E-book
7.35
drukowana A5
32.7
PUSTYNNE „ZIELONE”

Bezpłatny fragment - PUSTYNNE „ZIELONE”


Objętość:
145 str.
ISBN:
978-83-8104-245-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 32.7

Wstęp

Na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku Irak przyspieszył prace nad budową reaktora jądrowego Osirak w Al Tuwaitha oraz wybudował i uruchomił kopalnię odkrywkową fosfatów w Akashat i fabrykę nawozów sztucznych w Al Kaim.

Wydobywane fosfaty zawierały znaczące domieszki związków promieniotwórczego uranu 235. W Al Kaim produkowano nawozy sztuczne, ale też oddzielano te związki uranu, które jako tzw. „yellow cake” mogły być używane zarówno do produkcji paliwa jądrowego, jak i broni atomowej.

Reaktor Osirak był budowany przy współpracy Francji, a kompleks Akashat-Al Kaim zbudowała belgijska firma Sybetra, której podwykonawcą był m.in. polski Mostostal. Wszystkie te inwestycje miały na celu zbudowanie irackiej bomby atomowej.

Reaktor Osirak zbombardowali Izraelczycy w roku 1981 w ramach operacji „Opera”, a fabrykę w Al Kaim Amerykanie dopiero w czasie operacji „Pustynna Burza” w roku 2000.

Pracowałem w Al Kaim w latach 1985—1987 jako automatyk na wydziale „100”, gdzie odbywała się wstępna przeróbka zawierających uran fosfatów. Nikt z pracujących tam Polaków nie wiedział nic o „yellow cake”, chociaż strzeżony pilnie i obsługiwany tylko przez Irakijczyków tzw. „wydział czekolady” wzbudzał pewne podejrzenia.

W tym czasie trwała również wojna irańsko-iracka.

Niniejsza książka zawiera moje wspomnienia — nieświadomego niczego, mimowolnego uczestnika irackiego programu atomowego z tamtych lat.

Serdecznie dziękuję Danucie Mielcarek za krytyczne uwagi i pomoc przy redakcji tej książki. Bez niej książka ta by nie powstała.

Autor

Lecą „bociany”

28 listopada 1985 roku. Warszawa.

— Pasażerowie Polskich Linii Lotniczych LOT, lot numer 445 do Bagdadu, proszeni są do odprawy paszportowej i celnej.

Biorę walizkę i ustawiam się w kolejce. Nie widzę nigdzie ludzi, których spotkałem na odprawie w centrali. Pewnie są, tylko ja mam słabą pamięć do twarzy. Może to i lepiej, że ich nie widzę? Szczególnie jednego nie chciałbym spotkać i nawet się trochę przed nim ukrywam. Jeszcze w Krakowie w tramwaju zaczął się łasić:

— Pan już latał samolotem?

— Latałem.

— To będę się pana trzymał, żeby gdzie nie zginąć.

— A trzymaj się — myślę. Widać, że to cwaniak kuty na cztery nogi, ale na wszelki wypadek się ubezpiecza.

Ważenie bagażu, odprawa paszportowa i celna. Stempel w paszporcie jest, bagaże zabrane — teoretycznie jestem już za granicą. Przyglądam się oczekującym pasażerom. Większość to rodacy lecący gdzieś w świat, jest paru czarnych i ładna Hinduska z kilkuletnią dziewczynką. O, jest i jeden z naszych — młody, sympatyczny. Przysiada się, coś zagaduje, a ja słucham, odpowiadam, ale w myślach szukam jego imienia. Mam! Zdzichu. Zapowiadają nasz lot i proszą do wyjścia. Wszyscy podrywają się i zaczynają się tłoczyć przy drzwiach.

— Czy my zawsze musimy się tak pchać? Kolejkowe przyzwyczajenie! Przecież samolot pusty nie poleci! — myślę sobie i… też zaczynam się pchać.

Autobus, stopnie samolotu, żołnierz z pistoletem u boku i w końcu wchodzę do środka. Siadam przy oknie i zapinam pasy. Jestem tak zmęczony, że po chwili zasypiam. Budzi mnie stewardessa roznosząca napoje i jedzenie. Wypijam przydziałowy kieliszek „Wyborowej” z sokiem i biorę się do jedzenia. Wypijam jeszcze kawę i rozsiadam się wygodnie w fotelu.

— Proszę Państwa! Przelatujemy właśnie nad Stambułem — słyszę z głośnika.

Spoglądam przez okno — czarna otchłań, a w niej morze świateł.

— Pan na kontrakt? — zagaduje sąsiad.

— Tak.

— Pierwszy raz?

— Tak.

— Ja to już drugi raz. Byłem dwa lata w Libii. Ciekawe, czy Araby w Iraku też takie same, jak tam. Tam to oni lubią dużo żarówek koło domów i żarówkami stroją auta. Siedzą po nocach pod tymi kolorowymi żarówkami i gadają. Żeby chociaż pili co uczciwego! Nic, tylko herbata i gadanie. Drogi my tam budowali.

Sąsiad milknie, a ja ponownie zapadam w sen.

— Za kilka minut lądujemy na lotnisku Saddama w Bagdadzie. Proszę zapiąć pasy, ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej i zgasić papierosy — słychać z głośników.

Lądowanie. Zaciska mnie trochę w uszach i już po chwili: cup — i toczymy się po betonie.

— Wylądowaliśmy w Bagdadzie. Kapitan wraz z załogą żegna Państwa. Prosimy pamiętać, że jesteście Państwo zawsze mile widziani na pokładach naszych samolotów. Dla informacji państwa podajemy, że temperatura w Bagdadzie wynosi plus dwadzieścia stopni Celsjusza.

Wychodzimy do odprawy paszportowej. Czekając na nią, wczytuję się w moją wizę. Jest po arabsku i po angielsku — ważna od-do, jednokrotny wjazd. Ciekawszy jest stempel na poprzedniej stronie paszportu: „Wiza będzie nieważna, jeśli w paszporcie znajdzie się wiza izraelska”. Ot, przebiegłe Araby!

Uważne oczy urzędnika porównują zdjęcie w paszporcie z moją zmęczoną twarzą. Dostaję odpowiedni stempel do paszportu, odbieram bagaż i idę do odprawy celnej. Są dwa wyjścia: czerwone i zielone — „Goods to declare” i „Nohing to declare”. W zasadzie to mam „nothing”, ale widzę, że wszyscy idą na czerwone przejście. Idę więc i ja. Otwieram walizkę, a celnik od niechcenia wkłada rękę pomiędzy moją bieliznę i odprawia mnie jakimś teatralnym gestem ręki. Przechodzę dalej i rozglądam się za kimś, kto ma na nas czekać. Jest młody człowiek w żółtej kurtce z tabliczką „Al Kaim” w ręku.

— Ja jestem do Al Kaim — melduję się.

— Dobra! Stawaj tam pod filarem i czekaj. Aha! Listy masz?

— Mam.

— To powyjmuj teraz i oddaj mi, bo „szlony” na „check poincie” powariowali i zabierają.

Rejestruję w pamięci usłyszane słowa: „check point” — to pewnie jakiś punkt kontrolny, a „szlony”… pewnie policjanci. Pojawiają się pozostali alkaimczycy: siedmiu nas nowych i kilku powracających z urlopów. Nasz opiekun pakuje wszystkie listy do foliowego worka i wyprowadza nas z lotniska. Pierwsze przyjemne zaskoczenie — jest ciepło!

Wychodzimy na obszerny oświetlony parking. Z daleka widzę ładny autobus z napisem „Dromex”. Niestety to nie nasz. Nasz to zielony wrak, odrapany i bez klimatyzacji. Otwieramy drzwi, a z przednich siedzeń podrywa się dwóch zaspanych Murzynów. To są nasi kierowcy. Zajmujemy miejsca, a bagaże składamy gdzie popadnie. Kierowca rusza z impetem i prowadzi tak po wariacku, że na wyjeździe z parkingu autobus przechyla się niebezpiecznie. Ulice są puste i jasne jak w dzień. To tak wygląda stolica kraju, w którym jest wojna? A gdzie zaciemnienia, gdzie alarmy przeciwlotnicze, gdzie patrole żandarmerii i godzina policyjna? Gdzie jest to wszystko?

O, jest patrol! Trzech żołnierzy czy policjantów na motocyklach zatrzymuje autobus i rozmawia przez okno z Murzynami. Staram się uchwycić brzmienie języka: „Hadad-al-had” — jest gardłowy, chropowaty, niemiły. Możemy jechać. Na drogowskazach arabskie napisy, a na poboczach dwujęzyczne plakaty reklamowe. Tu poleca się hotel Sheraton, dalej coś od „agriculture”. Przejeżdżamy koło olbrzymiej tablicy, ustawionej pomiędzy pasami jezdni. Z jednej jej strony jest jakiś uśmiechnięty gość w oficerskim mundurze, z drugiej w arabskiej chuście. Kowalski — dolatuje do mnie gdzieś z tyłu autobusu.

Co za Kowalski? Nic nie rozumiem. Z boku pojawia się oświetlona bryła meczetu. Jest śliczny! Smukłe minarety, rozłożysta, ale lekka konstrukcja — lśni jak perła na tle nocy. No, to ja rozumiem! To jest Wschód! Jeździmy po rozjazdach i podjazdach — trochę jakby za długo i nagle ten sam meczet pokazuje się z drugiej strony autobusu. Wracamy? W autobusie poruszenie. Błądzimy. Kierowca wyraźnie nie zna drogi. W końcu zatrzymuje się przy wozie policyjnym stojącym na poboczu. Krótka rozmowa i wóz policyjny rusza, a my za nim. Jeszcze raz przejeżdżamy obok meczetu, dojeżdżamy do lotniska i wreszcie wjeżdżamy na zupełnie inną szosę. Tu oświetlenie słabnie, zabudowania rzedną i wypadamy z miasta. W ciemności autobusu urlopowicze rozmawiają, a nowi milczą. Z tyłu jakaś ręka trąca mnie w ramię.

— Rypnij — słyszę i zauważam w ciemności kieliszek.

Wychylam, mimo mocnego postanowienia, że w drodze nie piję. Jeden nie zaszkodzi. Nie zaszkodził, ale uśpił. Budzę się po jakimś czasie i widzę słabo oświetloną szosę, po bokach palmy, pomiędzy nimi domki.

— Gdzie jesteśmy? Co to jest?

— Al Bagdadi — odpowiada jakiś urlopowicz z hrabiowską fizjonomią.

Al Bagdadi za nami i znowu otacza nas ciemność. Nie widzę drzew tylko pofałdowany horyzont. To pustynia chyba. Robi się chłodno. Zapinam szczelnie kurtkę i znowu zasypiam.

Następne przebudzenie — stoimy na stacji benzynowej. Rozwidnia się, dookoła nas bordowo-ruda pustka, a my stoimy na stacji benzynowej na środku pustyni. Musimy czekać do szóstej, bo wtedy ją otwierają. Doczekaliśmy się. Pojawia się Arab w białej „sutannie” i chuście na głowie. Na ramiona ma narzuconą wojskową kurtkę. Tankujemy paliwo i zjeżdżamy na szosę. Teraz dopiero widzę, że po obu stronach jest pustynia. Wschodzące słońce nadaje jej purpurowego zabarwienia, pagórki rzucają długie cienie, a szczyty ich złocą się od słońca. Od horyzontu po horyzont dokładnie to samo. Szosa biegnie wpierw płasko, potem trochę pod górę, to znów w dół, ale bez większych podjazdów i serpentyn. Mijamy samotną budkę telefoniczną.

— Ciekawe czy ten telefon czynny? — mruczę pod nosem.

— Czynny, czynny — odpowiada „hrabia”.

Słońce jest coraz wyżej i zaczyna przygrzewać. Senność mija i chłonę krajobraz. Pustynia złoci się i przechodzi przez barwę kremową aż do białej. Od czasu do czasu uciekają w bok terenowe drogi zrobione kołami pojazdów i prowadzące gdzieś w pustkę. Pojawia się drogowskaz: „Al Kaim — 15”, a na horyzoncie ukazują się

kominy — jeden z nich dymi. To chyba nasza fabryka?

Moje podniecenie wzrasta — to już tuż-tuż. Chłopak w żółtej kurtce wysiada z torbą pełną listów na skrzyżowaniu z taką „polną” drogą i z drzwi już mówi do „hrabiego”:

— Powiedz campowemu, że wysiadłem z listami na krzyżówce, co się jedzie na ryby. Niech po mnie przyjedzie.

Ruszamy i po paru kilometrach skręcamy w asfaltową drogę prowadzącą do zakładu. Teraz dopiero zaczynam się czuć jak na wojnie: po prawej druty kolczaste, ustawione w rzędach radzieckie samochody wojskowe i zabudowania koszarowe, a po lewej radar na wzgórzu i jakieś anteny. Dookoła plątanina sieci wysokiego napięcia na wysokich słupach. Ale-ale! Przecież te przewody nie wiszą na izolatorach, lecz bezpośrednio na słupach! Urlopowicze wyjaśniają, że to są linie zaporowe po to, by atakujący samolot musiał lecieć powyżej nich i żeby go można było łatwiej trafić.

Nareszcie jest zakład. Wrażenie na pierwszy rzut oka robi dobre: czysto, kolorowe rurociągi, zbiorniki i konstrukcje — może być! Po lewej stronie widać drzewa i ukryte pomiędzy nimi domki. Wszystko to otoczone jest płotem z kolczastego drutu, który ciągnie się od horyzontu po horyzont. Przerywa go jedynie brama z owym tajemniczym „check pointem”. Po prawej stronie stoi opancerzony transporter z wymownie skierowaną na nas lufą działka i budka dla strażników. Żołnierz odsuwa kolczastą barierę, wjeżdżamy i zatrzymujemy się zaraz za nią. Do autobusu wchodzą dwaj uzbrojeni w rewolwery młodzieńcy. Jeden sprawdza i zabiera paszporty, a drugi wykrywaczem metalu jeździ po bagażach. Wykrywacz piszczy jak szalony, ale żołnierz zupełnie na to nie reaguje. Pozabierali paszporty i każą jechać. My, nowi, niepokoimy się, ale urlopowicze są zadowoleni — udało się, nie grzebali w bagażach. Paszporty oddadzą do naszego biura. Zakład zostaje po prawej stronie, a my robimy kilka zawijasów po wąskich drogach, przejeżdżamy przez rozwalającą się bramę, pomiędzy barakami z suszącą się w oknach bielizną i z materacami na parapetach i zajeżdżamy z fantazją na żwirowy plac przed dużym barakiem. Jest około dziewiątej rano, wszyscy są w pracy. Pojawia się jednak kilku ludzi, a młoda dziewczyna zaprasza nas do środka.

Barak jest campową stołówką. Dostajemy jajka sadzone, bułki z masłem i białą kawę. Super! Nikt nie pyta o pieniądze, tylko o listy. Gdzie są listy? Jemy i rozglądamy się. Sala samoobsługowej stołówki jest obszerna, czysta, pełna stolików — typowa. No, nie do końca typowa — na ścianie bowiem, na tle polskiej flagi wiszą obok siebie: orzeł, krzyż i portret tego uśmiechniętego Araba z tablicy przy lotnisku. Zza kontuaru spoglądają na nas życzliwie uśmiechnięte dwie polskie dziewczyny i czekoladowe twarze Hindusów.

Zjawia się chłopak w żółtej kurtce z listami. Skądś pojawiają się ludzie, chwytają je po kilka naraz i rozkładają w przegródkach gablotki oznaczonych literkami dopóty, dopóki nie znajdą swojego. Wtedy oddają swoje pliki innym, którzy sortują je dalej. W końcu rozchodzą się. Jedni z listami, inni bez, ale większość listów zostaje jednak w swoich przegródkach. Do stolika podchodzi mężczyzna i przedstawia się jako campowy.

— Bierzcie bagaże. Jedziemy się kwaterować — komenderuje.

Jedziemy ze dwieście metrów do baraku, który jest trochę lepszy, niż te widziane z autobusu.

— Wy trzej do trójki, a wy trzej do piątki — rozdziela nas i daje klucze. — Spotkamy się po obiedzie na stołówce. Cześć!

Rysiek, Jurek i ja wchodzimy do naszego pokoju. W ślad za nami wpada brat Jurka, który przyjechał tu na moment z zakładu, aby się przywitać i zapytać o rodzinę.

— No! — mówi — okna macie szczelne, ale trzeba zatkać szpary pod drzwiami, bo mogą wleźć skorpiony. Najlepiej zrobić to wieczorem, kiedy pali się światło, bo wtedy widać gdzie prześwituje. Gdy wychodzicie, nie zostawiajcie otwartych okien. Lodówka działa. Przegotujcie sobie wody do kanistra i miejcie zawsze w lodówce. Surowej nie pijcie. No, cześć! Lecę do roboty, wpadnę po obiedzie. Jurek! Nie sprzedawaj gorzały byle komu! Cześć!

Rozglądam się po „lokalu”: trzy żelazne łóżka, trzy krzesła, stolik, lodówka, szafa, po dwa koce i po poduszce na osobę. Pościel wielokrotnie prana, ale świeża. W oknach siatki przeciw owadom, ciemnozielone zasłonki, pomiędzy oknami kratka klimatyzatora. Rozkładamy swoje manatki i zwiedzamy barak. Zbudowany jest na planie krzyża greckiego, w ramionach którego znajdują się pokoje mieszkalne, a w skrzyżowaniu węzeł sanitarny. Idziemy na obiad i ustawiamy się w kolejce z tackami w rękach.

— Nie mam bloczków — usprawiedliwiam się przed kucharzem.

— Wiem. Jesteście „bociany”. Smacznego! — odpowiada z uśmiechem.

Siadamy, jemy i obserwujemy. Prawie każdy wchodzący idzie najpierw do skrzynki z listami. Jedni czytają od razu na stojąco, drudzy chowają do kieszeni, a inni czytają w trakcie jedzenia. Po obiedzie zjawia się campowy.

— Polecimy teraz do „Sprężynki” na szkolenie.

Jedziemy w stronę zakładu, wjeżdżamy pomiędzy drewniane domki i wysiadamy koło jednego z nich.

— Poczekajcie tu w środku, a po odprawie możecie wrócić przez dziurę — informuje campowy i odjeżdża.

Domek okazuje się być przychodnią lekarską. Pielęgniarka — „Sprężynka” — mierzy każdemu ciśnienie, zakłada kartotekę i odbiera wyniki badań przywiezione z Polski. Przeprowadza też standardowy wywiad na temat przebytych chorób i aktualnych dolegliwości. Potem dowiadujemy się, że wodę można tu pić bez przegotowywania i żeby nie chodzić boso, bo są skorpiony i węże. Mówi nam, gdzie mieszkają lekarze i gdzie ona — takie martwe gadanie. Oglądam ją sobie. Jest młoda i niebrzydka, trochę za szczupła — chuda prawie. Nie nosi stanika. Prawdopodobnie każdy z nas patrzy na nią tak samo i pewnie myśli sobie, że jak tutaj z pół roku posiedzi to chętnie by się na pigułę załapał. Ja w każdym razie informację o numerze jej domku odbieram jako ewentualny adres na przyszłość i postanawiam sobie zlokalizować jego położenie możliwie szybko.

Do naszego baraku wracamy przez dziurę w płocie, idąc kawałek przez pustynię.

Wieczorem spotkania, powitania i wymiana wrażeń. Okazuje się, że każdy z kolegów ma co najmniej pięć litrów spirytusu, a tylko ja — ofiara losu — mam jeden, przepisowy litr. Niektórzy przywieźli dla znajomych drobne przesyłki: kapcie, klubowe, lekarstwa, haczyki na ryby itp. Padają dobre rady i pouczenia: co po ile chodzi, komu nie sprzedawać, że aparaty fotograficzne najlepiej opchnąć w Hadicie, a adidasy w Husejbie. Dowiedziałem się, że „szlonom” nie sprzedaje się alkoholu i że się z nimi nie pije. Już wiem, że „szlon” to po prostu Arab, a uśmiechający się z portretów „Kowalski” to tutejszy prezydent. Mieszkamy na „gwieździe”, nasz camp to „dwójka”, ale jest jeszcze „jedynka” i „staff”. Spotkani na stołówce Hindusi to nie Hindusi, tylko „Bangle” z Bangladesh. Są tu też Chińczycy, czyli „Czajniki”. Na campie są oczywiście ładniejsze i wygodniejsze domki i jeśli nam, „bocianom”, ogony poodpadają, to po paru miesiącach pójdziemy tam mieszkać. My jesteśmy „bociany”, bo przylecieliśmy do ciepłych krajów zimować. Na takich rozmowach upływa nam czas do kolacji, a zaraz po niej w sąsiednim pokoju pojawiają się szlony.

— Ty trochę mówisz po angielsku, chodź tłumaczyć — zaprasza mnie Zbyszek.

Idę nawet chętnie.

— Good evening — zbieram się w sobie.

— Good evening.

Zbyszek wyciąga z bagażu „Zenita”, szlony oglądają aparat dokładnie, próbują migawkę.

— Czy nowy? — pada pierwsze pytanie.

— Oczywiście.

— Ile?

— Pięćdziesiąt. — Zbyszek jest już poinstruowany co do ceny.

— Najwyżej piętnaście — proponują Arabowie.

— Ja dziękuję! — mruczy Zbyszek pod nosem. — Jak nie chcą dać pięćdziesiąt, to niech oddają.

Arabowie nie chcą oddać, podnoszą cenę do dwudziestu i na tym koniec. Zbyszek jest stanowczy, nie obniża ceny i aparat zostaje u niego.

— Może masz coś jeszcze? Grzałkę? Nożyce? — dopytują Arabowie.

Zbyszek wyciąga grzałki nurkowe, nożyce fryzjerskie i ręczne maszynki do strzyżenia. Zdzichu dorzuca coś od siebie. Kupcy przebierają i proponują bardzo niskie ceny. Kupują w końcu jakiś drobiazg i wychodzą. Handel był nieudany dla obu stron — oni nie trafili na naiwnych, a Zbyszek nie pozbył się towaru. Wracam do siebie. Jestem sam, bo moich kolegów gdzieś wywiało.

Po chwili ktoś puka.

— Proszę!

Wchodzi jakiś nieznajomy i zapala światło.

— Można?

— Proszę.

— Ty jesteś „bocian”? — pyta, stojąc przy drzwiach.

— Tak. A co?

— Masz gorzałkę do sprzedania?

Wygląda na spragnionego. I co ja mu powiem? Że mam tylko jeden litr spirytusu dla siebie? Łżę więc:

— Miałem, ale już wszystko poszło.

— Nic ci nie zostało?

— Mam jeszcze litr, ale dla siebie na Boże Narodzenie.

— Ty, opchnij choć ćwiartkę — nalega.

— Mięknę i odlewam pół butelki do jego naczynia.

— Masz tu trzy „idy”. Dziękuję i dobranoc.

— Cześć! — odważam się na swojską odpowiedź.

Jestem gość! Zarobiłem trzy dinary! Chowam pieniądze i zasypiam snem sprawiedliwego.

Przerąbane!

Na drugi dzień rano jedziemy do biura naszego kontraktu — niskiego pawilonu w kształcie podkowy. Odziedziczyliśmy go po belgijskiej firmie Sybetra, o czym świadczą jeszcze tabliczki po nieistniejących już biurach tej firmy. Na drzwiach naszych biur tabliczki z anglojęzycznymi napisami: „Contract Manager”, „Deputy Contract Manager”, „Secretary” i jeszcze kilka innych. Nas interesuje biuro „Śmierci pustyni”. To starsza pani o miłej powierzchowności, ale nienaturalnie blada. W tym świecie Murzynów, śniadych Arabów, „Bangli” i opalonych Polaków jej bladość wydaje się być papierowa — prawdziwa „Śmierć Pustyni”. Wita nas łagodnym głosem i mówi, że pójdziemy wyrobić „badżetki”. Po raz pierwszy wchodzimy na zakład. Jednopiętrowy brązowy biurowiec rozciąga się fantazyjnie za betonowym podjazdem. Na wprost wejścia klomb z kwiatami, po obu stronach podjazdu trawniki i tylko działka przeciwlotnicze na dachu i zziębnięci żołnierze koło nich przypominają, że to Irak w stanie wojny! Pokoje biurowe są pootwierane, w nich pracują urzędnicy w garniturach i urzędniczki w chustkach na głowach i białych podkolanówkach wyglądających spod sięgających tuż za kolana czarnych lub granatowych spódnic. Nasza przewodniczka zna tu chyba wszystkich, rozmawia po angielsku i po arabsku i wypełnia jakieś formularze.

— Proszę wchodzić pojedynczo.

Na stole leży walizka, z której wystaje coś na kształt projektora filmowego skrzyżowanego z radioodbiornikiem. Na ścianie wisi biały ekran. Siada się na tle ekranu, „pstryk” i za moment jest już gotowa przepustka z kolorowym zdjęciem, z arabskimi napisami i opakowana hermetycznie w plastikową okładkę. Przepustka taka nazywa się tu „badżetką”, a Arabowie mówią na nią „bać”. „Bać” upoważnia do wchodzenia na teren zakładu, można na jej podstawie przekraczać główny „check point” i poruszać się po okolicy. Paszporty zostają w biurze, a za wszystkie dokumenty wystarcza tu „bać”. Oglądamy więc nasze „bacie” i próbujemy odczytać arabskie napisy i numery — bez skutku oczywiście. Nasze nazwiska wpisała arabskimi literami „Śmierć pustyni”, bo jakiż Arab mógłby napisać takie nazwisko jak Wrzosek. Musimy więc wierzyć, że to, co tam jest napisane, to są nasze nazwiska i imiona, a inne napisy nie są dla nas obraźliwe. Kilka miesięcy później pokazałem moją „bać” jednemu z Arabów i poprosiłem o przeczytanie.

— Marian Fu-ba-no-ra — wydukał.

— Nie! Wojewoda — podpowiadam.

— Aha. Wo-je-wo-da. No, tak też można to przeczytać — powiedział i do dzisiaj nie wiem, czy to było źle napisane, czy też on nie bardzo sobie z pisanym radził.

Wracamy do biura, gdzie „Pani Kasa” wypłaca mi zaliczkę w wysokości trzydziestu dinarów. Inni zaliczek nie biorą, bo sprzedali alkohol i inne towary. Są i tacy, co mają już po sto lub więcej idów. Za te trzydzieści idów (skrót od Iraqui Dinar) muszę zapłacić śniadania i kolacje na stołówce, no i przeżyć do wypłaty. Okazuje się, że to, co do tej pory jedliśmy, nie było prezentem, ale zostanie skrupulatnie obliczone i potrącone. Obiady są za darmo, ale za resztę trzeba zapłacić. Mam więc, razem z utargowanymi za alkohol, trzydzieści trzy idy — chrystusową liczbę.

Po obiedzie jest rozprowadzenie. Dokonuje go „Ramzes”, czyli zastępca szefa kontraktu — szczupły, brodaty pan, koło czterdziestki. Ponownie przechodzimy koło biurowca, na ukos — przez trawnik i deskę nad jakimś rowem. Skąd my znamy to chodzenie na skróty? Wchodzimy na halę, gdzie na stołach warsztatowych leżą zawory i inne elektryczno-mechaniczne urządzenia.

— Pan Wojewoda, proszę za mną — zapada mój wyrok.

Wchodzimy do małego pokoju mieszczącego cztery biurka i szafki na dokumentację. Na ścianie wisi kalendarz z „Kowalskim”, a na parapecie i na półce leżą elektroniczne części. Za jednym z biurek siedzi Chińczyk, a za drugim siwy Polak.

— Tu jest zmiennik za Staszka. Pokażcie mu, co i jak. Do widzenia.

„Ramzes” odchodzi, a ja witam się z Polakiem i Chińczykiem.

Chińczyk rozpoczyna rozmowę:

— Czy byłeś już kiedyś za granicą?

— Byłem.

— A gdzie?

Wymieniam uczciwie kraje, w których byłem, a on pyta z uśmiechem, czy mi się tu podoba.

— Jeszcze nie wiem. Nic jeszcze nie widziałem.

Pojawia się niewysoki Polak, po czterdziestce.

— Nazywam się Machnik. Pan jest ten nowy? Wypisz mu kartki do magazynu na ubranie — rzuca do Polaka. — Zaraz wracam.

— To szef? — pytam.

— Tak — odpowiada siwy Polak i zabiera się do wypisywania kwitów.

Dowiedziałem się później, że nazywano go tu „Generałem”, bo był najstarszym stażem pracownikiem kontraktu.

Szef wraca z innym Polakiem i szczupłym, ubranym w elegancki garnitur Arabem z wydatnym nosem i hiszpańskim wąsikiem.

— To jest nowy kolega na „setkę” — przedstawia mnie szef po angielsku. — To jest pan Sami Shaker, szef automatyków.

— Welcome in our team — mówi donośnym barytonem pan Sami i podaje mi rękę.

Wszystkie stosowne sformułowania uciekają mi w tym momencie z głowy i z przerażeniem stwierdzam, że chyba nic nie powiem.

— Good afternoon — odpowiadam bezmyślnie.

Pojawia się też młody pryszczaty Arab w dżinsach, niebieskiej koszuli i pikowanej kurtce z ortalionu.

— O! Mister Nebil! — mówi szef. — To jest właśnie ten nowy pracownik do pana.

— Czekam na wydziale — mówi Nebil i podaje mi rękę. Jest wyjątkowo miękka –sflaczała.

— Irek! Zaprowadź go do magazynu, a potem zawieźcie go na „setkę”.

Idziemy. Irek jest mrukliwy i ma dziwne spojrzenie.

— Będziesz robił na „setce”, tak? No to będziesz miał przerąbane. Dobierz sobie dobre okulary i maskę. Jeżeli nie będzie tego w magazynie, to będziesz musiał ukraść. Tylko dobrze wymyj przed użyciem.

Była to cała wypowiedź Irka w drodze do magazynu. Teraz Irek milczy, a ja wyobrażam sobie okropności jakiejś „setki”, dzięki którym już wkrótce będę miał przerąbane. W magazynie króluje otyły utykający Egipcjanin, który swoją funkcję wypełnia z godnością arcykapłana. Dostaję buty, dwa komplety ubrań, kask, rękawice i okulary — masek oczywiście brak. Wracamy do biura, skąd „Generał” odwozi mnie na wydział. Slalom pomiędzy zbiornikami i rurociągami wiedzie mnie nieuchronnie w stronę dwóch wysokich kominów-bliźniaków, które widziałem wczoraj z daleka. Tu jest inny świat. Trzeba zapomnieć o klombach przed biurowcem, o czystym asfalcie i biurze szefa. Tu leży wszędzie szaro-biały pył, a podmuchy wiatru wzbijają jego tumany do wysokości pietra. Jesteśmy na miejscu. Wyskakuję z auta i od razu wpadam po kostki w siwą mąkę. Instynktownie mrużę oczy, a w ustach mam już pełno pyłu o smaku wapna. Przerąbane!

Wiatr gwiżdże przez tunel, w którego ścianach jest troje drzwi. Wchodzimy w te po prawej stronie, a za nami wpada tuman kurzu.

— Cześć Sławek! Sam jesteś? Tu jest nowy kolega. Pokaż mu, co i gdzie — mówi „Generał” i znika.

Sławek — niewysoki mężczyzna, koło trzydziestki — podaje mi dłoń, która ściska moją nadspodziewanie mocno. Ma na sobie ubranie robocze, które kiedyś było granatowe, a teraz jest sprane, poplamione i leży na nim jak mundur na Szwejku. Mówi powoli z wyraźnym lubelskim akcentem. Wprowadza mnie do bocznego pomieszczenia i zaczyna przemeblowanie. Wbija w ścianę jeszcze jeden gwóźdź, przewiesza różne ubrania i opróżnia w szafce jedną przegródkę na buty. Przy tym cały czas mówi, sypiąc obficie lubelskimi końcówkami: że oni so tu w pięciu: trzech naszych i dwóch szlonów, że szefuje tu Nebil, czyli „Mały”, że drugi Arab to Madżit, i że oni oba z Nebilem pochodzo z Basry.

Oglądam warsztat i drugie pomieszczenie z biurkiem, telefonem, szafą na dokumentację i lodówką — królestwo Nebila, czyli mistrzówkę. W warsztacie jest długi stół, szafa na dokumentację i regał na przyrządy. Porozwieszane na ścianach płachty dokumentacji przedstawiają schematycznie cały wydział z zaznaczeniem, gdzie znajdują się poszczególne urządzenia. Wszystko to jest przyprószone cienką warstwą tej wszechobecnej mąki. Na parapecie widać wyraźnie jej języki, podobne do polskich śniegowych przy nieszczelnych drzwiach w czasie zawiei. Pył jest tu wszędzie. Przerąbane!

Wchodzi Nebil ze szczupłym Polakiem w jednoczęściowym kombinezonie i białej, spranej plażowej czapeczce. To jest Stasiu — ten, którego mam podmienić.

Znikają obaj w mistrzówce i przez chwilę dolatuje do nas ich przyciszona rozmowa. Za moment Nebil woła mnie po imieniu. Skąd u licha je zna i jak zdołał już je zapamiętać?

— Czy mówisz po angielsku? — pyta, skubiąc pryszcza na brodzie.

— Tak trochę — odpowiadam.

— To lepiej, niż nic — konkluduje, a Stasiu obserwuje mnie spod oka.

— Sławek! Pójdziesz na „sto pięćdziesiątkę” wymienić „level switch” — mówi Nebil i podaje mu numer elementu.

— To może niech kolega się przebierze i też pójdzie — dodaje ni to do mnie, ni to do Sławka, Stasiu.

Przebieram się, a w uszach dziwnie brzęczy mi ten „kolega”. Do tej pory wszyscy tu mówili mi przez „ty” lub „pan”. Sławek bierze skrzynkę z narzędziami i idziemy na tę „sto pięćdziesiątkę” — dwupiętrową stalową konstrukcję zawierającą zbiorniki, pompy i zawory połączone ze sobą plątaniną rur różnej średnicy. Tkwi ona w środku olbrzymiej kałuży będącej mieszaniną tutejszej mąki z wodą. Ślady na schodach i narośnięte z dawna stalaktyty i stalagmity tego błota świadczą o tym, że nie jest ono tu niczym dziwnym. W kałuży tej brodzi kilku Sudańczyków, którzy łopatami i kilofami próbują zmusić ją do spłynięcia w jakieś kanały. Brniemy przez tę kałużę, a ja widzę, jak moje nowe buty przemakają i pokrywają się białą papką. Ubrudzone mam już też końce nogawek, a kilka kropli umiejscowiło się na mojej bluzie. Po stalowych schodkach podchodzimy do zbiornika w kształcie filiżanki, gdzie wielkie mieszadło kotłuje to biało-żółte błoto. Spoglądam w dół. Tuż pod nami, w betonowym boksie — mój Zdzichu szamoce się z kołem jakieś pompy, a nowe ubranko już też ma powalane na biało. Widok ten poprawia mi humor, bo nie tylko ja z naszej siódemki mam przerąbane. Wołam z góry do Zdzicha i macham mu ręką — odpowiada pomachaniem i dalej rzuca się do walki z opornym żelastwem.

Odnajdujemy zapapraną tabliczkę i drucianą szczotką usuwamy zeschłą skorupę, żeby odczytać oznaczenie tego „switcha”, który mamy wymienić.

— Otwórz puszkę i odłącz go — komenderuje Sławek. — Możesz robić śmiało, bo Stasiu założył już „dżamper”. Tylko uważaj, bo tam jest dwieście dwadzieścia wolt.

Dobre sobie! Robić śmiało pod napięciem i w mokrych butach. Mocuję się ze śrubami puszki, które zardzewiały na tyle, żeby nie dać się odkręcić.

— Kiedyś to musieliśmy upiłować cało puszke, bo się nie dała otworzyć — pociesza Sławek z lubelska.

Udało się, puszka jest otwarta, teraz trzeba wymienić co trzeba, wyregulować, pozamykać i zdjąć „dżamper”. Ta ostatnia operacja intryguje mnie najbardziej, bo nie wiem, co to jest „dżamper” ani jak się go zdejmuje. Brniemy z powrotem przez kałużę. Sławek otwiera jakieś drzwi z napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Sławek może i jest „upoważniony”, ale ja wcale się takim nie czuję, tym bardziej, że drzwi te wiodą mnie nieuchronnie na spotkanie z „dżamperem”. Pomieszczenie jest zastawione rzędami szaf sterowniczych, na regale leżą opasłe tomy dokumentacji, a na suficie widać czujniki przeciwpożarowe. Sławek otwiera kolejno trzy szafy i za odchylonymi ramami wypełnionymi przekaźnikami wyraźnie czegoś szuka.

— No jest — mówi i wyciąga kawałek wygiętego w podkówkę drutu z odizolowanymi końcami.

— Stasiu zawsze zakłada „dżampery” w rozdzielni elektrycznej zamiast na górze, w naszych szafach — wyjaśnia.

Więc to jest ten „dżamper”! Zwykła zwora, która pozwala chwilowo wyeliminować uszkodzony instrument.

— Disce puer angielskiego — myślę sobie, bo nerwicy się tu nabawisz. Wracamy do „bazy”.

— Zaprowadzę cię do „świrów” — proponuje Sławek.

Odwiedzamy warsztat elektryków — naszych braci w prądzie elektrycznym. Poznaję tam Mariana mówiącego z silnym śląskim akcentem, Adama o sylwetce zapaśnika i jeszcze kilku Polaków.

— Dlaczego nazywasz ich „świry”? — pytam po wyjściu.

— Bo to tak fajnie brzmi: „świr-elektryk”. No nie? — tak Sławek pokazuje mi po raz pierwszy swoje poczucie humoru.

Zmiana dobiega do końca. Przy zegarze zastaję znajomy z Polski obrazek. Jest pięć minut przed końcem pracy, a przed zegarem tłum ludzi z kartami zegarowymi w rękach oczekuje aż jego wskazówki ustawią się na tej wymarzonej godzinie. Towarzystwo jest różnokolorowe. Sudańczycy od łopat cisną się najbliżej. W końcu przychodzi ten moment i kilka czarnych rąk stara się jednocześnie wepchnąć swoje karty w otwór zegara. Jedna przeszkadza drugiej, karty gną się i załamują, podnosi się wrzawa i zaczyna się przepychanie. Ci, co odbili swoje karty z trudem wydostają się z kłębowiska. W ruch idą łokcie i barki. Ruszają też w bój Chińczycy i my. Nareszcie i moja nowiutka karta jest odbita. Biegnę szybko na drogę, gdzie czeka zielony, opylony na biało autobus. Jest taki sam, jak ten, który przywiózł nas z Bagdadu — a może to ten sam? Zaczyna się przepychanka, jak w naszych miejskich autobusach w godzinach szczytu. Stłoczony pomiędzy czarnymi jadę do bramy głównej. Podjeżdżają pod nią autobusy ze wszystkich stron zakładu i kolorowy potok różnojęzycznych pracowników wylewa się na zewnątrz. Za bramą, na osłoniętym eternitowym dachem placu, potok ten rozdziela się na części. Teraz ludzie tworzą trzy grupy. Podjeżdżają kolejno autobusy, a czarni kierowcy wykrzykują: „one”, „two” lub „staff”. Moi nowi koledzy popychają mnie w odpowiednią stronę i udaje mi się dostać do drugiego z kolei „two”. Autobus rusza ostro i piratuje w stronę campu. Mnie oblatuje strach, ale zadowolone twarze dookoła wskazują, że bawi ich wyraźnie ta jazda. Brama, ostro w lewo i hamowanie w obłokach kurzu. Murzyni i Chińczycy wysiadają, autobus pustoszeje, pozostają w nim sami Polacy.

— „Gwiazdory” wysiadać! — pokrzykuje ktoś z tyłu.

Dopiero teraz widzę, że stoimy nieopodal wejścia do naszej „gwiazdy”. Wyskakuję ja i Zdzichu, który nagle znalazł się koło mnie. Autobus odjeżdża w głąb campu, gdzie pod naszą stołówką wysadzi resztę pasażerów i wróci po nowych. W pokoju zastaję już współlokatorów. Pracują na wydziale remontowym. Opowiadają o klimatyzowanej hali, szatniach, prysznicach — mają się dobrze. A ja? Moje ubranie wisi na gwoździu, biała mąka wszędzie, a wydział jest rozległy. Przerąbane!

Piorę pod prysznicem siebie i ciuchy jednocześnie. Po kąpieli idę do Zdzicha, bo musimy wymienić wrażenia i pożalić się.

— Wiesz — strzela mi na powitanie — wymigałem się od spawania.

Pracuje przy konserwacji pieców razem z „Drukowanym”, czyli takim mocno wytatuowanym facetem. Obeszli dzisiaj cały ich rewir i Zdzichu też stwierdza, że będzie miał przerąbane — tym bardziej, że „Drukowany” jest nerwus. Zbyszek, współlokator Zdzicha, miota się po pokoju, przekłada swoje rzeczy i gada jak nakręcony:

— Ja pracui na wydziale „czterysta”. Sypi si tam z góry, ale podobno jest dużo roboty, to i nadgodziny będą. Ta przecież człowiek tu przyjechał po to, żeby zarobić. Arab mi si pyta, co ja w Polscy robił. Ta mówi mu, że mechanikim w fabryce nawozów był. On si pyta, czy umim reperować „pamp”. Ta wim ja co to te „pamp”? Dobrzy, że majster przy tym był i powiedział, że o pompy si rozchodzi. Ta odpowiadam, że pompy i zawory znam. Arab si ucieszył i mówi: „Ty, Zbyszyk, luk pamp”. Ten nasz majster zna angielski bardzo dobrzy i mówią, że tak robota ustawia, żeby nadgodziny byli.

Po drodze na kolację Zdzichu komentuje słowa Zbyszka:

— Wiesz, na tej jego „czterysetce” mają jeszcze bardziej przerąbane, niż u nas. A patrz, jak się na te nadgodziny napalił. On tu gotowy jeszcze jakąś „pieriestrojkę” zrobić — Gorbaczow pieprzony!

— On nawet podobny trochę do Gorbaczowa — dorzucam.

Ochrzciliśmy więc już kolegę po drodze do stołówki.

Nie ominęły mnie oczywiście dolegliwości zdrowotne związane ze zmianą sposobu odżywiania, temperaturą i stresami życia na campie. Jak każdy nowy zachorowałem gdzieś po dwóch tygodniach, a wszystko zaczęło się nocą. Przesiedziałem ją w ubikacji, a rano zamiast do pracy musiałem iść do lekarza. Dostałem lekarstwa na wstrzymanie, dzień wolnego i przykazanie, żeby dużo pić. Mają marynarze swój chrzest morski, alpiniści swój pierwszy ośmiotysięcznik, a my mamy powitalną biegunkę.

Powitalnych zaskoczeń może być więcej. Mają też swoje powitalne zaskoczenie członkowie PZPR. Składki partyjne są określonym ułamkiem zarobków jej członków. Pracujący na kontrakcie partyjni zarabiają w dolarach i muszą w dolarach płacić składki. Co bardziej przezorni popłacili w Polsce awansem składki na dwa lata do przodu i przyjechali w przeświadczeniu, że matkę-organizację okpili. Nic z tego, towarzysze! Partia też lubi „zielone”, a te wasze awansem popłacone składki zaliczy się wam na poczet przyszłych lat w kraju. Nikt z „bocianów” nie przyzna się, że należy do PZPR, a nawet przy byle okazji stara się od niej dystansować. Do czasu jednak. Pewnego dnia, gdzieś tak po miesiącu od przylotu, ukaże się na tablicy ogłoszeń karteczka: „Niżej wymienieni towarzysze proszeni są o zgłoszenie się do sekretarza OOP”. Partia dba o swoich członków, pilnuje ich pilnie, a jeszcze pilniej pilnuje ich dewizowych składek.

Zadrutowany świat

Piątek, czyli arabska niedziela. W pierwszy wolny dzień postanawiam pozwiedzać wszystkie campy. Ogólne pojęcie o tutejszej geografii już mam, ale dzisiaj muszę uzupełnić „białe plamy”. Po śniadaniu przerzucam przez ramię mojego „Fieda” i ubieram kurtkę, która go ukryje. Ten kamuflaż to efekt dobrych rad dawanych „bocianowi” przez starszych, że na campie i w prawie całym Iraku nic fotografować nie wolno. Prawdopodobnie nikt na campie nie wie, co jest, a co nie jest dozwolone z punktu widzenia irackich władz. Nie wiem, czy naprawdę jest aż tyle różnych wojskowych zakazów, czy też kierownictwo kontraktu specjalnie je wyolbrzymia i poszerza, żeby w przyszłości uniknąć kłopotów. Bo w zasadzie — zgodnie z podanymi nam rozporządzeniami — nic nie wolno! Najlepiej tylko pracować, jeść i spać. Tak czy inaczej, „Fied” wędruje jednak pod kurtkę.

Cały ten nasz zadrutowany świat można podzielić na cztery części, z których każda ogrodzona jest własnym płotem i oddalona od innych o kilkaset metrów. Są to: zakład produkcyjny, czyli nasza matka-żywicielka i trzy campy. Zakład, którego głównym wykonawcą była belgijska firma Syberta, zajmuje kilkadziesiąt hektarów powierzchni. Szeroko rozrzucone na pustyni obiekty połączone rurociągami, taśmociągami i drogami sprawiają imponujące wrażenie. Nie jestem chemikiem ani budowlańcem, ale wydaje mi się, że Belgowie sprzedawali ten zakład Arabom na metry i tony. Setki metrów rurociągów, fantazyjne estakady, schody, przejścia i podesty — wszystko to moim zdaniem jest za bardzo rozwleczone. Ale to nie moja sprawa, tylko arabska — nie moje też pieniądze, tylko Arabów.

Podobno ten kawałek pustyni należał kiedyś do Syrii i na skutek zawirowań politycznych dostał się Irakowi. Swego czasu radzieccy geolodzy odkryli tu złoża fosforytów i to jeszcze z jakimiś „ciekawymi” domieszkami. Zdecydowano wówczas o ich eksploatacji i zbudowano fabrykę nawozów fosforowych. Całe to przedsięwzięcie zostało rozkręcone w czasie światowego kryzysu paliwowego. Petrodolary płynęły wtedy szeroką rzeką do Iraku, toteż „Kowalski” mógł budować z rozmachem. „Kowalskim” ochrzciliśmy prezydenta Saddama Husseina po to, by móc w obecności Arabów swobodnie o nim rozmawiać. Słowa „Saddam Hussein” lub „prezydent” od razu wzbudzały ich zainteresowanie, a „Kowalski” brzmi w arabskich uszach neutralnie. Nie trzeba więc wyjaśniać, o czym się mówi ani wymyślać jakichś komplementów pod jego adresem, by nie podpaść.

Na zabitej dechami pustyni w Akashat powstała odkrywkowa kopalnia, od której poprowadzono kilkudziesięciokilometrową linię kolejową do Al Kaim. Nasza fabryka stanęła też na pustkowiu, około pięć kilometrów na zachód od Eufratu i około dwadzieścia od syryjskiej granicy. Mieszkańcy kilku osad nad rzeką i leżącej na samej granicy Husejby stanowili tu do tej pory całą ludność tego terenu. Belgowie zaczynali więc od zera. Studnie głębinowe zaopatrujące zakład w wodę, około czterysta kilometrów linii wysokiego napięcia, linia kolejowa aż z Bagdadu, szosa od odległego o prawie trzysta kilometrów Ramadi — to były tylko prace przygotowawcze. Następnie zaczęto budować fabrykę. Sprowadzono z Europy, Ameryki i Japonii całą aparaturę, sprzęt i materiały. Importowano wszystko: śrubkę i cegłę, szybę i butlę z tlenem, samochód i przyrząd pomiarowy. Nawet łopaty były podobno z importu. Irak nie mógł dla budowy dać nic oprócz pieniędzy, niewykwalifikowanych robotników i dużej, dużej ilości słońca. Pieniędzy było dużo, a ci, którzy nimi dysponowali chyba nie zawsze wiedzieli, co jest niezbędne i warte swojej ceny, a co jest tylko ozdóbką. Jedni płacili, drudzy budowali. Budowali szybko, sprawnie i z rozmachem. Już widzę szczęśliwą minę głównego projektanta, który na pytanie o wielkość oddawanego mu do dyspozycji terenu, otrzymywał zapewne odpowiedź:

— Od horyzontu po horyzont, proszę pana. Byleby tylko pan granicy syryjskiej nie przekroczył.

Powstała więc podobno największa fabryka nawozów na świecie, nowoczesna i wyposażona według najlepszych światowych wzorów. Poza obiektami produkcyjnymi zbudowano ładny biurowiec z przychodnią lekarską, stołówki, pralnie, skomputeryzowany magazyn, dobre drogi i chodniki. Wszystko to otoczono płotem, pobudowano bramy i uroczyście przecięto wstęgę.

Dla zakwaterowania budowniczych powstały aż trzy campy. Rozmieszczone w odległości kilkuset metrów od siebie, otoczone ogrodzeniami z siatki, z bramami i budkami dla strażników, stanowiły trzy odrębne osady mieszkalne. Każdy był o innym standardzie — każdy dla pracowników innej kategorii.

Najładniejszy z nich — Staff Camp — przeznaczony był dla pracowników sztabu budowy. Na staffie mieszkali kierownicy, majstrowie, konstruktorzy, pracownicy administracji oraz przyjeżdżający na krótko specjaliści i goście. Jedni mieszkali tu z rodzinami, inni samotnie i w zależności od stanowiska i stanu rodzinnego, zajmowali różne domki. Najładniejsze z nich miały po około sto metrów kwadratowych powierzchni, salony, sypialnie, duże kuchnie i łazienki. Inne były mniejsze, ale równie wygodne. Pogrupowane były w dzielnice zależnie od ich wielkości i typów. Wszystkie miały klimatyzację, siatki przeciw owadom, lodówki, kuchenki, bieżącą wodę i bojlery. Wyposażone były w meble i zastawę stołową. Główne uliczki staffu były wyasfaltowane, a dróżki do domków i przedproża wysypane grysem.

Staff poza domkami mieścił też swoiste centrum handlowo-kulturalne: sklepy, restaurację, kino, miniestradę na wolnym powietrzu, dwa baseny i korty tenisowe. Czynna była piekarnia, salon fryzjerski, przychodnia lekarska i stołówka. Istniały ponadto kantyny i kluby różnych firm zatrudnionych na budowie. Wszystko to tonęło w zieleni i robiło wrażenie dobrze utrzymanego parku. Nawadniającymi kanałami poprowadzonymi wzdłuż dróg i przez skupiska roślin stale płynęła świeża woda. Zatrudniono ludzi do sprzątania, podlewania roślin i utrzymywania wszystkich urządzeń w sprawności. Luksusowy camp miał zapewnić wysoko opłacanym fachowcom i ich rodzinom jak najlepsze warunki odpoczynku po pracy i zrekompensować im straty wynikłe z opuszczenia ich domów gdzieś w Belgii, USA czy Austrii. Chronił ich przed niepożądanymi kontaktami z różnokolorową masą robotników, bo wstępu broniła brama i specjalne przepustki. Biali specjaliści po pracy pływali, grali w tenisa i popijali zimne piwo. Pustynia, budowa i cała reszta pozostawały za płotem.

Tak było kiedyś — za Sybetry. A teraz? Wyjechał staff białych specjalistów, a pozostało tylko kilku konsultantów, którzy zachowali swoje domki. Na camp wszedł staff arabskich kierowników, majstrów i urzędników, ale także arabskich kierowców i robotników. Staff nadal pozostał campem elitarnym, ale „elitarny” znaczy teraz — iracki. Arabowie zezwolili na zamieszkanie tu kierownictwu naszego kontraktu, naszym lekarzom, a później niektórym polskim pracownikom. Zwiedzając staff w pierwszych dniach pobytu nie przypuszczałem, że za kilka miesięcy zostanę jego mieszkańcem.

Camp zmienił się też nie do poznania. Piach zasypał rowki nawadniające, a trawników też już nikt nie strzyże. Przy zamieszkałych domkach zostały jeszcze oazy zieleni. Przepełnione i rzadko opróżniane pojemniki na śmieci są schronieniem dla kotów, które szukają w nich pożywienia i rozmnażają się, tworząc zadziwiające formy kocich kundli. Opuszczone domki straszą otworami po wybitych szybach, a wiatr klapie niedomkniętymi drzwiami. Zniknęła brama i portiernia, powstała natomiast dziura w płocie, przez którą chodzi się na skróty ze staffu na „dwójkę”. Przestały istnieć firmowe bary, oprócz dwóch pozostałych po Sybetrze. Co obrotniejsi Polacy powyrabiali sobie dojścia do tamtejszych hinduskich barmanów, którzy sprzedają im na lewo i z odpowiednim narzutem alkohol i papierosy. Niewielka to pomoc, ale miały przyjść niebawem takie czasy, że znajomy Hindus od Sybetry był dla nałogowego palacza ważniejszy, niż całe szefostwo kontraktu. Zamknęło swoje podwoje kino, a na połamanych deskach estrady skaczą wieczorami małe Arabiątka. Działa jeszcze restauracja. Z jadłospisu pozostała tylko coca-cola i piwo, ale nadal jest to miejsce, gdzie wracający ze sklepów lub basenu Polacy gaszą pragnienie i gdzie upojeni colą Arabowie grają w domino. Za barem króluje młody Egipcjanin, który uważa się za kolegę nas wszystkich i podkreśla to niezmiennym:

— Jak się maś kolega? Co pijeś?

Grający na okrągło telewizor, przed którym kucają na podłodze bose podrostki w tubylczych strojach, dopełnia obraz tego lokalu. Stołówka też nie działa. Przez okna bez szyb widać jej salę jadalną z poustawianymi w rzędy stołami i poukładanymi na nich krzesłami. Sprawia to wrażenie, że zamknięto ją na przerwę. Tylko wybite szyby i kurz świadczą, że stan taki trwa już wiele lat.

Sklepy pozostały trzy: dwa prywatne, jeden „spółdzielczy”, który wyglądem i atmosferą przypomina polskie „spółdzielnie” z lat pięćdziesiątych. W dużej sali za ladą króluje trzech Arabów, którzy obsługują klientów z całym dostojeństwem wysokich urzędników państwowych — nieśpiesznie i dając do zrozumienia, że wszystko tu od nich zależy. Nie wszystko w spółdzielni dostępne jest dla wszystkich, a braki w zaopatrzeniu i tu powodują kumoterstwo. Jest też „spółdzielnia” punktem dostaw towarów reglamentowanych, a w dniu ich dostawy dostępna jest tylko dla uprawnionych.

Nieco dalej są dwa sklepy prywatne. Bliższy, z siwym Arabem przy stoliku u drzwi obliczającym skrupulatnie należność, jest zawsze pustawy. Towaru tu niewiele — ot, trochę bielizny i kosmetyków, zeszytów, długopisów i nieco słodyczy. Drugi, dalej położony sklep to cały dom towarowy. Upewnia o tym zresztą napis-reklama: „Gaddisat Saddam Supermarket”. Ten supermarket to barak, na którego ścianach nie znajdziesz centymetra miejsca, gdzie by coś nie wisiało. Stoły z towarem stoją tak gęsto, że przejść trudno. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy: od wejścia w lewo, wzdłuż ściany aż do końca sklepu i z powrotem, wzdłuż drugiej ściany — do drzwi. Przy wyjściu, za biurkiem z maszyną do liczenia i telefonem, króluje właściciel, tytułowany przez Arabów z szacunkiem — „hadżi”. On to bacznym okiem sprawdza zawartość toreb, oblicza i kasuje należności i jednocześnie widzi, co się w całym sklepie dzieje. Gdy trzeba, rozkaże coś gardłowym głosem pomocnikom, których zadaniem jest układanie na półkach, odważanie towarów sypkich i patrzenie klientom na ręce. Nie jest to żaden narzucający się kupiec z Lewantu, nie zachwala swoich towarów, nie ciągnie za rękaw, ba — nawet ceny nie obniży. On wie, że jest tu najlepszy. Możesz sobie pojechać do Husejby lub Ramadi i tam dostaniesz może taniej, ale ile czasu stracisz i grosza na podróż. Tu on ci przywozi wszystko pod nos i dlatego on jest tu panem.

Sklepy otwiera się około piętnastej i handel trwa dwie lub trzy godziny. Są one wtedy miejscem spotkań wszystkich mieszkańców campu. Zachodzą tu Polacy po cukier, mydło lub pastę do zębów. Kupują owoce lub kurczaka — gdy się jakaś większa impreza szykuje. Papeteria, długopis lub skarpetki uzupełniają codzienne wydatki za „ida” lub dwa. Zachodzą tu też Murzyni, których głównym zakupem są samuny. Są to płaskie bułki pszenne — jedyne dostępne pieczywo na campie, a dla nich podstawa wyżywienia. Do tego dochodzi jeszcze cebula, jajka i nieco owoców — menu czarnych jest tu prymitywne i tanie. Chińczyków widuje się rzadko, bo stołówkę mają własną, a w niej całodzienne wyżywienie. Niewielu z nich pali, a na większe wydatki ich nie stać, bo oszczędzają na większe zakupy w Bagdadzie.

Pełno tutaj natomiast Arabów — mniej po to, by kupować, a bardziej, by „poszlonkować”. Ochrzciliśmy arabskie towarzyskie pogwarki mianem „szlonkowania”, ponieważ spotkanie znajomych rozpoczyna się tu zawsze słowem „szlonek”, które można przełożyć na polskie — „jak się masz”. Stoją więc przed sklepem mężczyźni ubrani po arabsku lub po europejsku, obracają w palcach koraliki sebhy i rozmawiają. Twarze ich są poważne i wąsate, a słowa padają nieśpiesznie. Jest dużo czasu na rozmowy, a dzień przyniósł przecież tyle nowin. Obok mali chłopcy liżą lody lub swoje palce, w zależności od szczodrości ojców i słuchają rozmów starszych. Ci obserwują przechodzących, wymieniają pozdrowienia i szlonkują, podkreślając swoje słowa okrągłymi i wystudiowanymi ruchami rąk. Ubrane na czarno Arabki, zawsze w towarzystwie mężczyzny, sąsiadki, a w ostateczności dwojga dzieci, przychodzą tu zrobić tylko drobne zakupy. One nie pozostają tu długo. Kupują co trzeba, zamieniając kilka zdań z innymi kobietami i odchodzą. Tu teren jest dla nich niebezpieczny — pełno tu obcych. Najgorsi są ci z Europy! Nie zaczepiają, ale patrzą prosto w oczy wygłodniałym wzrokiem i śmieją się głośno. A najgorsze są te ich ubiory. Te koszulki z krótkimi rękawami i krótkie spodenki opinające to, na co muzułmańska kobieta oka nie podniesie. Nie, tu nie można bawić długo! Trzeba szybciutko do domu!

Ostatni świadkowie świetności staffu to basen i korty. Są tu dwa baseny, jeden obok drugiego, odgrodzone od siebie tylko murem. Wejście jest jedno, te same są przebieralnie i prysznice, a jednak jeden z nich jest zawsze pełny, a drugi pusty. Woda ta sama, słońce to samo — ten pełny, a tamten pusty. Czasem popływa tam jakiś samotnik, czasem wieczorem pomoczą się w nim arabskie, ubrane od stóp do głów dziewczyny — normalnie jednak jest pusty. Na drugim natomiast jest ruch zawsze. Basen jest taki, jak trzeba: kafelki, poręcze, trampolina, ciągła wymiana wody — czysto. Pływają tu tylko Polacy, Arabowie, czasem Chińczycy — Murzyn nie przyjdzie tu nigdy. Najważniejsze są tu jednak Polki! Polki — pracownice kontraktu, żony lub córki odwiedzające kolegów — pływają, opalają się, są żywe i porozbierane.

Korty to teren męskich zmagań sportowych. Prawie każdy z nas zachodzi wcześniej czy później na kort i próbuje grać. Jedni ćwiczą na „ścianie”, inni od razu na kortach, jedni z powodzeniem, a inni bez. Trwają te próby czasem dzień tylko, a czasem przeradzają się w prawdziwą pasję. Rozgrywane są nawet turnieje. Jedni grają dla przyjemności, a inni dla szpanu.

Drugi z trzech campów, leżący opodal staffu, to „dwójka”. Też ogrodzony jest siatką, też z portiernią i bramą, na której była kiedyś tablica: „Workers Camp Number 2”. Portiernia świeci teraz pustkami, a poobijana tablica leży na ziemi. Z bramy zostały tylko dwa słupy. Jest to camp skromniejszy, bez alejek i basenów — camp dla robotników od fachowej roboty. Przy bramie stoją cztery „gwiazdy” — po dwie po obu stronach obszernego placu, który jest główną promenadą campu. Na nim parkują też samochody, na nim wietrzą i trzepią swoje sienniki Sudańczycy, na nim wreszcie założyli swoje miniogródki Chińczycy.

Te ogródki to żywy dowód na to, że Chińczyk potrafi. Tylko oni potrafią z takim uporem walczyć z pustynią. Sobie znanymi sposobami przywieźli żyzną ziemię znad Eufratu, wyrównali teren i urządzili grządki. Uprawiają mniejsze lub większe działeczki otoczone ziemno-kamiennymi wałami stanowiącymi granice „posiadłości” i niepozwalającymi na uciekanie wody. Chińczycy w kieszeniach powynosili z zakładu nawóz i sadownictwo ruszyło. Tu, na tym placu, widać, jak różne są zwyczaje nacji na świecie. Polacy spacerują, grają w siatkówkę i odwiedzają się nawzajem. Sudańczycy siedzą godzinami w kucki pod swoimi „gwiazdami” i rozmawiają, a Chińczycy sadzą kapustę.

Plac zamyka duży budynek mieszczący naszą stołówkę, chińską stołówkę, ogólnie dostępną salę klubową oraz polski klub. Jadalnia chińskiej stołówki ma odrapane ściany i poszarpaną wykładzinę na podłodze. Nie ma w niej stołów, bo stołówka ta służy tylko do wydawania posiłków. Każdy Chińczyk posiada w swoim wyposażeniu tak zwany „lunch box”, czyli dwa aluminiowe wchodzące w siebie pudełka. Do jednego z nich dostaje porcję ryżu, a do drugiego sos, mięso lub jarzyny. Niesie to Chińczyk do swojego pokoju, dodaje czegoś ze swojego „pola” i tam spożywa.

Ogólna sala klubowa to obszerne pomieszczenie, do którego wchodzi się bezpośrednio z placu. Mieści ono dwa stoły do ping-ponga, dwa pełnowymiarowe stoły bilardowe, jeden mały bilard i stół z piłkarzykami. Nad wszystkim góruje czarno-biały telewizor. W bilard grają tylko Polacy, natomiast ping-pong to przede wszystkim domena Chińczyków. Odbywają się nawet chińsko-polskie pojedynki z wynikiem przeważnie wiadomym — Polak przegrywa.

Za salą główną znajduje się klub polski. Wstęp tylko dla nas, lecz Arabowie wchodzą tam stale, a Chińczycy i Murzyni ukradkiem i z rzadka. Pierwsza sala to barek połączony z salą telewizyjną. Druga sala jest z założenia tylko telewizyjna, ale czasem zamienia się w salę brydżową. Najmniejsze, trzecie pomieszczenie, to biblioteka. W dwóch szafkach jest trochę kryminałów, romansów i innych „dzieł”. Co lepsze tytuły chodzą z rąk do rąk. Obok są jeszcze asfaltowe boiska do siatkówki i koszykówki, a dalej nasze domki mieszkalne. Za Sybetry mieszkali tu różni wykwalifikowani robotnicy z całego świata. Prawie wszystkie polskie domki mają w pobliżu coś zielonego. Króluje trzcina bambusowa i rycynus, bo silnie rosną i doglądać nie potrzeba. Wielu z nas ma przydomowe ogródki — bardziej dla zabicia czasu, niż z potrzeby. Najwięcej w nich pomidorów, arbuzów, cebuli i ogórków. Sadzimy kwiaty, i te z polskich sadzonek, i te tutejsze. Jesteśmy tu jedynymi, którzy sadzą kwiaty. Niektórzy szczęściarze mieszkają pod drzewami, bo za Sybetry posadzono ich tu trochę.

Jest więc „dwójka” campem dwuczęściowym. Pierwsza część: „gwiazdorska” — biedna, pustynna i smutna i druga — osiedle małych, schludnych domków zatopionych w zieleni.

Trzecim campem naszego zadrutowanego świata jest „jedynka” i właśnie tam chcę się dzisiaj rozejrzeć. Idąc tam trzeba przejść przez teren wojskowy. Idę nieśpiesznie, trochę ze strachem, bo co kawałek usypano tu ziemne kopce, a na nich postawiono armaty i działka przeciwlotnicze — skierowane ukośnie w niebo, gdzieś na wschód — na Iran. Na każdym kopcu kilku żołnierzy tkwi na swoim stanowisku, skracając sobie czas rozmowami lub grą w coś tam. Niektórzy siedzą nieruchomo, starając się ukryć przed wiatrem za zasłonami z blachy, desek lub pustych pojemników. Kulą się w swoich wojskowych kurtkach, owijają głowy kraciastymi chustami i oczekują końca służby. Ciekawe, czy wielbią, czy klną „Kowalskiego”, wojnę i irackie państwo? Mijam kilka takich kopców i chociaż nikt mnie nie zatrzymuje, to czuję się nieswojo. Chodzę przecież po terenie wojskowym, obok prawdziwych armat i w dodatku mam ten aparat fotograficzny pod kurtką. A jak przyjdzie komuś do głowy mnie zrewidować? Wyobraźnie podsuwa mi obrazy: aresztowanie — przesłuchanie — sąd wojskowy — egzekucja. Jakiś Arab przygląda mi się z kopca, więc macham mu ręką i wołam:

— Hallo!

— Hallo, mister! — odkrzykuje i odmachuje ręką żołnierz.

Ulżyło mi — zamiast „ręce do góry”, normalne „hallo”. Wolę jednak się nie zatrzymywać i mieć tę pogawędkę szybko z głowy.

Po prawej stronie mam złomowisko samochodów. Ile tu tego? Setki! Od małych „Suzuki”, po olbrzymie wywrotki „White” — różne marki, wielkości i stan techniczny. Jedne wyglądają jak nowe, a inne służą najwyraźniej za źródło części zamiennych. Dalej stają dźwigi, spychacze, koparki i traktory. Ależ tu musiał być ruch w czasie budowy! Rozumiem już teraz, po co tu tyle dróg asfaltowych i po co na głównym ich skrzyżowaniu zainstalowano regulację świetlną, która działa do dzisiaj. Dochodzę wreszcie do „jedynki”. Ogrodzenie takie, jak u nas, brama również nie istnieje, ale w oknie portierni widzę czyjąś głowę — tu się pilnuje wejścia. Cały camp to tylko wielki plac i same „gwiazdy”. Ani jednego drzewa, ani źdźbła zieleni — piach, kamienie i te szaro-żółte „gwiazdy”. Pustka i cisza aż krzyczą. Paru Murzynów snuje się pomiędzy barakami i to wszystko. Ten camp jest przerażający! Tu nikt nigdy nie posadził drzewa, nikt nie zbudował boiska i nie pomalował niczego, żeby było ładniej. Tu się tylko śpi i tkwi w kucki w skąpym cieniu pod ścianami. Nie odważę się wejść dalej. Stoję w bramie i patrzę. Nie mieszkałbym tu nigdy w życiu! A zresztą — gdyby trzeba było…

Zauważono mnie z portierni. Wychodzi z niej stary szczupły Arab w białej szacie i chuście na głowie. Na ramionach ma starą wojskową kurtkę. Zaprasza mnie do środka i pyta, czy chcę herbaty. Nie wypada odmówić, tym bardziej, że nie wiem, czy nie przekroczyłem jakichś zakazów. W budce stoją dwa krzesła, a kawałek deski na jakiejś skrzynce udaje stół. Zaczyna się ceremonia parzenia herbaty. Arab włącza elektryczną kuchenkę i stawia na niej cynowany czajnik o pojemności około pół litra. Gdy woda się zagotowuje, mężczyzna wsypuje na wrzątek garść herbaty i gotowanie trwa dalej. Trwa to dobrą chwilę, a gospodarz w tym czasie wyjmuje dwie szklaneczki o pojemności barowej „setki”, napełnia je do jednej trzeciej wysokości cukrem, po czym zalewa tą herbacianą esencją. Miesza starannie swój napój i oddaje mi łyżeczkę. Mieszam, ledwo mogąc utrzymać w palcach rozgrzane szkło. Arab siorbie, upija łyk i odstawia z godnością szklaneczkę na deskę. Siorbię i ja gorący napój małymi łykami, bo inaczej się nie da. Język dębieje mi od stężonego garbnika. Patrzę pod światło — płyn jest ciemnobrązowy i aż opalizujący od cukru. Chwalę napój i rozpoczyna się rozmowa.

Rozmawiamy w łamanej angielszczyźnie z arabskim i Bóg wie jakimi jeszcze wtrąceniami. Dowiaduję się, że on ma na imię Ahmed i ma sześćdziesiąt lat. Pracował kiedyś trochę w Niemczech i we Francji — a w Al Kaim był spawaczem, dopóki zdrowia starczyło. Teraz stróżuje na campie, żeby coś dorobić. Wypytuje mnie dokładnie o rodzinę. Aż nagle pyta, ile w Polsce kosztuje żona. Odpowiadam, że nic. Nie wierzy mi, lecz w końcu daje się przekonać i stwierdza, że to bardzo dobry zwyczaj, że żony są za darmo. A ile można ich mieć? Jedną? Tylko jedną? O, to mu wyraźnie nie leży — to nie jest dobrze. Skoro już jesteśmy przy żonach, to Ahmed mówi, że teraz żony są tu bardzo drogie. On brał swoją pierwszą w 1942 roku za czterdzieści dinarów, ale drugą — w siedemdziesiątym ósmym — już za półtora tysiąca. Teraz jest jeszcze drożej i trzeba dać sześć i więcej tysięcy w zależności od jakości „towaru”. Jest więc to problem nie byle jaki, zważywszy na to, że w Al Kaim zarabia się tylko po około sto pięćdziesiąt „idów” miesięcznie. Rozmowa stała się bardzo męska — o pieniądzach i kobietach. Kończymy herbatę i zabieram się do odejścia. Ahmed chce mnie jeszcze zatrzymać, proponuje jeszcze jedną szklaneczkę, ale wymawiam się brakiem czasu i dziękując, odchodzę.

Wracam, znowu przechodząc koło kopców z armatami, ale boję się już mniej. W ustach mam jeszcze smak arabskiej herbaty. To wcale nie jest taki zły napitek — trzeba się tylko przyzwyczaić, pić łyczkami, powoli i z namaszczeniem. Dzień jest teraz krótki — listopadowy. Czerwona kula słońca, jakby większego niż w Polsce, schodzi już na wysokość płotu otaczającego campy. Pustynia robi się pomarańczowa, a wojskowe kopce kładą długie cienie. Jak tu cicho o zmierzchu! Idę w stronę naszego campu, wsłuchując się w tę przedwieczorną ciszę i chrzęst piasku pod butami. Przeszedłem zaledwie kilkaset metrów i już jest prawie ciemno. Jakoś to słońce tu szybciej zapada — pewnie dlatego, że takie duże. Na „dwójkę” wchodzę już po ciemku i jakby na cześć mojego powrotu, ciszę rozrywa charczący głos z megafonu. To od strony wojskowych baraków za „jedynką” megafon wykrzykuje wieczorną modlitwę muzułmanów:

— Allach jest najwyższy, a Mahomet jest jego prorokiem.

Pamiętajcie o tym żołnierze na kopcach, pamiętajcie o tym wierni na campach i w zakładzie! Pamiętajcie o tym biali i żółci niewierni! Pamiętajcie wszyscy! Megafon wam to przypomina.

Siem-siem Polonia maku

Jedziemy do Ramadi. Jest to nasz pierwszy wyskok za druty i to w ramach pracy, bo jedziemy na badanie lekarskie. Irak jest podzielony na osiemnaście prowincji, które po arabsku nazywają się muhafadha. Nasza prowincja nazywa się Al Anbar, a jej stolicą jest Al Ramadi, czyli w skrócie Ramadi. Jest to największa prowincja, ale ludności ma chyba najmniej — pustynia, pustynia, pustynia… Ramadi leży na jednym krańcu prowincji, a Al Kaim na drugim — dzieli je ponad trzysta kilometrów odległości. Jedziemy tam, bo każdy nowy pracownik musi być obejrzany i zarejestrowany w tamtejszym szpitalu. Zabieramy przywiezione z kraju zdjęcia rentgenowskie klatek piersiowych, „bacie”, pieniądze i ciekawe oczy. Jest nasza siódemka, kierowca Franek i „Śmierć pustyni”. Zostają w tyle wojskowe posterunki i kominy fabryki, a zaczyna się pustynia. W promieniach wschodzącego słońca jest ona purpurowo-pomarańczowa. Kto by pomyślał, że piasek może mieć tyle różnych kolorów.

— Siem-siem Polonia maku — mówi Zdzichu.

Jesteśmy w Al Kaim już kilka dni i zaczynamy popisywać się znajomością tutejszego języka.

Nie jest to język arabski, ale — alkaimski. Oficjalnie językiem kontraktu jest angielski, ale kto go naprawdę zna? Przyjechali tutaj ludzie z różnych stron świata, którzy muszą się porozumiewać w pracy i poza nią. Powstał więc język bez gramatyki, język mówiono-machany — język alkaimski. Bazą jego jest angielski uzupełniony arabskim, z powtrącanymi jeszcze słowami chińskimi i polskimi. Z tych ostatnich jest to najczęściej soczysty przerywnik z dźwięcznym „r” w środku. Uzupełnia to arabska gestykulacja oraz nasz „gest Kozakiewicza”. Liczebniki pozostały angielskie, ale w wymowie trudno jest odróżnić słowa „piętnaście” i „pięćdziesiąt”. Pytania: „czy masz?” lub „czy jest?” zastępuje tu słowo „aku”.

— Ju aku madam? — oznacza zapytanie o stan cywilny rozmówcy.

Żonaty odpowiada, że „aku”, kawaler, że „maku”.

Wszelkie porównania zastępuje słowo „siem-siem”, które pochodzi chyba od angielskiego „the same”.

— Maj bebi siem-siem ju — oznacza, że moje dziecko jest takie samo, jak twoje.

Wielką karierę zrobiło słowo „after”, które oznacza zarówno wzajemne usytuowanie zdarzeń w czasie, jak i przedmiotów w przestrzeni.

„After tu dejs” znaczy „za dwa dni”, a „after ju” znaczy „z tyłu, za tobą”. „Tu macz” oznacza tutaj „wiele” lub „bardzo”. Ktoś może zarabiać „tu macz” pieniędzy, ale może być też „tu macz anderstend”, czyli bardzo pojętnym. Wszelkie ponaglenia załatwia arabskie „jalla”, natomiast nadgorliwców hamuje się przy pomocy „szłeja-szłeja”.

Na zapytanie:

— Jak się masz? — odpowiada się z chińska „maha-huhu”, co ma oznaczać „jako-tako”.

Za pozdrowienia służą tu: „Salam alejkum”, „Hallo!”, chińskie „Ni-hau” lub „Cieść mister!” Coś dobrego, ładnego lub przyjemnego jest „guda” lub „wery guda”, a każdy problem to „muszkila”. Samochód zwie się tu „sajara”, elektryk lub prąd elektryczny to „karaba”, a damsko-męska czynność łóżkowa to „nyku-nyku”.

Uzbrojony w to tutejsze Esperanto, kilkanaście słów angielskich, arabskie i angielskie liczebniki, sprawne ręce i otwartą głowę, możesz załatwić tu wszystko. Po tych wyjaśnieniach domyślny czytelnik rozumie już, że podziwiając kolory pustyni, Zdzichu powiedział:

— Czegoś takiego w Polsce nie ma.

Przyjeżdżając do Iraku, chciałem nauczyć się arabskiego. Chwytam więc słówka, próbuję rozszyfrować robaczkowe pismo, ale ciągle natrafiam na trudności. Słowa odbijają się od uszu przez swoją chropowatość i przypominają wszystko, tylko nie ludzką mowę. Próbuję jednak. Zapisuję je skrzętnie i wkuwam na pamięć. Poznaję liczebniki i zasady ich tworzenia, nazwy godzin, kolory i proste zwroty — każdego dnia trochę. Dopytuję się też o litery i cyfry. Cyfry — to proste, ale z literami idzie mi źle. Arabowie pomagają mi jak mogą, ale efekty tej pomocy są mizerne. Nie mam podręcznika ani słownika i zaczynam powoli tracić chęć do nauki. Zapamiętuję jednak wciąż nowe słowa. Długa suknia męska to dizdasza, chusta na głowę to kufija, przytrzymująca ją opaska to „aghal”, szaszłyk to „titkka”, „chubus” to pieczony na płycie podpłomyk nazywany przez naszych „beretem”. Tak składa się w mojej głowie stos nowych pojęć, które można traktować jako mózgowe śmieci lub jako podstawy arabskiego.

Jedziemy więc do Ramadi. Słońce podeszło już wysoko — dlatego oglądam pustynię. Dotychczas wyobrażałem sobie pustynię jako morze piasku. A tu okazuje się, że podłoże jest skaliste, a na nim leży warstwa czegoś pomiędzy mułem a gliną — wysuszona do granic możliwości. Nie brnie się w tym tak jak w piachu, tylko chodzi się jak po dnie wyschniętej kałuży, a każdy krok wzbija w górę obłoczek pyłu. Można bez obawy jeździć tu samochodem i jeśli nie będzie kamieni, to można pruć, ile koni w silniku. Szosa prowadzi starym karawanowym traktem i nie oddala się zbytnio od Eufratu. Czasem przejeżdżamy przez mostki nad korytami okresowych strumieni, na których dnie chowają się kępki zieleni. Czasem mijamy skalne ostańce, przypominające nasze Góry Stołowe. Słońce jest coraz wyżej, poranne kolory poginęły i teraz pustynia jest prawie biała. Na szosie aut osobowych jest niewiele, ale ciężarówek sporo. W naszą stronę jadą przeważnie puste, natomiast z powrotem załadowane są naszym nawozem. Niczym niezabezpieczone przed wypadaniem worki poukładane są wysoko ponad burty, resory mocno ugięte. Mkną z tym chybotliwym ładunkiem z prędkością, na jaką motor i droga pozwoli.

Te trzysta kilometrów to nie tylko pustynia. Tam, gdzieś nad rzeką, leży Ana i Rawa, ale pierwszą miejscowością, którą mijamy jest odległa o sto pięćdziesiąt kilometrów Hadita.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 32.7