecież wysiłku, nie brzmi on więc nic przerażająco, jak brzmi cały ten piekielny zgiełk linii frontu!

Teraz to wokół mnie, dziennie po kilkakroć, całymi seriami, mieszają się ze sobą głuche huki granatów gazowych, z dźwiękiem gongów, z eksplozjami pocisków, rozpoznawalnych dla doświadczonego żołnierza względem kalibru, teraz to jesteśmy przyciśnięci do ziemi, do betonu lub do drewna, skuleni, z tymi założonymi na twarzach przeklętymi i błogosławionymi zarazem gumami, bo chcemy przetrwać, dociskamy zatem usta do zaworu, niczym wyrwana z wody ryba, łapiemy ustami zużyty kilkakrotnie oddech…

Wtedy dociera do nas najsilniej, jak wielką jest to paranoją, jak ogromne i niemal niewyobrażalne spotyka nas czyjeś świństwo, świństwo wynalazców, świństwo chemików, świństwo fizyków i fabrykantów, świństwo możnowładców i świństwo dowódców wojskowych, bo przecież ziemskie powietrze jest w swojej naturze, przyznać trzeba, jest na co dzień wspaniałe, jest świeże i jest kojące, i rześki ma ten swój zapach, nie wymaga od nas noszenia żadnych absurdalnych masek, utrzymuje nas i wszelkie czyste stworzenie przy życiu i dzieje się tak słusznie, bo gdyby miało być zatem inaczej, gdyby zaplanowano to dokładnie inaczej, że z założenia powietrze miałoby być dla ludzi trucizną, świat przecież wyglądałby zupełnie odmiennie. Pewnie nie byłoby w nim nas, zwierząt oraz roślin, a jeśli nawet jakimś cudem człowiek dotrwałby przez wieki, w tych skrajnych warunkach, dotrwałby czasów bestialskiej swojej, zaawansowanej techniki, to i nie poruszałoby nikogo noszenie tych karykaturalnych masek, śmierdząca guma byłaby wręcz w modzie, występowałaby pewnie nawet w kolorowych odmianach, damy przyozdabiały tę gumę w pióra, koronki oraz cekiny, perfumowałyby ją, przekonywałyby gentlemanów, jak tylko potrafiłyby, że pod gumą skrywają interesujące i piękne twarze, a i wszystkie z nich garbiłyby się zapewne od ciężaru noszonych na plecach zbiorników z cudownym, z wytwarzanym tylko przez człowieka i tylko w jego fabrykach — zdrowym powietrzem…

O tak, oto na co dzień nikt z nas absolutnie nie chodzi przygarbiony i ze strachem, do którego — co dziwne, człowiek potrafi przyzwyczaić się; nie nachylasz się więc, mój towarzyszu niedoli wojennej, niemal bez przerwy, tak jak robi się to tutaj, bo ja cały w zasadzie czas chodzę przygarbiony. Chcę też przecież uniknąć i choćby draśnięcia, a już z pewnością tej śmiertelnej kuli, kiedy ledwie kilkadziesiąt metrów stąd wróg tylko czeka, aż ktoś wystawi swój łeb z okopu. Na co dzień głowa każdego z nas nie jest też więc celem, w którym ktoś chce zrobić koniecznie przeklętą dziurę i nagle, i brutalnie, i niespodziewanie zakończyć człowiekowi ziemski byt.

Bo wyobraź sobie przyjacielu z czasu pokoju, że ktoś nastaje na twoje życie, poluje nieustannie na ciebie, chce skończyć z tobą skutecznie, raz na zawsze, a ty liczysz wciąż na to, wierzysz w to usilnie, jak zresztą wierzą gdzieś tam oddaleni od ciebie twoi bliscy, wierzycie więc razem mocno i stanowczo, i równolegle, chociaż przecież na odległość, że co, jak co, ale ty przetrwasz jakoś jednak tę okrutną, bezsensowną wojnę…!

Na co dzień, kompanie mój, nie zdumiewasz się w ten sposób, nie intryguje cię wciąż ta jedna, wciąż ta sama i bardzo natrętna myśl, że kawał świata pielęgnuje głupotę i zbrodnię, że część ludzi tarza się wręcz w głupocie i w zbrodni, skoro zabijają się oni nawzajem, ale gdyby ich zapytać, gdyby zadać większości z nich bardzo proste pytanie, dlaczego i po co to robią, nie padłaby żadna sensowna, żadna absolutnie przekonująca odpowiedź. Żadne obiektywne, całkiem dobre usprawiedliwienie…

Na co dzień też zatem nie powtarzasz krzykiem do kolegów owych groteskowych komend, gdy znowu zaczyna się całe to szaleństwo, kiedy ktoś po drugiej stronie rozkaże głupcom takim, jak my, ruszyć do szturmu, daje sygnał, by wystawić się po te śmiertelne dziury w głowach, po rany w piersiach, bo na co dzień nie jest w sumie tak łatwo wmówić trochę mądrzejszym — o tak: naprawdę odrobinę inteligentniejszym ludziom — że dać porozrywać sobie ciała, pourywać kończyny, jest ogromnym i patriotycznym zaszczytem…!

Cóż, tak to już jest, że na co dzień świat oszukuje głupszych z nas oraz tych pozornie mądrych i robi to z ogromnym nawet powodzeniem, czyni ten przebiegły fałsz już od bardzo dawna, bo od zamierzchłej przeszłości. Świat wzywa więc młodych i zdrowych mężczyzn do bohaterstwa, wysławia je, jako cnotę nad cnotami, zachęca do nadstawiania łbów, aby prędzej, czy później zarobili ową „zaszczytną” dziurę, z której wypłynie im mózg z krwią, albo nieco niżej — flaki z krwią, jeśli szaleństwo trwać będzie dostatecznie długo i jest tak na co dzień, że świat potwornie ich wszystkich, to znaczy absolutnie NAS WSZYSTKICH, bo też i żony nasze, i dzieci nasze, i całą resztę rodzin naszych i naszych prawdziwych przyjaciół — świat okłamuje! Nie opisuje przecież otwarcie i w szczegółach beczek owej rozlanej krwi, nie wspomina słowa o masie rozszarpanego mięsa, o smrodzie gnijących szczątków ludzkich oraz końskich, o pocie i o strachu, o szaleństwie rekrutów, o krzykach rozpaczy umierających, o ich okropnym wołaniu o ratunek, który niestety często nie nadchodzi…!

O tak, tak…, na co dzień świat panów, którzy mają nad nami władzę, nosi bardzo białe rękawiczki, nieprawdopodobnie mocno wybielone…! Na co dzień cały nasz świat jest przez to jakby nie do końca realny, jest on, człowieku, w gruncie rzeczy ogromnie zafałszowany, kłamie w żywe oczy naszych dusz z całkowitą bezczelnością, której czyjaś tymczasowa bezkarność dodaje odwagi! Choć tymczasowa, to i tak bezkarność ta jest dostatecznie długotrwała, żeby spróbować nam wszystkim odebrać bezcenne życie!

I ja zatem dałem się już oszukać, bo przecież tkwię w tym okopie broniąc ojczyzny, kiedy wydaje mi się, że wcale nie była zaatakowana, ale jej bronię, pomimo wielkiego pytania we mnie, dlaczego właściwie ta wojna wybuchła i kto ma w niej jakąkolwiek rację. Tak, tak — wiem, dyskutowałem na ten temat nie raz z nieżyjącymi już kolegami, dyskutowaliśmy w okopach i na tyłach linii, i podczas posiłków i przed snem…, gazety mocno rozpisywały się przecież o zamachu na owego arcyksięcia, ale przyznacie mi chyba rację, że mam wątpliwości i to całkiem spore wątpliwości, bo chodzi mi dokładnie o tę ważną dla mnie sprawę, o odpowiedź na to kolejne z istotnych pytań, a mianowicie, czy jakiś tam arcyksiążę wart jest na pewno śmierci nas wszystkich wziętych razem, tkwiących tu dookoła mężczyzn, dzielnych ludzi, czy jest wart choćby naszego przerażenia?

Czy wart jest naszego przebijania się bagnetami i trucia gazem? Nie znałem przecież arcyksięcia, nikt z nas go nie znał i nie wiemy w związku z tym nawet, czy był dobrym człowiekiem, czy aby na pewno cennym dla milionów, a ja dokładnie wątpię, nie wierzę wręcz absolutnie, żeby wart był potwornej zemsty wszystkich walczących tutaj żołnierzy.

Siedzę więc w tym okopie, bo taki mam rozkaz i podobno również ów patriotyczny obowiązek i zadaję sobie te zwykłe, te oczywiste dla istoty myślącej, do których chcę usilnie siebie zaliczać, moralne pytania. Pytania o słuszność tego co robię, tego co robią koledzy moi, tego co robi wróg, który również polubił grę w piłkę, również dopiero co naprawiał zegary, czy buty, uprawiał ziemię, pasł krowy, wypiekał chleb, sprzedawał coś albo uczył dzieci w szkołach.

Siedzę tu i mam niezatarte poczucie, że wszyscy jesteśmy w ogromnym błędzie, my i nasi dowódcy, i pryncypały naszych dowódców, że wszyscy uczestniczymy w czymś, czego nie powinno w ogóle być, co w ogóle nigdy nie powinno mieć miejsca…!

Tkwię tak w okopie i przyznaję, że boję się śmierci, chyba co raz to bardziej z każdym upływającym dniem i przemijającą nocą, kiedy uświadamiam sobie coraz silniej, że nie wiem, za co wartościowego miałbym właściwie teraz umierać, poświęcić za chwilę najcenniejszy dar, który człowiek kiedykolwiek otrzymał. Miałbym odejść w straszliwy sposób, nie przeżywszy wielu jeszcze rzeczy, które normalnie powinny mnie jeszcze spotkać, których powinienem doświadczyć kiedyś. Mnożą się w mojej głowie te wszystkie pytania teraz. Ktoś powie zatem: kiepski z ciebie żołnierz i morale do walki masz słabe. A ja zapytam go zaraz, czy człowiek aby na pewno został stworzony po to, by być żołnierzem i czy na pewno istnieje po to, by zabijać innych ludzi, robić to od wieków, w tych wszystkich niezliczonych konfliktach?

Nie wydaje się mnie, aby tak było. Nie wydaje mi się, aby zakładała to, jako absolutną konieczność, metoda urządzenia tego świata. Dlatego nie sposób nie zadawać ważnych moralnych i egzystencjalnych pytań, zwłaszcza na tej wojnie, gdzie życie traci swą normalną, wielką wartość, gdzie dowódcy i ich arcy-pryncypały szastają nim na lewo i na prawo, bo mają w swoje plany wkalkulowane straty w ludziach i jest dla nich oczywiste i dziecinnie proste, że część z nich musi zginąć. Jest też im obojętne, właściwie którzy z nich polegną.

Tylko, że nie jest to obojętne nikomu z nas w tych okopach, nie jest to i obojętne mnie, który zbyt wiele mam do stracenia! W domu zostawiłem żonę i dwójkę dzieci. Nigdy nie przelewało się pod naszym skromnym dachem, najczęściej jest nam bardzo ciężko, ale mieliśmy jak dotąd zawsze chociaż — siebie.

Tymczasem ktoś każe mi porzucić, co mam najcenniejsze — dla arcyksięcia. Oddać, co mam jedyne — dla obcego mi arcyksięcia. Przebijać kulami i bagnetem innych ludzi, truć ich, ile się tylko da, bo książęta, królowie, car, generałowie i diabli wiedzą, kto jeszcze, pokłócili się śmiertelnie! Bo nie mogą siebie znieść nawzajem — te „rodzinki”, muszą pokazać jedna drugiej, która jest silniejsza, sprytniejsza, kto obmyślił bardziej przebiegłe plany zabijania wroga na tej przeklętej wojnie!!!

Przecież jaką paranoją, jakim szaleństwem i jaką obłudą, głupotą i debilizmem jest wszystko, co robimy my tutaj — chłopi, robotnicy, kucharze, duchowni, krawcy, lekarze, szewcy, subiekci, uczniowie, kamerdynerzy i nauczyciele. Wszystko, co robimy sobie nawzajem w tych okopach i pomiędzy nimi!!! Wszystko, co robią nam — tkwiącym w tych korytarzach, w tych zagłębieniach w ziemi — artylerie po obu stronach konfliktu!!!

Czy przyszło komuś do głowy, komuś spośród owych „elitarnych rodzinek”, które nami rządzą, które z łatwością posyłają nas na śmierć, tym wszystkim maluczkim, również śmiertelnym przecież królom, książętom i generałom, którzy lekką ręką wysyłają nas na tę wojnę, że nie jest to wcale walka o siłę ich ambicji, o niby honor, czy o „wielkość” narodów, ale jest to walka głupców z głupcami (bo każdy, kto do wojny dąży, głupcem jest, choćby dlatego, że srogo za to zapłaci)! ŻE NIE JEST TO KLASYCZNA WALKA DOBRA ZE ZŁEM???!!!

Bo nie jest jednak tak, W TEJ AKURAT WOJNIE, że zło jest po jednej stronie, a dobro po drugiej stronie okopów, ale zło jest wszędzie, jest wszechobecne, wszechogarniające, wszech rządzące, jest powszechne! Dobro nie walczy w „naszej” wojnie z karabinem w ręku, czy uzbrojone w siekące bezlitośnie kulomioty, nie zadaje śmierci z bagnetem u lufy, z granatem w dłoni! Ono marzy jedynie o końcu zabijania! Śni po nocach, kiedy jedynie jest spokojniej, kiedy jedynie zapada jakaś tam sobie cisza, rozświetlana często wścibskimi rakietami, aby tę wojnę bratobójczą, wojnę bezsensowną, jak najszybciej zakończyć!

Tak więc ja i wielu moich kolegów nie chcemy umierać na tej wojnie!!! Bo nikt z nas nie chce umierać — ZA BEZSENS!!!


Nie chcę też umierać już teraz, bez większej jeszcze wiedzy, w niemal głupocie własnej, która wydaje mi się akurat, że nie jest już u mnie tak ogromna, ale jednak nadal we mnie jest.

Wciąż nie zdążyłem znaleźć odpowiedzi na zbyt wiele pytań. Odpowiedzi te przychodzą przecież z czasem, z czasem który trzeba przeżyć, którego trzeba DOŻYĆ, przychodzą jednemu wcześniej, drugiemu później, ale przychodzą zawsze właśnie o jakimś CZASIE, którego nie można przecież stracić! Tak to jest, że nie ma chyba nikogo, kto by nie chciał, jak i ja chcę, dowiedzieć się zanim umrze, jak to jest tak naprawdę z tym ludzkim życiem. Co jest prawdziwie ważne, co nie? Kto i kiedy ma całkowitą rację i co po nas pozostanie i w związku z tym, co w ogóle ma wartość bezwzględną, czyli Wieczną? Jak to jest tak do końca z tą walką dobra ze złem, która mnie wydaje się i nie tylko zresztą mnie, że jest tak bardzo ważna, jeśli w ogóle nie NAJWAŻNIEJSZA? Walki, której brakuje mi na tej wojnie, bo widzę tutaj, dookoła siebie jedynie zło, dobra tu nie ma niemal, polega ewentualnie na ratowaniu rannego z pola bitwy, na robieniu opatrunków, albo na szczerym dzieleniu się racjami lub na miłosnym wspominaniu kobiet i całych naszych rodzin.

No tak…, kto by nie chciał znać na co dzień odpowiedzi na wszystkie niemal egzystencjalne pytania? Kto by nie chciał poznać PRAWDY niemal całkowitej, a w każdym razie tej całej dostępnej człowiekowi? Kto by nie chciał doświadczyć PRAWDY — jeszcze zanim umrze na tej przeklętej, na bezsensownej, na okrutnej wojnie…?!

Mam przeczucie, będąc chyba ogólnie dobrą istotą, że niemal całkowita PRAWDA prowadzić musi do wiedzy przeogromnej o czymś, co jest absolutnie zaprzeczeniem postępowania naszych pryncypałów, zaprzeczeniem wszystkiego, czego doświadczamy ja i moi koledzy w tych okopach. Chyba gdyby poznać właśnie niemal całkowitą PRAWDĘ, na zasadzie przyjętych bezwzględnie i stosowanych z uporem mądrości, to nikt na tej Ziemi nie złapałby za karabin, za granat z gazem, nie chwyciłby za bagnet, za nóż, nie rzuciłby kamieniem nawet! Bo czymże byłby gniew, czymże byłaby chciwość ludzka, chęć władzy, zemsta, czy zawiść, gdyby Bóg, Jahwe, Allah, czy ten sam Pan pod jakąkolwiek inną Nazwą stał Żywy i „najrealniejszy”, czyli widziany oczami człowieka, stał ciągle przed każdym z nas ze Swoją Potęgą i Zasadami?! Wówczas nie byłoby takiego głupca, ani takiej „odwagi”, żeby przed Nim, „fizycznie” obecnym dokonywać zbrodni, czy choćby pośledniej podłości. Nie dałoby się chyba wówczas dokonywać ich przeciw Niemu właśnie, no i na szkodę innym ludziom. A przecież tak wielu czyniących codzienną podłość, naszych pryncypałów i nas samych, czyniących ją miast modlitwy, wierzy, że On gdzieś Tam jest…!

Tak więc chyba czas nadchodzi właściwy, towarzyszu niedoli, aby kolejny raz powiedzieć ludziom dobitnie, aby wytłumaczyć współobywatelom bardzo dokładnie, jak to jest ze Wszystkim Ważnym. Kolejny raz zrobić to trzeba, bardzo na współczesny sposób, zanim dla wielu będzie za późno na jakiekolwiek zmiany, bo chociaż On poświęcił się ogromnie, Ofiarę uczyniwszy najważniejszą we historii, to jednak wielu ludzi nadal ginie na Wieczność. Giną, człowieku, tragicznie — poprzez swoje postępki. Uczynić to trzeba, zanim może i świat ten ludzki ostatecznie upadnie, gdyby pogrążył się w grzechu już tak głęboko, aż zupełnie bez odwrotu…!

Jestem więc teraz tutaj, w tym okopie i myślę o tych jedynie ważnych rzeczach, może też i dlatego, że być może dzisiaj, albo i jutro wszelka błahostka przestanie mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Jeśli mi kto zrobi tę ogromną dziurę w ciele, przez którą ujdzie cała moja krew, ucieknie przez nią życie moje, jeśli zakończy się ziemski czas kolejnego zwykłego żołnierza, zatem mój czas.

Nim to jednak nastąpi, pewnie zdołam wybiec jeszcze kilka razy z tych okopów do bezsensownego szturmu, który i tak niczego nie zmieni w układzie sił, bo linia frontu nie przesunie się w ogóle, albo co najwyżej o pół kilometra, bo gdyby nawet tak, to jakie znaczenie ma w tym wypadku pół kilometra zrytej ziemi, pół kilometra wypalonych roślin, pół kilometra drutów zagradzających, pół kilometra leżących i psujących się szczątków ludzkich. Jedną więc linię okopów dalej jest tak samo niebezpiecznie, unosi się w powietrzu ten sam smród, wciska się w mundur ten sam piasek i brudzi go to samo błoto, biegają po nas te same szczury i trzeba naciągać na twarz tę samą, idiotyczną gumę z małymi szybkami. Jedną linię okopów dalej będziemy zadawać innym i otrzymywać w zamian tę samą śmierć, którą zgotowały nam rządzące naszymi narodami „elity”.


Nieprawdopodobne jest…, absolutnie nieprawdopodobne jest, jak BARDZO owe „elity” zdołały już oszukać nas bardzo wiele razy. Niesamowite, że opanowały aż tak perfekcyjnie przebiegłą zdolność zamaskowywania rzeczywistości, i że właśnie udaje się im ta sztuczka kamuflażu wielkich, politycznych kłamstw, kilkakrotnie podczas jednego cyklu pojedynczego, ludzkiego życia. Czyniły „elity” i czynią fałsz niezwykle skutecznie, co okazuje się w pełni dopiero po tej drugiej stronie bytu, tej stronie najważniejszej, tej nieprzemijającej! Nieprawdopodobne jest, jak bardzo okazuje się to dokładnie tam, pokazuje się dobitnie i dla licznych, oj — mocno boleśnie, bo na kształt wiecznego upodlenia, wiecznego cierpienia, dociera do licznych istnień, że dały oszukać się całkiem, że ich życie poprzez czyjeś oszustwo (nie tylko za sprawą własnej głupoty), ich życie było pomyłką. Nic, a nic istotnego nie zostało przez nich zrozumiane, przemyślane, zatem nie wyciągnięto żadnych mądrych wniosków — zawczasu. Oto objawia się to tam, że miliony na tej planecie nie pojęły nic z przekazów, nie spostrzegły znaków, nie odczytały z nich właściwie niczego, co jest naprawdę ważne. Wielu ludzi nie uchwyciło i nie uchwyci już sensu, rządzeni przez owych chytrych ślepców, tak samo niedowidzieli i niedowidzą, jakoś trwali i trwają poprzez ziemski czas, ogołoceni na własne życzenie z najgłębszego z celów!


I ja trwałem zatem w tym „naszym” rowie, chociaż nie byłem aż tak głupi, bo jednak zadawałem w duchu te wszystkie pytania, trwałem więc nie raz na posterunku, kiedy kolejny raz zaczynało się to najgorsze, kiedy artyleria wroga siekła najpierw gdzieś dalej za nami, potem waliła co raz to bliżej, aż potężne eksplozje dosięgały i wreszcie „naszych” okopów… I darłem się i biłem brawa na przemian, wielkie brawa biłem nie raz…, o!, brawa przeogromne, za odwagę tamtych oficerów! Dostawaliśmy, owszem, wycisk na naszych stanowiskach, ale przecież i wróg był stanowczo za blisko, zdarzało się, że walnęło i w tamtych, a też śmiertelne odłamki naszych umocnień, czasem i większe w rozmiarze, leciały przecież w ich stronę. Co za idioci kazali strzelać z dział do tak zbliżonych linii?! W której akademii kształcą tak bezgranicznych durniów na oficerów???!!!

Pociski waliły więc bezlitośnie, wszędzie dookoła, tak kolejny już raz byliśmy w samym środku piekła na Ziemi, a ja pewnego dnia, jakoś dziwnie i nagle, i niespodziewanie, zupełnie przestałem bać się przynajmniej aż tak o to moje najdroższe życie, przestałem aż tak głęboko i filozoficznie myśleć o jego możliwym końcu, tragicznym i przedwczesnym, bo uwagę moją przykuwało teraz zupełnie coś innego, czyjeś, a nie własne jednak przetrwanie stało się, ku zaskoczeniu, moim oczkiem w głowie.

Skoro przecież ginęło nas coraz więcej, skoro ubywało tych dzielnych, choć głupich żołnierzy, dla których wojna ta miała jednak jakiś sens, skoro ginęli też ci podobni do mnie koledzy, którzy rozkazy wykonywali również z głupoty, a i owszem, choć żadnego sensu nie widzieli w całym tym krwawym zamieszaniu, to i trzeba było uzupełniać te częste straty, jak się zapałki u palacza fajek zużywają, to i wojna ta wciąż wypalanych ogniem, zgaszonych i okopconych, tych zimnych z nas na śmieci wyrzucała, zatem zapałki były potrzebne wciąż nowe.

Przysyłali więc kolejnych rekrutów, z których jeden młodzian na świeżo, razu tamtego przykleił się do mnie, coś mu przypasowało, może przypominałem mu starszego brata, albo kuzyna bliskiego jakiegoś, więc gówniarz przyczepił się i nie odpuszczał mnie na krok. Pomyślałem wówczas, że niańczenie rekruta może być całkiem dobrym pomysłem, każde przecież zajęcie tutaj, każde inne od zabijania ludzi, od strzelania, walki potwornej wręcz i rzucania granatami gazowymi, było z pewnością całkiem dobrą, całkiem wskazaną ideą.

Niańczyłem więc go po tym, jak nas nareszcie zmienili, kilometrów parę dalej od potwornej rzezi, niańczyłem go na naszych tyłach, wreszcie po tym oddaleniu się od piekła, po bardzo, bardzo, ale to bardzo długim czasie, oj — zbyt długim, bo miałem okropne wrażenie za tamtym razem, jakbym był w okopie miesiące całe, więcej: lata całe bez chwili przerwy, bez wytchnienia, bez zluzowania wycieńczonych nerwów. A przecież nie zmienili nas ledwie przez sześć dni…

Oto można było uwolnić się od przenoszenia tego ogromnego i ciężkiego wiadra, można było wyjść na spokojną łąkę, na nieostrzeliwaną połać wspaniałej zieleni, można było pójść w to cudowne miejsce za zwykłą potrzebą! Chodziliśmy więc w dwójkę, czasem z innymi, w większej grupie, ale najczęściej w dwójkę, to i miałem wrażenie wówczas, że rekrut i fizjologię swojego organizmu dostosował do mojej. Jadł, kiedy ja jadłem, co było w porządku — oczywiste, spał kiedy, ja spałem, co było w porządku — normalne, ale i chodził na stronę, kiedy i ja chodziłem, nigdy beze mnie. Jakże błogie były to chwile, tak kucać spokojnie pośród traw i małych, kolorowych kwiatów, na otwartej przestrzeni, kiedy nikt nie strzelał, nikt nie truł, nikt nie czyhał śmiertelnie, a potem, po wszystkim tak zwykłym przecież, czymś co towarzyszy człowiekowi przez całe jego pierwsze życie, czymś tak nie sprawiedliwie traktowanym jako wstydliwa sprawa, co ujawnia dopiero wojna (jedyny z wojny taki pożytek), można się było po tym wszystkim fizjologicznym ZWYCZAJNIE I BEZ STRESU — WYPROSTOWAĆ. Oto mieliśmy rytuał wspaniały dla zmęczonych kręgosłupów, rytuał miły na tej wojnie bezsensownej, rytuał w pokoju powszedni, który stawał się pożądanym luksusem psychiki czasu masowego, międzyludzkiego mordowania.

Rytuałów zresztą każdy z nas szukał indywidualnie, każdy doświadczony żołnierz dbał o coś, czyścił coś, broń lub buty, coś swojego dopieszczał, choćby jakiś drobiazg mieszczący się w kieszeni, wielu paliło tytoń, pisało listy, skrobało pamiętniki, czytanie książek również było w modzie. Jakże ogromną ulgę przynosiły te elementy normalnego, codziennego życia, były na siłę wkomponowane we frontowy absurd, oto nieskomplikowane zwykłości ratowały nasze umysły przed kompletnym zbzikowaniem.

Ja zwłaszcza lubiłem czytać. Brałem do ręki książkę, kładłem się w naszej kwaterze, w której tak często zwalniały się łóżka, że w zasadzie i tutaj nie miało głębszego sensu nawiązywanie bliższych znajomości z żołnierzami. Co innego z książką. Kilkaset kartek, pieczołowicie złożonych gdzieś w drukarni, miało niewielkie wymagania, z reguły zawsze można było odnaleźć je w miejscu, gdzie się uprzednio książkę odłożyło, były wierne, jak własny, dobry pies, słowem sama przyjemność. Oferowały rzecz bezcenną w tym miejscu; niewielkim kosztem można się było natychmiast wynieść precz z frontu, znaleźć na szerokich ulicach i zaułkach pokojowego miasta, wśród pędzących automobilów i dorożek, wśród kramów oferujących cywilne bzdety, eleganckie ubrania i żywność, którą od biedy można było wybierać samemu. Można było właśnie, dla dobrego przykładu, wybrać się z fikcyjną postacią do restauracji i zdecydować, co zjemy na obiad owego słonecznego i spokojnego dnia, tak samo dobrego, jak prawie każdy dzień w czasie pokoju…

Wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach u większości z nas. Mało było wśród ludzi, których spotkałem, o których otarłem się na froncie, takich durniów, którzy żyli i oddychali pełnią jestestwa w związku z jedynie tym miejscem przeklętym, gdzie w powtarzających się kilkudniowych cyklach próbowano nas koniecznie uśmiercić, najlepiej rozerwać na strzępy i zwęglić naszą skórę i resztki munduru.

Sielanka z moimi książkami, sielanka u innych w związku z czyszczeniem, dopieszczaniem przedmiotów, pisaniem pamiętników, niebezpiecznej gry w karty (niebezpiecznej, bo zbyt zbliżającej żołnierzy), wszystko kończyło się jednak tak szybko, jak zaczynało, bo przecież „elity” nie wysyłały nas tutaj dla rozrywki, dla naszego rozwoju, dla nawiązywania powierzchownych kontaktów, czy szczerych przyjaźni, ale po to, abyśmy trwali w tych dziurach i w korytarzach w ziemi, pilnowali stanowisk, a nade wszystko żebyśmy spędzali jak najwięcej czasu na mordowaniu wroga.

Wylądowaliśmy więc znowu w okopie, ja i „mój” rekrut, przyklejony rzep do psiego ogona, dość był nawet na tych tyłach posłuszny, jak faktycznie jakie miłe, domowe zwierzę, przysłużył się i dla mojego relaksu.

Co innego jednak miało miejsce w okopie. Tutaj rekrut stawał się troską, zmartwieniem, gwoździem w bucie, trzeba było go ciągle pouczać, zwracać uwagę, szczególnie, żeby ten swój łeb chował przed kulą, nic przecież jakby nie docierało do niego, zapominał wszystko, czego uczyłem go na tyłach, jakby wyłączył się jakoś, był całkiem rozkojarzony. Może strach o własne życie, trwoga pewnie przed nieuniknioną śmiercią wyjaławiała mu pamięć, tego mogłem się tylko domyślać.

Więc robiło mi się żal jego, miałem ciężar na duszy jakoś tak większy, niż zazwyczaj w kontekście rekrutów, kuło mnie coś głęboko w piersi, zbyt bolesne było to odczucie, bo popełniłem ten dokładnie błąd przywiązania, bo i zaraz pomyślałem, że na dłuższą metę rzeczywiście rekrut taki nie ma szans na przetrwanie w koszmarze frontowym, chociażbym jego i nawet bardzo, bardzo pilnował, prędzej, czy później, a raczej prędzej — śmierć go dopadnie. Przecież i z każdym dniem malało prawdopodobieństwo mojego własnego przeżycia, przetrwania również kilku doświadczonych ludzi, których twarze kojarzyłem, którzy walczyli gdzieś w pobliżu. Iluż to można uniknąć pocisków spadających losowo i gęsto? Jak długo rachunek matematyczny może sprzyjać człowiekowi podczas artyleryjskiej nawałnicy, powtarzanej niemal codziennie? Co dopiero ma dziać się z losem wiecznie rozkojarzonego żółtodzioba, często wystawiającego swój łeb już pod jeden tylko celny strzał…?


I tak, tamtego, ważnego dnia, zaczęło się koło dziewiątej rano, czyli całkiem nie o świcie, kiedy mieliśmy już nadzieję, że tym razem wszystkim upiecze się, a i Słońce obiecująco wstało i lekki wiatr przegonił chmury. Byłby to naprawdę całkiem dla mnie piękny dzień w pokojowym mieście, poszedłbym ochoczo do pracy, wykonał, co każą, a całe późne popołudnie spędziłbym z rodziną, dzieciaki wzięłoby się do parku, skromne sprawunki poczyniło, żeby było co do garnka włożyć. Jakoś szczęście normalnego życia popłynęłoby pomiędzy nami, chwalilibyśmy, o tak! — taki dzionek, po nastaniu zmroku. Tymczasem faktycznie piekło oto przyszło po mojego młodzika, potężnymi eksplozjami przypomniało o sobie, że czekać bezczynnie nie zamierza na śmierć całej tej chorej cywilizacji, żeby objawić wówczas dopiero po niej — swoje istnienie, dość jest głupoty ludzkiej za Ziemi, żeby musiało czekać na cokolwiek, głupota oraz z niej zbrodnia pochodząca, obie płynące szerokim strumieniem, piekło z pod ziemi same wyciągają na powierzchnię, jeszcze przed Dniem Ostatecznym, jeszcze zanim ziemia ewentualnie pęknie z owej Nadprzyrodzonej Woli…!

I za chwilę, kiedy zrobiło się bardzo gorąco, bardzo, bardzo gorąco, mój rekrut miał już obłęd w oczach! Ten sam cholerny, nie wróżący nic dobrego obłęd, który widywałem wiele razy wcześniej w oczach rekrutów, choć podobnie przytrafiał się on i tym doświadczonym żołnierzom, jeśli tylko atak był nazbyt gwałtowny i długotrwały (jeśli można tak to ująć), szczególnie chodzi o tę długotrwałość, bo łagodnych w przebiegu ataków nigdy przecież nie było, jeden pocisk jest już dokładnie piekłem, co dopiero, gdy spadają ich setki dookoła nas.

Opiekowałem się zatem, jak mogłem rekrutem podczas ostrzału, tak w ogóle to jeszcze dodać muszę ten szczegół chyba istotny, że był on naprawdę młodziutkim, delikatnym chłopcem, miał „mleko pod nosem”, ha! — miał i jeszcze w pamięci bez wątpienia świeżo czytane w szkolnej ławie wierszyki o miłości. Zapewne ojciec kazał mu wyruszyć na tę wojnę i spełnić ów patriotyczny obowiązek, ową dumę w rodzinie podnieść. Tak pomyślałem, jak tylko przed tygodniem pierwszy raz zasalutował przede mną w bardzo sztuczny sposób, ledwie wyuczony, kiedy przedstawiał mi się grzecznie, nieśmiało i niewinnie…

Teraz stał nade mną wyprostowany, gówniarz całkiem zapomniał o tej zasadzie numer jeden, o tym ciągłym pochylaniu się, za krótko tu był, żeby już pochylenie to stało się jego naturalną pozycją, żeby sam naprawił się i u niego ten „błąd ludzkiej ewolucji”. Stał więc wyprostowany jak struna dwa metry przede mną, tuż obok, po środku okopu…

Pękł ostatecznie po chwili, kiedy pocisk rozerwał ziemię tuż ponad nami, zdzieliło mnie nawet w policzek porządną i ciężką garścią gruntu, jakbym dostał rękawicą bokserską na ringu — teraz to dopiero wpadło chłopię w totalną, oj — nic nie kontrolowaną panikę! Uniósł rekrut najpierw karabin ponad głową, potem rozejrzał się na lewo i na prawo, ale jakoś tak dziwnie, bo gapił się chyba w dno okopu, nie na jego ściany i nie na mnie (mówiłem mu ze kilkanaście razy przedtem, że ma nie robić nic, prócz naśladowania moich zachowań), nagle wdrapał się po rozwalonej belce konstrukcyjnej i pobiegł gówniarz przed siebie, ile tchu miał w płucach, pobiegł wprost ku okopom wroga!

Wyskoczyłem za nim, sekundę może trwało, jak skapowałem, co dzieje się, dorwałem szczeniaka z dziesięć metrów od naszych stanowisk, nikt go jeszcze nie zastrzelił, ułamek wręcz kolejnej sekundy miałem słuszną myśl, że i tamci przy potężnym ostrzale leżą i kulą się we wszystkich możliwych dziurach i szparach w ziemi, nikt łba raczej nie wystawia, to i pewnie nie zauważą naszego „szturmu”. Zdzieliłem go więc kolbą przez łeb, to i bezpieczniej, niż gdyby zarobił za kilkadziesiąt metrów dalej — bagnetem, czy nożem w brzuch.

Gówniarz upadł natychmiast, wyciągnął się, jak długi. Wtedy to nagle ogłuszyło mnie bardzo mocno, bardzo, bardzo mocno, mózg odbił mi się od górnej części czaszki, rzuciło mną całym w powietrze, ja wiem — może na półtorej metra, odruchowo zamknąłem oczy, a i tak ujrzałem przez powieki, jak światło potężne prześwituje przez drobne naczynia krwionośne, było to światło absolutnie czerwone i było silniejsze nawet od światła samego Słońca, najjaśniejsze i najczerwieńsze, jakie kiedykolwiek widziałem w życiu!!!

Ocknąłem się po chwili — rzecz przedziwna, bo ostrzał potworny natychmiast ustał, zapadła cisza, chociaż mogła to być fałszywość moich zmysłów, gdyż sam raczej nic kompletnie nie słyszałem, prócz potwornego gwizdu w uszach, a jednak „sielanka” zrobiła się, przecież nie widziałem, żeby gdzie waliło ponad mną, dookoła spokój, ziemia nigdzie nie wzburzała, unosząc się w charakterystycznym, ognistym kształcie…

OTO LEŻAŁEM IDEALNIE NA ŚRODKU OGROMNEGO LEJU, ŚWIEŻEGO, JESZCZE DYMIĄCEGO!

Obejrzałem siebie, obmacałem dokładnie; hełm mi z łba zrzuciło, leżał tuż obok, ale nie zaobserwowałem żadnego choćby draśnięcia na moim ciele, chociaż to przy tej skali pocisku i w centrum praktycznie eksplozji nie było za nic możliwe, było ABSOLUTNIE NIEWYKONALNE!


Rekruta nigdzie nie było w pobliżu. Darmo szukałem jego ciała, chociaż munduru szczątków. Wycofałem się więc jak najszybciej. Okop, w miejscu, gdzie chroniliśmy się przed ostrzałem jeszcze chwilę przedtem, przed tym desperackim „szturmem” szczeniaka, rozwalony był na strzępy i częściowo przysypany ziemią oraz betonowym gruzem.


W końcu, po trzech jeszcze dniach, po odesłaniu na tyły tych, którzy przetrwali jeden z najcięższych ostrzałów artylerii tamtych tygodni, darmo szukałem owego rekruta, pytałem o imię, a tu każdy wzruszał ramionami, w dowództwie zgłosiłem zaginięcie żołnierza, ale nie przyjęli, bo z imienia i stan liczebny kompanii na ten teraz zgadzał się, a skoro nazwiska nie pamiętam, to jakbym ducha zupełnie szukał. Poległo z nas kilkunastu tamtego dnia, trupy były jednak policzone, rozpoznane, zewidencjonowane i wszystko było, jak należy, mojego rekruta wśród nich z pewnością nie było, ciała dla pewności obejrzałem, ordnung za to był, nikt dokładnie nie zaginął.

Kilka dni jeszcze minęło, zanim zacząłem pojmować choć odrobinę, do czego właściwie doszło tamtego dnia. Tak…, o bardzo tak…!!! Przecież JA nie miałem prawa już żyć! Ani gdybym był został w okopie i machnął ręką na szaleństwo rekruta; a i w chwilę po tym, jak zdzieliłem go w łeb kolbą, powinno rozerwać mnie na strzępy i częściowo resztki mojego ciała i munduru zwęglić… W obu przypadkach historii wojennej nie miałem prawa przetrwać artyleryjskiej rzezi!

Oto więc stało się ze mną coś, co stało się z moim losem bieżącym i zatem raczej z przyszłym, jeśli wojnę miałem dalej przeżyć, stało się ze mną coś Nadprzyrodzonego. Coś co nie jest do wyjaśnienia zwykłą miarą, szybko więc doszedłem do wniosku, że — o tak, nie bałem się w końcu tego określenia, po znowu tygodniu chyba — stało się ze mną coś Cudownego! Oto doświadczyłem na jawie ABSOLUTNIE CUDOWNEGO OCALENIA!!!

Jeżeli ktoś mi nie wierzy, to jest zwyczajnie ograniczony i nie dbam o to, ale przyznać jednak muszę, że czas ziemski, jaki upłynął dalej, który jest czasem z natury bardzo krótkim, jest jednak też wystarczająco długi dla człowieka, aby z biegiem miesięcy i jeszcze lat pamięć Cudownego ocalenia zatarła się nieco, aby stawała się mglista. Dzieje się tak dlatego, bo ułomna ludzka świadomość czyni Cud mocniej nierzeczywistym, Cudowne ocalenie zmienia się w baśń kiedyś opowiedzianą, teraz potraktowaną z absolutnie nienależną jej lekkością. I dopiero po „tamtej stronie”, po tej stronie, po której znalazłem się wiele lat później, Cudowne ocalenie odzyskało pełnię swojej powagi. Po pierwsze ze względu na sam fakt jego potwierdzenia, absolutnej afirmacji ocalenia mojego ziemskiego życia na pierwszej wojnie światowej, bezwzględnej i nie podlegającej już żadnej dyskusji wiedzy o tym Cudzie, po drugie, co jest jeszcze bardziej znaczące, ze względu na ciąg wydarzeń następnych, na cały mój los, na wpływ mojej osoby na losy innych ludzi, jaki później, po tym Cudownym ocaleniu wywarłem, czego by przecież nigdy nie było, gdybym był jednak „zawczasu” — odszedł z ziemskiego świata.

Wkrótce dowiecie się, po co to moje Cudowne ocalenie w ogóle miało miejsce, dlaczego Istota Najwyższa zajęła się szczególnie i mną, chociaż dookoła umierały w okropnych męczarniach albo dosłownie w jednej sekundzie tysiące mężczyzn.

Pamiętam, że po tamtym Ocaleniu poprosiłem pryncypała o urlop. Przyznałem, że chyba faktycznie jestem twardy, ale muszę trochę odsapnąć, wyciszyć się, zluzować nerwy.

Drań stanowczo odmówił…

Powiedział, że brakuje mu żołnierzy z doświadczeniem, że ostatnio za szybko, ale to stanowczo za szybko giniemy, że ja mam widocznie jakiś fart, skoro ośmielam się zawracać mu głowę stanem swoich nerwów. Dodał, iż dostajemy kolejne wzmocnienie, świeży transport rekrutów nadejdzie już jutro i ktoś musi zająć się nimi. On sam ma cholernie dużo roboty, chociażby z ewidencjowaniem nas, z wysyłaniem listów do rodzin poległych żołnierzy, bo mają prawo wiedzieć przecież, a on ma dokładnie obowiązek poinformowania ich, że synowie, mężowie, ojcowie, rodzeństwo, czy cholera wie, jakie tam jeszcze powinowactwa przytrafiają się ludziom, w każdym razie muszą oni wszyscy wiedzieć, zgodnie z instrukcją z dowództwa, że martwy żołnierz padł był śmiercią bohaterską i w poczuciu owego dobrze spełnionego, patriotycznego obowiązku. Powiedział też, że zgodnie z życzeniem dowództwa, w co drugim liście informuje, iż poległy odchodził w sposób spokojny, bez bolesny niemal, z wymagającą podziwu godnością wypisaną na twarzy.

Dodał jeszcze, iż teraz powinienem szczególnie świecić przykładem, gdyż nadszedł właśnie mój awans — na sierżanta. Tym bardziej więc prośba moja uwolnienia się od obowiązków jest obecnie całkiem nie na miejscu.

I faktycznie już następnego dnia stanął przede mną szereg podkomendnych rekrutów, mężczyźni w różnym wieku, przeważnie bardzo młodzi, świeże mięso dla artylerii wroga, każdy bez pojęcia o trwaniu w prawdziwym okopie. Dla rzezi, w której mieli za moment wziąć udział, byli jak niezapisane, białe kartki, mające za chwilę zostać strawione na popiół przez potworny ogień.

Zacząłem ich szkolenie od rzeczy podstawowej — od sztuki szybkiego i szczelnego zakładania maski. Pociski wybiorą same, których z nich rozerwać na strzępy, których oszczędzić na później. Nie mieli na to wpływu. Kiedy pojawi się jednak trucizna, sami będą jakby współodpowiedzialni za swoją śmierć, czy kalectwo, jeśli który źle maskę założy, albo zrobi to z gapiostwa, czy w panice — zbyt późno.

Jeszcze noc, jeszcze jeden dzień ćwiczeń i kolejna noc, i poprowadziłem ich przez nasze okopy, rozstawiłem chłopaków gdzie trzeba, sprawdziłem czy każdy ma maskę na miejscu i broń gotową do zabijania.

Niedługo po świcie artyleria zaczęła walić, ale robiła to krótko, jakby nareszcie zabrakło jej pocisków. Potem ktoś z przeciwnej strony wydał rozkaz do ataku i znowu zaczęło się to wszystko, oj, człowieku zaczęło się to całe mordowanie na nowo, robienie dziur w czyichś uniesionych głowach i torsach, chyba że kto akurat wystrzałem w nogę trafił, to i nabijanie na bagnet leżącego, jak trzeba i siekanie szablą było lżejsze, każdy sposób mordowania był dobry, żeby ocalić samego siebie. Żaden z moich świeżych rekrutów nie wyobrażał sobie na co dzień, zanim tu trafił, dość skutecznie i dość prawdziwie, jak to jest faktycznie zabijać i być zabijanym. Bo samo wyobrażenie jest niczym, wobec wbicia metalu głęboko w czyjś brzuch i wobec jego wybałuszenia oczu i jego krzyku, wyobrażenie jest niczym, wobec własnej odciętej ręki, szyi tryskającej krwią spomiędzy palców, parzącej dziury w sercu i jest niczym wyobrażenie wobec własnego wrzasku w potwornym, śmiertelnym bólu, tuż przed samym końcem ziemskiego życia…!!!

Oj — człowieku, na co dzień, nie ujrzałbyś tej charakterystycznej chmury, której ta grupa moich rekrutów doświadczyła zaraz po tym, jak odparliśmy szturm, kiedy zmiarkowali wszyscy, że nie mają gdzie schować się przed kolejnym prawdziwym doświadczeniem, nie jedynie wyobrażonym, kiedy więc sięgali, kolego, jeden pies wie, czy świadomie, czy już odruchowo po te gumy, czuli je zaraz zaciśnięte na twarzach i gapili się przez małe, brudne, okrągłe szybki na śmiertelną mgłę, gdy tamci posyłali do nas truciznę…

Jeszcze później, jak wiatr nieco rozrzedził już to świństwo, wykonywaliśmy mój własny rozkaz i zaczęliśmy rzucać granatami w tamtą stronę, w stronę wroga narzuconego nam przez owe przeklęte „elity narodów” i robiliśmy tak już co jakiś czas, na okrągło, mordowaliśmy się aż po zmierzch, a i kulami i jeszcze parę razy bagnetami zadawaliśmy śmierć, czyniliśmy to znowu… i zapamiętale, w tych szalonych wypadach, w owym absolutnym absurdzie ludzkiej współczesności…!

Rewolucja w Rosji

Bogactwo zaślepia każdego człowieka, jeśli uszyte jest ponad jego miarę. Tak i car nie był wyjątkiem pod tym względem, zabrakło mu wyobraźni dziejowej. Oto upadła trzystuletnia monarchia.

Nieco później, tamtego słynnego dnia „Aurora” wystrzeliła tylko raz i pociskiem ślepym… Potem był alkohol w carskich piwnicach… Nastał chaos, wybuchła wojna domowa rozpętana przez bolszewików, nieprzygotowanych wówczas do sprawowania władzy. Były aresztowania, gwałty, samosądy, egzekucje, nastał okres krwawej rewolucji. Walił się stary porządek „panów”, po nich władzę w wielkim, w wielonarodowym i wielokulturowym kraju przejąć miała „sprawiedliwa władza ludu”.


Oto więc nowi myśliciele zwęszyli swoją szansę. Nie wiedzieli jednak, że w świecie bez twardych ograniczeń moralnych, bez Religii, bez strachu przed odpowiedzialnością ogromną, tą państwową również, gdzie zawsze dojść może do sądu formalnego i tą jednostkową, choćby rozliczaną właśnie aż przed samym Panem Bogiem, muszą myśliciele przegrać z opryszkami, z pospolitymi przestępcami, którzy za chwilę zdecydują również o losie wielu ideowych ojców rewolucji.

Choć było przecież i tak z pewnymi myślicielami, że pośród pospolitych przestępców, stawali się najgorszymi z rzeźników.


Obłędne idee, całkiem fałszywe w założeniach, na które wpadła garstka pseudofilozofów jeszcze w połowie poprzedniego wieku, znalazły swój nowy i żyzny grunt, obrodziły pośród głupoty ludzkiej, rozpanoszyły się w umysłach nie tylko bolszewików. Jedynie słuszne przywództwo zamarzyło się intelektualistom i przyczajonym pośród nich bandytom, naczytali się i nadyskutowali wszyscy o kształtach możliwych niby to obywatelskiego społeczeństwa. Utopia pochłonęła rozum ludzki na dobre, poniosła chytrych oraz idiotów, oraz chamów, ich wszystkich wespół poniosła ślepa podnieta własnego udziału w dziejach.

I tak działo się niewyobrażalnie sporo, oj, „towarzysze” wiele złego, okrucieństwa ogrom dział się w ten czas w chaosie, dalej w stan tragedii już zaplanowanej weszliśmy, kiedy dwaj dyktatorzy, jeden po drugim, umocnili władzę nad narodami, w naszej Wielikiej Rossyj. Nie byli sami, oczywiście inni pomniejsi dyktatorzy byli w ich otoczeniu, grono ambitnych morderców zjednoczonych wokół wspólnego interesu. Owych rzeźników podniecał najbardziej ze wszystkiego ów nieograniczony wpływ na losy milionów; było to uczucie wręcz graniczące z wyobrażeniem o możliwościach Pana Boga…! Wkrótce jednak liczni z nich mieli stracić swoje życie, ponieważ lojalność wobec dyktatora panującego, wierność sztucznemu systemowi ideowemu narzuconemu ludom terrorem, wcale nie oznaczała własnego bezpieczeństwa. Każda krwawa rewolucja ma tę cechę, że pożera swoje dzieci, pustoszy wyższe i niższe szczeble władzy.

Dla samego dyktatora panującego najważniejsza jest oczywiście władza absolutna. Żaden dyktator jednak nie ma pojęcia o bezsprzecznej, o niepodważalnej, o absolutnie nagiej prawdzie, iż sięgnięcie po ten gatunek władzy, świadczy o chorobie psychicznej człowieka, udowadnia kliniczne szaleństwo jednostki. Tylko natury upośledzone i kryminalne zarazem stać na marzenie i na czyn władzy absolutnej.

I nie ma w tym stwierdzeniu cienia przesady, gdyż żaden mądry mąż stanu, żaden przywódca kierujący się prawymi pobudkami, troską o dobro ogółu, nie stanie się głuchym na zdanie i na potrzeby innych. Pokutuje w nim świadomość, że żadna z istot ludzkich nie weszła i nigdy nie wejdzie w posiadanie monopolu na mądrość i na słuszność poglądów. Dobro polityczne ogółu, to wypadkowa dobrej woli, słusznych postępowań wielu polityków. Każdy człowiek z osobna, nawet najgenialniejszy, jest zbyt ograniczony, aby móc rządzić — światem. Monopol władzy absolutnej jednego człowieka, czy chociażby nawet grupy ludzi skupionej wokół jednej idei, monopol, czyli wykluczenie, czyli wyeliminowanie innych poglądów, oznacza zawsze stąpanie drogą zbrodni.

Więc dokonując zbrodni, myśliciele społeczni, intelektualiści i te zwykłe szumowiny, zwykłe prymitywy, zajęli miejsca nadętych panów, trzeba przyznać, iż otoczonych przez wieki blichtrem, wypełnionych pogardą dla „maluczkich” i tym całym wyniosłym — bla…, bla…, bla… Z kolei rewolucjoniści przeistoczyli się już w twardych i bezwzględnych władców lokalnych, otrzymywane od wodzów plany aresztowań i zsyłek wykonywali z ogromnym, z „rewolucyjnym” wręcz zapałem. O tak, o bardzo tak…! — oto na długo jeszcze przed dojściem do władzy nazistów na Zachodzie, na Wschodzie zorganizowano potworny, masowy system wyniszczania ludności, system obozów zniewolenia, zadawania gwałtu i śmierci. Śmierci zbierającej żniwo pośród chorób i niedożywienia. Dla zaspokojenia krwiożerczego obłędu wodzów, jeszcze raz — jednego po drugim — i z gorliwości pozostałych morderców, wykonawców ich zbrodniczych poleceń, rozrastał się zatem w tym swoistym, w swoim przerażającym rytmie — Gułag.


I ja z grubsza podążyłem za tą ideą odrzucenia precz świata kapeluszy z piórami i śmiesznych meloników, cieszyłem się przecież z gwałtownych zmian w tamtym czasie. I moje serce wypełniła odwrotna pogarda dla niedawnych elit, dla ich „cuchnącego bogactwa, dla okradania z dóbr mas ciężko pracujących, z dóbr, którymi powinni panowie i panie dzielić się szczerze. A skoro nie robili tego, to trzeba było zatem odebrać im siłą, co nasze, co ludu, co powinno należeć do wszystkich i służyć wspólnemu dobru…” I ja dałem się na jakiś czas omamić owemu złudzeniu, że nowa władza zbuduje świat człowieka sprawiedliwego.

Mordy i gwałty, aresztowania powszechne, zsyłki, przesiedlenia stały się więc częścią nieodzowną naszej rzeczywistości, czego ja z początku nie pojąłem, a u podstaw tego wszystkiego, jak już wspomniałem, była choroba psychiczna wodzów i tych, którzy im służyli oraz szczególnie w terenie, szczególnie na prowincji, gorliwość we wprowadzaniu w życie elementów centralnie zaplanowanego przestępstwa, przestępstwa na ogromną skalę. Był więc ten pęd prowincjonalnych aparatczyków do choćby pomniejszej kariery, był ich ambicjonalny głód przypodobania się wodzom, nadzieja zostania zauważonym i był oczywiście wszechobecny strach. Tymczasem przecież wodzowie wyobrazili sobie rzecz absolutnie szaloną, rzecz całkiem niepojętą, urzeczywistnili idee, dla których miliony ludzi w swojej masie mogły być czymś na kształt materii plastycznej, którą można formować w historii w dowolny zatem sposób! Tak rozlała się na całą naszą Rosję (a wkrótce też przecież i na inne części świata) największa zbrodnia współczesnej nam cywilizacji — anulowanie ważności życia pojedynczego człowieka!


A przecież jest tak, iż powszechna zgoda na śmierć jednego, niewinnego człowieka, już jest zbrodnią.


Więc owe nadęte i utopijne hasła zaczęły rządzić naszym życiem, kłamstwo polityczne osiągnęło gigantyczny, nieznany dotąd w całej ludzkiej historii rozmiar, pochłonęło finalnie miliony bezbronnych ofiar! Armia „oficerów politycznych”, funkcjonariuszy rozbudowanego aparatu terroru, ustawiła życie ludzkie do góry nogami. Było to tak, jakby odwrócić organizm skórą do środka, mięśniami i narządami na wierzch. Wszystko straciło odporność na wewnętrzną zarazę, choroba ogarnęła całe ciało, narządy zaczęły psuć się, gnić i śmierdzieć!

Tak, tak…, o tak, tak…, śmierdziało wokół nas, śmierdziało wszędzie! Socjalistyczna utopia, jako że jest jedynie utopią i nigdy niczym więcej, w praktyce zanurzyła nas w oceanie cierpienia ludzkiego, pośród rządów przestępców. Przyznaję, że nie wiedziałem, że nie miałem wówczas też jeszcze pojęcia, iż cały „wielki marksizm”, to była pseudonaukowa bzdura! Historia przecież nie jest i nigdy nie będzie gatunkiem nauki ścisłej. Historia to nic innego, jak chronologiczna nauka o faktach, zdarzeniach, które miały miejsce. Ona też nie posiada ścisłych prawideł swojego rozwoju, tak rozwija się jedynie wiedza i technika, podczas gdy z biegiem historii trwa nieustanna walka dobra za złem, Wiary z satanizmem, piękna z brzydotą. Aczkolwiek walka ta ma przeróżne oblicza, zmieniające się przecież. Owszem, feudalizm oraz monarchia to już za bolszewików były, tak i zawsze już są to przeżytki, ale w praktyce właściwy rozwój społeczeństw sprowadza się do tej podstawowej zasady — aby nie dopuszczać pod żadnym pozorem do autorytarnych rządów jednostek niemoralnych. Jeżeli więc tworzono „wielkie filozofie”, „olbrzymie systemy”, zyskujące autorytet chociażby ilością stron w druku i pewnym nowatorstwem myślenia, to ta jedna zasada, zasada intencjonalnego i realnego w realizacji dobra społecznego, osadzona zatem również w realiach demokratycznych mechanizmów, druzgocąco obala wszelkie utopijne, ludzkie, pseudonaukowe wypociny!

Owszem zatem, historia ma i tę pewną prawidłowość, tak ją zdołałem po latach zauważyć i ją za słuszną całkiem uznaję — że nasz Pan musi Cudownie w niej zawsze Interweniować, kiedy człowiek zepsuje coś potwornie w historii swojej.

Ale też, o tak! — i przyznać absolutnie przecież sam muszę, że gdybym już wówczas był tak mądry, jak jestem w miarę teraz, to najprawdopodobniej nie dane było by mi dłużej pożyć, wywęszono by to moje obecne „kontrrewolucyjne” nastawienie, to moje „burżuazyjne” i „szpiegowskie”, i „anty-proletariackie” myślenie. Gdybym nawet nie wypowiadał się publicznie w tych sprawach, gdybym trzymał owe przemyślenia jedynie w głowie swojej, to i tak wyciśnięto by ze mnie całą, nagą prawdę, wyczytano by ją w moich oczach i odebrano w gestach. Więc pewnie i też dla zwykłego, ludzkiego przetrwania, było praktyczne przez chwilę mojego życia, że byłem tak naiwny, jak całe zastępy moich rodaków.

I zatem zadać więc trzeba tutaj to istotne pytanie, kimże my właściwie jesteśmy? Nie tylko właśnie wy, moi rodacy, nie tylko ja, ale mam na myśli wszystkich innych, więc ludzie pytam was, kimże my jesteśmy, skoro miliony potrafią oddać się błędnym założeniom ideologicznym i pozwalają miliony z nas, aby w imię tych błędnych założeń wycinano nas masowo w pień? Kimże my więc jesteśmy, skoro miliony z nas, w jednej zaledwie chwili historii, potrafią uwierzyć w te same, bzdurne slogany? Bo nie łudźmy się w tej sprawie oraz nie łudźmy się też w sprawie innych totalitaryzmów, gdyż to znowu miliony z nas uwierzyły w nie i tą silną wiarą, i tą jej MASOWOŚCIĄ, i postępowaniem swoim, i również odwrotnie — tą bezczynnością, usankcjonowały ich istnienie. A jeszcze są tacy przecież idioci, którzy po wielu latach, kiedy wszystko jest wiadomo, kiedy zbrodnie potworne są już ujawnione, są tacy, co jeszcze tęsknią do owych systemów…


Ot i taki nastał czas, oto, gdy nie jesteś prosty, nie jesteś prymitywny, źle czujesz się w kolektywie, toś jest prawdziwa zaraza, nie towarzysz i nie godny jesteś, by żyć na Ziemi, chleb przejadać, który powstaje jedynie dla wspólnego, partyjnego „dobra”, dla ciężko pracujących robotników. Wrogiem ty ludu jesteś!

Albo, jest też tak, że gdy prosty jesteś, a jednak pracować ci się nie chce lub najzwyczajniej przechodziłeś ulicą w nieodpowiednim czasie, czyli miałeś pecha w związku z łapanką, masz inteligenckie dłonie, zbrodniczo nie naznaczone codziennym, jedynie wartym, fizycznym trudem, albo marzyła ci się produkcja żywności na własnej ziemi, która — jak wszystko — powinna być wspólną, zamarzył ci się własny zysk, o tak…, o po wielokroć tak!!! — jesteś gnojem burżuazyjnym, jesteś „elementem pasożytniczym”, antyspołecznym i nadajesz się jedynie do rozłupywania kamieni i nie wart jesteś, aby ci nawet za tę pracę zapłacono cokolwiek więcej, ponad możliwość ciężkiej wegetacji… Bo wrogiem ty ludu jesteś!

Tak, tak, ogromna fala szalonych zmian przetoczyła się przez całą naszą Rosję! Darmo „biali” trudzili się, na samym początku tej sprawy, żeby jeszcze bieg historii odwrócić. Rzadko co zdoła pokonać terror od ręki. Pierwej musi wypalić się, pochłonąć mnogość ludzkich istnień, zanim Bóg sam sprawi, iż nareszcie upadnie. Ów mechanizm powtarza się na mniejszą, czy na większą skalę, odkąd nasz, czyli człowieczy świat, zaczęli urządzać krwawi dyktatorzy! A zatem znowu wychodzi na wierzch to historyczne prawidło o konieczności Bożych Interwencji!

Przyznaję się, żeby kto nie zarzucił mi zakłamania, więc przyznaję się szczerze, kolejny raz podkreślam to, że ja również z początku uwierzyłem bolszewikom i cieszyłem się bardzo z upodlenia tych egoistów, tych nadętych panów. Trzeba było jedynie przetrwać jakoś ten ciężki okres walki na śmierć i życie, potem miało być sprawiedliwiej, o — znacznie sprawiedliwiej dla wszystkich, po ostatecznym zwycięstwie wspaniałej i wielkiej rewolucji.

Więc zapisałem się. To prawda, iż nie od razu, znacznie później, czyli nie zaraz w pierwszym roku po szturmie Pałacu Zimowego, ale przecież zapisałem się, więc i ja zacząłem nosić tę bardzo ważną legitymację partyjną. Owszem, nie miałem w rękach broni, nie zastrzeliłem żadnego kontrrewolucjonisty, bo mi sumienie i Wiara nie pozwalały, ale dołączyłem formalnie do naszej „rewolucji proletariatu” — poprzez członkostwo w partii. Szybko też zauważyłem, jak praktyczne było to posunięcie, ponieważ gdy zdawać by się mogło, że wróg został już chyba pokonany, kiedy wojna domowa jako taka skończyła się w ojczyźnie, wyrżnięto białych i położono zwycięski kres wszelkim, zbrojnym interwencjom „mocarstw burżuazyjnych”, to jednak nadal miało się wrażenie, iż trwa jakaś wojna dookoła nas. Była to wojna „podjazdowa”, była to wojna z wewnętrzną świadomością narodów, odtąd żyjących w „republikach rad”, a także wojna z „agenturalnym wrogiem”, który nigdy nie spał, czaił się za każdym niepowodzeniem, zwłaszcza wszelkim nieudanym przedsięwzięciem, tym organizacyjnym, czy produkcyjnym. Więc, gdy szło cokolwiek nie tak, jak powinno iść, to stać musiał za tym wróg ukryty, jakiś pasożyt, skoro partia robiła wszystko, jak należy i z pełnym zaangażowaniem i ze znawstwem, robiła co trzeba, a jeżeli tak to było przedstawiane w wersji oficjalnej, obowiązującej, jedynie słusznej — państwowej — to zatem było absolutnie bezpieczniej samemu należeć do partii.

Wszędzie pytano o legitymację, jak coś trzeba było załatwić. Jeśli nie miałeś jej, trzeba było czekać czas nieokreślony, żadnej pewności nie było, że ktokolwiek poprowadzi twoją sprawę, mogła ciągnąć się w nieskończoność, leżąc sobie w urzędzie. A spraw, różnych formalności było mnogo, co rusz to jakieś nowe obwieszczenia i przepisy wchodziły w życie.

Podkreślić naprawdę to muszę, że od razu, tamtego pamiętnego dnia, kiedy zapisałem się, zrobiło mi się lżej sporo z tą legitymacją w kieszeni i szło mi się tak jakoś nawet odważniej, swobodniej ulicami naszego miasta. Co dopiero przecież mówić później, o załatwianiu tych przeróżnych formalności.

To zapisanie, to posunięcie rozsądne, ten ruch może i nawet nieco „patriotyczny” z mojej strony, „obywatelski”, okazał się jednak, Panie nasz, nie wystarczający dla własnego bezpieczeństwa. I dlatego właściwie przychodzi mi do głowy teraz to pytanie, czy zatem istniało jakiekolwiek możliwe posunięcie w nowej, porewolucyjnej rzeczywistości (chociaż oficjalnie tkwiliśmy w „nieustannej rewolucji”), które dawałoby człowiekowi gwarancję nietykalności, pewność swobodnego żywota? I więc zważywszy na to, co spotkało mnie dalej, zważywszy też na los tysięcy ludzi, o których otarłem się, a którzy na pewien sposób stali się mi bliscy poprzez podobieństwo cierpień, muszę z przykrością stwierdzić, że nie. Nie było takiej metody, żadnego skutecznego sposobu bycia bezpiecznym. Nawet legitymacja partyjna, podparta chociaż tymczasowym, ale „słusznym” i szczerym przekonaniem ideologicznym, nie chroniła jej posiadacza. Prawda jest taka, że wkrótce po przejęciu władzy przez bolszewików, wszyscy, jak okiem sięgnąć, zaczęliśmy bać się. Kto nie doświadczył totalitaryzmu, ten nie wie, o czym jest mowa w poprzednim zdaniu. Między innymi, zaczynasz człowieku brać pod uwagę, że każde wyjście z domu może być twoim ostatnim. I wcale nie jest dość na tym! To stwierdzenie dopiero rozpoczyna temat obfity, jak wody Wołgi i tak samo długi, jak ta rzeka. Panie, nasz Panie, zmiłuj się nad nami, bo oto bolszewizm szybko odebrał też jeszcze tak fundamentalne poczucie bezpieczeństwa — we własnych ścianach! Było w tamtych czasach przecież całe mnóstwo, absolutne mnóstwo aresztowań i często przeprowadzano je w nocy, kiedy człowiek wyrwany nagle ze snu, budził się jeszcze w swojej pościeli, w absolutnie dramatycznym momencie życia!

Skoro zacząłem opowiadać, o tych złych stronach rewolucji, a jednocześnie przyznałem się już do tego, że z początku popierałem bolszewików, i że nawet zapisałem się do partii, to możecie więc zadać mi teraz pytanie, kiedy tak naprawdę przeszła mnie „miłość” do tych wielikich, społeczno-politycznych zmian. Odpowiem i przyznam, że wcale to przejrzenie na oczy nie przyszło mi tak szybko, a wręcz przeciwnie, dalej jeszcze kawałek historii mojej potoczył się w głupocie własnej i w strasznej naiwności zwykłego człowieka.


Mieszkałem w mieście wielikim i ważnym, nie tylko dla samej rewolucji, ale i dla przeszłości całego narodu rosyjskiego. Aaa, no tak… — staliśmy się narodem radzieckim. Więc, jak mówię, mieszkałem sobie spokojnie dość blisko centrum miasta, chociaż nasza ulica akurat nie wyglądała na tę z reprezentacyjnych, u nas akurat nie było budynków monumentalnych, tych eleganckich, stały tu rzędy raczej przypadkiem zestawionych ze sobą niskich, drewnianych domów i warsztatów. Czyli nikt chyba, żaden z architektów miasta, nie zaplanował tak naszego trwania w tym miejscu. Konieczność służenia bogatym ludziom, mieszkającym w domach ogromnych, no i nieco też ubogim sąsiadom, założyła naszą dzielnicę.

Aktualnie zajmowałem się niczym. Dokładniej mówiąc, samym bytowaniem. Straciłem stałe zajęcie, krótko przed rewolucją, byłem niepokorny, a i nie leżało w mojej naturze dawać obrażać się właściwie bez powodu. Pewnego dnia mój pryncypał postanowił rozstać się ze mną, chociaż miał całkiem spory pożytek z mojej pracy. Miałem na szczęście jakieś oszczędności, w życiu kawalerskim można postarać się łatwiej o taką rzecz, była też jakaś tam odprawa, nie powiem, pryncypał zachował się godnie pod tym względem. Miałem więc, za co żyć skromnie, przez dłuższy czas, bez konieczności szukania nowego zajęcia na gwałt. A potem jeszcze zacząłem sprzedawać rzeczy zgromadzone w tłustym okresie, te wartościowsze, które w sumie nie były mi potrzebne. Czasem zdarzały mi się jakieś pokątne fuchy, ale i z tym było coraz to gorzej.

Nie miałem w tamtych latach szerokiego grona znajomych, jak miewają, na przykład, ludzie bardzo towarzyscy, do których zdecydowanie nie należałem. Preferowałem życie samotnicze, uwielbiałem spędzać czas zwłaszcza na czytaniu książek. Pewnie, gdyby pojawiła się w tym układzie jakaś kobieta, to zanudziłaby się szybko na śmierć, przynajmniej bez pasji własnej. Chociaż na moje usprawiedliwienie można też powiedzieć, że większość z nas i przez większość swojego życia zajmuje się dokładnie tym banalnym, aczkolwiek równocześnie strasznie ciężkim zajęciem — samą walką o przetrwanie ducha. Walczącemu z pewnością odbiera to czas, który można by przeznaczyć dla najbliższych, no i dla nich może jego zajęcie, jego zewnętrzne objawy, mogą wydawać się strasznie nudne.

Mieszkałem więc sobie, nie niepokojony w zasadzie niczym, skromnie jedząc (zresztą było powszechnie co raz to gorzej z dostępem do żywności po rewolucji), szaro, ale czysto odziany kręciłem się czasem po mieście, choć większość czasu spędzałem właśnie w mieszkaniu. Jednak trzeba było raz po raz wyjść, chociażby właśnie po to, by zdobyć coś do zjedzenia.

No i oto wyobraźcie sobie, towarzyszu, że tamtego dnia, który zapoczątkował ogromną zmianę w moim życiu, zmianę losu, ale i również na zawsze mego podejścia do wielu rzeczy, więc jadę sobie spokojnie Newskim Prospektem, szeroką arterią, jakich przecież nie brakuje w naszym mieście, jadę tramwajem. Chcę bochen chleba kupić, bo naprawdę jeszcze raz: jakoś ciężko z takimi rzeczami porobiło się, a tu — ot!, spostrzegam, iż jakiś natręt wpatruje się we mnie, stoi sobie, potem i również siedzi i oczu nie spuszcza, nawet nie mruga powiekami. Po czterech postojach jeszcze, wysiadam na przystanku przy parkanie, ludzie dookoła tacy, jak ja — normalni, śpieszą się, mijają, rozmawiają, chcą gdzieś załatwiać sprawy, tymczasem natręt podąża twardo za mną. Więc wkrótce postanawiam wyślizgnąć się jemu i bramę przekraczam, myślę sobie: skwerem przejdę, to i natręta zgubię. Dalej jednak widzę, że nie odpuszcza, idzie krok w krok za taką nie wartą uwagi banalnością, jaką zwłaszcza wtedy byłem. Był to dla mnie całkiem obcy mężczyzna; zaraz siadam na ławce, teraz i ja przyglądam się jemu uważnie i też, nazwijmy to — bez ogródek. Postój i tak konieczny był, bo miałem od zawsze problemy z płytkością oddechu, tak było od samego dzieciństwa, jak pamiętam. Szybko wpadałem w zmęczenie.

Więc on stanął i teraz gapił się dalej na mnie, z pewnej odległości. Myślę sobie, raczej nie jest to przypadek, że jakiś dureń przywleka się tutaj z tramwaju, musi być stuknięty naprawdę, albo może pomylił mnie z kimś, też może być to całkiem przecież, albo jemu wydaje się, lub ja nie pamiętam, że mamy znajomość z przeszłości. Gdyby jednak nawet fakt to był, to i tak całe to zachowanie intruza jest co najmniej dziwne… Więc zdecydowanie posiedziałem, odpocząłem, wyrównałem oddech, potem ruszyłem dalej. Przed opuszczeniem terenu skweru jeszcze oglądam się za siebie i widzę, że mężczyzna nie poddaje się, odległość stałą trzyma, gapi się bezczelnie, jest naprawdę mocno nachalny w tym.

Co robić…? Podejść, nie podejść do niego…? Pierwszy raz właśnie wtedy, już po wyjściu z tej zieleni, pomyślałem, że oto śledzeniem poważnym jest cała ta nowa sytuacja dla mnie. A jeżeli tak, to i jest to śledzenie dokładnie przez służby państwowe, a mimo to jednocześnie dość amatorskie, kiedy widać, jak szpieg łazi za mną.

No cóż, nie poszedłem więc prosto po bochenek chleba przez tego człowieka, jak planowałem, wychodząc z domu, a dalej postanowiłem kluczyć jeszcze trochę ulicami i zaułkami, żeby przekonać się, czy zgubię ogon.

Gdzież tam! Każdy mój postój i tamten stał, każda zmiana kierunku, to i ogon lazł był za mną. Więc oddech na powrót przyspiesza mi, niepokój wzrasta, człowiek zaraz ma przeróżne skojarzenia, mnogość myśli, tak jedną po drugiej, na przykład właśnie, o dokładnie taką: zapisałem się, to i teraz sprawdzają, czy nie jestem jaki sabotażysta. Potem znowu jeszcze mam inną: a może faktycznie coś komuś powiedziałem nie tak i zaraz wertowałem w pamięci przeróżne ostatnie zdarzenia, rozmowy. Od zwykłych sprawunków, po załatwianie formalności, ale cholera jakoś nie znajduję żadnego haka na samego siebie.

Skrajnie — naprędce dokonuję spowiedzi wszelkich zapamiętanych myśli z ostatnich miesięcy, no i tutaj pewnie…, owszem…, coś by się tam znalazło, na przykład moja Wiara w Pana, albo pewien pragmatyzm zapisania się do partii, ale przecież nikomu nie powiedziałem nic szczerego, a wręcz chwaliłem wyraźnie i na głos, gdzie się tylko da, popierałem rewolucję oraz partię. Co więc za draństwo, o co tu chodzi?

Potem mam ten pomysł jeszcze raz, żeby zwyczajnie podejść i zapytać, w czym problem, ale i wniosek też wyciągam, że jeżeli to władza kryje się za tym śledzeniem, to lepiej nie należy być zbyt bezczelnym.

Ha, i co dalej było…? Ano, gdyby to sprawa była tego jednego dnia, tego jednego zakupu bochenka chleba, to i zapomniałbym nawet o niej, albo pozostawiłbym siebie najprawdopodobniej z tą myślą, że mnie sprawdzano, nie tak dawno po zapisaniu się. Tymczasem wróciłem śledzony aż do domu, w porządku, dało się wytrzymać, nic to, że nie zdołałem wyślizgnąć się szpiclowaniu, ale jednak nie był to koniec na tym. Odtąd owo śledzenie, owo łażenie za mną ciągnęło się dalej, było zawsze obecne i uparte przez kilka następnych dni. Jedynie zmieniano twarze szpicli. A skoro tak, skoro też nie kryto się zupełnie ze śledzeniem mnie, znaczy się, miałem o tym wiedzieć, to i musiała stać za tym władza, bo któż by inny. Mogło to, jak mi się zdawało w mojej naiwności, mogło znaczyć źle, lub jednak wręcz przeciwnie i dobrze. Dobrze gdybym, na przykład, był faktycznie jedynie sprawdzany.

Jedna z konsekwencji tych zdarzeń była taka, że odtąd postanowiłem prewencyjnie, całkiem unikać spotkań z nielicznymi znajomymi, szczególnie dla ich dobra, no i z jakąkolwiek rodziną! Żeby nie sprowadzić podobnego śledzenia na nikogo. Moje rozmowy z nieznajomymi w sprawach koniecznych były lakoniczne, zresztą nawet brakowało w nich mojego skupienia, bo od tego pierwszego dnia łażenia szpicli za mną, stałem się szczególnie jakiś rozkojarzony, poważna część energii, myśli, normalnego zatroskania życiowego, odebrała mi nieustanna świadomość bycia śledzonym. Nawet wieczorami, gdy wyglądałem przez okno, zawsze znalazła się jakaś postać, która stała sobie we mroku, pod domem. Mógł to być natrętny przypadek, albo jednak wcale nie.

Tak, tak…, wtedy, w tamtych dniach, nastał ciężki dla mnie okres śledzenia, życie mocno zmieniło się poprzez ten niepokój w sercu, a ja i tak naiwnie rozmyślałem, wzdychając i nie domyślając się, co więcej spotka mnie jeszcze wkrótce. Pojawiały się u mnie nawet i takie fantastyczne teorie, iż może być wręcz odwrotnie do mych pierwotnych podejrzeń, a mianowicie, może być i tak, że skoro zapisałem się, to i teraz element kontrrewolucyjny, burżuazyjny, wysłał za mną swoich szpiegów. Chcą mnie nastraszyć, pokazać, że wcale spokoju odtąd nie zaznam, będę jeszcze żałować tego formalnego przystąpienia do czerwonych. Może więc i należało zgłosić gdzie tę parszywą sprawę? Może zajmą się tym tajniacy rewolucji i dajmy na to pod moim domem rozegra się scena walki wywiadów, zwycięskiej dla towarzysza lenina i dla towarzysza stalina? Potem może otrzymam jakieś wyróżnienie za swoją rewolucyjną czujność?


Boże, Panie nasz, że też człowiek dorosły, człowiek dojrzały staje się jak bezbronne dziecko wobec zdarzeń historii… Pryska cała jego powaga, cała siła, w którą wierzył, że ją ma. Ulatuje ona sobie w powietrze, niczym dym z kozy, w mroźny, grudniowy wieczór. Są i byli ludzie przecież o wiele poważniejsi ode mnie, decydenci, bogacze, wielcy wojskowi, ogromni myśliciele, mocno ponad przeciętne rozumy. Żyli sobie w pięknych pałacach, ozdobnych mieszkaniach, czyli w takich dzielnicach, którym moja tylko służyła; podróżowali po świecie szerokim. I co? I co dalej stało się z licznymi z nich? Dostali tak samo łachmany za jedyny ubiór, bieliznę niewymiarową i używaną z przydziału… Czyli czymże jest duma pojedynczego człowieka i przekonanie o własnej wartości wobec totalitaryzmu? W praktyce tymczasowych zdarzeń, ciągnących się jednak latami, przekonanie o sile własnej jest niczym. Dopiero u naszego Pana wszystko nabiera na powrót wartości, wszystko co człowiek wyszydzi, a do czego od Pana dostał prawo z tego korzystać i je utrzymał, jeśli zachował skromność i mądrość pokory. Wot, i taka jest ponadczasowa prawda dziejów…

Ach…, czyżbym może i klucz do tej całej ogromnej sprawy, dotyczącej przecież milionów, licznych narodów, czyżbym odnalazł właśnie klucz tajemny? Czyżby chodziło tu o zatracenie tej skromności i mądrości pokory przez system carski, a i przez rewolucję od samych jej podstaw i potem przez cały jeszcze kawał czasu polityki świata…?

Tak więc łazili za mną ci szpicle niewiadomego pochodzenia przez kilka następnych dni, miałem ja kłopoty wieczorami z zasypianiem, nerwowość zwiększona była w człowieku, siłą rzeczy. Aż w końcu, w jednej z nocy, z czwartku na piątek, wpadłem w sen bardzo głęboki, sen zmęczonego człowieka, chociaż akurat wysiłku po rewolucji nie miałem przecież żadnego ogromnego, więc w sen głęboki wpadam nareszcie, oto może dane mi będzie wyspać się pierwszy raz, od tej dziwnej zmiany w życiu. Raczyć będę mój mózg wypoczynkiem nie przerywanym, spokojnym, gdyż co tam to śledzenie, skoro trwa dłużej, to można zawsze przyzwyczaić się do niego. Co tam, jeśli komuś zależy bardzo łazić za mną, który nic specjalnego dla partii nie znaczę, przynajmniej nie mam jeszcze żadnych zasług, to niech sobie kto prześladuje dalej takiego zwykłego człowieka…

Więc śpię nareszcie głęboko, ale i powraca stres we śnie, gdy po pewnej „chwili” (tak, w cudzysłowie zapisałem, bo jak inaczej określić „chwilę” we śnie, w którym raz realne godziny wydają się minutami, raz minuty godzinami), więc po pewnej „chwili” widzę przed sobą wrota Pałacu, spoglądam za siebie, tłum stoi z transparentami czerwonymi, niektórzy dzierżą w dłoniach karabiny, jakoś na czele stoję i dziwię się, bo to chyba ja w tym położeniu powinienem walić do wrót, aby je otworzono, jestem strasznie ważny w tym historycznym momencie i myślę sobie, że już dla samej mojej powagi, powinni otworzyć. Tymczasem mocniej dociera do mnie zaskoczonego, że ktoś dobija się z drugiej strony owych wrót. Hałas jest ogromny, jeszcze dalej ma charakter nasilający. W tym momencie budzę się, gdy walenie do wrót rządu tymczasowego zlewa mi się z czymś, co dociera do mnie, że dzieje się teraz, gdzieś w faktycznej, obecnej rzeczywistości.

Oto kilka pięści naraz wali w drzwi mojego mieszkania, może i czyjeś nogi. Pierwsza reakcja po śnie, zaskoczonego, pierwsza najszybsza myśl, że to pożar wybuchł… Zaspany, z zawrotami głowy, rodem z pogranicza światów fikcyjnego i prawdziwego, siadam na łóżku. Za chwilę wrzucam coś na pidżamę i pędzę do tych drzwi, chwiejnie, ale robię to sporymi krokami. Otwieram…

Tam ich stoi kilku, są poważni, są zasadniczy, groźni, w czapkach, pytają o nazwisko. Przedziwne jest to zdarzenie aż do tego stopnia, jakaś obawa najwyższa spływa natychmiast na mnie aż tak wielka, iż nawet zastanawiam się chwilę nad własnym nazwiskiem.

Więc podaję je, oni zaraz włażą wszyscy do środka, główny służbista tłumaczy, że zabierają mnie na wyjaśnienia, zajmie to parę godzin, mówi, że mam nie zabierać nie wiadomo jakich rzeczy, bo będę z powrotem dosyć szybko. Rozglądają się uważnie po mojej małej izbie, dwu zagląda do szaf i do szuflad, nie pytając o zgodę, ja mam ubrać się tylko w cokolwiek i wychodzimy, bo wszystkim jest szkoda czasu, pora bardzo późna, dawno powinniśmy być w domach. We mnie — obok zdziwienia, zaskoczenia i skrajnego lęku — ślad przytomności pojawił się, bo pomyślałem sobie, że co, jak co, ale ja przecież właśnie jestem w swoim domu.

Wyszliśmy na ulicę. Samochód stał pod domem, mnie kazano usiąść z tyłu, miałem zaraz czekistów po bokach. Już ruszyliśmy. Noc była ponura, głęboka, nikt nic nie mówił, milczano, jedynie silnik warczał złowrogo, jakby chciał powiedzieć ze specjalną dedykacją dla mnie, że chciało się mieć postęp cywilizacji, nie chciało się ludziom chodzić na nogach, to teraz mają przejażdżki w nieznane takim automobilem…

Potem był ich budynek ogromny, jakieś tajne piwnice, w nich surowy „gabinet”, tylko biurko, żarówka pod sufitem, solidna lampa na blacie, krzesło i zydel. Czekałem, siedząc na nim długo, ja wiem — z dobre pół godziny, aż było mi mocno niewygodnie, bo kości bolały, zwłaszcza niedospany szkielet pleców dokazywał. Lodowata wilgoć wchodziła pod ubranie.

Wreszcie pojawił się „prowadzący moją sprawę”. Dziwne i pokrętne było tamto, moje pierwsze przesłuchanie. Z początku wydawać by się mogło, iż rozmawialiśmy swobodnie o sprawach neutralnych dla mojej nowej sytuacji, potem śledczy jakby dał do zrozumienia, że w ogóle nie chodzi im o mnie, ale o jakieś niby doniesienie na kogoś; więc pomyślałem sobie, że badają, czy ja coś wiem i może tak być, że faktycznie wkrótce będę zupełnie wolny, może puszczą mnie do domu jeszcze za małą godzinkę. Może poproszę nawet o odwiezienie, bo nie wiem przecież całkiem, gdzie wywieziono mnie przez tę czarną noc…

Nieco później jednak śledczy zaczął wypytywać, co ogólnie robię i jeszcze, jak wyglądała moja przeszłość. Co do pierwszego, to gdybym miał być złośliwy, to powiedziałbym, iż wiedzą wszystko o mojej teraźniejszości, przecież łazili za mną bez przerwy. Ugryzłem się jednak w język. Skoro śledczy generalnie nie był negatywnie nastawiony do mojej osoby, był w miarę rzeczowy, nie okazywał żadnych emocji, najrozsądniej jest również być rzeczowym. Naprawdę mądrze będzie odpowiadać na pytania beznamiętnie, jakby kto zwyczajnie o drogę pytał.

Dla śledczego moja postawa, podobna do jego postawy, była chyba właściwą, trudno to całkiem ocenić, ale ciągnął dalej tematy, które go interesowały, zatem chyba rozmawiało mu się dobrze. Wzbudził jednak mój niepokój, choć ukryłem go głęboko, tak, tak, całkiem go ukryłem w sobie, kiedy zapytał, co wiem ogólnie o spiskach przeciwko rewolucji. Odpowiedziałem, że tak jest dokładnie, jak już wspomniał, czyli, że wiem coś ogólnie, to znaczy słyszałem o nich, że są, jest ich może sporo nawet, skoro oficjalnie w prasie władza mówi o ich istnieniu. W takim razie, muszą faktycznie być te spiski, bo władza przecież mówi nam całą, nagą prawdę.

Było to jednak pytanie z pogranicza mogących coś sugerować, owszem…, jeżeli, to bardzo delikatnie sugerowało, ale jednak mogło coś wskazywać. Uznałem więc, że czas przerwać ten stan jakby całkowitej anonimowości, bezosobowości, swoistego zawieszenia broni, czyli przyszła kolej na wyciągnięcie mojej, „magicznej” legitymacji partyjnej. Sięgnąłem do kieszeni i podałem ją śledczemu, tak nieco jakby od niechcenia, mówiąc, iż może powinienem zacząć naszą rozmowę od jej pokazania.

Śledczy obejrzał dokument, dokładnie wpatrywał się w niego, następnie położył przed sobą na biurku, odtąd zwracał się już do mnie per: „towarzyszu”. Oho…, to jest…, to jest dobry znak, bardzo dobry…, pomyślałem. Czyżby w jego spojrzeniu była doza zaskoczenia, niewielka, ale jednak? Chyba…, chyba tak…? Tak, tak…?

Czy to jest możliwe, że nie wiedzieli o tak podstawowej rzeczy…? Łazili za mną tyle czasu, miałem chyba założoną teczkę (chociaż teczka na biurku mogła tyczyć się sprawy czyjejś, w której jedynie wezwano mnie), porwali moją skromną osobę z domu, nocą, ale nie mieli pojęcia o tym, że zapisałem się do partii…?

Zatem zrobiło się teraz znacznie lepiej dla mnie, jest całkiem dobrze, kiedy ujawniłem się z tak istotnym elementem mojej postawy ideologicznej. Czekista mówi przecież do mnie odtąd: „towarzyszu”, jak do „swojego” człowieka.

Żeby dopełnić sprawy, podkreśliłem jeszcze, iż spisków na pewno jest sporo, one są odpowiedzialne za drobne, nasze niepowodzenia, zapewne są powodem podupadnięcia też na zdrowiu towarzysza lenina, on wie o przeróżnych spiskach i pewnie bardzo martwi się.

Teraz śledczy zmierzył mnie uważnie, lekko pokiwał głową i powiedział, że muszę być dobrze poinformowany, skoro wiem takie rzeczy. Ja na to, iż sprawami partii interesuję się bardzo, o — naprawdę bardzo, na bieżąco śledzę zagadnienia, mam też jakieś kontakty partyjne.


Ha, wszystko tamtej nocy działo się tak szybko, tak przedziwnie, pokrętnie, również przecież jakby bezosobowo, jak wspomniałem. Nadszedł więc ten moment, kiedy ja, niedawno przecież wyrwany ze snu człowiek, WYRWANY Z NAJNORMALNIEJSZEGO, ZWYKŁEGO ŻYCIA, będąc nikim ważnym, postanowiłem jednak przejść do delikatnego ataku, tym pokazaniem legitymacji. Stwierdziłem, że czas okazać nieco odwagi. Nic nie powinno zaszkodzić, a wręcz pomóc mi i przyspieszyć powrót do mojego, małego i przytulnego mieszkanka. Skończy się nareszcie to śledzenie, sprawy będą wyjaśnione, życie moje powróci do normy, do stałego, ulubionego rytmu, wyśpię się tak głębokim snem, że obudzę się nie prędzej, niż po dwu dniach…

Śledczy tymczasem nie oddał mi legitymacji do ręki, trzymał ją na biurku, a kiedy jak mi się zdało, doszedł do tego samego wniosku, iż mamy wszystko wyjaśnione, włożył ją do teczki. Potem wstał i wyszedł bez słowa.

Miałem jeszcze w ułamku sekundy odruch, żeby upomnieć się o nią, ale kiedy już byłem sam, pomyślałem, że przecież taki służbista musi być jednym z narzędzi partii i skoro zabrał moją legitymację, to znaczy, iż partia za tym stoi i partia chce, abym przynajmniej chwilowo nie miał jej w kieszeni.


Znów siedziałem sam, na tym zydlu, i znów trwało to dobre pół godziny. Potem wszedł strażnik, kazał mi wstać. Był grzeczny, aczkolwiek stanowczy. Rozkazał iść za sobą.

Szliśmy zaraz długim korytarzem, skręcaliśmy ze cztery razy, potem otworzył ciężkie, metalowe drzwi i powiedział — „Wchodźcie”. Więc wszedłem, jak okazało się prosto do pustej celi. Drzwi zatrzasnęły się za mną. Zbaraniałem…

Byłem przekonany, że wypuszczą mnie zaraz po przesłuchaniu. Przecież w zasadzie nie było żadnego powodu, żeby trzymać mnie dłużej. Jeszcze uspokoiłem się, iż jest już późno, jest może nawet nad ranem, bo trochę straciłem poczucie czasu w trakcie składania wyjaśnień, to znaczy w sumie nie wiem, ile trwała sama rozmowa ze śledczym. Może chce on przestraszyć mnie, tak dla lepszej dyscypliny, żebym na przykład nie szastał na lewo i na prawo tą wiedzą o stanie zdrowia towarzysza lenina (o kurczę, mogłem tym naprawdę podpaść!!!), żebym pokory zachował w sobie nieco więcej i na przyszłość bardzo już, to znaczy całkiem spolegliwie odnosił się do funkcjonariuszy. Ale najprędzej, to skoro jest już późno, bo przecież mówili, iż jest — jeszcze przy zatrzymywaniu mnie w domu, to co dopiero teraz, chyba jeszcze po trzech, po czterech, czy po pięciu godzinach… Naprawdę nie wiem, ile czasu minęło. A skoro tak, to nie ma pewnie i kto odwieźć mnie do mieszkania, trzeba przesiedzieć tutaj, w tej celi, do rozsądnego rana, kiedy wszyscy przyjdą do pracy o normalnej godzinie. Wówczas znajdzie się już z pewnością chętny do odwiezienia mnie do domu…


O ludzka naiwności! O słabości ludzka, która myślisz, że życie jest po to, aby płynęło sobie jakoś tam, raz lżej, raz odrobinę ciężej, ale zawsze, jak to mówią: do przodu. Kto tobie dał…, tobie — ludzkiemu przekonaniu i w nim również przyzwyczajeniu, kto dał mandat do uzurpowania sobie prawa, iż dni muszą być bezpieczne, stabilne, normalne? A może właśnie normalnością, dedykowaną człowiekowi, jest ciągła destabilizacja jego losu, nieustanna weryfikacja jego czujności, Wiary, zdolności przystosowywania się do ciężkich warunków, do stresu, do wojen, do rewolucji, do niewolnictwa, do rządów niepohamowanej i chorej ambicji? Do permanentnej, skrajnie trudnej walki o przetrwanie…?

Dotarło do mnie durnego nareszcie po trzech dniach spędzonych, jak okazało się — w izolatorze, więc dotarło do mnie, że zostałem aresztowany. Zapuszkowany…, tak po prostu, tak „najzwyczajniej” w świecie.


No i co działo się we mnie, skoro już zmiarkowałem tę cześć prawdy, na teraz? Ho, pojawiły się te wszystkie głupie i czasem wykluczające się wzajemnie myśli, czyli na przykład takie: „zapomnieli o mnie… — albo i nie, jednak nie zapomnieli, bo dają coś zjeść i coś wypić”. „Faktycznie, po jasną cholerę wyskakiwałem z tą wiedzą o stanie zdrowia towarzysza lenina?”. „Może śledczy oczekiwał ode mnie jakiejś propozycji finansowej i nie doczekał się żadnej?”. „Partia chce jedynie wypróbować moją wytrwałość, a ja głupi i naiwny, myślałem, że na zapisaniu się rzecz jest zakończona, że odtąd będę miał tylko łatwiej…”, „może partia wie o mojej dość głębokiej Wierze w Boga i chce żebym wyrzekł się jej?”, „cholera!!! — tak, tak, ktoś doniósł na mnie…, z pewnością jakaś świnia naopowiadała o mnie jakieś parszywe kłamstwa!”, i tak dalej…, i tak dalej, i tak dalszie…

Przez dni liczne, spędzane samotnie w ciasnym pomieszczeniu, po nagłym wyrwaniu z normalnego życia, bez uzyskania wyjaśnień, o co chodzi w sprawie człowieka, można mieć naprawdę setki przeróżnych myśli. Zwłaszcza obwiniających samego siebie o jakikolwiek decydujący błąd.

Po upływie prawdopodobnie dwu już tygodni, znałem każde, najmniejsze zagłębienie w czterech ścianach, kształt sufitu, smak całkowitej ciszy, ale i przygłuszonych, nieco oddalonych jęków, pochodzących jakby z głębokiego podziemia, kogoś chyba męczonego, no i każdą nierówność podłogi. Błagałem raz dziennie strażnika, tego, co to właśnie przynosił jedzenie, o doprowadzenie do ponownej rozmowy z tamtym śledczym lub z jego przełożonym, czy wreszcie z kimkolwiek, kto mógłby cokolwiek pomóc mi. Prosiłem już nawet tylko o możliwość napisania listu i przekazania go te ledwie kilka korytarzy dalej.

Bezskutecznie. Strażnik zimny był całkiem, odporny na moją niedolę, przecież nagłą, niespodziewaną. Zdało mi się, że po tych chyba dwu tygodniach zacząłem trochę wariować… Raz, że działało na mnie tak mocne odizolowanie, dwa — i ta mała kubatura pomieszczenia miała swój przemożny wpływ. Gnębiła kompletna nieznajomość winy, a chyba jakaś musiała być. Zaczęły wyniszczać mnie wyrwanie z normalnego rytmu i niewiedza co do kształtu całej przyszłości.

No ale cóż, człowiek jest pomysłowy. Wynalazłem więc tymczasową metodę psychicznego ratunku, oto wyrywałem się czekistom dość skutecznie z tego barbarzyńskiego odizolowania od reszty świata. Robiłem to, ilekroć chciałem, ilekroć przychodziła mi ochota. Ha, ha, ha, nawet nie wiedzieli nic, że im więzień, ten zapuszkowany gość z izolatki, wychodzi sobie, kiedy tylko zechce i w zasadzie dokąd tylko jego dusza zapragnie…!

Phi…, więc kładłem się na pryczy, zamykałem oczy i przechadzałem się ulicami naszego miasta, czyniąc z tego prawdziwe zawody w odtwarzaniu najmniejszych szczegółów budynków, skwerów, linii tramwajowych. Nieco później wpadłem na pomysł wyobrażania sobie zagranicznych miast na podstawie skrawków wcześniejszych informacji, jakichś zdjęć obejrzanych niegdyś, tych zamieszczonych w książkach i w gazetach. To niezwykłe, ale właśnie w izolatorze zwiedziłem pierwszy raz w życiu Paryż, Londyn, Rzym, Berlin, Nowy Jork i nawet Tokio! Jakże przyjemne były te wycieczki, ha, ha…!

Sypiałem w najdroższych hotelach, jadałem w najlepszych restauracjach, kupowałem, na co przyszła mi tylko ochota! Wyobrażenia te stały się tak rzeczywiste, iż nawet zaczęły śnić mi się po nocach owe przeróżne miasta, języki oraz kultury, ludzie odmienni od nas, od Rosjan. Śniły mi się te sprawy jako niemal namacalne wspomnienia miejsc „faktycznie nawiedzonych” przeze mnie na jawie i zdarzeń „naprawdę przeżytych”.


Mój Boże, przetrwałem około trzech miesięcy w tak głębokim odosobnieniu! Mój Boże, jakaż to była katusza, którą tylko „wycieczki” moje, te „wojaże po świecie szerokim” pozwoliły przetrwać!!!

Właśnie… — żeby dali mi książki jakieś, kartki i kawałek ołówka, to byłoby łatwiej człowiekowi… Nie doceniamy, nie myślimy o tym docenieniu codziennego życia, codziennej przydatności przedmiotów, kiedy w domu mamy w zasięgu czyjeś teksty na półce, albo coś do pisania, kiedy możemy raczyć się czyjąś myślą i swobodnie, bez stresu, bez zważania na okoliczność, pobawić własną… Ho, ho, naiwny człowiecze — izolator nauczy cię na całe życie: bierz, póki możesz, raduj się, póki masz możliwość, nie marnuj czasu, gdy możesz go jakkolwiek wykorzystać, ciesz się ze swojego, własnego kąta na tym świecie, chociażby był nawet skromny, mały, biedny… Racz się chłopie wolnością! Z całej duszy!

Dał mi, oj, dał mi porządnie wtedy i na zawsze ten izolator, dał mi w kość…!

Dlatego cieszyłem się bardzo, bardzo przez chwilę cieszyłem się, kiedy nareszcie trafiłem na powrót do ludzi. Choć nie wiązało się to bynajmniej z przywróceniem wolności, było jedynie dalszym ciągiem potwornego zniewolenia, które nagle nadeszło na moją skromną osobę. Ktoś podjął decyzję, abym trafił już do etapu. Więc jednak, wywiezienie mnie dalej, choć okazało się przeżyciem ciężkim, bardzo ciężkim, to jednak przynajmniej sam ten transport, najpierw ciężarówką, potem w wagonie bydlęcym, sam ten transport pośród ludzi, do których można było odezwać się — był dla mnie ogromną ulgą.

Gdyby może nie ów fakt skrępowania przy publicznym załatwianiu potrzeb intymnych, które w izolatorze było mi obce… Tak, ta sprawa była wtedy najgorsza, pewnie i szczególnie dla kobiet, obecnych pośród nas oraz dla starszych dzieci. Wszyscy byliśmy wymieszani… Dlatego rozumiem tych, dla których ów transport, owe przenosiny, później, przez lata, wspominane z wielkim żalem, były ogromnym dramatem.

Były też przecież jeszcze inne elementy, nie wszystkie dotyczyły mnie. Mianowicie ludzie, po samym aresztowaniu, jeżeli nie trafili do izolatora tak, jak ja, to przyzwyczajali się do warunków pierwszych więzień, tam zawierali niejednokrotnie mocne przyjaźnie, aż tu znowu nagle, aż tu na domiar złego, rozdzielano ich, wywożono do przeróżnych więzień tranzytowych i do obozów, gdzieś totalnie w nieznane, w bardzo na dodatek podłych warunkach, urągających wszelkiej ludzkiej godności. Byli więzieni do tej pory w swoich miastach, tak, jak ja, bądź w okolicy, to ustawiało też psychikę pod istotnym kątem; ta bliskość znanych miejsc dawała nadzieję rychłego powrotu do normalnego bytowania. Tymczasem oto zaczynała się potworna podróż, której sam czas trwania, ciągnący się naprawdę długo, świadczył o ogromnym odtąd oddaleniu, odsunięciu od poprzedniego życia.

A ja głupi jechałem otoczony tym cierpieniem, i w tamtym czasie, przez dni całe wciąż wierzyłem w niewinność partii… A gdy tylko, po dotarciu do pierwszego więzienia tranzytowego, wypatrzyłem jakiegoś tam z brzegu, takiego ważniejszego służbistę, takiego odzianego w skórzaną, błyszczącą, czarną kurtkę, z tą istotną czapką na głowie, zawołałem ja do niego doniośle: „Towarzyszu, członkiem partii jestem, legitymację mam w urzędzie! Pomóżcie mi!…”

Cóż ze mnie był za naiwny głupiec…!

Cóż za idiota…

Głupiec, który jeszcze miał wyrzuty sumienia wobec partii. Który przyznawał się i bił w pierś, że co prawda może i krótko tę legitymację nosił, zaledwie półtorej miesiąca przed aresztowaniem, ale w końcu zapisał się, a tu takie dziwne nieprzyjemności spotykają go i zatem on poprosi bardzo, on — ten głupiec bardzo poprosi, jeszcze szczerze i najpokorniej, aby wyzwolić go z tego całego zamieszania, puścić do domu, a on odda partii naprawdę spory kawał swojego serca, poświęci się o wiele bardziej, niemal całym sobą!

Tak, bo jeśli to jakaś kara jest za grzechy z przeszłości, jeśli i za pewien mój pragmatyzm, i nie do końca pełne zaangażowanie emocjonalne, to ja zmienię się jeszcze znacznie, oj, znacznie…, przyrzekam wam towarzysze, że tak będzie, że nie odpuszczę nic!

Oczywiście i tamten dureń, w tej istotnej czapce na głowie, zignorował mnie wtedy. A przecież najwyraźniej, nie miałem żadnych wątpliwości, widocznie musiała to być jakaś pomyłka…!

Bo przecież towarzyszu stalin, przecież ja generalnie popieram pana, no dobrze, nie generalnie, tylko w całości, niech będzie nawet i bezkrytycznie, to tym bardziej jakaś pomyłka być musi, że znalazłem się w izolatorze, potem w tym etapie. Trzeba wyjaśnić to wszystko, całe moje nowe położenie, dotrzeć, gdzie trzeba, bo rozumiem, że pewnie przy tak znaczących zmianach, przy tak ogromnej skali działania, w ojczyźnie naszej przecież wielikiej i ukochanej, mogą przytrafić się jakieś pomyłki, nie powinienem nawet mieć pretensji o cokolwiek, tylko potrzeba wyjaśnić wszystko na spokojnie, wykazać się cierpliwością dobrego towarzysza. Wrogów przecież tyle mamy wokół, że o pomyłkę pewnie nie trudno. Zawsze może zdarzyć się!


Mój Boże, pomiłuj! Co za bród i ileż wręcz tysięcy wszy…! Znaczy się, teraz na odwrót trafiłem do pomieszczenia, gdzie zgromadzono nas, mężczyzn, chyba ze trzy setki, na ja wiem — mniej niż stu metrach kwadratowych! Bród pomiędzy nami, smród pomiędzy nami, brak kompletny świeżego powietrza, do tego dyzenteria u licznych więźniów! Tutaj zatęskniłem do izolatora, który mogłem wedle własnej zachcianki sprzątać po wielokroć dziennie, w którym miałem swobodę „poruszania się” i oprócz samej wilgoci w zasadzie brak obcych wydzielin skóry, albo innych wyników fizjologii drugiego człowieka!

Te tragiczne warunki moja psychika, psychika umęczonego już, ledwie upieczonego, młodego członka partii, który chciał w coś wierzyć, oprócz Wiary w Boga, chciał wierzyć w jakiś sens tych wszystkich, ogromnych i krwawych zmian, chciał wierzyć w przyszłość Rossyj, moja psychika tłumaczyła tę skrajną dramaturgię położenia mężczyzn, wcześniej i jeszcze kobiet oraz dzieci, z którymi podróżowałem, jako widocznie zasłużoną karę dla wszystkich z nich, którzy byli „wrogami ludu”. Jako najwidoczniej dobrze zaplanowany środek wychowawczy. Owszem, miałem wątpliwości, że partia trochę przesadza momentami, zwłaszcza z tym mieszanym transportem, bo rozumiem wywoływać u wrogów jakiś wstyd ideologiczny, ale wstyd publicznego wypróżniania się, wstyd pomiędzy płciami, to już trąciło przesadą…

Myślałem o takim wstydzie pomiędzy kobietą a mężczyzną, o to mi chodziło, a nie przyszło mi do głowy zgoła inne cierpienie, inny też jeszcze wstyd, wynikający z innych skłonności, będący wręcz zagrożeniem życia. Oto trzymają nas tutaj przecież stłoczonych, oto co jakiś czas kogoś wywołują na przesłuchanie, i ja więc czekam, że może wezwą mnie. Wówczas nareszcie pojawi się okazja, abym zgłosił swoje pretensje i może uzyskał uwolnienie. Tymczasem wewnątrz, pośród nas, spostrzegam zorganizowanie jakiejś bandy, widzę, jak kręcą się, badają teren, przysiadają się, gapią się dziwnie i bez słowa — tylko na młodych mężczyzn. Od razu spostrzegam tę prawidłowość; jest ich chyba dziewięciu, jeżeli dobrze zliczyłem. W większości potężne byki i mordy zakazane, kryminał już na pierwszy rzut oka!

Drugiego dnia tej przedziwnej gry, dwu typów siada też przede mną, potem przywołują trzeciego i tak razem gapią się bez słowa teraz na mnie, nie jedynie na innych więźniów, niemal obojętnych mi wówczas. Normalnie, prawie chcę zapytać, o co chodzi, ale zaraz też myślę sobie, iż może lepiej jest nie wiedzieć, nie prowokować, nie nawiązywać kontaktu, więc długi czas tak udaję, że nie zauważam ich, obserwuję tylko kątem oka. Potem nawet zamykam oczy, choć to jest chyba najbardziej nierozsądne rozwiązanie.

Kiedy je otwieram, po czasie wielkiego niepokoju, ślepej obawy, która ciągnęła się chyba w nieskończoność, już ich nie ma, spokój mi dali, jak zdawało się.

Zaczęło się jednak tego wieczora. Kiedy wszyscy już poszli spać (czynność ta zajmowała siłą rzeczy większość z dnia), kiedy dosyć cisza nastała na sali, a tu nagle zapanował jakiś rumor w jednym z rogów pomieszczenia, zakotłowało się ogromnie, kilku mężczyzn stamtąd odskoczyło w popłochu, na boki, dziwnie jeszcze oglądając się za siebie. Ja ze swoją niesforną naturą ciekawskiego, takiego, co to lubi wiedzieć, co zacz — więc ja zaraz przepycham się tam bliżej.

Widzę dziewięciu, teraz nie mam wątpliwości co do ich liczby, widzę, jak dorwali młodziaka. Niepewna jest we mnie reakcja teraz. Wiem już bez wątpliwości, co jest grane, nawet rozglądnąłem się po pryczach, szukając kogoś do pomocy, do wsparcia mego impulsowego zamiaru, ale widząc współwięźniów odwróconych, unikających wszelkiej reakcji, waham się dalej i jedynie gapię.

Tamten krzyczy, więc kneblują go, jest trzymany przez sześciu, jeden wchodzi ostro od tyłu, dwu czeka na swoją kolejkę. Zaraz wymieniają się, ofiara nawet nie ma szans obrony. Po czterech wymianach, nadal stoję, bo zamurowało mnie jednak, albo odbiło mi, widzę że tamten nie wyrywa się już ni w jotę, wie, iż beznadziejny jest to wysiłek, ciałem jego jedynie spazm chyba wstrząsa, jak mi się zdaje w półmroku.

Wycofałem się. Strach mnie pokonał i również z pewnością pokonał współwięźniów. Mogła być też u niektórych, albo i u wszystkich faktycznie obojętność, tego nie wiem. W każdym razie, rano ciało wyniesiono, tak nikt nie pomógł, być może ofiara wcześniej przytomność straciła, może ogólnie była zbyt słaba, w każdym razie więzień wykrwawił się i padł na amen, jak usłyszałem potem.

Nic to, że nie zareagowałem, musiałem wszystko widzieć, o wszystkim wiedzieć, żeby na kolejnym przesłuchaniu, dopiero przecież drugim, jeżeli się przydarzy, żeby po tylu tygodniach zdać relację i poskarżyć się, a jeżeli uznam to za nierozsądne, za nieodpowiedni moment i że mam przed sobą niewłaściwą jeszcze instancję, to najpierw będę jedynie trzymać się tej linii fatalnej pomyłki partii co do mojej osoby i dopiero po wyjściu na wolność, po powrocie do miasta, udam się ze skargami, gdzie trzeba.

Następnego wieczora ataku nie było. Powtórzył się trzy dni później, był podobny scenariusz, tyle że młodzik przeżył, wołał przed świtem na wartowników, więc go zabrali. Za trzecim razem było jeszcze inaczej, oto najwyraźniej trafiła kosa na kamień, banda zamieszanie wywołała, ale kilku więźniów rzuciło się do obrony, musiał kryminalnym trafić się taki młodzik, co to miał przyjaciół. Dziwna to była bitwa, bez krzyku, z pojedynczymi jedynie przekleństwami, głównie sapanie było słychać, uderzenia pięści o szczęki i o czaszki, nieliczne jęknięcia. Generalnie, jak mówię mocne zamieszanie, pośród ogólnej ciszy.

Zdało się, że po tym zdarzeniu ataki ustaną; minęły dalej spokojniejsze dni i noce. Naiwność ludzka zawsze chce wierzyć, że koniec czegoś złego nadszedł już rychło, jest w tym i rola nadziei. Tymczasem przekleństwo nie śpi, czai się, szuka okazji. Czwarty atak przeznaczony był dla mnie…

Więc układam się na boku, wygodniej, choć to słowo jedynie przyzwyczajeniem jest językowym, bo przecież nie jest możliwe, aby na prymitywnej, więziennej pryczy ułożyć się wygodnie, obok dwu innych mężczyzn i pośród ogromnej ilości wesz. Układam się jednak jakoś, zaraz na skraju i oczy zamykam do snu czujnego. Inaczej, czyli głębiej, spać mogli już tylko napastnicy i więźniowie w podeszłym wieku, odkąd ataki nastały. Zamykam zatem oczy, pamiętając, iż banda i we mnie wlepiała parszywe gały, jednak zamykam, bo tak chce natura, która jednak czujność jako taką zachowuje, ale i nadzieję, że jest już po wszystkim, że po tej bitwie ostatniej — kryminalni dadzą spokój.

Nagle szarpnęło mną, poleciałem z piętra wprost w oślizgłe od potu łapy bandytów! W sekundy walczę, wyrywam się, już krzyczę nawet o pomoc, znowu pamiętając o ostatnim zwycięstwie dobra, ale ułamek sekundy myśl mam, że tamten przyjaciół przecież miał, JA NIE MAM ŻADNYCH, pewnie i przez to przekonanie o pomyłce co do mojej osoby nie bratałem się dotąd z „wrogami ludu”. Zatem zdany jestem tylko na siebie!

Boję się, ogarnia mnie paniczny strach, w tej walce bez większych szans, nie tyle o sam fakt zostania zgwałconym, choć i to również, ale najbardziej o ból i o tę możliwość wykrwawienia! Gnoje, gnoje, precz z łapami ode mnie…! Łapię okazję, jak mnie próbują przekręcić, uwalniam rękę i walę pięścią z całej siły w sam środek jednej gęby, trafiam idealnie, bo ta odlatuje do tyłu i cała postać upada na dolną pryczę, chyba zahaczając jeszcze głową o tę wyższą! Zbyt wielu jest ich jednak, nazbyt wielu na mnie samego i osłabionego…! Zaraz złamali mnie w pół i za nogawki łapią…!

Wtem…, niespodzianie, zupełnie niespodziewanie, Cudowne rozwiązanie nadchodzi…! Oto nie to, że moc dostałem setki mężów, aby ich ohydne łapska pokonać, tych byków z zakazanymi mordami powalić jednym zamachnięciem własnego ciała, ale stało się coś na odwrót! Ich trzymanie mnie, chociaż wysiłek ze swej strony mieli ogromny, sapali nawet, tymczasem ich trzymanie mnie stało się dla mojego odczucia — mocą trzymania ledwie dłoni małych dzieci! Tak z łatwością zacząłem uwalniać się z uścisku potężnych prawie dziesięciu kryminalnych, ręce bandytom wykręcam, dłonie jak brud strzepuję z mej odzieży, która już i tak z czasem uwięzienia łachmanem stała się. Zdejmowałem ich łapy z mego ciała, jakbym za liście na wietrze chwytał!

Co to jest, myślę…?!!!

Nie ważne, co…, dość że bitwa na moją szalę przechyla się wyraźnie. Nie mam w tej Cudownej Chwili już zgody na walenie ich po pyskach, więc tylko odganiam się, jak od much. Napastnicy po beznadziejnym siłowaniu się — w końcu odstępują…!

Odskakuję na bok, uwolniony dopadam zaraz swojej pryczy!

Wspinam się i siadam energicznie, dwaj współwięźniowie ścieśniają się. Jednak ten brak mocy napastników zaraz uchodzi ze mnie, odpływa, jakby niezrozumiała pustka przez ułamek sekundy opanowuje moją duszę. Dalej nadchodzi jeszcze przedziwna i niekontrolowana reakcja. Zaczynam płakać, płakać jak skrzywdzony przez los małolat! Płacz jest tak głęboki, już spazmatycznie wstrząsa mną — to wspomnienie napadu, pełne jego uświadomienie! Organizm oddaje skrajny stres walki, starcia, w którym chodziło nie tylko o godność własną, ale i nawet o uratowanie życia. Nie da się nad tym zapanować, ani trochę, choć bitwę Cudownie przecież wygrałem, więc nadszedł raczej czas tryumfowania, a nie rozpaczy…

Było to moje zwycięstwo odniesione w ostatnią noc pobytu w więzieniu przejściowym. Nie dało się naprawdę zapanować nad tym płaczem, który niemal rozrywał moją pierś, wręcz bolał. Musieli mój stan słyszeć i rozpoznać go wszyscy współwięźniowie, w najbliższym otoczeniu. Pocieszenia nie mogło być, ciesz się sam człowieku, ciesz się, żeś uciekł spod niezłej i prze ohydnej kosy…!


Później nigdzie i nikt nie chciał wysłuchać mnie, nie dawano okazji, do formalnego wyjaśnienia mego losu i do złożenia skargi na całą podłość zwyczajów więziennych i transportowych. Po przybyciu do Łagru liczono nas w nieskończoność, a potem w sposób jeszcze bardziej beznamiętny, kazano nam rozebrać się z czego kto miał, ogolono nas — WSZĘDZIE — kazano wziąć publiczny prysznic, przejść przez badania, gdzie poniżenia kolejnego doznałem, bo nikt jeszcze przedtem nie zaglądał we wszystkie dziury w moim ciele — jakbym sam paradoksalnie teraz dopiero pozwolił prawie zgwałcić się bez walki. W końcu dali tę bieliznę niewygodną, używaną i jeszcze szmaty do ubrania, o których już wspominałem gdzieś tam wcześniej, że były najczęściej niewymiarowe.

A jednak, pamiętam o tym i powiem to znowu… Pamiętam i nigdy nie zapominam o tym od tamtej nocy, Panie, że uniknąłem Cudownie zgwałcenia i ogromnego bólu i możliwe, iż przez to również śmierci z wykrwawienia, albo i z choroby jakiejś…

Potem, mnie akurat do pracy skierowali przy pomywaniu, uznali, że może nie jestem konkretnie chory, żeby kierować do szpitala, ale dość wychudzony i mizerny, więc nie nadawałem się do bardzo ciężkich prac. Byli tu jednak i tacy, co to chodzili na wyręb, byli i ci, którzy pracowali w kopalni pobliskiej, gdzie podobno było bardzo ciężko i nie trudno o śmiertelny wypadek.

Mnie jeno kazano zmywać, choć ogrom pracy też był przy tym, niech kto nie myśli, że nie. Ale były plusy i tutaj, zatem nie tak tragicznie, bo można było dostać więcej lepszych kęsów przy kuchni, to i wychudzenie poprawiało się mnie trochę, chyba.

Rozmyślałem całymi dniami nie jednak o warunkach tutejszych, bo jeszcze raz podkreślę to, że najgorszy był dla mnie izolator i to ścieśnienie z bandą gwałcicieli-pederastów. Zaznaczę, że jednak okazało się to w uwięzieniu, iż co prawda towarzyski to ja nie jestem, o czym wiedziałem doskonale, to jednak ogólnie jestem dość stadnym zwierzęciem. A zatem zgadzam się, nie to żebym musiał zaraz gaworzyć ze wszystkimi, zwłaszcza wymieniać poglądy z „wrogami ludu”, co było zresztą niebezpieczne i niewskazane, ale sam widok ludzi był mi jednak potrzebny do życia i niezbędna wymiana z nimi chociaż słów praktycznych.

Ach…, no i zgoda też na to, że nie te bardzo ciężkie warunki, dla wielu skrajnie ciężkie, najbardziej zaprzątały mi głowę. Bo dalej najważniejsza była kwestia, dlaczego znalazłem się w tak kiepskim położeniu? Ciągle nie znajdywałem odpowiedzi rozstrzygającej na to pytanie, co takiego złego uczyniłem partii? Co było w teczce, której widziałem okładkę, patrzyłem na nią przez raptem kilka godzin? W teczce, do której ostatecznie schowano moją legitymację partyjną?

No mój Boże, faktycznie to ja pewnie jestem nie do końca taki, jaki powinienem być dla partii, bo przecież, na przykład, nadal wierzyłem w Ciebie, Panie. Mogło chodzić dokładnie o tę Wiarę. Że nie zrzekłem się Jej. A przecież towarzysz stalin wyraźnie dał do zrozumienia, że religia to narzędzie burżuazyjne do sterowania masami, do ucisku na lud pracujący, które wykorzystywano od wieków, abyśmy poddani byli tym wszystkim „panom”. I może faktycznie ktoś, coś wykorzystywał był, bo tacy już ludzie są, że dbają wszędzie o swój interes, „tak było przynajmniej przed rewolucją”, ale nie zmienia to faktu, że ja, Panie, nie mogłem wyrzec się Ciebie! Nie mogłem, nie mogłem, nie mogłem…, bo po prostu wiedziałem, że Jesteś i jeszcze docierało do mnie dobitnie — KTO SPRAWIŁ, ŻE W ETAPIE SIŁA NAPADU KRYMINALNYCH NA MNIE BYŁA TAK ZNIKOMA!

A zatem było w tej sprawie coś więcej. Pojawiło się przeto w mojej paranoi poszukiwania winy, pojawiło się pytanie, skąd ONI TO wiedzą? Skąd partia zdobyła informację, że ja nie zrzekłem się Ciebie Panie? Przecież nikomu nic, a nic o Tobie nie mówiłem, trzymałem gębę na kłódkę, gdzieżbym śmiał wypowiedzieć tak niebezpieczną w tych czasach kwestię! Cała Wiara była jedynie we mnie, w sercu, w głowie… Skąd więc oni o wszystkim wiedzą, co w człowieku siedzi? Odchodziłem już po części od zmysłów, miała na to wpływ długotrwałość oderwania od zwykłego, normalnego życia, wspomnienie owych gwałtów i napadu na mnie samego, ale również ogólne osłabienie tak ciała, jak i ducha…

No dobra, a jeżeli ktoś doniósł? Jeżeli faktycznie jestem jednak ofiarą czyjegoś kłamstwa, czyjegoś ohydnego pomówienia? W takim wypadku chciałbym, towarzyszu stalin, chociaż usłyszeć fałszywe zarzuty! Chciałbym bardzo móc zaprzeczyć im wszystkim, obronić się, wyjaśnić wszystko i dać w twarz owemu kłamcy!

Mój Boże, jeżeli faktycznie kto bezwstydnie skłamał w mojej sprawie, jeżeli faktycznie kto pogrążył mnie, to może niemal nie mieć sensu moja postawa partyjna…! To by znaczyło, że dla całego systemu i ja stałem się „wrogiem ludu”! To miałoby zresztą całkiem sens, znaczyłoby to, że tamten śledczy z premedytacją schował moją legitymację do teczki, aby została zapomniana, abym jako zdrajca nigdy już być może nie dostał jej z powrotem!

Przerażające!!!


Sygnalizowałem już owo rozróżnienie, a propos spraw rozgrywanych wówczas w etapie, w tej sali zawszawionej i zbyt małej, aby pomieścić normalnie aż tylu mężczyzn, więc faktycznie więźniowie dzielili się tam generalnie na „politycznych” i na „kryminalnych”. Inaczej miało to już wyglądać w samym obozie, do którego teraz trafiłem. Obowiązywał podział na zdolnych do pracy ciężkiej, bądź lekkiej oraz na „darmozjadów”, zatem chorych, bądź inwalidów. Bez względu jednak na to, każdy z nas miał wyrok, więc wynikało, że i ja zatem musiałem mieć jakiś wyrok, jak twierdzili ci, z którymi odważyłem się porozmawiać.

WYROK…?!!! MÓJ BOŻE?!!! Jeżeli tak, to chyba przeoczyłem miejsce i czas jego ogłoszenia, czyli zagubiła mi się gdzieś sama rozprawa, chyba odbyła się całkiem zaocznie?!

A tak, a i owszem… — z czasem, wobec coraz większego braku nadziei na wysłuchanie mnie przez osobę władną zmienić mój los, zacząłem, o! — najdoskonalsza i najsprawiedliwsza partio, zacząłem rozmawiać z innymi zekami. Odkryłem, że w gruncie rzeczy trafiało do obozu bardzo niewielu więźniów skazanych za przestępstwa kryminalne. Jeżeli zekowie nie okłamywali mnie w swojej, tajemnej zmowie, zdecydowana większość z nich byli to ludzie z wyrokami i podobnie jak ja, nie mieli pojęcia o prawdziwych powodach swojej winy. Ewentualnie niektórym przypisywano, jak zarzekali się, przestępstwa kontrrewolucyjne, których nie śmieliby popełnić. Jednak w swojej głupocie, jeszcze przez jakiś czas, widząc tych ludzi prostych, albo bardzo inteligentnych, nie przystosowanych, albo na odwrót: całkiem zaradnych, w zasadzie nadal wszystkich chciałem widzieć — w roli „wrogów ludu”.

Ziarno wątpliwości zostało jednak zasiane. Co, jeżeli faktycznie jest tak, iż takich, jak ja, czyli szczerze przekonanych o swojej niewinności, jest znacznie, ale to znacznie więcej?!


Napad na mnie śnił mi się po nocach często, chociaż w Cudowny sposób wyszedłem z niego bez szwanku. Oto też wieczorami nie zwiedzałem już więcej Londynu, ani Paryża, ani tych innych, odmiennych, ciekawych i pięknych miast. Znudziła mi się po części ta rozrywka, nie dawała już odpowiedniego wytchnienia. Zbyt nerwowo było i nazbyt częste pojawiały się moje spięcia, albo w moim otoczeniu — spięcia innych, porządnych zeków z kryminalnymi.

Mój Boże, jak ludzie potrafią być podli wobec siebie, czego wyraźnie ostatnio doświadczam…! Z pewnością nie powinno się mieszać w etapie i w obozie tych kryminalnych z politycznymi! Zresztą nigdzie i nigdy! Kiedy wreszcie wszystko to zostanie wyjaśnione, kiedy wyjdę na wolność, zaraz udam się do kogo trzeba, tam — „na górze” i opowiem o wszystkim, o tych karygodnych błędach systemu socjalistycznej resocjalizacji, poskarżę się i doprowadzę do koniecznych zmian!

Podkreślę to, że była już też we mnie, pojawiła się nareszcie i taka też myśl: „Ty głupcze, przecież funkcjonariusz partyjny, towarzysz, a nie kto inny, odebrał ci legitymację, prawda? Nadal sądzisz, iż jest to kwestią pomyłki i nadal masz nadzieję, że masz jakikolwiek wpływ na swój los…?”


Mijały następne miesiące uwięzienia. Świadomość własnej naiwności i głupoty rosła we mnie z upływem czasu. Bolało, w odczuwanej niesprawiedliwości, to zrównanie do przestępców najgorszych, którym przecież ani trochę nie byłem, bo nie popełniłem żadnego przestępstwa, prócz może bardzo, ale to całkiem na siłę wyimaginowanego w głowie, polegającego na nieco może zbyt słabym przeświadczeniu socjalistycznym i na zakazanej oraz ukrywanej przeze mnie z pieczołowitością — Wierze w Istotę Najwyższą.

Zastanawiałem się, kto też wymyślił taki dokładnie kształt systemu resocjalizacji „wrogów ludu”? — dajmy na to więc, iż jestem mordercą, a zatem jakaż tu kara mogła być za zabójstwo dla mnie, w konfrontacji z politycznymi, skoro tutaj wiele jest zabójstwem, tak duszy, jak i ciała, skoro w obozie i w pracy przymusowej zwykli ludzie umierają? Bo najwięcej jednak wskazuje, coraz więcej udowadnia, że większość spraw jest w Gułagu najbardziej co najmniej omyłkowym uwięzieniem niewinnych, pomieszaniem ich z faktycznymi winowajcami!

Boże, czyż byłoby to możliwe, żeby tak wielu zeków okłamywało mnie? Żeby, powiedzmy sobie, zmówili się wszyscy, czy co i głosili tę samą śpiewkę o niewinności? Żeby element antyrewolucyjny, antysocjalistyczny chciał mnie jednego pogrążyć w słabym duchu tak głęboko, abym przestał nareszcie wierzyć w tę całą, cholerną partię?

Jest również za ciężko, za skrajnie, za niebezpiecznie, za przesadnie, aby mógł to być tylko sprawdzian lojalności dla nas wszystkich wobec rewolucji!

Do jasnej cholery, faktycznie co za bydle wymyśliło taki kształt systemu? Byli tutaj zekowie, którzy twierdzili, iż paradoksalnie bywali więzieni za czasów carskich, za swoje rewolucyjne poglądy, za działalność polityczną, wszelkiej maści lewicową, ale w więzieniach nawet carskich mieli jakieś prawa. Tam nie było aż tak skrajnie źle…

Mijały więc następne tygodnie, składające się z dni, z których każdy łamał we mnie co raz to bardziej resztę wiary w sens rewolucji, odbierał już w końcu nie tyle wiarę, ale i chociaż tę wątłą nadzieję na lepszą przyszłość dla Rosji. Bo skoro władza mogła się tak masowo pomylić, albo, co gorsza, chciała się tak masowo mylić, co do winy tak licznych zeków, to by znaczyło, że obecna władza jest skrajnie niemoralnym, zepsutym tworem, nie myśli o dobru społecznym, ale jest jakąś chimerą sprawiedliwości, jakimś zaprzeczeniem samego założenia socjalizmu — systemu, co czas pokazał, delikatnie mówiąc: omyłkowo wymyślonego po to, aby ludziom żyło się lepiej, aby wszyscy, nie tylko sami bogacze, mieli całkiem przyzwoitą egzystencję.

Czyli jeszcze raz: jak to miało się do gehenny tak wielu ludzi uwięzionych wraz ze mną? Jak można było traktować nas wszystkich gorzej niż, dla przykładu, zwierzęta hodowlane? Od nich oczekuje się chociaż, że będą wyglądać dobrze, że będą zdrowe, będą rozmnażać się na potęgę. A my tymczasem co…?! Mamy głodować, zdychać, chorować, śmierdzieć, pracować do upadłego bez żadnej nagrody, choćby bez jako takich, przyzwoitych warunków? Mamy mieć faktycznie gorzej, niż zwierzęta?! Jak to, nasza partio teraźniejszości i przyszłości socjalistycznej, świetlanej, jak to ma się do optymistycznych założeń systemu, leżących u podstaw jego „sensu”?

No i, nareszcie…! W końcu dotarło to do mnie…! Dotarła do mnie po kilku miesiącach, w niemal całej okazałości — prawda. Przestała być dla mnie tajemnicą sprawa najistotniejsza, oto doznałem ogromnie ważnego olśnienia, jak sądzę od Ciebie Panie przyszło, bo przecież ja sam okazałem się za głupi i za młody, żeby wysuwać ostateczne i jedynie słuszne wnioski…! Przyszło mi to olśnienie pewnego razu, chyba pod wieczór, o ile dobrze pamiętam… Tak, tak… z pewnością był to wieczór, kiedy leżałem sobie na pryczy…

A zatem dotarło to do mnie wreszcie… — ŻE PARTIA ARESZTUJE LUDZI ZA NIC! Nie trzeba było mieć absolutnie żadnego przewinienia. Można było kochać towarzysza lenina, przepadać za towarzyszem stalinem, robić swoje, nawet z pełnym zaangażowaniem służyć sprawie „naszej”, tej „wspólnej” i tej „słusznej”, popierać „wspaniałą” rewolucję, być świetnym członkiem partii, a jednak i tak zostać aresztowanym Z A N I C!

Można też było być przeciwnikiem rewolucji wewnętrznie, tylko tak po cichu, zatem ogólnie nie szkodzić sprawom idącym zgodnie z linią partii, jedynie obserwować rzeczywistość i poddać się jej bezwładności, a i tak wylądować w Gułagu — znowu za nic, bo nie popełniono żadnego „złego” czynu.

Dopiero to olśnienie stało się zaczątkiem powrotu mojej świadomości ideologicznej na właściwe tory. Tak, teraz to już przyznaję, że zaczął mi szybko, o, o…, ho, ho…! — dość gwałtownie przechodzić ten cały bolszewizm… Zacząłem podejrzewać, że „wróg” w cale nie czaił się za każdym rogiem ulicy, za każdym brakiem bochenka chleba, wróg „burżuazyjny”, ale zacząłem rozumieć, że oto cała partia, cały system socjalistyczny, wszystko to było po prostu, najzwyczajniej i nie aż tak bardzo skomplikowanie, jak mogłoby się komu wydawać — wszystko to stało się wrogiem ZWYKŁEGO CZŁOWIEKA.

Było to odkrycie w mym dalszym rozumowaniu i w ogóle w praktyce dalszego życia — całkiem fundamentalne.

Wrzesień

„Halo, halo… Mamy dwudziestego piątego lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Jest godzina dziewiąta. Pogoda w Warszawie słoneczna, niewielkie zachmurzenie pojawiło się na południowy wschód od stolicy…”

Urzędnik państwowy, który właśnie siedział pochylony nad moją sprawą, odwrócił się w fotelu i ściszył radio. Miałem nadzieję, że tym razem usłyszę od niego jakieś dobre wieści, może ktoś zechce wreszcie dać mi owo wymarzone, owo upragnione, stałe zajęcie. Na posadzie państwowej najbardziej zależało mi, nie można było wyobrazić sobie wówczas nic bardziej pewnego i stabilnego.

Niewielka suma, którą otrzymałem w spadku po wuju właśnie była na wykończeniu. Dzięki niej w ogóle zdecydowałem się na ten odważny ruch, na wyjazd do Warszawy. Opuściłem moją głęboką prowincję, gdzie urodziłem się i dorastałem. Ale cóż z tego…? Cóż z tego dalej, skoro jak dotąd w Stolicy spotykały mnie same niepowodzenia?

Nie byłem już w stanie zapłacić czynszu za pokój, za ostatni miesiąc; coś tam jeszcze pozostawiłem sobie pieniędzy, żeby mieć za co zjeść. Było tego może ledwie na jeden tydzień życia. Potem czekał mnie głód i nędza ostateczna, jeżeli nic szybko nie wydarzy się pozytywnego; czyli istniało ryzyko, że oto poniósłbym klęskę na drodze, którą z determinacją postanowiłem obrać, a raczej do której to los w zasadzie przymusił mnie.

Przecież nie miałem już nikogo, do kogo można było zwrócić się o pomoc. Rodzice pomarli dawno, oj dawno, ledwie cztery lata przecież miałem, gdy osierocili mnie, jedynaka. Całkiem nie pamiętałem ich. Dalej więc siostry zakonne przygarnęły, uratowały, wychowały i jakoś wykształciły, przyszedł jednak w końcu i taki rok, taki dzień, że trzeba było opuścić ich dom. Dom, który zawsze był pełen dzieci, doświadczonych przez los. Trzeba było zacząć własne, dorosłe życie, stać się dojrzałym, da Bóg i całkiem samodzielnym człowiekiem.

Moja noga stanęła więc w tym mieście pięknym i zaniedbanym jednocześnie, i nieco przerażającym ogromem, bo czymże była przy nim ta mieścina, gdzie na świat przyszedłem, odebrany przez podstarzałą akuszerkę. Za budynkami naszego, małego rynku, który tak pokochałem w dzieciństwie, rozciągały się ogródki z warzywami, a z nich był już tylko widok na wielkie pola i pobliskie lasy. Czyli wieś u nas zaczynała się zaraz za rynkiem i rzędami niskich kamienic, stojących przy głównej ulicy. Co innego tutaj, w ogromnej Warszawie.

Poczułem się w Stolicy tak mały, a jednak miałem i w sobie odwagę niezłomną, tak że nawet, gdybym żebrakiem miał stać się, włóczęgą ulicznym, przyszłoby mi i zatem i to jedyne dobre ubranie, co miałem teraz na sobie, sprzedać i wymienić na łachy, to i tak pozostałbym w Warszawie, w nadziei, że kiedyś nadejdzie lepszy czas dla takich przyjezdnych ludzi, jak ja.

Czyli cała moja obecna nadzieja była w tym urzędniku. On jednak nie znalazł żadnych słów pocieszenia, jednego nawet zdania pozytywnego, że może coś będzie miał wkrótce odpowiedniego, coś, do czego będę pasował, a to coś będzie pasowało i do mnie. Powiedział, że i owszem, pisać i czytać umiem, język dodatkowo znam, jak wielu dzisiaj, ale i tak jest to zbyt mało, gdyż najbardziej ze wszystkiego, to brakuje mi jakiegoś doświadczenia. Gdybym gdzieś już pracował w administracji, robił coś naprawdę znaczącego…, albo gdyby ktoś ważny mógł mnie szczerze polecić…

Wyszedłem z urzędu mocno poirytowany. Logicznym było, że abym miał już „jakieś doświadczenie”, żeby komuś — „ktoś mógł mnie polecić”, najpierw musiałbym przejść przez pierwsze w karierze zatrudnienie. Co to zatem była za przewrotność, jakaś absolutna paranoja dla młodego, dopiero startującego w samodzielność człowieka: jedna potencjalna i w mojej silnej wierze — rokująca przyszłość (bo głupi przecież chyba nie byłem), była przekreślana przez nigdy przedtem niemożliwą do zrealizowania przeszłość. Życiowy kołowrotek absurdów, w które świat nasz obfituje, a raczej jego ludzkie urządzenie.

Ubodło mnie to bardzo, tym bardziej, że nie miałem żadnych innych pomysłów na chwilę obecną. Oczywiście gotowy byłem robić cokolwiek, przyjąć zupełnie podstawowe zajęcie, sprzątanie jakieś, noszenie cegieł, fach odźwiernego, windziarza, pomocnika szewca, którego to zajęcia mógłby kto przyuczyć mnie, czy inną robotę, no dosłownie już cokolwiek, co los przyniósłby, a za co ktoś gotowy byłby płacić, tylko że z pytania tu i ówdzie nic nie wynikało. Chyba zatem i w tych sprawach musiałbym mieć faktycznie jakąś znajomość, chociażby taką, która zaręczyłaby za uczciwość moją i rzetelność. Miałem też i taki argument, ważny dla co poniektórych, że w zasadzie nie piłem alkoholu, na co i tak nie byłoby mnie stać. Prawie nie znałem tej pokusy, dzięki siostrom; nie było jakoś okazji nauczyć się nałogu. Zresztą nie ciągnęło mnie w tę stronę ani trochę…

Co z tego znowu, i jeszcze raz, co z tego — skoro i tak nie miałem w Warszawie nikogo, kto mógłby mnie komukolwiek polecić.

Opuściłem więc urząd, jak powiedziałem, poirytowany, zły na urzędnika i na ten świat; poczułem się jeszcze raz słaby, pomimo determinacji, słaby i nawet bezradny. Tak wpadłem w ów kiepski stan, w coś, co obecnie zatroskani na Ziemi nazywają nieco dziwnie, tym zwykłym słowem, które raczej powinno mieć inne znaczenie, a mianowicie: „dół”. Aż zacząłem bać się całej, o, o! — uwierzcie mi, zacząłem bać się calutkiej przyszłości.

Zboczyłem zaraz z głównej ulicy, przy której urząd stał, rozdrażniła mnie dodatkowo ta arteria, gdzie po środku, w obu kierunkach pędziły tramwaje elektryczne, ale nie one były mi solą w oku, ale ulica drażniła mnie zwłaszcza różnorodnością kramów, do których nie miałem po co zaglądać z pustymi kieszeniami. Żeby jeszcze było tak, że witryny zachęcałyby, żeby kuły mnie mocno w oczy, co metrów parę, kuły takimi oto ogłoszeniami: „przyjmę do pracy”, „przyuczę zawodu”, „potrzebny goniec”, „szukam pomagiera”. Cokolwiek podobnego…, a tu zupełnie, całkiem nic…

Zapragnąłem znowu uciec od świata, przyczaić się teraz gdzieś ze swoimi myślami. Wszedłem więc w bramę ciemną, ale widać było, iż za nią po lewej i po prawej stronie są wejścia na klatki schodowe, tak kiedyś budowano, inaczej, niż współcześnie, potem jeszcze przeszedłem kawałek i znalazłem się na podwórzu. Był tam klomb otoczony niskim murkiem, po jego środku rosło sobie drzewo. Usiadłem na tym murku, co innego zostało mi, jak usiąść tutaj i zastanowić się, co robić dalej. Co innego, jak pomyśleć, gdzie iść, kogo radzić się, gdzie uparcie prosić o pomoc, bo bez niej, to już chyba będzie na mnie koniec…

Popatrzyłem na niebo, oprawione w miejscu tym w ramę, utworzoną przez dachy i rynny budynków. Rozejrzałem się wokół, widziałem ściany kamienic, stare, zaniedbane, dawno farby nie doświadczyły, tak że nawet nie odważyłbym się przesądzać, jaki kiedyś miały kolor. Były po prostu szaro-brudne. Zaraz obserwowałem dzieci odziane w byle co, bawiące się jakimś śmieciem na tym podwórzu. Też były brudne, też zaniedbane te dzieciaki, których rodzice pewnie gdzieś właśnie harowali za grosz. Świat ten zdał mi się w tamtej chwili strasznie niesprawiedliwy, tak ze względu głównie chyba na tę moją porażkę w urzędzie, odczułem teraz i tę niesprawiedliwość losu wobec i tych dzieci, i wobec moich współlokatorów, którzy walczyli z rzeczywistością o przetrwanie, podobnie do mnie, śpiących co wieczór, albo nawet i w dzień, po ciężko przepracowanej nocy, w tym obskurnym mieszkaniu, gdzie wynajmowałem pokój. Pomyślałem sobie wtedy: Boże, jaki ogrom nędzy jest na tym świecie! Jaki potworny ogrom, JEJ, KTÓRA I MNIE TERAZ WŁAŚNIE DOSIĘGA! I dodałem sobie zaraz w myśli, że to oczywiście nie Pan Bóg stoi za tą sprawą, ale człowiek człowiekowi jest ogólnie niemiły, nieprzychylny, skoro pozwala, aby życie tysięcy istnień przebiegało w tak rozpaczliwie przygnębiającej nędzy!

Wyszedłem stamtąd, opuściłem prędko to podwórze, bo „dół” stawał się zbyt wielki, zbyt głęboko już sięgnął przez ten kwadrans może, czy dwadzieścia zaledwie minut, jakie minęły po rozmowie z urzędnikiem, na którą tak bardzo liczyłem. Stanąłem sobie po środku chodnika, tak jakoś nie wiedząc, czy iść w prawo, czy w lewo, a tu nagle ktoś odzywa się do mnie, ktoś siedzi sobie na krawężniku, chyba tak, jak ja, nie ma też pomysłu, co zrobić ze sobą, podobnie nie wie, gdzie udać się, by zmienić swoje życie, tak mówi do mnie jednak ze swobodą, bez skrępowania, jakbyśmy znali się od dawna:

— Co…, ciężko jest, nie…? Dziadowiejemy panie i nie my jedni, ale jest nas wielu, co raz więcej chyba…

Przestraszyłem się — czy na mojej twarzy było wypisane, że byłem właśnie w urzędzie, starać się o pracę i wyszedłem stamtąd z kwitkiem? Byłem dość schludnie ubrany, czy więc postać ta żebracza umie czytać w moich myślach, i to z poziomu krawężnika? Czy to duch jakiś, czy zjawa, której zlecono szybko dobić mnie, tak szybko, zanim uwierzę na nowo w swoje siły?

Pamiętam tamtą chwilę doskonale, bo była jedną z nielicznych chwil mojej słabości, gdyż ogólnie przecież przez krótkie życie coś jednak zawsze pchało mnie do przodu, coś kazało nie przejmować się zbytnio, wierzyć w chociaż względne powodzenie. Pamiętam dobrze ten moment załamania, pewnie też i dlatego, że prawie wszystko pamiętam z ledwie przekroczonych dwudziestu lat doświadczania człowieczeństwa; mogę zaświadczyć, iż jest tak ze wszystkimi, których znam, którzy podobnie krótko, albo i nawet krócej stąpali po Ziemi. Tak zatem, nasze wspomnienia, nasz ziemski bagaż nie jest tak pełny, tak licznych walizek wypełnionych ową pamięcią nie zabraliśmy ze sobą, jak zabierają je w Podróż ci, którzy przeżyli w śmiertelnym ciele dobre kilkadziesiąt lat, czy nawet ze sto. Dlatego tacy, jak ja, pamiętają też te najmniejsze drobiazgi.

Ach — pamięć…, rzecz niesamowita, jest ona niezwykła, bo jest obok Wiary, obok miłości, u tych, którzy obie Te Sprawy mają, którzy dostali Je lub zdążyli nauczyć się Ich, jest więc ta pamięć jedynym, obok owych Cudów, co zabrać możemy ze sobą na Tę Tutaj Stronę…!

A zresztą jest też i tak trochę, że bagaż pamięci zależy również od intensywności życia. Przyznaję to jedno, podsumowując teraz, że w tamtej chwili na podwórzu i zaraz na chodniku, stojąc przed jedną z warszawskich kamienic, byłem jednak słaby, bardzo słaby i jak dziecko jakieś niedojrzały.

„Dziś” przecież również i to wiem doskonale, patrząc znacznie szerzej, nie tylko na czubek swojego nosa i zatem widząc dalszy horyzont, wiem, że nie było aż tak źle wówczas z tą moją Ojczyzną. Że obraz tamtego miejskiego podwórka i setek jemu podobnych, obraz i również następnej nędznej kamienicy i w niej mojego tymczasowego, obskurnego, wynajmowanego pokoju, nie oddawał całej prawdy o tamtej formie naszego bytowania, zwłaszcza o całej otoczce. Wiem, że w Drugiej Rzeczypospolitej zaczęła budować się nowa klasa urzędników państwowych, do której z wyboru własnego chciałem w tamtych dniach dołączyć. Wcześniej jej u nas przecież nie było, bo krajem zarządzali obcy, zaborcy, głównie wyzyskując go, więc tworzyła się dopiero od dwudziestu lat elita nasza, która zaczęła ciągnąć powoli, ale i skutecznie całą Ojczyznę do przodu, ku tej lepszej, ku świetlanej przyszłości. Oto kiedyś i może dość szybko mogła ona nadejść, ale zaraz brutalnie narodowi kolejny raz odebrano tę historyczną szansę. Później znacznie zaczął naród mój budować swój dobrobyt od nowa, po bardzo wielu latach… Oj, dla stąpających po Ziemi naprawdę znów sporo czasu przeminęło, bo i całe pół wieku i wielu moich rodaków tej przyszłości lepszej i prawdziwie wolnej, prawdziwie niezawisłej nie doczekało, poginęli masowo na wojnie, pomordowano ich lub pomarli pierwej…

Zwłaszcza dokładnie ta kolejna wojna, która już nadchodziła, miała pozbawić życia miliony moich pobratymców. Póki co jednak, jeszcze nie o niej myślałem intensywnie, chociaż w gazetach straszono wojną, rozprawiano o wojnie, ale też rozpisywano się o sojuszach z Anglią i z Francją, o tym, że hitlerowi grozi izolacja, że niby Polska jest silna, bo ma armię, którą do boju poprowadzi zdolny wódz, rozprawiano o wielkiej polityce, no i, na tak zwanej ulicy mówiło się o tych rzeczach powszechnie. Moi współlokatorzy też martwili się, zwłaszcza jeden twierdził, że nie da się uniknąć starcia z niemieckim narodowym socjalizmem, jesteśmy na to doświadczenie skazani, ale póki co ja zajęty byłem planowaniem i próbami budowania swojej przyszłości, z pewnością teraz nie chciałem popaść w nędzę, stracić dachu nad głową i chodzić przez dni całe o kompletnie pustym żołądku.

No tak, no tak… Tak, tak… — ten odwieczny kontrast, pomiędzy biedą, a bogactwem… Ta odwieczna walka o to, by być z tymi „silniejszymi”… Być z nimi nigdy nie było moim celem i mówię to szczerze, nie kłamię ni w ząb…, tym bardziej, że Tutaj, gdzie grzech kłamstwa, czy nawet jakikolwiek w ogóle grzech nie przytrafia się już, więc przecież nie mógłbym kłamać, nawet gdybym chciał. Jakoś nigdy nie zamarzyłem o tym, by należeć do tej małej części społeczeństwa. Miałem, owszem, już w wieku nastu lat takie marzenie — być pod tym względem średniakiem. Średniakiem ze zdrową, szczęśliwą rodziną i może większym, wygodnym i schludnym mieszkaniem. Właśnie w tym tkwiło coś górnolotnego, coś wartościowego i ponad czasowego, coś ambitnego, bo uważałem, po lekturze pewnych książek i artykułów, wbrew bzdurnym ideom, które politykierstwo zwłaszcza na Wschodzie w moim czasie głosiło, uważałem więc, że silna „klasa średnia”, że średniacy są motorem postępu, źródłem najistotniejszym powszechnego dobrobytu, siłą rozwojową całej przyszłości narodów i wygra też ostatecznie ten, kto będzie miał solidnie ustawionych średniaków jak najwięcej. Średniacy muszą konsumować, by z gospodarką działo się dobrze. Nawet u nas wiedziano o tym już w międzywojniu, rzadko kto ma tę świadomość dzisiaj, współcześnie w Kraju, że podczas światowego kryzysu lat dwudziestych wieku dwudziestego rząd w Polsce publikował plakaty zachęcające do zakupów, przedstawiające średniaka pchającego przed sobą najprawdziwszy, marketowy wózek. Już wówczas.

Wracając jednak do wojny, jako młody człowiek startujący w życie, liczyłem na to, że nie dojdzie do niej. Tym bardziej w najbliższym czasie. Bo niby, po co? Czytałem sporo o ostatnim, wielkim konflikcie w Europie, wojna ta była całkiem bezsensowna, pożytku z niej żadnego, chyba że mówimy o rykoszetem zdobytej przez nas bezcennej wolności, jedynej korzyści z tej wojny, przynajmniej jaką ja akurat widziałem. Generalnie, poginęły miliony mężczyzn, miliony dzieci stało się w połowie sierotami. Współlokator, starszy ode mnie ze dwadzieścia lat cieśla, który przywędrował za chlebem do Stolicy, z jeszcze głębszej prowincji, niż ja, twierdził jednak coś innego; to był ów mądry człowiek, najbardziej z nas zorientowany w stosunkach międzynarodowych. Mówił, że hitlerowi chodzi o powiększenie państwa, tymczasem jesteśmy od trzech już stron przez niego otoczeni, nam więc niczego nie podaruje, nie odpuści, przystaniemy na jego wizje dobrowolnie, albo zmusi nas siłą do podążenia za nim. Oto różnicą jest to sporą, bo praktycznie nikt w tamtym czasie w moim otoczeniu nie myślał o konflikcie z Niemcami w kategoriach jakiegoś mordowania. Nawet miałem myśl, że i tak lepiej jest walczyć z Niemcem, niż z Cudem najprawdziwszym pokonaną w 1920 roku swołoczą czerwono armijną, co wiem „teraz”, że komunizm w Europie mocno ograniczyło — na zawsze. Zachód wręcz uratowało przed tą straszliwą zarazą. Miałem taką myśl, pomimo opisywanych tu i ówdzie metod pozbywania się przez hitlera przeciwników politycznych. Jeżeli wojna nadejdzie, to wygramy ją prędzej, czy później, poginie trochę żołnierzy, przybędzie niestety sierot i wdów, ale ot — to „wszystko”, co będzie mieć miejsce w tej sprawie, jeżeli w ogóle faktycznie dojdzie do wojny.

Jest to zupełnie inna perspektywa, niż dzisiaj na Ziemi i nazwijmy to również „odmienna” do czasu Przejścia dla ludzi w Niebie, których znałem do trzydziestego dziewiątego roku, kiedy ma się już Tutaj zatem pełną wiedzę o wszystkich mordach dokonanych w totalitaryzmach. Niech usprawiedliwieniem jednak dla mojej młodości, niedojrzałości i dla w takim razie i naiwności moich współlokatorów, czy w ogóle większości zwykłych Polaków w tamtych dniach, niech usprawiedliwieniem będzie, że nawet przywódcy Państwa Podziemnego nie od razu wiedzieli, dlaczego ludzie znikają. Wkrótce znikały całe wręcz rodziny, po to, aby nikt o nich nie pamiętał.

Tak jednak przed wojną było u mnie, w tej młodej głowie przybyłej z małego, prowincjonalnego miasta, naprawdę zupełnie inaczej było ze świadomością walki z hitlerowską machiną bliskiej nam już zagłady.


Mijały dni, a dla mnie jak pracy nie było, tak nie było. Żadnego płatnego zajęcia, raz ktoś zachęcał mnie do udzielenia się charytatywnego. Nie poszedłem jednak, nie miałem dość witalności, jak to miałoby zresztą być, pomagać komuś z pustym niemal żołądkiem, samemu pomocy potrzebując i mając resztkę sił wszystkich skoncentrowaną na poszukiwaniu absolutnie pilnego ratunku — dla siebie.

I jak to nierzadko bywa, gdy człek modli się gorliwie, błaga Pana w owej modlitwie rozpaczliwej z jedynie szczerą intencją, oto zdarzył się więc ogromny Cud. Niewątpliwy Cud w moim życiu, jak rzekłem — przecież krótkim.

Unikałem przesiadywania w obskurnym pokoju, wolałem włóczyć się całymi godzinami po Warszawie, była w tym i metoda na poszukiwanie owego życiowego przypadku, zrządzenia losu, czy przeznaczenia, jak kto woli…, według racji, bądź nie racji, jak kto woli nazywać takie rzeczy ważne, które przytrafiają się nam. Wlepiałem więc z uporem oczy w witryny kramów, głównie działo się to w centrum miasta, sprawdzając, czy ktoś nie poszukuje rąk do pracy, przystawałem i przyglądałem się warsztatom, w niektórych pytając o możliwość zatrudnienia; uznałem, że z biernego czekania nie urodzi się kompletnie nic. Czekanie wypalało mnie zresztą najbardziej.

No i tak doszło do dalszych spraw. Wiemy wszyscy, że zdarza się w chwilach olbrzymiej samotności zostać przypadkiem potrąconym na zatłoczonym chodniku, przez kogoś, kto za chwilę zmienia naszą przyszłość. Więc tu ot — stary, serdeczny kolega ze szkolnej ławy, dawne dzieje, mógłby mnie, dla przykładu, potrącić i zaraz zaprosić na kielicha, którego tym razem nie odmówiłbym, i w ogóle mógłby w dniach następnych przewrócić moje życie do góry nogami.

Wiemy, że zdarza się komuś nie zdążyć na pociąg, „niech to drzwi ścisną”, miał dowieźć nas na czas w pewnej życiowej sprawie, tymczasem pod wieczór dociera do zainteresowanego straszna wiadomość o katastrofie kolejowej — „mój Boże…, mój Boże, jak dobrze, że nie dałeś mi wsiąść do tego pociągu! Jak dobrze…, jak dobrze…, jak dobrze…!!! Dziękuję Ci Panie, za drugą szansę…!” Zdarza się też zostać serdecznie przywitanym na ulicy przez kogoś, kogo się kompletnie nie pamięta, a okazuje się to później, iż chodzi sobie w tym samym mieście nasz sobowtór.

Przytrafiło się zatem też i mnie, człowiekowi bez grosza przy duszy, łaknącemu wsparcia, przytrafiło się znaleźć portfel pełen pieniędzy.


Czyż nie jest jednak tak, iż każdy z nas wolałby, aby rzeczywiście znajdując portfel ze sporą dla niego gotówką, a zatem, gdy siłą rzeczy sprawdzamy jego zawartość, czy każdy z nas nie wolałby, aby nie znaleźć w nim żadnej informacji, żadnej wskazówki, do kogo on należy? Jakże prosta wyda się wówczas sprawa! Oto dar najprawdziwszy i potężny dostajemy znikąd! Za darmo, za nic, za przechodzenie w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze, ot — trafia się nam czysta korzyść, czysta przyjemność, żadnego nie może być w niej wyrzutu sumienia.

„Niestety” ja przyjemności najpierw nie doznałem prawie żadnej, znajdując ogromne w mojej sytuacji pieniądze — właśnie z powodu owego wyrzutu…

Więc od początku: idę sobie ulicą Bielańską wzdłuż kramów, mijam buty, mijam kapelusze, przechodzę obok sukienek i materiałów, skręcam ku witrynie, bo oto mała karteczka widnieje tam przyczepiona od środka, więc muszę sprawdzić, czy nie ma na tym skraweczku papieru odręcznie zapisanej mojej, jedynej szansy życiowej, więc podchodzę aż z nosem do szyby i spostrzegam obok, na stopniu małych schodków prowadzących w dół, spostrzegam jasny portfel. Leży sobie samotnie, bezpańsko. Podnoszę go więc, chowam najpierw szybko do kieszeni, w gwałtownym przypływie podniecenia, potem czytam kartkę, tę małą w narożniku witryny, czytam, ale sekundę później nie pamiętam, co jest na niej zapisane, oprócz tego, że nie było tam anonsu o pracy. Więc myślę już tylko o tym przedmiocie z niewiadomą zawartością, który zagościł w mojej kieszeni. Chyba…, tak, tak wydaje mi się, iż był lekko używany, no może naprawdę lekko, ale też był raczej wypchany. Rozglądnąłem się jeszcze, czy ktoś patrzy na mnie, obserwuję, czy ktoś szuka czegoś, czy ktoś mierzy mnie z nieskrywanym oburzeniem, ale dookoła spokój, ludzie przechodzą normalnie, normalnie wchodzą i wychodzą z kramów, nikt niczego nie szuka, nie gorączkuje się, wygląda, że nie ma w pobliżu nikogo, kto by zgubił cokolwiek, a ja czuję już gęsty pot występujący mi na czoło. Trochę, jak złodziej, choć niczego przecież nie ukradłem, no naprawdę — nie ukradłem przecie!, jeno znalazłem, przyczajam się, skupiam się w sobie, czując to nienaturalne i nadmierne podniecenie. Oddalam się, szukam dogodnego miejsca, gdzie można będzie spokojnie przejrzeć zawartość portfela.

Znowu pomocne jest mi jedno z warszawskich podwórzy, tu znajduję azyl, okna nade mną puste, nikt wścibsko nie gapi się; można przystąpić do przeszukania.

Pierwsze, co znajduję, powoduje, że „UCHU!!!” krzyczę w duszy, jak mówiłem, serce biło mi już gwałtowniej od tego kramu z anonsem nie o zatrudnieniu, a teraz chce aż wyskoczyć mi z piersi, oto w środku jest dobrych prawie trzysta złotych!!! TAK — TRZYSTA ZŁOTYCH!!! Ktoś ustawiony zgubił — zaraz sobie myślę…

Trafiam szybko na zdjęcie starszej kobiety, takie portretowe i nie podpisane żadną dedykacją. „Na nieszczęście” znajduję dalej i ten drobiazg elegancki, jest i bilecik, a na nim imię i nazwisko z adresem ulicy. Dla potwierdzenia tożsamości prawdopodobnej właścicielki jest i karteczka złożona na cztery, z zaproszeniem na raut, wystawionym na to samo nazwisko.

W zasadzie nie było już wątpliwości — portfel zgubiła kobieta, pytanie tylko, czy to ta ze zdjęcia była faktyczną jego właścicielką, czy jednak jej matką, lub siostrą, ciotką, może przyjaciółką, bo i takie możliwości też przecież istniały?

Co miałem zrobić…? Ja, ze swoją uczciwością, Wiarą, wychowaniem zakonnic i innych dobrych belfrów…? Ze swoją wrażliwością, która gdybym był postąpił raz źle, raz nieodpowiednio, nie dawałaby mi spokoju po wsze czasy? Postanowiłem udać się pod adres z bileciku. Jedyne wahanie miałem, że robiło się trochę późno, owszem normalnie jasno jeszcze było, w końcu to niemal środek lata, i to bardzo upalnego, ale przecież, gdy o adres zapytałem dorożkarza, to okazało się, że całkiem daleko miałbym do celu, niemal drugi koniec miasta, pomyślałem więc, że może jutro rano będzie lepiej na poszukiwania; ale też zaraz skarciłem siebie w duszy, iż oto zaczynam coś kombinować. Istniało też ryzyko noszenia takiej gotówki przy sobie, nie wiem — jakiekolwiek.

Ruszyłem więc. Kłamać mi nie wolno, nie czuję nawet takiej pokusy, więc przyznaję, że szarpało moją duszą to w lewo, to w prawo — oj, jakże przydałyby się mnie takie pieniądze! Jak bardzo, bardzo przydałyby się, poratowałyby mnie na kilka miesięcy nawet, przy zachowaniu skromnego poziomu bytowania!

Jedyne, na co pozwoliłem sobie, to po przebyciu trzech, długich przecznic, postanowiłem, nie poświęcać się aż tak, dla kogoś obcego, przy mojej ogólnej trochę słabości i zamachnąłem ręką na dorożkę. Adres podałem, z takim portfelem miałem czym zapłacić, to pojadę sobie normalnie, jak człowiek. Zresztą Warszawy nie poznałem jeszcze tak dobrze, żeby łatwo trafić do celu piechotą, musiałbym ciągle pytać kogo po drodze, dokąd dalej iść.

Dorożkarz wiózł mnie całe kilkadziesiąt minut. Z jednej strony raczyłem się tą niespodziewaną wygodą, z drugiej znowu szarpało moje myśli raz ku dobremu, raz ku ogromnemu pokuszeniu. Przecież i na końcu teraz obranej drogi, można się było nadal jeszcze wycofać!

Dotarliśmy na miejsce. Zapłaciłem nie swoimi pieniędzmi, ale w tym wypadku nie było mowy o jakiejkolwiek pretensji do siebie, z pewnością będzie mi to wybaczone, niech się ta kobieta cieszy, że w ogóle wróci do niej portfel. W międzyczasie oprzytomniałem, miałem dziwną przerwę w dorożce, upewniłem się, co do słuszności wniosków z mojego „śledztwa”, okazało się, iż w skórzanych zakamarkach były jeszcze pewne dokumenty.

Tak więc, rozglądam się, po wyjściu z dorożki i widzę, jakże tu inna jest dzielnica, niż ta, gdzie wynajmuję pokój. Kamienice są tu pieczołowicie zadbane, kolorowe, dopieszczone, zieleń dookoła znacznie lepsza, w pobliżu jest i elegancki park. Ludzie też widać zamożniej ubrani, automobile stoją drogie i wyczyszczone. No tak, tak…, niby to samo miasto, ta sama Warszawa, a zupełnie jednak inaczej.

Podchodzę do bramy, szukam nazwiska przy tabliczce z guziczkami, jest, jest…, mam ten numer mieszkania, zgadza się wszystko z wizytówką, już chcę naciskać, ale właśnie dama jakaś wychodzi na zewnątrz, może to i ta — „moja”, ale patrzę jej głęboko w oczy i nie widać w nich nic, co byłoby podobne do: „zgubiłam dzisiaj portfel ze sporą gotówką i jest mi z tego powodu bardzo smutno”.

Wykorzystuję więc sytuację, wślizguję się zaraz po niej do środka i wchodzę na piętro. Jeszcze się tak nie zdążyłem zaniedbać, pasuję od biedy do tej klatki schodowej, mógłbym tu zamieszkać, gdyby założyć, iż nie dbam aż tak o swój wygląd, na zbója przecie nie wyglądam. Wreszcie staję przed właściwymi drzwiami, jest numer jedenaście, mieszkania są tutaj chyba wygodne, bo kamienica ogromna, a na każdym piętrze tylko po dwoje, solidnych, pięknie odnowionych, rzeźbionych i lśniących lakierem drzwi.

No dobrze, myślę sobie, jestem już tutaj, więc naciskam dzwonek. Chwila ciszy, potem ledwie słychać szelest, zamki nareszcie odryglowują się, przede mną staje młoda kobieta. Odzywam się:

— Dobry wieczór. Przepraszam, że niepokoję o tej porze, ale zdaje się, że znalazłem na mieście Pani portfel.

Piękny anioł, odziany w delikatny, zwiewny szlafroczek, patrzy mi w oczy, potem bierze ode mnie ów portfel, sprawcę całego zamieszania i lustruje jego zawartość.

— No nie…, ale z Pana uczciwy człowiek! — anioł podskakuje z radości, jak małe dziecko.

— No nie…, no nie…, akurat miałam w nim trochę pieniędzy, co ja się napłakałam nad swoją niezdarnością! Nie poszłam szukać nawet, bo jaki sens po tylu godzinach, zanim zorientowałam się…, czyli sprawa beznadziejna…, a tu Pan przynosi mi go po prostu do domu. Muszę to Panu wynagrodzić! Tak, tak…, natychmiast… — anioł zawahał się:

— Muszę…, jakoś…!

Uśmiechnąłem się, jej reakcja była tak spontaniczna, tak fantastyczna i wesoła, jak faktycznie u dziecka, które odnalazło, na przykład, swojego, zaginionego, czworonogiego, ukochanego pupila, aż zrobiło mi się bardzo miło na duszy; mimowolnie jednak, chociaż normalnie była to ostatnia rzecz, jaką chciałem powiedzieć w tej sytuacji…, mimowolnie powiedziałem do tej pięknej i młodej kobiety…, powiedziałem:

— Może znajdzie mi pani jakąś pracę?

Krew zaraz zalała mi skroń, policzki mocno oparzyły, pewnie zrobiłem się czerwony, jak burak, ze wstydu, tym bardziej, że ta kobietka przenikliwym i mądrym wzrokiem spojrzała na mnie, a więc ja głowę już spuściłem.

— Jest pan w potrzebie i przynosi mi pan portfel?

Anioł odłożył skórzaną własność na stolik przy wejściu, złapał mnie za dłoń i delikatnie zaciągnął przez korytarz do salonu, po czym dodał:

— Jest wieczór, więc pracy panu nie znajdę, ale zacznijmy od czegoś innego. Zabieram pana na kolację i nie przyjmuję żadnej odmowy. Proszę, niech mi pan tylko da dziesięć minut.

Nie odmówiłem, a skąd…

Posiłek z tak ładną kobietą u boku, kiedy jest się samotnym i… potwornie głodnym. Posiłek, posiłek, posiłek…! Wtedy, od rana miałem w żołądku jedynie jedną, suchą bułkę i łychę cukru dla wzmocnienia, z którego wolno mi było skorzystać we wspólnej dla naszych lokatorów kuchni. Z solą mieliśmy podobnie i z grubsza z herbatą…, były — powiedzmy sobie — też wspólne; kto miał pracę, jakiś przypływ gotówki, to kupował dla publicznego pożytku, jeśli co zbrakło z tych rzeczy.

Poczułem podniecenie. Było silniejsze, od tego nawet, kiedy znalazłem te kilkaset złotych. Rozglądnąłem się; mieszkanie było zadbane, jak dla mnie — luksusowe, zaraz szukałem wymownych szczegółów, mogących zaświadczyć, czy kobieta żyje tu sama, czy też nie. Ten ogromny korytarz…, salon również komfortowy, spory. Ładne meble. Tyle przestrzeni naprawdę dla jednej osoby…?

Nawet, jeśli tak faktycznie było, że dziewczę zamieszkuje te mury samotnie, to dobrze, to wręcz bardzo dobrze dla mnie. Naprawdę trafiłem na niczego sobie kobietkę, urodziwa i na odpowiednim poziomie, było to słychać po wysławianiu się, no i na dodatek chyba zamożna, znacznie lepsza partia, niż mógłbym sobie nawet wyobrażać kogoś dla siebie na przyszłość… Wiem, że zrobiłem dobre wrażenie, szczerze mówiąc, chyba nawet moja podświadomość, która bała się być aż tak bezczelną, żeby przejść w prostą świadomość, w odważne i realne pragnienie, więc chyba moja podświadomość nawet liczyła po cichu na to, że właścicielką portfela będzie młoda, piękna i samotna kobieta. No więc chyba mam to zaspokojenie bezczelnej podświadomości… Pozostaje tylko czekać, co z tego wszystkiego wyniknie.


Na imię miała Irena; nie od razu poczułem do niej wszystko to, co ona do mnie. Kolacja, na którą pojechaliśmy do „Cristala”, była wyśmienita. Smakowało mi, jak chyba nic i nigdy przedtem. Owszem, nie do końca czułem się w porządku, nie tak całkiem byłem wyluzowany, przecież nie zakładałem z góry, iż będę miał żołądkową korzyść z oddania komuś jego zguby. Sama kolacja przecież była już niemałym kosztem. Irenka była jednak tak swobodna, tak naturalna, tak otwarta, rozmawiało się nam generalnie, jak między starymi, dobrymi znajomymi. Bardziej więc jednak moja świadomość z czasem odeszła w sytuację rodzaju prawdziwego rendez-vous, niż posiłku ufundowanego z czyjejś wdzięczności.

Była starsza ode mnie o sześć lat, ale od tamtej kolacji, kiedy to wymieniliśmy się szczegółami z naszego życia, można powiedzieć, że żadna to była dla nas różnica pomiędzy nami, prócz tego, że ona zdążyła wcześniej już stanąć na nogi w wielkiej Warszawie.

Tak więc, powiem to…, powiem to teraz: przez zwykłą, ludzką uczciwość, poznałem wspaniałą, zaradną i piękną kobietę!

Późnym już wieczorem odwiozła mnie taksówką pod szarą, zaniedbaną kamienicę. Umówiliśmy się na piątek wieczór, sama zaproponowała kolejne spotkanie. Z początku, w tamtych dniach, myślałem o Irence, jako o dokładnie Aniele, który podał pomocną dłoń potrzebującemu, w najważniejszym momencie. Już ratunkiem była dla mnie sama myśl, że ktoś odrobinę zatroszczy się o mnie, że będę miał też z kim podzielić się planami i obawami, czyli mogę mieć nadzieję, iż wszystko ułoży się jakoś, że chyba nie utonę we światowym oceanie biedy i bezradności!

Irenka była na państwowej posadzie. Można powiedzieć, że udało się jej. Lat temu cztery jeszcze wynajmowała pokój, zupełnie jak ja, z innymi współlokatorami, choć nigdy tak zaniedbany. Wpasowała się w krąg ludzi, którzy mieli siłę przebicia, było wśród nich kilku rodowitych Warszawiaków, poznała parę osób bardzo zamożnych, dorabiali się na handlu i na inwestycjach. Irenka obracała się w doborowym towarzystwie, choć jak okazało się wkrótce, sama prowadziła życie ubogie, najwięcej kosztował ją wynajem wielkiego mieszkania, w owej prestiżowej dzielnicy. Pochłaniało ono gro jej miesięcznego zarobku, ale mówiła mi, że już normalnie żyć inaczej nie potrafi, że potrzebuje przestrzeni, musi oddychać pełną piersią po każdym powrocie do domu.

Nie do końca były to argumenty, które docierały do mnie; byłem przyzwyczajony do oszczędzania. W oszczędzaniu na przyszłość widziałem sens życia skromnego. Irence tymczasem w gruncie rzeczy wystarczało pieniędzy ledwie na niewyrafinowane jedzenie i trochę ubrań — z powodu tych ogromnych, gustownie urządzonych pokoi. Z drugiej strony umiała wykorzystać potencjał znajomych, była towarzyska, zdążyła i mnie zabrać kilka razy na lepsze z przyjęć. Można się było najeść do syta, do przesady nawet i ubawić do woli.

Ja sam nie potrafiłem jednak uodpornić się na te wszystkie kontrasty — byłem dzieckiem z sierocińca. Chociaż przecież i dla zmiany swojego losu, na dokładnie lepszy, przyjechałem do samej Warszawy i poprzez samo to oraz poprzez poznanie Irenki w losie tym, jak się zdawało, właśnie następowała odmiana, zwrot ku lepszemu. Jednak wkrótce widząc tych wszystkich eleganckich, młodych i pięknych ludzi, bliskich znajomych Irenki, świetnie bawiących się w swoim towarzystwie, ludzi sukcesu, popijających dobre alkohole, jeżdżących nowymi automobilami, dobrze odżywionych, mieszkających w luksusach, rozprawiających o sprawach wielkich z szeroką perspektywą, ze swobodą i ze znawstwem, dalej — opisujących swoje wojaże zagraniczne, nie czułem się bynajmniej, jak ryba w wodzie.

Czułem potencjał, chciałem dla siebie odrobinę lepszego życia, oto więc niespodziewanie szybko raczej nadchodziło, a ja zastanawiałem się z pewnym wyszydzeniem, nie do końca uświadomionym, jak to jest być bogatym? Albo chociaż, jak to jest być średnio zamożnym? Ale nie w znaczeniu posiadania, bo to było widać gołym okiem u niektórych znajomych Irenki, nie potrzeba było sobie niczego wyobrażać, ale zastanawiało mnie, jak to jest faktycznie z tą ludzką świadomością?

Jak to jest, wstawać późnym porankiem z pełnym komfortem psychicznym, z poczuciem stabilności życia? Czyli zupełnie odmiennie, niż ja ostatnimi czasy. Zaczynać dzień, kiedy ma być podobny do poprzedniego, czyli tak samo udany, tak bardzo spokojny? Czy zamożny może wiedzieć, że wypić herbatę, zjeść śledzika i jajecznicę z kilku jaj, zagryzać to serem i konsumować świeżą bułkę, która dotarła do niego na nogach kamerdynera, czy może wiedzieć, że TO JUŻ JEST WŁAŚNIE LUKSUS?! A przecież tak właśnie żyła sobie większość ludzi z otoczenia Irenki, o czym słyszałem w ich rozmowach, co widziałem na własne oczy, czego domyślałem się.

Czy do któregoś z was, zamożni przyjaciele mojej kobiety, (mojej, choć nie było między nami wtedy jeszcze zbliżenia, takie było wychowanie, byliśmy na to zbyt przyzwoici, żeby tak od razu…) czy więc dociera do was, ŻE ŻYJECIE W LUKSUSIE KONSUMUJĄC SPOKOJNIE SYTE I WIELOSKŁADNIKOWE ŚNIADANIE?! — myślałem w tamtych dniach.

Sam przyznać muszę, w swojej biedzie, którą zdążyłem dogłębnie poznać, i również mając świadomość biedy innych, z którymi pomieszkiwałem, i o których ocierałem się na ulicach, przyznać muszę, iż zazdrościłem przyjaciołom mojej kobiety owych luksusów.

Zdarzyło się tak razy kilka, iż Irenka podała obficie do stołu nam obojgu, u siebie, a ja dobrze wiedziałem, że jest to dla niej nie lada wysiłek finansowy i zatem doceniłem ten luksus. Bo już luksusem jest, nie jedynie życiem banalnym i ot — nonszalancko normalnym, — luksusem jest, za który Panu należy dziękować, zjeść syte, wieloskładnikowe śniadanie. Tylko, że może aby to dobrze zrozumieć, potrzeba faktycznie pierwej samemu doznać biedy…? Bo skąd było u mnie, w tamtym czasie, na początku znajomości z Irenką, aż tyle myśli o jedzeniu?

Tak…, z głodu. Oto nagle wkroczyłem do świata, gdzie jedzenia nie brakowało, a właściwie pierwszy raz byłem w świecie, gdzie przytrafiał mi się dość często sowity jego nadmiar i aż taka różnorodność smaków.

Na jednym z przyjęć również zdałem sobie sprawę, że zazdroszczę przyjaciołom Irenki ogromnej wiedzy o zdarzeniach bieżących. Oto rzucali nazwiskami, które napotykałem na pierwszych stronach gazet, podglądając to i owo, nierzadko na stoiskach z prasą. Szastali imionami osób ważnych, polityków, finansistów, przedsiębiorców, z którymi mieli styczność. Było więc co chwilę takie tam sobie: Mieciu to…, Wincenty tamto…, rozprawiali też z pełną swobodą o ugrupowaniach politycznych i o szczegółach ich programów, szczycili się wiedzą szczegółową o kłótniach na samej „górze”, w Rządzie, a ja ledwie znałem część z nazw partii, o ich programach nie wiedziałem nic.

Były między nami naprawdę spore różnice, pomiędzy otoczeniem Irenki, a mną, a jednak od pierwszego wejrzenia pokochała właśnie mnie. Narzekałem więc, żaliłem się Irence, że wiem w gruncie rzeczy tak niewiele, że czuję się tak mały, mały, mały…, moja świadomość zatrzymała się chyba na ostatniej Wielkiej Wojnie! Zaczęła więc Irenka przynosić mi z pracy niemal stosy gazet, nawet i te starsze numeracją, a potem…, potem jeszcze kupiła mi niewielki, acz drogi mebelek.

Oj…, dobry, bardzo dobry wynalazek było to radio lampowe! Irena sprawiła mnie wyjątkowy prezent, chociaż z początku gniewałem się, że wydała tyle pieniędzy, kiedy ja nie miałem przecież żadnych wymagań wobec niej. Właściwie byłem wdzięczny tylko za to już, że mnie przygarnęła. Tak…, tak…, w kategoriach przygarnięcia bardziej traktowałem całą tę sytuację, jeszcze w dniu, kiedy kupiła mi radio, chociaż zauważyłem oczywiście, jak bardzo zaangażowało ją to moje pojawienie się znienacka w jej życiu.

Byłem mężczyzną. Przyzwoitym, wychowanym przez siostry, z jakimiś manierami, ale fakt, że — mężczyzną, więc jeszcze raz: widziałem więc dobrze, iż Irenka była kobietą piękną. W związku z tym podobała się również innym, mądrzejszym ode mnie i w dodatku zamożnym, moim potencjalnym rywalom.

Ale i Irenka sama zbytnio nie wierzyła w siebie pod tymi względami. Szepnąłem czasem: „jesteś piękną kobietą”, a w odpowiedzi wysłuchiwałem wynurzeń o wadach jej ciała, niby to o nie do końca zgrabnych nogach, niby to o zbyt grubych łydkach, albo o zbyt szerokiej szyi, co jedynie rozpuszczone, dłuższe włosy były w stanie zamaskować. Te skargi na naturę, która moim zdaniem wykonała naprawdę kawał dobrej roboty, wydawały mi się absurdem. O nie, nie… nie. Nie wydawały mi się, ale wręcz były absurdem! Potwierdzenia ich żadnego nie znajdywałem, kiedy miałem sporo czasu przypatrywać się pięknej i mojej Irence.

Tak więc dni mijały, czuliśmy się doskonale w swoim towarzystwie, siedem tygodni znajomości upłynęło szybko i dosyć intensywnie, o tym, że wojna jest nieunikniona nie usłyszałem specjalnie w radio, ale faktycznie co innego było w naszych gazetach, które Irenka wytrwale donosiła mi. Były tam groźby i ostrzeżenia. Sporo informacji o ćwiczeniach obronnych, zwłaszcza o OPL. W końcu zaczęły mnożyć się komunikaty o incydentach przygranicznych, o prowokacjach niemieckich, za które ich propaganda oskarżała fałszywie Polaków, o podłych innych działaniach. Wyobraźcie sobie, że ktoś wydał rozkaz wywiezienia uczniów i nauczycieli z Gimnazjum w Kwidzynie…, odjechali w nieznanym kierunku i ślad po nich zaginął, co za bezczelność, co za skandaliczne wręcz bezprawie…! Odwoływano też ważne imprezy sportowe.

Cóż, kiedy mnie i tak bardziej interesował w słowie pisanym ludzki los przebiegający w pokoju, gatunek ciężkiej pracy, sprawy socjalne, żmudna walka milionów o byt. Sam, póki co, odrabiałem dystans, zacząłem nieźle orientować się w partiach, w ważnych nazwiskach, w głoszonych publicznie poglądach.

Polityka… No cóż — myślałem — dobrze, dobrze, że mogą bawić się w nią ci nasi politycy. To znaczy, że ogólnie dzieje się jako tako. I może z czasem tak politykować będą, że ludzie z nędzy będą się jakoś dźwigać szybciej, że będzie praca dla wszystkich, albo chociaż dla prawie wszystkich. Że znajdzie się i jakieś dobre zajęcie dla mnie w Stolicy. Że nędza z przedmieść i z podwórek kamienicznych zejdzie, i z małych miasteczek, i ze wsi, gdzie pracy przecież powinno być sporo, bo jeść w miastach muszą wszyscy, to i zasadzić trzeba gdzie warzywa i wyhodować zwierzęta. Bo w mieście nie godzi się przecie, aby chlew po ulicach biegał. Tak podsumowywałem to, o czym czytałem w gazetach, na dalszych stronach, o czym słuchałem, o czym zacząłem rozmawiać, podczas tych spotkań z zamożnymi, zdolnymi, młodymi ludźmi, kiedy akurat nikt nie rozprawiał o wojnie.

Aż nadszedł ów poranek, kiedy znowu włączyłem radio, jak zawsze robiłem to ostatnio o tej porze, w swoim zaniedbanym pokoju (radio przywodziło mi tutaj na myśl damę, która dziwnym zrządzeniem losu zabłądziła w dzielnicy slumsów), za którego wynajem też już Irenka zapłaciła raz i drugi, zacząłem więc od radio, kiedy ledwie otworzyłem oczy, a tu spada na mnie komunikat: „A więc wojna…”, mówią, że wojna, jednak wojna i jeszcze raz wojna — zaczęło się…!


*

Przedziwne było to uczucie… Nie do końca tylko obawy, ale głównie jednak jej — ktoś wtargnął na teren naszego Kraju, jakieś wojska przekroczyły nasze granice. Świat zmienił się gwałtownie, świadomość bytu w Ojczyźnie nie jest już zwykła. Niemieckie samoloty zaczęły zrzucać bomby na nasze miasta… Oj, dostaną za swoje…, potrafimy walczyć…, zawsze przecież potrafiliśmy! Sam byłem ledwie dzień po mobilizacji i teraz nie mogłem doczekać się więc, kiedy stanę przed wrogiem. Oho…, nie doczekanie wasze, niedoczekanie…! Skoro kanalie odważyły się na tak parszywy ruch, pomimo ostrzeżeń płynących z Anglii oraz z Francji (wyłapałem ich sporo w gazetach, zwłaszcza w najświeższych artykułach), skoro nie uszanowali nas samych, nas, Polaków, to nie ma sprawy, będzie pierwszy raz tak, że zabiję człowieka! Będę zabijał do upadłego, bo co ten bezczelny hitler sobie myśli?! Że mu wszystko wolno?! Zagarnął już Czechy, pal sześć tę Austrię, gdzie podobno cieszono się bardzo z aneksji, ale nawet Pragę, o której nie mało słyszałem ciekawych opowieści z ust jednego z przyjaciół Irenki. Podróżował do Pragi w interesach, marzyło mu się nawet otworzyć tam własne biuro, w tym podobno bardzo pięknym mieście, planował rozwój firmy — dopóki Niemcy nie wkroczyli i nie zaczęły piętrzyć się przed nim trudności, miał tam w końcu nawet obawy o własne życie.

Ze słów jego wydobywał się obraz bardzo miłych i wesołych ludzi, tak opisywał Czechów. Z pewnością, jak twierdził, nie chcą niby niemca dyktatora za pana, ale pragną wolności, jak i my, chociaż świeżo pamiętają czasy wspólnego z Austrią państwa. Fakt, że szczególnie dla nas, dla Polaków, również i dla mojej świadomości narodowej ta wolność była ZA ŚWIEŻA, aby móc ją stracić! Miała zaledwie dwadzieścia lat! Dwadzieścia krótkich lat, ale dokładnie wolnych dla naszego narodu…!!!

Od tamtego poranka wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mobilizacja i wybuch wojny zbliżyły nas całkiem, mnie z Irenką; stała się dziwnie czulsza, jej spojrzenia były jeszcze głębsze, przedtem były w nich radość i zwykła troska, teraz bardziej refleksyjny smutek i głęboka niepewność, wręcz strach.

Mój Boże, też z drugiej strony myślałem sobie…, mój Boże, kolejna wojna w Europie? Jaki ma to sens? Może jednak Rząd nasz jakoś dogada się z Niemcami? Może trochę postrzelają i któraś ze stron ustąpi? Ja tymczasem przeczekam te kilka dni, może tydzień na tyłach frontu? Nie zaryzykowałbym wówczas niczego, miałem przecież od całkiem niedawna tę swoją Irenkę i była przed nami cała przyszłość. Zdarzyło mi się już raz, może ze dwa razy nad nią rozmarzyć — załóżmy, że zakładamy rodzinę… A co, a czemu nie? Skoro mnie zechciała, skoro zdaje się wybrała spośród co najmniej kilkunastu mężczyzn, którzy byli w jej zasięgu, to czemu nie? Irenka ma pracę, namówiłbym ją na przeprowadzkę w nieco skromniejsze progi, może i gdzieś na peryferie Warszawy, coś w końcu znalazłbym sobie do zajęcia, wynajęłoby się dobrą nianię z polecenia…

Brzmi pięknie, dobrze jest sobie pomarzyć, najpierw jednak będę musiał pojawić się na tej cholernej wojnie, chociaż w tych obwodach armii, zgodnie z planem mobilizacyjnym.


Zaczęło spieszyć się wszystkim, świat wręcz oszalał! Został nam zaledwie dzień do mojego wyjazdu. Jeden zaledwie dzień i jedna noc, które nagle zapragnęliśmy, aby trwały bez końca. Jednak już sam ten dzień był dość brutalny, wskazówki zegarów pędziły bezlitośnie. Irenka chyba żeby nie zwariować, biegała po sklepach przez cztery godziny za jakimiś rzeczami, które niby to przydadzą mi się, kiedy wyjadę. Przedtem więc czas płynął niczym nieskrępowany, dawaliśmy go sobie sporo, tego całkiem dobrego czasu, który z szacunkiem rozwijał nasze uczucia, w rodzącej się powoli przyjaźni i miłości.

Irenka zastrzegła, że tej nocy nie będę spędzać w wynajmowanym, obskurnym pokoju, ale zanocuję u niej. Powiedziała to znienacka i choć było to ogromną zmianą, przecież nawet wręcz mogącą coś sugerować, to wyraziła swoje życzenie odważnie, jakby zwyczajnie umawiała się ze mną na spacer, na odprowadzenie jej po pracy, na wspólne zwiedzanie muzeum, albo na wizytę w sobotnie południe u jej znajomych.

Nie śmiałem tego powiedzieć, ale poczułem w sercu radość. Stawiłem się u Irenki spakowany, zjedliśmy kolację przy świecach, popijaliśmy winem, później poszedłem wykąpać się, (co za luksus — w łazience, która należała tylko do niej!), potem stanąłem na korytarzu w świeżej, wykrochmalonej pidżamie, trochę zagubiony, wyczekujący. Irenka wyszła zaraz z jadalni, zbliżyła się do mnie, objęła mocno tuląc twarz do mej piersi, potem złożyła pocałunek na moich ustach i powiedziała, że mam pościelone w ostatnim pokoju, w tym z widokiem na podwórze. Ruszyłem więc, byłem całkiem posłuszny, ona tu rządziła; niech dzieje się między nami wedle jej uznania, czyli albo niemal nic, albo i choćby wszystko. Czułem, że i tak doznałem ogromnej łaski, już tylko poznawszy Irenkę, nie wymagałem więc nic więcej.

Potem był szum wody, gdzieś zza ścian…, o dziwo cisza za oknami, może dlatego, że wychodziły właśnie na to podwórze; myśl miałem, czyżby Irenka postanowiła, że muszę wyspać się tej nocy spokojnie i wygodnie? Pokój oświetlony był całkiem, zasłony zasunięte, kwiat jeden stał na stoliku w wazonie, pościel pachniała, chyba nawet była całkiem nieużywana wcześniej. Inaczej niż u mnie, w biedzie nie dbałem o tak podstawową rzecz. Nie ruszyłem niczego, nawet światła, po prostu położyłem się. Mimo wszystko byłem pełen obaw, jakby to ująć: „w obie strony”. Zapragnąłem Irenki bardzo, ale też zrozumiałbym i uszanował, gdyby noc nie przyniosła nam obojgu niczego, prócz spokojnego snu. Potem coś usłyszałem, tak że tłukły się już we mnie liczne myśli, serce biło gwałtownie…

Irenka po niejakim kwadransie od mojej kąpieli, otworzyła drzwi do pokoju. Stanęła w nich naga i mocno przy tym onieśmielona. Dłońmi starała się zakryć swoje piersi, ale w zasadzie na nic się to zdało, bo i tak były zbyt duże, aby była w stanie tą metodą je zakryć. Wyślizgiwały się same spomiędzy jej słodkich i wysmukłych palców. Był to widok, który zaparł mi dech w piersiach, najpiękniejszy widok w moim ziemskim życiu!!! Był tak rozbrajający, nawet pozbawił drżenia me ciało, które to drżenie czułem, odkąd usłyszałem skrzypienie desek podłogowych pod stopami Irenki, gdy zdaje się powoli i z wahaniem szła do mnie przez długi korytarz tego starego, wielkiego mieszkania.


Wojna zmienia nagle oblicze zbliżeń. Tych czynionych w dobrej woli obojga ludzi. Kiedy kochałem się z Irenką, wiedząc że idę na wojnę, było w tym coś z najgłębszego spełnienia i z poczucia, że jeśli wydarzy się to coś najgorszego…, to żadne z nas nie zmarnowało tej jednej chwili, czy paru zaledwie chwil i będą one na zawsze z nami, choćby miały być ostatnimi z danych nam wszelkich chwil ogromnego szczęścia. Tak razem i mocno, i też ckliwie przeżywaliśmy swoją wspólną inicjację, jeszcze raz — gdy w tle zaczęła się już wojna.

— Wrócisz do mnie, prawda…? — w pewnej chwili Irenka spytała, mrużąc już oczy, nim zamknęła je aż do świtu. — Żywy i cały, prawda…?

— No wiesz, zawsze na wojnie można stracić rękę, lub nogę… Ale jeżeli zachowam animusz, to chyba mnie nie wyrzucisz za drzwi?

— Głuptas jesteś, straszny głuptas… — powiedziała.

Pamiętam, że myśl miałem ja znowu, wówczas, przed samym już zaśnięciem, że kobiece ciało jest nieprawdopodobnie piękne dla mężczyzny. To paradoks, że Irenka nie podobała się sama sobie, że dzieje się tak podobno z wieloma bardzo kobietami. A przecież cieszą się mniejszym lub większym powodzeniem, często wręcz mężczyźni za nimi szaleją. Tak…, tak…, Irenka i zatem inne kobiety to bardzo zabawne istoty, skoro dwa procent wydumanych, fizycznych wad przesłania im całe dziewięćdziesiąt osiem procent zalet. Moja Ukochana zasypiała przy mnie w doskonałości, a ja nie miałem wcale ochoty zamykać już oczu, zmuszał mnie do tego rozsądek i ważny rozkaz, choć wolałbym, żeby w ogóle nie wydano go. Z pewnością Irenka była doskonała, to ja miałem mnóstwo wad.

Nazajutrz stała już na peronie, machając do mnie chusteczką, oczy miała pełne łez, nie potrafiła ich powstrzymać. Nie składałem Irence żadnych obietnic, bo zawsze starałem się być słowny, tymczasem czekał mnie los całkiem bez pewności. Pojedynczy, podstawowy żołnierz nie może przewidzieć przecież niczego na linii frontu. Jedyne, co mogłem zrobić, to powiedzieć Irence, że ją kocham. I tak też zrobiłem. Było to wyznanie szczere, choć przyspieszone historią, tragedią całej ludzkości, która już nadchodziła, oto zaczynała się, jak się później okazało, kolejna wojna światowa. Zbliżał się cywilizacyjny, niecywilizowany pogrom ludzkich istnień. Żal…, żal straszliwy było żegnać się z nią, bo normalnie po takiej nocy dwoje kochanków nie szczędzi sobie czułości, czekając na następne pojawienie się księżyca. Normalnie po pierwszej miłości w życiu, nikomu nie przychodzi na myśl — sama śmierć… I jeszcze raz… — sama śmierć, taka, co to mogła nadejść przecież gwałtownie i z niewyobrażalnie ogromnym bólem.

Pamiętam, że jednak najbardziej ze wszystkiego jechałem na wojnę z nastawieniem bojowym. Byłem gotowy bronić Ojczyzny za wszelką cenę, nie uwzględniałem przy tym w świadomości żadnej porażki. Taka możliwość nie istniała; gazety faktycznie rozpisywały się przecież o tym, że byliśmy przygotowani, zwarci i silni. Znowu — do zwycięskiego przecież boju poprowadzić miał nas zdolny wódz! Nikt z nas, w pociągu wiozącym oddziały ku rozlokowaniu, nie wiedział, że jest dokładnie odwrotnie. Że nie byliśmy przygotowani, a liczebna, logistyczna i techniczna przewaga wroga była ogromna. Do tego cały plan nieudolnych polityków opierał się raczej na papierowych sojuszach zagranicznych, niż na sile własnej. A przecież papier nie był w stanie zatrzymać hitlera, mogły to zrobić tylko proch i stal w połączeniu z genialnie dowodzonym żołnierzem.

Tego dnia, pierwszego dnia noszenia na sobie munduru w warunkach wojny nie starłem się z wermachtem. Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód, rozlokowano nas zgodnie z planem, mieliśmy w sumie stanowić siłę rezerwową naczelnego dowództwa, z założenia taką, która zostanie rzucona do boju w późniejszej fazie walk.

Tymczasem już po czterech jeszcze dniach przemieszczaliśmy się ciężarówkami oraz konno w stronę wroga. Byliśmy przy tym dwa razy ostrzeliwani z powietrza. Zabrzmi to przedziwnie, ale to pierwsze zetknięcie się ze śmiercią, która spadała na nas z nieba, zahartowało mnie. Przestałem być żółtodziobem, oddałem kilka serii do samolotów, to samo koledzy; poczułem się faktycznie zdolny do walki, choć nic raczej nie zestrzeliłem, nie miałem chyba trafienia nawet. Widziałem za to pierwsze trupy, pierwszych rannych, ze trzy razy wybuchła w moim pobliżu bomba, huk był niesamowity, inny niż ten wyobrażony przeze mnie na podstawie książek o pierwszej wojnie światowej…

Mieliśmy za sobą pierwszą noc w warunkach bardzo polowych, było w ciemności słychać zza horyzontu grzmot za grzmotem — odgłosy wielkiej bitwy. Tam był nasz cel. Zatrzymać i zniszczyć hordy pancerne przeciwnika. Tyle nam powiedziano, a ja poczułem w sercu pierwszy niepokój — nie jechały z nami żadne czołgi, ciągnęliśmy owszem kilka dział. Tak sobie, w sumie wyobrażałem…, jako mało przeszkolony laik, że z czołgami powinny walczyć czołgi. Może więc nasze były na miejscu, a my, piechota będziemy wsparciem? Co ja się zresztą przejmuję, od myślenia na wojnie są oficerowie. Oni wiedzą, co robić…

Stanęliśmy następnej nocy pod wsią, mieszkańcy częstowali nas, czym mieli, ja i kilku kolegów zdrzemnęliśmy się w stodole. O świcie leżeliśmy już nieopodal w rowach, wzdłuż krawędzi lasu, byliśmy ledwie o kilkadziesiąt kilometrów od mojej ukochanej Irenki. Byłem więc nieco bliżej, niż pierwotnie wywiózł nas pociąg. Starałem się myślami połączyć z Irenką, wiedziałem, że ona myśli o mnie…

Jeszcze przed szóstą dołączył do nas oddział, który walczył w tym rejonie od samego początku. Mieli spore straty. Stawiali zaciekły opór czołgom, pojazdom pancernym i piechocie. Podziwiać, bo jednak faktycznie nie mieli żadnego wsparcia naszych pancerniaków. Na tym odcinku nie było do dyspozycji choćby jednego, opancerzonego pojazdu. Mieliśmy za to kilka dział przeciwpancernych. Tak, czy inaczej, nie było własnej, ruchomej stali, za którą można było ukryć się. Jedyną osłonę, jaką zauważyłem, jadąc tutaj, stanowiły wykopane naprędce rowy, drzewa, jakaś drewniana chata, ewentualnie kamienna podmurówka, ogrodzenie, czasem jakiś wrak.

No właśnie…, na niektórych otwartych przestrzeniach, wzdłuż lasów, gdzieś pomiędzy chatami, stały wraki pojazdów wroga. Tylko nieliczne były opalone, większość wyglądała na nienaruszoną siłę, jakby gotowe były do boju. Dziwny to był widok.

Trafiliśmy pod komendę młodego oficera. Przegrupował nas, leżeliśmy za chwilę w regularnych odstępach, po trzech, ostrzegł, że kolejne natarcie może zacząć się w każdej chwili. Rozstawił dwa działa, na skraju lasu, czyli pomiędzy drzewami, dobrze zamaskowane. Sprawdzał jeszcze wszystko, kilka razy, z mojej lewej strony kazał chłopakom okopać się głębiej. Potem zniknął mi z oczu na jakiś czas.

Dla moich kolegów było to niemal oczywistą konsekwencją wydarzeń politycznych ostatnich miesięcy, tak komentowali wybuch wojny, przynajmniej liczyli się z taką ewentualnością, że wybuchnie i że Ojczyzna wezwie ich do wypełnienia obowiązku. Jednak kiedy leżałem teraz w tym rowie, czekając na pierwszy swój konkretny strzał, po którym najprawdopodobniej ktoś zginie, nasunęło mi się pytanie, co ja właściwie tutaj robię? Było to przez moment dla mnie jakby dziwne przywidzenie, że oto leżę na ziemi, w mundurze wojskowym, będę za chwilę zabijać, sam mogę tego dnia stracić życie… To chyba musi być jakieś przywidzenie, czy coś…? Bo cóż innego to jest, skoro jeszcze kilka dni temu ubrany byłem w marynarkę, poznałem nie tak dawno wspaniałą kobietę, zacząłem bywać z nią na przyjęciach. Co właściwie takiego robię tutaj ja i co robią w Polsce uzbrojeni Niemcy? Wiadomo, kto jest za to odpowiedzialny, ale jaki jest tego sens, że mam być może dzisiaj właśnie zginąć, i że oni zginą, wielu z nas i wielu z nich polegnie? Czy nie powinienem właśnie tulić się do tej swojej Irenki, trzymać jej za rękę, zamiast ściskać twardy karabin w dłoniach? Przyszły mi do głowy takie wtedy myśli, kurczę, chyba zbyt refleksyjny byłem, jak na żołnierza…

Skarciłem siebie. Nie czas był absolutnie na żadną słabość. Pora była na jak najlepsze wykonanie bojowego zadania, na pełną koncentrację, od której mogło zależeć życie moje i moich współtowarzyszy.

Oficer tymczasem wrócił, trzymając w ręku nieznaną dla nas broń. Dość długa lufa, doczepione nóżki do podparcia. Przykucnął na stanowisku, zlustrował chłopaków, potem zwrócił się do mnie tymi słowy:

— Potrzebuję ochotnika do rusznicy. Umiesz strzelać?

— Pewnie, że umiem — odpowiedziałem. — Do rusznicy? Znaczy się walić z tego do wszystkiego, co ma blachę?

— Tak. Do wszystkiego, co ma blachę, rusza się i strzela.

Wziąłem od niego tę broń, trochę, trzeba przyznać, że ważyła.

— Niech Pan Porucznik pokaże, jak się to coś ładuje.

Pokazał mi wszystko. Obsługa była dziecinnie prosta, sprawa jak ze zwykłym karabinem. Ustawiłem broń stabilnie, w najlepszym miejscu do celowania w pole bitwy. Przymierzyłem się gdzieś w przestrzeń rozciągającą się przed nami.

— Trzymaj miękko, bo oberwiesz odrzutem — Porucznik tłumaczył dalej. — Generalnie po trzystu strzałach wymienia się lufę, ale to nie ważne, bo i tak została tylko garść amunicji. Poprzedni strzelec nie żyje, może ty będziesz miał więcej szczęścia…

Dłonie zaczęły pocić mi się na tej solidnej kolbie. Ha, ha…, ho, ho, od razu poczułem się lepiej, byłem wręcz wyróżniony! Koledzy spoglądali na mnie z zazdrością. Na naszym stanowisku stałem się najważniejszy, jeszcze przed walką.

Za chwilę ujrzę pewnie pierwszy raz przemieszczające się pojazdy wroga i nie będzie to między nami „ciche spotkanie” za sprawą tej właśnie rusznicy. Cacko dla mnie zdobyczne dzierżyłem więc w ręku z niejakim podnieceniem. Ściśle tajne było to cacko, jak mi Porucznik zdążył jeszcze powiedzieć. Przechowywano je w specjalnych skrzyniach do ostatniej chwili, do samego wybuchu wojny. Być może było jedynym dla polskiej armii narzędziem cudownego i może szybkiego zwycięstwa. Pomyślałem, że dlatego właśnie nie było z nami czołgów. Ktoś miał chytry plan, zaskoczyć wroga… Tak ufałem… Trzymałem sobie zaraz palec na spuście rusznicy, nie wiedziałem, jaki skutek będzie miała salwa, ale byłem gotowy już do strzału. A co! A jak! Dostałem rozkaz nie tylko jej użyć, ale też i strzec, w wypadku najgorszym, to miałem ukryć tę „zabawkę”, najlepiej zakopać, po wyczerpaniu amunicji.

Leżeliśmy dalej przyczajeni i w skupieniu. Przestaliśmy gadać. Jak coś trzeba było koniecznie, to jedynie szeptem. Tuż obok mnie było zatem jeszcze dwu, nieco starszych chłopaków. Może trudno to do końca ocenić, tak mi się jednak wydaje, że byli starsi. Byłem za to lepiej zbudowany od nich, może z tego właśnie powodu porucznik wyznaczył mnie do rusznicy.

Mijały minuty. Znowu pomyślałem o Irence. Ciekawe, co ona teraz robi? Miałem nadzieję, najważniejsze w końcu było ze wszystkiego, żeby miała się bezpiecznie. Przyszło mi też do głowy, że po części ja sam za to odpowiadam. Siły wroga, które mieliśmy zatrzymać właśnie tutaj, uderzały w kierunku Warszawy. Jeżeli przejdą, to już dajmy na to okrężną drogą, za dwa dni mogą znaleźć się na Pradze. Kurcze, w zaledwie nieco ponad tydzień od wybuchu wojny?! To chyba jakoś strasznie szybko…? Czy dowództwo na pewno przewidziało taki bieg spraw? Czy nie jest już czasem tak, że wróg znalazł się zbyt prędko, zbyt łatwo w naszej teraz okolicy…?

Nareszcie usłyszeliśmy warczenie silników. Przez dłuższy czas nie było jeszcze widać wroga, ale Niemcy już nadchodzili. Porucznik dobrze był zorientowany w godzinie i w miejscu natarcia. Znaczy się jakiś zwiad chyba działał.

— Grunt to wiedzieć, co się święci — pomyślałem. — No chodźcie, no chodźcie…! Dalej, dalej, prosto pod moją lufę…!

Wyłonili się z prawej strony, zza wzniesienia. Ujrzałem piechotę, nieco z tyłu czołgi, jakieś jeszcze pojazdy. Dowództwo wybrało faktycznie idealne miejsce do walki, wzdłuż polnej drogi, przy naturalnym zwężeniu, jaki tworzył w jednym punkcie przeciwległy las. Mieliśmy ich tutaj, jak na dłoni.

Wyglądali groźnie; miałem spostrzeżenie, iż już same mundury określały nasze role — ich fechtunek pasował do wizerunku agresorów, sprawców całego krzywdzącego zamętu pomiędzy narodami, nasze, delikatniejsze w barwie i kształtach mundury pasowały do roli obrońców słusznej sprawy.

Czoło kolumny minęło mnie już za chwilę. Wziąłem na cel trzeci czołg, zaraz jednak pojawiła mi się wątpliwość, w co ja właściwie mam celować…? Czy w wieżę? Czy w bok z przodu, w bok z tyłu, w sam środek? Było już za późno, żeby wołać Porucznika i zadawać pytania.

— Dobra, wypali się parę razy, to się zobaczy… — pomyślałem.

Czekałem posłusznie na pierwszy strzał, element zaskoczenia był całkiem po naszej stronie, chociaż ich piechota zdawała się obawiać ataku, szli tyralierą, byli przygarbieni, skupieni, czujni, jak my. Wreszcie poszła pierwsza seria z karabinu, zaraz salwa z dział, nie czekałem ani sekundy dłużej — i ja wypaliłem. Pierwszy czołg, który pewnie oberwał właśnie z działa eksplodował, ale mój nic, a nic, szedł sobie dalej. Zaraz przygotowałem się do kolejnej salwy, chłopacy obok pruli, z czego mieli. Strzeliłem drugi raz i nieco inaczej, teraz czołg stanął, ale widać było, że dalej ostrzeliwał się. Nie miałem wszak pewności, że stanął z mojego powodu. Więc walnąłem go trzeci raz, chyba gdzieś w sam środek i chyba nieco pod wieżyczką, tak przynajmniej wydawało mi się. Zamilkł, potem był dym, tak, tak… ujrzałem dym. Po chwili wygrzebywał się z tego czołgu Niemiec, był najwyraźniej ranny, bok ręką ściskał. Nawet przyznać muszę, że nie pamiętałem, ile ich tam powinno być, ale wylazł na wierzch tylko ten jeden.

A więc broń była skuteczna, mniej potężna od działa przeciwpancernego, ale nie mniej skuteczna. Załatwiłem swój pierwszy czołg, zaraz wziąłem się za następny. Teraz jednak nie było już tak różowo — wróg poznał nasze pozycje. Walili z wszystkiego w skraj lasu. Jeden z chłopaków padł, odleciał mocno do tyłu, trafiony prosto w czoło. Zalał się krwią, drgał chwilę, całkiem nie było kogo ratować. Przyjąłem najpierw metodę drugiego i trzeciego strzału. Uszkodziłem następny czołg, chociaż ostrzeliwał się tym razem, aż do piątej mojej salwy. Po ostatniej nikt jednak nie wylazł na zewnątrz.

W porządku…, wszystko drży, wiruje, huczy dookoła mnie, ja strzelam do pojazdu pancernego, który zda się przebijać na przód, chce uciec z pułapki. Celuję gdzieś chyba po kierowcy, w końcu i on staje. Mam więc trzeci sukces, ale wokół jest już naprawdę gorąco…!

Z prawej strony część niemieckiej piechoty wpada do lasu, walczą w naszych rowach! Pojawia się z skądś Porucznik i strzela teraz również z naszego stanowiska.

Tam, faktycznie z prawej było źle! Piechoty niemieckiej było strasznie dużo, wciąż nadciągała zza wzniesienia. A niech to szlag — rzeczywiście już teraz zaszli nas całkiem z tego jednego boku! Przestaję się jednak tym przejmować, mam rusznicę i jeszcze cztery sztuki amunicji, więc postanawiam wystrzelać ją do końca na jeszcze jeden czołg. Potem, w pośpiechu zakopuję cudowną broń, płytko, bo inaczej się nie da przez korzenie i przykrywam to jeszcze ściółką. Chwytam za swój karabin, kładę się obok porucznika i strzelam do piechoty, przynajmniej teraz mam pod dostatkiem naboi. Wszystko dzieje się tak szybko, praktycznie nie ma dłuższej chwili na jakieś myślenie, walka to czas brutalny. Później przemyka mi jeno przez głowę, że zabiłem już ponad dwudziestu ludzi, chyba że kto jest ciężko ranny. Zda się dobra proporcja, rusznica też zrobiła swoje.

Jednak i wróg przecież nie śpi, wybili wszystkich z naszej prawej. Zdaje się jedno z dział już milczy. Idą teraz prosto na nas trzech, pomiędzy drzewami. Jest ich tylu, że nie muszę niemal wybierać muszką, do kogo strzelać, po prostu walę do ciemnych postaci, po strzale, albo po dwa, aż postać nie upadnie, albo chociaż zachwieje się.

Moja celność jednak nie była w stanie zatrzymać napływu wroga zza owego wzniesienia. Tak, tak, ani chybi, otworzył się tam sam środek najprawdziwszego piekła i z jego głębokiej czeluści — widocznie musi być głęboka — wydobywały się teraz na świat hordy całe demonów w tych groźnych mundurach i hełmach!

Już czołgi otaczały jeszcze nas i z lewej, waliły ostro w las. Porucznik widząc, co się święci, że mogą nas za chwilę odciąć, krzyknął: „Za mną.” — i ostrzeliwując się zaczął biec wzdłuż rowów, ja natychmiast pobiegłem za nim.

Czyli uciekaliśmy! Tak, tak…, tak, uciekaliśmy…! Dowódca wydał faktycznie rozkaz odwrotu, ale ja nie czułem żadnego cholernego wykonywania powinności, czyli tego rozkazu. Poczułem jedynie odrażający strach, który skumulował się na moim plecach w postaci parzącego wręcz skurczu mięśni. Odczucia jakby na te jedynie moje plecy patrzyła właśnie cała armia wroga i na nie jedynie były skierowane wszystkie jego lufy!

Co za straszne odczucie, które trwało zaledwie kilkanaście sekund! Później jeszcze zobaczyłem, jak Porucznik dostaje w plecy i pada. Zanurkowałem w ściółkę, tuż przy nim i sprawdziłem, jak pomóc, ale nie było znowu komu. Zda się oberwał w samo serce, z tyłu. Nie wiedziałem nawet, jak miał na imię, że o nazwisku nie wspomnę…

Rozglądam się dalej szybko, co robić. Widzę, że w tym miejscu leży kilku dzielnych chłopaków, strzelają, aż miło. Więc był to u mnie impuls — w cholerę z rozkazem Porucznika, nie będę uciekał…!

Widzę padniętego Niemca na skraju drogi. Krzyczę: hhhhuuuurrrraaaa… i rzucam się do przodu, na otwartą przestrzeń, zaraz wyrywam trupowi granat. Za mną wylatują z lasu inni nasi chłopcy, więc rzucam granatem w połowę drogi, pomiędzy mną, a owym piekielnym wzniesieniem i z całą determinacją i z krzykiem ogromnym, jeszcze raz — hhhhuuuurrrraaaa!!! — dodaję sobie odwagi w tej krwawej chwili…! Wszyscy strzelamy, za chwilę też niektórzy walczą i w ręcz z tymi hordami hitlera, potem jednak, niedługo za moment jeszcze, niestety i mnie wybuch zwala z nóg, więc padam na ziemię…


…leżałem na plecach i czułem tę wilgoć, czułem wręcz, jak uchodzi ze mnie krew. Znałem też tę reakcję mojego mózgu na gwałtowną zmianę wewnętrznego ciśnienia. Starzy, prowincjonalni lekarze upuszczali mi krwi parę razy w dzieciństwie. Nie czułem własnego ciała od pasa w dół, nie byłem w stanie poruszyć ręką nawet. Wiedziałem i czułem, że oto stało się coś źle, chociażby nawet dlatego, że nie bolało mnie aż tak, jakbym mógł się tego spodziewać. Pytanie więc, ile ubyło z mego ciała, skoro nie bolało aż tak mocno? Może za chwilę skonam? Może prawie tego nawet nie zauważę?!

Świat dla mnie zwolnił, choć wokół jeszcze dogorywała bitwa. Tempo ostatnich dni błyskawicznie zamarło…


Ach…, Irenko, moja Irenko…, moja ukochana Irenko…! Pomyślałem wtedy właśnie o Tobie… Pomyślałem, że nie zdążyłem jeszcze, Irence, tak porządnie podziękować, nic właściwie jeszcze nie zdążyłem, ledwie kochałem się z moją kobietą ten jeden raz, tej jednej, jedynej nocy! Ledwie…! Ledwie…! Ledwie…! W ogóle zbyt mało zaznałem od Ciebie, moje ty ukochanie, tej kobiecej, tak dojrzałej miłości…!

Ach…

Była to dla mnie na szczęście póki co chyba panika, nie stan agonalny. Wokół cichły strzały, pojedyncze oddalały się. Oberwałem chyba solidnie, ale wciąż jeszcze byłem żyw. Mogłem ocenić, co dzieje się. Przegraliśmy w tym miejscu potyczkę. Było ich za dużo, stanowczo za dużo było hitlerowców…, wciąż widziałem oddziały sunące na przód, o zgrozo — w kierunku Warszawy. W kierunku Irenki! Wyłaniały się i wyłaniały zza tego piekielnego wzgórza, teraz już regularną kolumną. Żeby ich zatrzymać i odrzucić, aż tylu, musiałoby nas być tutaj, ja wiem — z pięć razy tyle, musiałoby być więcej rusznic, amunicji do nich też pod dostatkiem. Chyba i przydałyby się jednak nasze czołgi…


Tak, tak…, człowiek mądrzejszy staje się znając całą historię post factum. Przecież, gdyby do tego posiadania tej cudownej broni, tych świetnych rusznic, jeszcze dodać, że jednak nie oszukali by nas sojusznicy… Gdyby Francja i Anglia ruszyli z impetem do boju dajmy na to 3-go września…! Niemcy hitlerowskie przegrałyby wojnę na samym jej początku… Albo gdybyśmy nie uwierzyli w ich czcze gwarancje, w papierkowe gwarancje Francuzów i Brytyjczyków, i gdybyśmy przygotowali się do wojny nie granicznej, ale prawdziwej wojny obronno-zaczepnej, wycieńczającej do granic wroga… Gdyby zadbano o dobrą i szybką łączność pomiędzy armiami i oddziałami, przeprowadzono pierwej doskonałą i pełną tajną mobilizację, rozlokowano wojska gdzie należy i rozdano olbrzymi, niewykorzystany i ostatecznie zniszczony arsenał broni… Gdyby wywiad nie spał i gdyby w porę poderwano samoloty i wysłano je gdzie trzeba… Nie miesiąc, a pół roku trwałby nasz „wrzesień”, gdyby jeszcze to cudowne narzędzie miał w ręku każdy mój kolega i amunicję do niego, i wiedział, jak jest groźne i w które miejsca walić…! Wówczas wysłalibyśmy armię hitlera z powrotem do epoki konnej! Może nawet stalin nie odważyłby się za chwilę ruszyć na nas, nie byłoby czwartego rozbioru Ojczyzny…

Gdyby…, gdyby…, gdyby i jeszcze raz — gdyby. Tak, gdyby… Zbyt wiele było oszustw za granicą i zbyt wiele naiwności w kraju, strasznej naiwności i naszych do tego w niej ogromnych, niewybaczalnych zaniedbań… Ale to wszystko można stwierdzić, dopiero znając historię post factum.

Więc leżałem na tym polu bitwy, pośród martwych wrogów, pośród rannych i martwych moich dzielnych towarzyszy broni. Leżałem, a myśli same wciąż ulatywały do tej mojej ukochanej Irenki. Jedna myśl była szczególnie zaskakująca, tak, tak…, zaskoczyłem sam siebie i nie wiem, czy bardziej tym, że przyszła mi teraz dopiero do głowy, tak późno, po paru dniach, czy bardziej tym, że narodziła się w tak dramatycznych okolicznościach. Oto wymyśliłem rzecz niesamowitą, jak na teraz, rzecz niezwykłą, o tak — ha…, nie do pojęcia są te mechanizmy naszego umysłu, bo pomyślałem, czy może już brzemienna jest ta moja Irenka. I co więcej, bardzo i tak nagle zapragnąłem, aby właśnie BYŁA…, dość może egoistycznie, czy może wręcz przeciwnie — BO BARDZO ZAPRAGNĄŁEM WŁAŚNIE, ŻEBY BYŁA! Żeby miała taką „pamiątkę” wielką po mnie, jeżeli za chwilę skonam, nie wiedziałem przecież, jak poważnie jestem ranny, więc zapragnąłem, żeby Irenka już była brzemienną, nie kiedyś tam — w nieokreślonej przyszłości, bo przecież mnie POKOCHAŁA. Dała mi miłość jedyną, zamarzyłem więc z całych sił, żeby była brzemienną, aby miała owoc ogromny tej naszej krótkiej miłości, życie następne, które bez względu na płeć pomyśli o mnie potem czasem, bo będzie z krwi mojej i również z kości moich…

Dziwne…, przedziwne, ale faktycznie prawie tylko to się w tamtej chwili liczyło…, całkiem nie to, żeby spróbować jakoś ocenić, w jakim rzeczywiście jestem stanie. Nikt mnie nie ratował, dla posuwających się na przód oddziałów już niemal nie istniałem, byłem kawałkiem poszarpanego mięsa, odzianego w pokrwawioną szmatę, tak mi się zdawało, że jestem tym dla wroga, który faktycznie parł bezlitośnie na przód.

Mijały następne minuty, śmierć nie nadchodziła, więc i jeszcze wpadłem we wściekłość, w tej już nadziei przeżycia, pomimo doznanych jakiś obrażeń, we wściekłość wpadłem, że tej cudownej broni faktycznie nie mieli wszyscy dookoła moi koledzy, i nie pruli z niej do tych niemieckich czołgów i pojazdów pancernych! I znowu wściekły byłem na ten koniec amunicji do niej, bo narobiłbym większego spustoszenia z poziomu rowów, zza drzew i zza podmurówek, gdyby dane było mi unieruchomić nie cztery, a jednak dziesiątki, czy może i setki hitlerowskich silników! Gdyby była amunicja, nie rzuciłbym się w wir tak desperackiej walki, na tej otwartej przestrzeni! Chyba nie przyszłoby mi to w ogóle do głowy!

A jednak, a więc jednak… Więc istotnie chyba, nie było ze mną aż tak tragicznie, głową przecież mogłem obracać i zacząłem odzyskiwać władzę w prawej dłoni. I mogłem sobie myśleć o tych wszystkich sprawach, o bitwie, o Irence… Czyli nadal żyłem.


Aż tu nagle, świat jakby przełączył mi się przedziwnie, oczy wręcz chciałem odruchowo przecierać, zacząłem mocno nimi mrugać, zaciskać powieki z całych sił i odwrotnie zaraz odpuszczać im, zrobiło mi się pod skronią straszliwie gorąco…! Ach, jak zrobiło mi się znienacka ogromnie gorąco…!!!

Co takiego stało się ze mną tak nagle i jak było to w ogóle możliwe, co to jest za rzecz, żeby przytrafiała się śmiertelnikowi wciąż oddychającemu powietrzem na Ziemi?! Ludzie…, CO TO JEST…?!

Oto ujrzałem Je pierwszy raz w życiu!!! Ujrzałem Je teraz ponad tym naszym, nieszczęsnym dla Polaków polem bitwy!!! Ujrzałem rozgrywkę Aniołów z demonami, ci Pierwsi zabierali ze sobą dusze moich poległych kolegów!

Mój Boże, co się dzieje…?! Co ta ma być…?! Czy ja właśnie jednak umieram, że zaczynam widzieć takie rzeczy?! Przecież wydaje mi się, że czuję się trochę lepiej, niż jeszcze przed momentem! Co się takiego dzieje?! Poruszyłem się nawet dla próby, przesunąłem nieco w bok, z dobre pół metra. A jednak postrzeganie tych fantastycznych Postaci wcale nie przeminęło! Było tak samo realne, jak rosnąca dookoła trawa, jak widok drzew, nieba, zniszczonych pojazdów, dymu i jak odbieranie słuchem wszelkich strzałów oraz wybuchów, które znowu słychać było w oddali! Co jest grane, mój Boże…, co jest grane…?!

Za chwilę wydarzyła się rzecz jeszcze dziwniejsza! Oto bieg czasu ziemskiego zatrzymał się, tak, tak…, nie inaczej — zatrzymał się, bo i kolumna hitlerowska stanęła w miejscu, pojazdy stoją, żołnierze stoją nawet w wykroku, jakby nagle zamrożeni w trakcie marszu. Dalej widzę, dwu, ale nie jednak — trzech Aniołów, widzę przy nich naszego rannego, są na skraju lasu. Rozpoznałem go; był to młody kapral, zdaje się z Radomia, rozmawialiśmy ze sobą w transporcie. Trzymał się mocno za nogę, robił sobie ucisk. Teraz zamarł w tej czynności, na podobieństwo innych. Anioły zaraz pochwyciły uszkodzoną, niemiecką ciężarówkę, przesunęły ją niemal nad niego, tak by nie był widoczny od strony pola bitwy, to i ja przestałem widzieć go, ja — jedyny chyba tu zwykły człowiek, który „nie zamarzł”, nie zesztywniał, mógł poruszyć się i obserwować…! Nie zrozumiałem, po co Anioły zadały sobie tyle trudu, dlaczego zatrzymują tutaj dla tego kaprala cały przecież postrzegalny świat?!


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 74.59