E-book
4.1
drukowana A5
17.63
Pustkowie: Brzemię

Bezpłatny fragment - Pustkowie: Brzemię


Objętość:
38 str.
ISBN:
978-83-8273-450-8
E-book
za 4.1
drukowana A5
za 17.63

Brzemię

— Pamiętam tylko tyle, że noc, w którą do tego doszło, była spokojna. Gdy kładłam córkę spać, spojrzałam na chmury, a one tak powoli płynęły po niebie… Może to głupie, ale zawsze wydawało mi się, że kieruje mną intuicja, że jestem w stanie…

— Wyczytać z nich przyszłość? — zapytał mężczyzna, uśmiechając się.

— Nie… — odpowiedziała kobieta. — Rozumieć ludzi. Widziałam ich szczęście nawet wtedy, gdy życie nie pozwalało im się cieszyć. Widziałam smutek, który przykrywali uśmiechem. Czy to mąż miał zły dzień w pracy, czy Melissa zgubiła zabawkę… nie musieli mówić mi o niczym, żebym czytała z nich, jak z książki, a tym razem…

— Nic?

— Dokładnie. Nic. Zwyczajna, codzienna pustka. Zero przeczuć, zero złudzeń. Zero…

— Strachu?

— Travis, sama nie wiem. Może to nie noc była wtedy spokojna, tylko ja? Może zbyt mocno uwierzyłam w to, że moje życie po prostu się układa…? Ach, jak ja mogłam uwierzyć w taką niedorzeczność?

Obrońca Śledczy objął rozmówczynię wzrokiem. Z niepokojem obserwował jej zatroskaną twarz i dłonie, drżące lekko ze zdenerwowania.

— Zacznij od początku — poprosił. — Chcę ci pomóc, ale muszę wiedzieć dokładnie, co się wtedy wydarzyło.

Lien pokręciła głową, jakby chcąc wyrzucić z niej emocje strasznych, lecz tak dokładnie zapamiętanych chwil.

— Chcieli go zabrać — rzekła.

— Kogo?

— Mojego syna — wyjaśniła, delikatnie podnosząc głos.

— Kto?

Tym razem spojrzała na niego inaczej. Być może nie jak na wroga, lecz jak na winnego. Obrońca Śledczy widział, że w tamtej chwili ich dobra relacja rozpływa się niczym woda po płaskiej powierzchni.

— Wiesz kto — stwierdziła. — Wasi ludzie.

***

Piętnaście minut. Tyle zazwyczaj zajmowało im dojście do domu z pobliskiego sklepu spożywczego, do którego często, całą rodziną wybierali się na spacer. W Kadem niewiele było miejsc, pozwalających na beztroskie spędzanie czasu. Większość parków i placów zabaw znajdowała się na prywatnych osiedlach blisko Przystani, a dostęp do nich był ściśle strzeżony. Każdy człowiek, każda para i każda rodzina musiała więc znaleźć własny sposób na wieczory, wyrwane ze szponów pracy zawodowej i domowych obowiązków. Wieloletnim, sprawdzonym sposobem rodziny Hoffman, były owe wyprawy do sklepu, zazwyczaj pospieszne i gonione obowiązkami, jednak dla każdego z jej członków bardzo przyjemne. Gdy dopiero co zamieszkali razem, wybierali się tam niemal co dnia. Scott czuwał nad swoją żoną i córką, dumny z tego, że może zaprosić je na duże zakupy. Lien lubiła przechadzać się wzdłuż latarni i obserwować ich cienie. Melissa bała się cieni. Wtulona w mamę, próbowała im umknąć, gdy tańczyły nieprzyjemnie, spotykając się z refleksami hologramów, mieniących się błękitnym blaskiem.

Gdy, lata później, Lien samotnie przemierzała tę drogę, patrzyła na owo miejsce z nieobecną w jej codziennym życiu nostalgią. Nie tylko dlatego, że wspominała dzieciństwo swojej córeczki, nie tylko dlatego, że niegdyś mieli więcej czasu na rodzinne spacery. Patrzyła tak również dlatego, że to właśnie tu po raz pierwszy ujrzała swojego adoptowanego syna.

***

— Sklep… — gdy mówiła, Obrońca Śledczy notował jej zeznania na prywatnym ekranie komunikacyjnym.

Wszystkie dane z jego sprzętu służbowego były co godzinę wysyłane do siedziby O.B.E.Z. i aktualizowane w głównym systemie. O tym przesłuchaniu nie mogło być tam jednak wzmianki, gdyż siedziba nie została poinformowana o prywatnym charakterze rozmowy.

— Dlaczego wciąż wspominasz o tym sklepie?

— Bo tam właśnie byłam, gdy przyszli. Nic nie czułam. Nic nie wiedziałam. Naprawdę, przecież po tym, co się stało powinnam się tego spodziewać…

— Proszę, mów nieco ciszej.

— Nie — uniosła się. — Nie będę mówić ciszej, do jasnej cholery.

***

— Gdzie są twoi rodzice? — zapytała Lien, gdy dostrzegła dziecięcą sylwetkę, skuloną pomiędzy budynkami.

Malec uniósł głowę, a światło hologramów odbiło się we łzach w jego oczach.

— Nie wiem… — wymamrotał. — Mój tata i braciszek poszli… gdzieś… nie wiem… na pewno zaraz wrócą.

Ale nie wrócili. Przez kilka następnych minut, przez kilka kolejnych godzin, kiedy siedziała na ziemi i zastanawiała się, co zrobić z porzuconym dzieckiem, nie wrócili.

— Gdzie mieszkasz? Może cię tam zaprowadzę? — zagadywała, próbując go pocieszyć.

— Tu… tam… — powtarzał chłopiec, wyraźnie zagubiony.

— Tu? To znaczy na tej ulicy? Na Przedmieściach?

— Nie — wybąkał. — Tam daleko, w slumsach. Nie mamy własnego domu. Ciągle się przenosimy.

***

Tę historię Obrońca Śledczy dobrze znał. Lien opowiedziała mu ją bowiem lata wcześniej.

— Rozumiesz, Travis… — mówiła wtedy, gdy podczas jego przepustek siadali w kawiarni, by wymienić się zgryzotą życia codziennego. — Boli mnie to, że musiał tego doświadczyć. Boli mnie, że prawdopodobnie jest to jego pierwsze, wyraźne wspomnienie.

Travis jednak, wbrew jej przypuszczeniom, nie rozumiał. Nie miał dzieci. Nie miał też rodziny — w wojsku było to trudne, a wręcz praktycznie niedopuszczalne. Co prawda wtedy nie był jeszcze śledczym, a zwykłym szeregowym, ale wiedział już, że jego droga wiodła będzie w górę, nie w dół ni w bok. Miał pewność, iż służba jest jego powołaniem i że nigdy z niej nie zrezygnuje.

— Co ci daje takie życie? — pytała czasami Lien, a on wtedy tylko kręcił głową.

— Świadomość, że nie patrzę bezczynnie na bezprawie panujące w Sojuszu — odpowiadał, a ona widziała, że wierzy we własne słowa.

Znała go i obawiała się, że praca w wojsku przyniesie mu wiele trudu w życiu osobistym, ale starała się nie krytykować jego wyboru. Wspierała go ze względu na głęboką przyjaźń, która ich łączyła. Czas jednak mijał. On po szyję zanurzył się w obowiązkach, ona zaś wyszła za mąż za Scotta. Wtedy po raz pierwszy zaczęły pojawiać się między nimi konflikty. Mężczyźni nigdy się nie lubili — nie chodziło wyłącznie o zazdrość, lecz przede wszystkim o rozbieżność charakterów. Travis jednak również nie ważył się krytykować wyborów Lien. Jakiś czas później w życiu małżeństwa pojawiła się Melissa — śliczna dziewczynka o ciemnych włosach i miłym, szerokim uśmiechu. Zawładnęła sercem całej trójki i sprawiła nawet, że dwóch mężczyzn znalazło na chwilę wspólny język. Scott był dumny z ojcostwa, a Travis, wtedy wciąż jeszcze szeregowiec, szczerze mu gratulował. Pokochał małą, jak własną córkę, lecz coś w jego sercu zmieniło się — na dobre i na stałe. To “coś” urosło do rozmiarów zgryzoty, gdy do świata Hoffmanów dołączył również Kayden. Rodzina Lien się powiększała. Kobieta nie miała czasu na pielęgnowanie starych przyjaźni, a on coraz bardziej odczuwał swą samotność.

— Wiesz, że to nie jest zwyczajne dziecko, Lien — mówił. — Nie jest też twoje. Ktoś w końcu się o nie upomni; albo prawdziwi rodzice, albo któraś z filii medycznych — ostrzegł, a ona, zdenerwowana tymi słowami, odparła:

— Nie wiesz nic o dzieciach, ani o miłości, ani o rodzinie. Nie powinieneś mnie oceniać.

Więc nie oceniał. Od tamtej chwili nie oceniał jej już nigdy więcej.

***

Choć Scott polubił Kaydena i pozwolił mu z nimi zamieszkać, nigdy do końca nie uznał go za syna. Lien za to całą sobą weszła w rolę matki, a bycie matką małego albitlena nie należało do zadań łatwych. Na początku nie miała pojęcia, jak z nim postępować. Chłopiec marudził, gdy próbowała go karmić, a gdy zasnął, jego sen trwał co najwyżej godzinę. Była zmęczona opieką nad córką, ale nie dawała za wygraną. Czytała poradniki, napisane przez ludzi z nieco większym doświadczeniem w temacie “dzieci trudnych i z cechami szczególnymi”, próbowała kontaktować się z rodzicami w podobnej sytuacji. Do tego załatwianie spraw adopcji również powoli wysysało z niej siły — prawo Kadem, dotyczące dzieci osieroconych, było nowe i wybrakowane, jednak prawo dotyczące przekazywania praw rodzicielskich nie miało niemalże żadnych uregulowanych zapisów. Policja odnalazła dziecko w rejestrach miejskich, ale nie mogła pozwolić mu nawet na zmianę nazwiska. Po niemal dwóch latach bojów, przyznali Lien tymczasową opiekę, lecz poinformowali ją, że, by chłopiec został oficjalnym członkiem rodziny, prawni opiekunowie muszą się go zrzec. Nikogo nie obchodziło to, że ojciec porzucił syna, po czym zbiegł — mimo prób nie sposób było go odnaleźć — a po biologicznej matce pozostał jedynie akt zgonu.

— Nie wchodź z nimi na drogę sądową i nie kłóć się z prawem — powtarzał Travis, wtedy już sierżant. — Ciesz się, że pozwolili ci w ogóle to dziecko wychowywać. Mogli zabrać je do placówki badawczej i przeznaczyć na eksperymenty. Nie powinnaś przypominać im o jego istnieniu po to, żeby załatwić tak błahą formalność, jak nazwisko.


Zostało więc tak, jak zostać musiało.


“Warret”.


Dźwięczało w jej uszach nieprzyjemnie, za każdym razem, gdy je słyszała. Tak samo, jak dźwięczały słowa Obrońcy — “mogli je zabrać i przeznaczyć na eksperymenty”. Była wściekła, że Travis odważył się tak spokojne mówić o zagrożeniach stwarzanych przez system, którego przecież stał się dobrowolną częścią. Odmienność jej syna nie była wystarczającym powodem, by poddać się w jego wychowaniu. Malec był mądry i wiedział, że rodzicom nie jest łatwo. Ze wszystkich sił starał się być grzecznym dzieckiem. Gdy trochę podrósł zaczął pomagać w domu, gdy pokonywało ją zmęczenie. Opiekował się też młodszą siostrą i każdym, kto chorował lub choćby był tylko przeziębiony. Nie umiał całkowicie zrozumieć, jak funkcjonują, jednak gdy wzajemne niezrozumienie doprowadzało do sprzeczki, próbowali tłumaczyć sobie siebie nawzajem:


— Po prostu powiedz mi kiedy zgłodniejesz, wtedy nie będę trzeci dzień z rzędu stać przy kuchni i gotować czegoś, czego i tak nie zjesz.


Bądź też:


— Mamo, ja naprawdę nie chciałem hałasować, ale Melissa tak dużo śpi… Nie zawsze wiem kiedy mogę się bawić cicho, a kiedy głośno.


“Mamo”.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.1
drukowana A5
za 17.63