E-book
7.35
drukowana A5
43.55
Pustka

Bezpłatny fragment - Pustka


Objętość:
222 str.
ISBN:
978-83-8273-388-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43.55

Pustka


Czas mija, a wieczność czeka

1. Zastępstwo

Ksiądz Marek od dwóch lat jest na emeryturze i od tego czasu już nie odprawia samodzielnie mszy. Czasami pomaga proboszczowi, ale głównie zajmuje się doradzaniem wikarym lub karceniem ministrantów, którzy jak tylko mogą, to unikają go jak ognia. Jego życie jest już ustatkowane i doskonale ułożone według jego potrzeb. Głównie zajmuje się dbaniem o ogródek parafialny, który to dzięki niemu wypiękniał w ostatnich latach. Poświęcił się mu całkowicie, dowiadując się wszystkiego o roślinach i ich uprawie. Sprowadził do ogródka sporo nowych roślin, które szybko odwdzięczyły mu się i upiększyły nie tylko ogród, ale i całą parafię. Dumny był z siebie i swej pracy, jednak to nie flora była przedmiotem jego największych uniesień i trosk. Miał on bowiem drugą miłość, o którą dbał jeszcze bardziej. Był to nowiutki, luksusowy samochód, który kupił sobie kilka miesięcy temu. Długo na niego zbierał, by z nieukrywaną przyjemnością myć go co kilka dni na podjeździe plebanii i poruszać się nim po mieście, odwiedzając swoich wiernych, wysłuchując ich zachwytów.

Zawsze po porannej modlitwie, schodził na ich skromną stołówkę, by w towarzystwie pani Gabrysi zjeść śniadanie. Później pomagał księdzu proboszczowi w przygotowaniach do mszy, instruował najmłodszych ministrantów o ich obowiązkach, by w końcu zniknąć na kilka godzin w ogrodzie, doglądając trawnika i kolorowych kwiatów zdobiących ich plebanię. W południe przechodził do garażu, z którego wyprowadzał na podjazd swój skarb i obchodził go kilkukrotnie, przyglądając się, czy nie ma potrzeby jego umycia lub jakiejkolwiek jego interwencji. W taki sposób mijały mu dni, których na emeryturze nigdy nie liczył. Cieszył się każdym z nich i nikomu nie pozwalał ich zmieniać.

Tego dnia jednak jego codzienny rytuał miał się o drobinę zmienić. Rano wstał około godziny dziewiątej, by zjeść śniadanie wraz z ich gospodynią panią Gabrysią, która jak zawsze przyniosła świeżutkie bułeczki z piekarni.

— Dzień dobry, księże Marku — przywitała go gospodyni, od razu stawiając wodę na kawę.

— Dzień dobry, pani Gabrysiu. Jak pani minął poranek?

— A bardzo dobrze, księże. Dzisiaj będzie piękny dzień. Słoneczko już przygrzewa, a na niebie nie ma ani jednej chmurki.

— To się cieszę. Będę mógł spokojnie, pokopać sobie w ogródku.

— To ksiądz zapomniał? — zapytała zaskoczona.

— O czym?

— Proboszcz Mateusz prosił, by ksiądz pojechał dziś do szpitala.

— Właśnie miałem o niego zapytać. Trochę dziwnie tak tu bez niego.

— Pojechał do Katowic, przez to prosił, by ksiądz pojechał za niego do szpitala. Zgodził się ksiądz.

— To dzisiaj? Myślałem, że to za tydzień.

— Nie, to dzisiaj. Miał ksiądz tam być na dziewiątą — powiedziała delikatnie przyciszając swój głos. — Podam szybko księdzu śniadanie.

— Spokojnie, przecież ten pacjent nigdzie nie ucieknie — odparł, lekko uśmiechając się sam do siebie i zaraz dodał: — Pojadę tam na dziesiątą. Jestem pewny, że to i tak nic nie zmieni.

***

Po śniadaniu ksiądz Marek udał się do garażu, gdzie wsiadł do swojego błyszczącego samochodu i wyruszył do szpitala psychiatrycznego, do którego ksiądz proboszcz jeździł co kilka tygodni. Przez długie miesiące udawało mu się unikać wizyty w tym przybytku ludzi chorych i nieobliczalnych, jak to sam nazywał. Zawsze wymigiwał się z tych cyklicznych odwiedzin chorych do jakich zobowiązała się jego parafia, jednak tym razem nie miał wyjścia. Ich wikary rozchorował się i wylądował w łóżku, a proboszcz Mateusz miał ważne spotkanie w Katowickiej katedrze.

Nie mógł tam nie pojechać. Zasiadł więc w swoim nowiutkim suwie i delektując się jego wnętrzem i nowiutkim wyposażeniem, wyruszył w kierunku szpitala.

Mieścił się on na obrzeżach miasta, przez co nie spieszył się. Delektował się jazdą i ciszą, jaką dawało mu jego pierwsze elektryczne cacko. Nigdy nie spodziewał się, że będzie go stać na takie cudo, ale zbierał przez długi czas i otrzymał korzystne warunki kredytowania, co jeszcze bardziej zachęciło go do zakupu nowego samochodu. Przez to teraz z przyjemnością poruszał się po drogach, wyjeżdżając z centrum miasta. Włączył sobie swoją ukochaną, klasyczną muzykę i stając na światłach, spojrzał na młode dziewczyny siedzące w sportowym samochodzie. Te zajęte rozmową ze sobą, tylko spojrzały na jego samochód i widząc koloratkę pod szyją, z uznaniem przytaknęły głowami i zaśmiały się do siebie nawzajem. Zadowolony z siebie ksiądz Marek ruszył za nimi, by po kilku kolejnych zakrętach wyjechać na ostatnią prostą, prowadzącą do jego celu.

Szpital nie był zbyt duży. Jego stare, drewniane okna z rdzawiącymi kratami, pomarańczowe, ceglaste mury i czarny jak smoła, spadzisty dach wyraźnie podkreślał wiek budynku. Brama wjazdowa jak i płot wokół terenu szpitala również nadawały się do modernizacji, co od razu informowało, że o tym miejscu mało kto myślał na co dzień. Nikt nie chciał zajmować się ludźmi chorymi psychicznie i nikt też ich nie chciał mieć w centrum miasta, przez to zarówno prezydent miasta jak i tutejszy wojewoda wygospodarowali dla nich stary budynek, z dala od wszystkich i utrzymywali tylko jego podstawowe potrzeby.

Ksiądz Marek podjeżdżając pod niego swoim nowiutkim samochodem stanowił kontrast, którego nie dało się nie zauważyć. Nikt jednak nie wyszedł mu na powitanie. Tylko kilku pacjentów wraz ze swoimi opiekunami zwrócili na niego uwagę. Spacerowali wokół budynku lub po prostu siedzieli na ławeczkach i cieszyli się słońcem, na którego obecność nie można było dziś narzekać. Ksiądz z pogardą popatrzył na zaniedbane kwiaty pod ścianą budynku oraz podeptany trawnik wzdłuż alejek. Wszedł do środka chcąc jak najszybciej odbębnić niechciane spotkanie i zapomnieć o tym miejscu na długie lata. Już zaczął myśleć nad wymówkami, które użyje przy następnej okazji, gdy stanęła przed nim nagle Marta, kobieta po pięćdziesiątce, która wydała mu się delikatnie mówiąc niezbyt urokliwa. Ruszyła mu naprzeciwko z kubkiem kawy w ręce, od razu pytając:

— Ksiądz Marek, tak?

— Tak.

— Nie spieszył się ksiądz.

— O ile mi wiadomo, nie byłem umówiony na konkretną godzinę — skłamał.

— Proboszcz Mateusz zawsze przybywa do nas równo o dziewiątej.

— Ja nie jestem jeszcze proboszczem — odparł niezbyt przejęty jej słowami.

— Ostrzegał mnie przed księdza arogancją. Nasz pacjent nie mógł dłużej czekać, więc rozpoczął zajęcia. Będzie musiał ksiądz chwilę poczekać.

— Jeśli nie potrwa to za długo, to zaczekam. Mam rozumieć, że potrzebuje on spowiedzi? — zapytał, podążając za nią.

— Ksiądz proboszcz przyjeżdża do nas w różnym celu. Nasi pacjenci czasami pragną spowiedzi, a czasami po prostu zwykłej rozmowy z duchownym.

Ksiądz Marek idąc za nią, przechodził korytarzem, między licznymi pokojami, w których siedzieli pacjenci szpitala, w różnym wieku. Większość z sal była otwarta, co zaniepokoiło go bardzo. Nigdy nie interesował się tym miejscem i nie wiedział jakiego rodzaju ludzi tu przetrzymują. Zawsze uważał takie szpitale za więzienie dla obłąkanych i niebezpiecznych ludzi, których powinno się trzymać w zamknięciu i najlepiej pod ścisłym nadzorem. Nie odważył się jednak tego głośno powiedzieć i przyspieszył lekko, by poczuć się bezpieczniej, bliżej prowadzącej go kobiety.

— Proszę tutaj zaczekać — powiedziała, wskazując salę, do której drzwi oczywiście były na oścież otwarte.

— Sam tutaj będę? — zapytał ze strachem w głosie.

— Każdy z nas ma swoje obowiązki. Chyba, że ksiądz się boi naszych pacjentów, to przyślę tu kogoś do pomocy.

— Byłbym wdzięczny, w końcu jesteśmy w szpitalu dla ob… psychicznie chorych.

Kobieta skrzywiła się domyślając się jego prawdziwych myśli na ten temat, ale szybko odparła:

— Postaram się kogoś znaleźć dla księdza.

— Będę wdzięczny — odparł i odprowadził wzrokiem odchodzącą od niego kobietę.

Popatrzył do sali naprzeciwko i skupił wzrok na siedzącym tam bez ruchu mężczyźnie, który wpatrywał się w niego, jak w lustro. Ksiądz Marek przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego, próbując zobaczyć, jak ten mruga oczami, ale ku jego zaskoczeniu, ani nie mrugał, ani nie ruszał się, wciąż siedząc w tej samej, sztywnej pozycji. Przerażony jego dziwnym, nienaturalnym zachowaniem, przymknął delikatnie drzwi, by chociaż trochę poczuć się bezpieczniejszy i co ważniejsze, nie widzieć jego twarzy. Później wszedł do środka sali ostrożnie przyglądając się skromnemu wystrojowi sali. Wiódł wzrokiem od swojej prawej strony, dostrzegając wpierw wysoką, ale wąską, dębową szafę. Obok niej na ścianie wisiał obraz świętego Walentego, patrona chorych psychicznie. Dalej stało wąskie łóżko, z przystawionym krzesłem. Nad nimi znajdowało się wysokie okno, które ku jego zaskoczeniu było otwarte prawie na oścież. Domyślał się, że zostało otwarte tylko pod nieobecność pacjenta, ale biorąc pod uwagę łatwość poruszania się po szpitalu wszystkich pacjentów, to nie był pewny, czy to było całkiem bezpieczne. Powiódł wzrokiem dalej, by zamknąć obraz tej małej sali i wtedy dostrzegł w kącie sali pacjenta, ubranego na biało i wpatrującego się w niego w milczeniu. Ksiądz Marek aż cofnął się odruchowo, zaskoczony jego obecnością. Zerknął na drzwi, oceniając jak szybko jest w stanie się do nich dostać i już miał ruszyć do nich, gdy pacjent się odezwał:

— Proszę się mnie nie bać.

— Aż tak widać mój strach? — pomyślał ksiądz Marek, czując się w tym momencie wyjątkowo słabo. Czuł jak mu serce szybciej bije, a dłonie się pocą. Wstyd mu było, że aż tak się boi, ale w końcu był w takim miejscu, gdzie mógł się bać.

— Ja chcę z księdzem tylko porozmawiać, nic więcej — dodał pacjent wciąż tym samym, łagodnym tonem.

— Co pan tu robi? — zapytał ksiądz Marek, chcąc nabrać trochę odwagi i rozpoznać zamiary człowieka stojącego przed nim.

— To jest mój pokój.

— Nie powinien pan być na ćwiczeniach?

Pacjent tylko pokiwał przecząco głową i uśmiechnął się delikatnie, sprawiając wrażenie równie zakłopotanego, co jego gość.

— Uciekłem im.

— Nie będą pana szukać?

— Będą — odpowiedział z uśmiechem na twarzy. — Ale wolę z księdzem porozmawiać. Ćwiczenia nie uciekną.

— To prawda — powiedział swoje myśli na głos ksiądz Marek, czego od razu pożałował. — To znaczy, ćwiczenia też są ważne, ale mogą poczekać.

— Nazywam się Tomasz i muszę coś księdzu opowiedzieć. Wysłucha mnie ksiądz?

— Po to tu przyjechałem — odparł mu ksiądz, powoli nabierając odwagi.

— Niech ksiądz usiądzie — powiedział, pokazując na krzesło, a samemu podszedł do łóżka i usiadł na nim, krzyżując nogi pod sobą.

— Pragniesz wyspowiadać się też, synu? — zapytał ksiądz, już myśląc o tym, by jak najszybciej wrócić na plebanię.

— Do syna księdza to mi na szczęście dużo brakuje, ale tak, można powiedzieć, że pragnę zostać wysłuchany — odparł coraz śmielszym tonem.

— Dobrze, więc z chęcią pana wysłucham, a jeśli będę mógł jakoś pomóc, to uczynię to z miłą chęcią.

— Trzymam księdza za słowo — odpowiedział mu, celując palcem w księdza. — Proszę więc usiąść wygodnie i mi nie przerywać, dobrze?

— Dobrze.

Tomasz obdarzył go ostrym jak brzytwa spojrzeniem, ale po chwili znów zaśmiał się głośno, mówiąc:

— Mówiłem, nie przerywać.

Ksiądz Marek tylko skinął głową, nie chcąc po raz kolejny się odzywać. Wywołało to nieskrywaną radość na twarzy pacjenta, który poprawiając swoją pozycję na łóżku, przemówił:

— Moja opowieść nie będzie łatwa i będzie wymagała od księdza nieustannej uwagi. Proszę się więc skupić i słuchać uważnie. Dobrze?

— Dobrze — odpowiedział, znów się zapominając.

— Cisza! — krzyknął pacjent Tomasz i spoglądając ostrym wzrokiem na księdza, przyciszonym głosem dodał: — Musi ksiądz mnie słuchać, to ważne.

Ksiądz Marek uniósł rękę w geście przeprosin i już nie odzywając się ani słowem, czekał na kolejne jego słowa.

— Oszczędzę księdzu moją opowieść o szczegółach mojego nieszczęśliwego dzieciństwa. Powiem tylko tyle, że ojca w ogóle nie poznałem, a matka była… jak to się teraz ładnie mówi… od święta. Na szczęście miałem jeszcze młodszego brata, z którym dobrze się dogadywałem, ale nie o to chodzi. Proszę wyobrazić sobie mnie teraz, jako pracownika firmy ochroniarskiej w hipermarkecie, dobrze?

Ksiądz tylko skinął głową, nie ośmielając się już odezwać.

2. Beztroska

Tomasz, jako pracownik ochrony, siedzi w pokoju monitoringu. Obok buja się na krześle jego młodszy o dwa lata kolega Mariusz Dart i wspólnie obserwują monitory z kamer umieszczonych na sklepie.

— Moja żona kazała ci dać jedną — powiedział Mariusz, dzieląc się swoimi kanapkami.

— Anita pomyślała też o mnie? — odpowiedział zadowolony. — Ja na twoim miejscu byłbym zazdrosny.

— Żal się jej ciebie zrobiło — od razu odpowiedział, uśmiechając się do swojego kolegi. — Nic więcej.

— Tak to sobie tłumacz.

— Daj jedną kanapkę twojemu biednemu koledze. On zawsze wygląda na takiego, który nie dojada, a sam sobie kanapki nie zrobi, tak powiedziała — odpowiedział, wciąż uśmiechając się do niego.

— Serio?

— Wiedziała, że znów będziesz brał jedzenie z maszyny.

— Ciekawe skąd to wie?

— O! Chyba mamy delikwenta — przerwał na chwilę Mariusz, wskazując na jeden z monitorów.

Tomasz spojrzał na młodego chłopaka z plecakiem na plecach, który kręcił się przy czekoladach i co chwilę sięgał po nowe, przyglądając im się uważnie z każdej strony. Po czym rozglądał się wokół siebie i widząc kamerę skierowaną na niego, odkładał je na miejsce. Przez chwilę stał w miejscu nic nie robiąc, aż w końcu sięgnął po kilka największych i odszedł z nimi do innej alejki. Obaj przeskoczyli wzrokiem na kolejny ekran, a Mariusz zapytał:

— Coś ostatnio czekolady im posmakowały. Myślisz, że odważy się?

— Na pewno.

Młody chłopak skrył się w wąskiej alejce z chemią gospodarczą, w której znów zaczął się rozglądać, poszukując kamery. Nie widząc żadnej, zaczął chować czekolady do plecaka. Nie dostrzegł ukrytej między towarem kamery, dzięki której Tomasz i Mariusz mogli dokładnie zarejestrować, co złodziej na ich oczach wyczynia.

— Dzwoń po niebieskich, ja go wezmę — rzekł Tomasz i wyszedł z pokoju.

Złodziej wyszedł z alejki i pewny siebie wziął z półki chipsy i ruszył do kasy. Kasjerka skasowała jego zakup i gdy chłopak już myślał, że wyjdzie ze sklepu, Tomasz stanął mu na drodze i rzekł:

— Proszę ze mną.

— Nigdzie nie pójdę. Nie macie prawa mnie zatrzymać.

— Zapraszam — odpowiedział, nie chcąc wdawać się z nim w jakąkolwiek rozmowę. — Zaczekamy na policję.

— I, co? Myślisz, że dzięki mnie dostaniesz premię? — zapytał go bezczelny nastolatek.

Młody chłopak rozejrzał się, jakby chciał spróbować ucieczki, ale widząc stojących w pobliżu kolejnych ochroniarzy patrzących na niego i gotowych do zareagowania, zrezygnował z tej próby i poszedł grzecznie z Tomaszem. Usiadł na krześle w osobnym pokoju. Stwarzał pozory pewnego siebie, ale unikał wzroku stojącego nad nim ochroniarza. Tomasz tymczasem patrząc na niego, tylko kiwał głową, zastanawiając się nad jego motywacją. Był on bardzo dobrze ubrany: na nogach miał firmowe, sportowe buty, jego dżinsy wyglądały na nowe, a bluza z wielkim logiem firmy odzieżowej nie należała do najtańszych.

— Powiedz mi, po co ci to było? — zapytał go, zaciekawiony jego motywacją.

Ten jednak nie zareagował. Niewzruszony siedział na krześle i dumny z siebie, tylko patrzył na niego.

— Pewnie stać cię na te czekolady.

— Na pewno mam więcej hajsu niż ty, cieciu. Ile tu dostajesz za nękanie ludzi? Tysiąc, dwa? Za tyle, to ja nie wstaje z łóżka.

— To, po co ci te czekolady?

— Dla frajdy, człowieku.

— Frajdy?

Złodziej tylko uśmiechnął się, a Tomasz dodał:

— Kradzież nazywasz frajdą? W więzieniu będą mieli z tobą frajdę.

— Wiem ile są warte i co mi grozi — odpowiedział, pewny siebie.

— Ale to, że będziesz już widniał w kartotekach policyjnych jako złodziej, ci nie przeszkadza?

— Mam to w dupie i tak nie mogą mi nic zrobić.

Nagle drzwi otwarły się i do pokoju wszedł Mariusz wraz z dwoma policjantami. Tomasz odsunął się, pozwalając im przejąć chłopaka i wyszedł na zewnątrz, by się przewietrzyć. Stanął na parkingu i patrząc na samochody klientów hipermarketu, zaczął się zastanawiać nad sensem życia takich złodziei. Nie rozumiał tego i mimo że łapali ich w sklepie każdego roku kilkudziesięciu, to nigdy nie przestawał się im dziwić. Nigdy nie byli to ludzie, którzy kradli z przymusu, czy trudnej sytuacji finansowej. Najczęściej byli to ludzie szukający dodatkowych atrakcji w życiu albo po prostu cwaniaki, szukający sposobu na darmowy obiad, czy słodkości.

Po krótkiej chwili policjanci wyprowadzili na zewnątrz złodzieja zakutego w kajdanki i posadzili go do radiowozu. Ten ciągle pewny siebie, usiadł z tyłu samochodu i uśmiechając się do Tomasza, pozdrowił go ruchem dłoni i ruszył na komisariat.

— Kolejny idiota, którego tylko spiszą i wypuszczą — skomentował to Mariusz i zaraz dodał: — Chodź na kanapkę?

Obaj powrócili do pokoju monitoringu i zabrali się za śniadanie.

— Coś taki przybity? — zapytał go Mariusz.

— Nigdy nie zrozumiem takich ludzi.

— Od kiedy tak się nimi przejmujesz?

— Coraz więcej takich cwaniaków. Wiedzą do jakiej kwoty kraść, by ominąć więzienie i będą to robić, aż im się znudzi.

— Dzięki nim mamy pracę. Jedz lepiej, a się tym tak nie irytuj.

— Ale, co trzeba mieć w głowie, żeby kraść dla przyjemności?

— Widzę, że potrzebny ci jednak ten urlop.

— Chyba tak. Muszę odpocząć od tych idiotów.

— Tylko mam nadzieję, że wrócisz do mnie. Ja sam z nimi długo nie wytrzymam — zażartował Mariusz.

— Zastanowię się — zażartował również, po czym zaraz dodał: — Może wrócę, ale nie dla ciebie, tylko dla kanapek twojej żony.

***

Wieczorem Tomasz wyszedł z pracy, wsiadł na rower i przemierzał pięć kilometrów dzielących go do domu. Przejeżdżał obok różnych pubów, przed którymi zawsze gromadzili się młodzi ludzie. Poruszał się różnymi osiedlami, dzięki czemu skracał sobie drogę, aż w końcu wyjeżdżał na długą, prostą drogę prowadzącą do wynajmowanego przez niego domu na obrzeżach miasta.

Nagle zobaczył z naprzeciwka jadący z ogromną prędkością samochód. Wydobywała się z niego głośna muzyka, a jego kierowca ani myślał o liniach oddzielających pasy drogi. Tomasz musiał zjechać na pobocze, by poczuć się bezpieczniej, gdy mijał go ten szalony kierowca. Zdążył tylko dostrzec kilku młodych ludzi, dobrze bawiących się w środku auta i kierowcę, trzymającego telefon komórkowy w ręce i piszącego wiadomość tekstową.

— Idioci — skwitował to tylko i ruszył dalej.

Gdy dojechał do swojego domu, wprowadził rower na klatkę schodową i oparł go o ścianę, tuż przy drzwiach. W środku skierował się od razu w stronę łazienki, gdzie wziął szybki prysznic, po czym przebrał się w wyjściowe, eleganckie ubranie i już po kilkunastu minutach był gotowy do wyjścia. Tym razem jednak nie wsiadał na rower, ale wyjechał z garażu swoim ulubionym, srebrnym jeepem.

Zajechał nim pod jeden z mijanych przez niego wcześniej pubów i gdy tylko zbliżył się do wejścia, zaczepiło go kilku wyrostków:

— A ty tu, czego? — wyszedł mu naprzeciw Arek, krótko ścięty osiemnastolatek ze złotym łańcuchem na szyi.

Dwóch jego kolegów stanęło tuż za nim, a dwie dziewczyny im towarzyszące zaczęły przyglądać im się z uwagą.

— Skopać ci mordę, szczylu? — zapytał go Tomasz, przybliżając się do niego tak blisko, że aż poczuli swój oddech.

Arek jeszcze przez chwilę zgrywał niewzruszonego i chętnego do bitki, aż po chwili uśmiechnął się i obłapiając się nawzajem, powiedział:

— Czekaliśmy na ciebie, braciszku.

Wszyscy zaczęli się witać serdecznie i wraz z Tomaszem weszli do środka. Zajęli miejsce w sali, gdzie grała głośna muzyka, a tuż obok nich mnóstwo ludzi bawiło się na parkiecie. Szybko otrzymali zamówione drinki i piwa, po czym zaczęli rozmawiać i bawić się wraz z innymi.

Tomasz spotykał się z nimi prawie każdego piątku, chcąc nie tylko mieć brata pod kontrolą, ale i samemu zrelaksować się po nudnej i niezbyt zadowalającej go pracy. Należał do przystojnych, dobrze zbudowanych mężczyzn, przez co nigdy nie miał problemu z poznaniem dziewczyn podczas takich imprez. Tak też było i tego wieczora. Szybko znalazł sobie partnerkę do nocnej zabawy, dzięki której zapominał o dzisiejszych zmartwieniach i tak drażniących go cwaniakach.

Bawili się całą noc i dopiero nad ranem, gdy już mieli wszyscy dość, wyszli z pubu, by powrócić do domu.

— Wsiadajcie, zabiorę was do domu — zawołał do wszystkich Tomasz.

— Dzięki, ale dziś mamy odwózkę — odpowiedział mu Arek, wskazując na jedną z dziewczyn, która w ogóle nie piła alkoholu podczas imprezy.

Młodszy brat podszedł do niego i uściskał go mocno, pytając:

— Widzimy się za tydzień?

— Dzisiaj zaczynam urlop, więc wpadnij do mnie w tygodniu. Pójdziemy gdzieś się zabawić.

— Może chcesz dorobić sobie w naszym warsztacie? Ostatnio mamy trochę więcej roboty.

— Wiesz jaki mam stosunek do złodziei.

— Przecież my ich nie kradniemy — odpowiedział mu uśmiechając się pod nosem. — My tylko rozkładamy auta na części.

— Nie, dzięki. Obiecałeś z tym skończyć.

— Jeszcze trochę kasy nazbieram i wyjadę stąd, o mnie się nie martw. Lepiej chłodź kilka zero siedem, bo wpadnę do ciebie na pewno — odpowiedział i wyściskał starszego brata, odchodząc do swoich znajomych. — Trzymaj się.

— Ty też.

Nowa koleżanka Tomasza, przyglądała im się uważnie i widząc, że jej kierowca wsiada za kierownicę bez żadnych oporów, usiadła obok niego, ale zamykając drzwi, zapytała:

— Nie piłeś?

— Nie aż tyle, żebym nie mógł prowadzić — odparł zadowolony z siebie, ale widząc jej niepewną minę zaraz dodał: — Spokojnie, zawsze kończę pić przed północą. Już wszystko zeszło ze mnie.

Włączył silnik, mrugnął jej okiem, a gdy ta odwzajemniła jego uśmiech, ruszył, by zabrać ją do swojego domu. Dorota, bo tak jej było na imię, przez całą drogę przyglądała się całej elektronice samochodu, podziwiała skórę, którą były pokryte fotele, by po chwili, zapytać:

— Często zabierasz laski do siebie?

— To zależy.

— Od czego?

— Jak często imprezuję — odpowiedział i mrugnął jej okiem.

Dziewczyna zaśmiała się i uderzyła go delikatnie w ramię, mówiąc:

— Dowcipniś. Podoba mi się twoje poczucie humoru… i twoje auto.

— Lubisz jeepy?

— Tak, lubię duże rzeczy — odpowiedziała, uśmiechając się do niego zalotnie.

— To jeszcze kilka takich rzeczy mam dla ciebie w zanadrzu — odparł, śmiejąc się wraz z nią, ale chcąc wprawić ją w małe zakłopotanie, zapytał: — A ty często wsiadasz do obcych samochodów?

— To zależy — odpowiedziała, uśmiechając się do niego, zadowolona z siebie.

— Od czego? — zapytał, choć domyślał się odpowiedzi.

— Od samochodu — odpowiedziała i zaśmiała się.

Uśmiechnął się do niej, licząc dokładnie na taką odpowiedź i zatrzymał się przed czerwonym światłem, skoncentrowany na drodze.

— Przejechałeś kiedyś na czerwonym świetle? — zapytała go Dorota.

Spojrzał na nią zaskoczony pytaniem, a ta wbijając w niego swoje duże, lekko pijane oczy, czekała na odpowiedź.

— Kiedyś — odparł, chcąc ukrócić ten temat.

— To rusz teraz — powiedziała, spoglądając na puste ulice przed nimi. — Będzie fajnie.

Tomasz rozejrzał się, by upewnić się, że nie ma w pobliżu radiowozu policyjnego i widząc, że ulice o tej porze są puste, ruszył zgodnie z jej życzeniem. Dziewczyna zadowolona zaczęła krzyczeć, a on widząc, że nakręca to ją coraz bardziej, przyspieszył, by pokazać jej z jaką prędkością mogą pokonać długi, prosty odcinek drogi przed nimi. Dorota czując prędkość, aż się zaparła nogami i pochwyciła mocniej pas wiszący swobodnie obok niej, zadowolona patrząc na mijające ich coraz szybciej budynki.

— Szybciej! — krzyknęła szczęśliwa. — Szybciej!

Tomasz też lubił prędkość, więc nie odpuszczał. Wcisnął pedał gazu i samochód przyspieszył z impetem. Przed nimi już było widać kolejne skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Popatrzyli na siebie zadowoleni i ani myśleli zwalniać. Zbliżali się z ogromną prędkością do niego, a światła jak na złość zmieniły się na pomarańczowe i zaraz miało zaświecić się czerwone. Tomasz mając nadzieję, że o tej porze i na tym skrzyżowaniu nie zastanie żywej duszy, pochwycił mocno w dłonie kierownicę i parł do przodu. Im byli bliżej, tym dziewczyna krzyczała z radości jeszcze głośniej. Tomasz czując już lekkie podenerwowanie spoglądał na boki, wypatrując jakiegokolwiek pojazdu, ale na ich szczęście nie było ani jednego. Przejechali przez skrzyżowanie na czerwonym świetle z ogromną prędkością cało, a Dorota krzycząc, aż zaczęła tracić głos.

— Jesteś boski — powiedziała z lekką chrypką, zadowolona z jego ryzyka.

Tomasz zadowolony z jej słów, tylko mrugnął jej okiem i ani myślał teraz zwalniać. Od domu dzieliło go zaledwie kilkaset metrów, przez co, już wiedział, co go czeka za kilka minut w jego sypialni z tak uszczęśliwioną dziewczyną.

— W życiu nie byłam tak bardzo podniecona — powiedziała, potwierdzając jego domysły i położyła mu rękę na udzie.

Czując, jak zbliża ją do jego krocza, tylko zerknął na nią zadowolony i wtedy najechał na coś dużego, co wybiło mu kierownicę z rąk. Szybko powrócił wzrokiem na ulicę i próbował opanować samochód, ale nie był w stanie zareagować odpowiednio szybko. Auto obróciło się bokiem i przy ogromnej prędkości, zaczęło koziołkować przez całą szerokość ulicy. Żadne z nich nie miało zapiętych pasów, przez co ich ciała latały po całym wnętrzu samochodu, aż w końcu zatrzymali się na starym, szerokim drzewie, rosnącym tuż obok ulicy, a ich ciała zostały przygniecione w metalowej pułapce. Nie mieli szans tego przeżyć, zginęli na miejscu.

***

— Zaraz, zaraz — przerwał mu ksiądz Marek jego opowieść. — O kim pan mi w końcu opowiada? — Myślałem, że mówi pan o sobie.

— No i tak jest.

— Przecież przed chwilą mi pan powiedział, że ktoś zginął w wypadku samochodowym.

— Nie słucha ksiądz dobrze. Po pierwsze, miał mi ksiądz nie przerywać, a po drugie, wierzy ksiądz w Boga? — zapytał ostrym tonem.

— Tak, oczywiście, że tak. Co, to za pytanie?

— Chyba jednak nie tak mocno, jak ksiądz powinien.

Ksiądz Marek popatrzył na niego nieufnie, po czym jego wzrok powędrował na obraz świętego Walentego, co od razu przypomniało mu w jakim miejscu się znajduje. Niby dlaczego miałby oczekiwać od pacjentów szpitala psychiatrycznego racjonalnego myślenia? Przecież zgodził się go tylko wysłuchać, a nie wierzyć w to, co mówi, a tym bardziej się tym przejmować. Zaśmiał się delikatnie sam do siebie i wracając wzrokiem do swojego rozmówcy, powiedział:

— Przepraszam, już nie będę przerywał. Proszę kontynuować.

3. Mała wiara

— Jak mówiłem, zginąłem w wypadku — kontynuował pacjent. — Przynajmniej tak mi się wydawało w tamtym momencie. Nagle otwarłem oczy, ale w zupełnie innym miejscu. Stałem bowiem metr od mojego zniszczonego samochodu i patrzyłem na wszystko z boku, jakbym był pierwszym świadkiem wypadku.

Ksiądz Tomasz zmarszczył czoło, nie wierząc w żadne jego słowa, ale nie ośmielił się mu przerwać. Wziął tylko głęboki oddech i żałując czasu, który zgodził się tu spędzić, już tylko wyczekiwał na koniec jego bajkowej opowieści.

— Początkowo stałem w miejscu, zaskoczony całą sytuacją, aż w końcu podszedłem do samochodu i spojrzałem na pozbawione życia ciała dwójki pasażerów. Może ksiądz mi nie uwierzy, ale ciężko mi było patrzeć szczególnie na moje ciało. Nie wiedziałem, czy jestem jakimś duchem, czy nie wiadomo kim. Nie potrafiłem tego zrozumieć, bo nigdy nie wierzyłem w jakikolwiek byt po życiu na Ziemi. Przyglądałem się swojemu martwemu ciału w pojeździe. Widziałem wykrzywioną nienaturalnie rękę i rozbitą głowę o szybę. Aż mnie ciągnęło, by dotknąć mojego ciała.

— Dzwońcie po pogotowie! — usłyszał nagle czyjś głos.

Z domów zaczęły wychodzić rodziny z dziećmi. Wszyscy zaciekawieni wypadkiem zatrzymywali się w progu swoich drzwi i przyciągając dzieci do siebie, z daleka obserwując zniszczenia po wypadku. Tylko nieliczni podchodzili do samochodu i przyglądali się ludziom uwięzionym w samochodzie.

— Żyją? — zapytał jeden z nich.

— Chyba nie — odpowiedział mu o wiele starszy mężczyzna.

— Dzwoni ktoś po pogotowie?

— Już zadzwoniłem.

— Sprawdź tętno — dodała jedna z kobiet, która podeszła wraz z nimi.

— Przecież widać, że nie żyją.

— Sprawdź!

Tomasz stojąc z drugiej strony samochodu, patrzył na ich nieudolne zachowanie. Młody mężczyzna podszedł do jego ciała i przyłożył dwa palce na jego szyi, ale już po chwili wyprostował się i powiedział:

— Mówiłem, że nie żyją.

— A ona? — nie dawała za wygraną kobieta.

Mężczyzna westchnął ciężko, ale posłuchał jej i przeszedł tuż obok Tomasza, który stojąc w miejscu, tylko przyglądał się ich zachowaniu.

— Chyba jeszcze oddycha! — krzyknął zaskoczony.

Natychmiast ruszyło w jego kierunku kilku ludzi. Próbowali otworzyć pokrzywione drzwi i wydostać ją ze środka, ale samochód uderzył w drzewo z takim impetem, że nie byli tego w stanie zrobić bez odpowiednich narzędzi.

— Ktoś widział, co tu się stało? — zapytał ich mężczyzna w koszuli, który teraz dopiero podszedł do nich.

Wszyscy pokiwali przecząco głową, a mężczyzna w koszuli, dodał:

— Jak przyjedzie policja, na pewno będą pytać.

— My spaliśmy — odezwała się kobieta.

— Ja też — rzekł najstarszy z nich.

— Czuć tu alkohol — dodał mężczyzna w koszuli, schylając się do wnętrza samochodu.

— To już wszystko jasne — odpowiedział mu najstarszy.

— Na pewno wracali z jakiejś imprezy — dodał najmłodszy z nich.

— Skąd wiesz? — zapytała jego żona.

— Popatrz na jej ubranie.

— Raczej na jego brak — odpowiedziała niezbyt zadowolona z tego widoku.

— To się pobawili ostatni raz w swoim życiu — skomentował to mężczyzna w koszuli.

Tomasz miał już tego dość. Nie mógł tak stać i słuchać ich wywodów. W oddali było już słychać nadjeżdżające pogotowie, więc wiedział, że zaraz wokół jego samochodu będzie jeszcze więcej osób. Jedno jednak wciąż mu nie dawało spokoju. Kim lub czym się teraz stał? Znajdował się teraz pośrodku zebranych wokół jego rozbitego samochodu ludzi i nie wiedział, co ma robić. Spróbował dotknąć kobietę stojącą obok niego, ale jego ręka przeszła przez jej ramię, niczym powietrze. Kobieta jednak coś musiała poczuć, bo odruchowo spojrzała w jego kierunku. Tomasz aż skamieniał, widząc jej wzrok wpatrzony w niego, ale szybko odwróciła się bez słowa, by powiedzieć do męża:

— Jedzie już pogotowie.

Zgodnie z jej słowami, już po chwili na ulicy zatrzymało się pogotowie na sygnale. Zaraz za nim zatrzymały się dwa radiowozy policyjne oraz straż pożarna. W momencie na ulicy zaroiło się od ratowników i policjantów. Wszyscy mieszkańcy zostali odsunięci na bok, a teren odpowiednio oznaczony. Tomasz stojąc pośrodku ulicy przyglądał się ratownikom, którzy podbiegli do jego samochodu i zbadali stan zdrowia poszkodowanych. Mieszkańcy ulicy powiedzieli im o wciąż żywej kobiecie w środku i strażacy natychmiast przystąpili do akcji ratowniczej. Byli przygotowani odpowiednio do działa, przez co szybko poradzili sobie z blokującymi dojście do dziewczyny drzwiami samochodu. Wyciągnęli ją ostrożnie i przekazali ratownikom medycznym, którzy już po chwili odjechali z nią do najbliższego szpitala.

— Uratują ją? — zapytała grupkę sąsiadów, podchodząca do nich kobieta.

— Podobno dziewczyna jest w ciężkim stanie, a kierowca zginął na miejscu.

— I dobrze idiotom — dodał mężczyzna w koszuli. — Dobrze wiedzieli, że tu jest teren zabudowany.

— W dodatku byli pijani — dodała inna kobieta.

Tomasz słuchając ich chętnie włączyłby się do rozmowy, ale wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu. W końcu nikt go nie widział ani nie słyszał teraz. Odszedł więc kilka metrów od całego zdarzenia nie bardzo wiedząc, na co lub na kogo ma teraz czekać. Nie był osobą wierzącą i zawsze twierdził, że po śmierci nic człowieka nie czeka, przez to tym bardziej dziwiła go sytuacja, w której się teraz znalazł. Usiadł więc na trawniku i przyglądał się pracy ratowników.

Czas mijał, na ulicy robiło się z każdą minutą coraz ciszej. Ludzie pochowali się już do swoich domów, a na ulicy, laweta zabierała jego zniszczony samochód. Na miejscu zostało już tylko dwóch policjantów, którzy zabezpieczali jeszcze miejsce zdarzenia i mieli za zadanie dopilnowanie wszystkiego do końca. Tomasz wciąż siedział na trawie i znudzony, rozglądał się w obie strony ulicy, jakby czekał na kogoś.

— Coś się musi w końcu stać — pomyślał, wciąż cierpliwie czekając, aż ktoś go stąd zabierze.

Przesiedział prawie całą noc w jednym miejscu, aż w końcu stracił cierpliwość. Na ulicy już nie było żywej duszy, a za godzinę miało słońce powitać kolejny poranek. Wstał więc i zaczął iść środkiem ulicy zamyślony, z tysiącem pytań w głowie oddalając się od miejsca wypadku. Kierował się w stronę swojego domu, tylko czekając na to, aż stanie się coś, co zakończy jego dziwne istnienie. Nie wiedział, czy jak mu za czasów dzieciństwa wmawiano otworzy się nagle niebo i ktoś pojawi się po niego, czy może bardziej dla niego możliwe, pojawi się dziura w ziemi, z której wypadnie po niego jakiś diabeł, czy jaki czort. Szybko jednak z uśmiechem na twarzy odrzucił te obrazy z głowy. Żył tyle lat na ziemi, że wiedział doskonale, żeby takimi bujdami jak wiara w istnienie czegoś poza jego życiem nie wierzyć. Nikt mu nie pomógł w dzieciństwie, nikt też nie stawił się za nim, gdy go w szkole starsi koledzy okładali. Zawsze musiał sobie radzić sam i to on musiał zadbać o młodszego brata. Żadna siła wyższa nigdy im nie pomagała.

Nagle zobaczył przed sobą pusty kubek po napoju, którym wiatr bawił się po całej szerokości ulicy. Gdy podleciał on pod jego nogi, odruchowo wziął zamach i kopnął go. Jednak kubek okazał się tak twardy i ciężki, że zamiast odlecieć na kilka metrów po kopnięciu, to jego noga odbiła się od niego, jakby napotkała ciężki głaz na swej drodze. Nie poczuł co prawda bólu, ale i nie odczuł satysfakcji, widząc niewzruszony na jego działanie kubek. Przystanął, zaskoczony i patrząc na niego, zapytał sam siebie:

— Co jest?

Kubek wyglądał jak zwykły śmieć, który ktoś wyrzucił z samochodu, po opróżnieniu jego zawartości. Nic w nim nie było nadzwyczajnego. Wyciągnął więc rękę, by go dotknąć i podnieść, ale nie potrafił tego zrobić. Mógł go dotknąć, poczuć w dłoni, ale nie mógł z nim nic zrobić. Spojrzał na swoją dłoń, jakby to z nią było coś nie tak i jeszcze raz spróbował podnieść kubek z ziemi, lecz efekt był ten sam. Jakby nie miał sił nawet pustego, plastikowego kubka podnieść z ziemi. Spojrzał na samochód zaparkowany na podjeździe jednego z domów. Podszedł do niego i dotknął go. Potem postanowił ruszyć jego lusterko i chwycił je w dłoń, by przesunąć nim, ale nie potrafił z nim nic zrobić. Siłował się, aż w końcu zdenerwowany chciał je urwać i kopnął z całej siły w nie. Jednak zamiast oderwać je od samochodu, jego własne kolano odbiło się od niego i uderzyło go w twarz przewracając go na ziemię. Szybko wstał zdenerwowany i chciał wyładować swoją złość na masce samochodu. Jednak każde jego kopnięcie, czy uderzenie z pięści nie czyniło żadnego, nawet najmniejszego wgniecenia. Popatrzył na dłonie, które powinny być zakrwawione z uderzeń o samochód twardy jak skała, ale nic na nich nie było, nawet nie zmęczył się siłując się z samochodem. Oparł się o niego skołowany, próbując cokolwiek z tego zrozumieć. Żył, czy nie żył? Był duchem, jak to w kilku filmach wcześniej widział? Czy może jakimś pechowcem, który utknął na tym świecie? Sam już nic nie wiedział. Przerastało go to wszystko. Ruszył dalej i postanowił pójść do siebie, by położyć się w swoim łóżku. Miał już dość tego dnia i chciał jak najszybciej obudzić się z tego koszmaru.

— To nie może być prawda. To nie mieści się w głowie — tłumaczył sobie w głowie i szedł coraz szybciej, pokonując kolejne odcinki drogi dzielącego od domu.

Gdy doszedł już do celu, podszedł do drzwi i chwycił za klamkę, by ją pociągnąć i wejść do środka, ale znów nie mógł nic zrobić. Nie miał sił nawet jej nacisnąć. Zaczął szukać po kieszeniach klucza, mając nadzieje, że chociaż nim będzie mógł poruszyć, ale kieszenie były puste. Nie miał w nich nic, nawet nie znalazł swoich dokumentów, bez których nigdzie się nie ruszał. Zaczął szarpać za klamkę, krzyczeć zdenerwowany siłując się z nią, ale nic to nie dało. Zaczął kopać w drzwi, ale one ani drgnęły, a co gorsza, nawet nie wydawały żadnego dźwięku uderzenia. Zaczął więc sklinać i wyzywając na dom, na drzwi, na klucze, na wszystko, co go dzisiaj spotkało, aż w końcu usiadł na schodach zrezygnowany. Nie wiedział, co ma teraz ze sobą począć. Przecież to wszystko było tak nierealne, że aż niewyobrażalne. Zrezygnowany zaczął się rozglądać po uśpionej ulicy, na której o tej porze jeszcze nie było żywego ducha.

***

— Chyba jednak jeden żywy duch był — zażartował ksiądz Marek, czego od razu zaczął żałować, widząc wbity w niego wściekły wzrok pacjenta.

— Mówiłem… nie przerywać — wycedził przez zęby pacjent Tomasz.

— Przepraszam.

***

Tomasz spędził noc na ulicy, przed swoich domem. Nie mógł do niego wejść, ani nie mógł liczyć, na to, by ktokolwiek go do niego wpuścił, bo przecież mieszkał od lat samotnie. Co gorsza nie czuł zmęczenia, bólu, ani znużenia, przez co nie potrafił zasnąć. Nie wiedział na co albo na kogo miałby czekać, ale postanowił nie ruszać się z miejsca. Myślał bowiem, że jeśli ktokolwiek miałby go szukać, to właśnie jego mieszkanie będzie najbardziej odpowiednim miejscem, gdzie powinien się teraz znajdować.

Godziny jednak mijały, nuda go zabijała, ale czekał wytrwale. Pracując w ochronie nauczył się cierpliwości. Nierzadko musiał stać na wejściu, czy przy kasach w sklepie i być czujnym przez długie godziny. Nudziło go to okropnie i z początku myślał, że do głowy dostanie przy takiej pracy, ale z czasem zaczynał się do niej przyzwyczajać i radził sobie z tym coraz lepiej. Teraz było tak samo. Od wschodu słońca minęło już sporo czasu. Na ulicy pojawił się ruch, a on nie miał co ze sobą począć. Ułożył się wygodnie na schodach, o ile można powiedzieć w tym wypadku o wygodzie i po prostu czekał. Z rana z domów na jego ulicy, zaczęli wychodzić sąsiedzi do pracy. Nigdy na nich nie zwracał uwagi, ale teraz, dzięki temu, że miał bardzo dużo czasu zaobserwował, że jeden z sąsiadów jest żegnany przez żonę w progu swojego domu. Inny wychodzi o tej samej porze wraz z małżonką do pracy. To najczęściej dotyczyło tych domów, pod którymi stały dwa samochody. Jeden przy krawężniku, to był od niego, a drugi na podjeździe albo w garażu, to był od niej. Tylko jednego z sąsiadów żegnało dziecko. Mała dziewczynka wybiegła za swoim tatusiem i uściskała go mocno. Wycałowała i wraz z mamą pomachała swojemu ojcu na do widzenia. Miły to był obrazek, choć Tomasz nigdy nie myślał o swoich dzieciach. Nigdy też nie myślał o żonie, więc o dzieciach tym bardziej. Pasowało mu bycie singlem i tak też chciał spędzić całe swoje życie… chociaż miał nadzieję, że będzie one o wiele dłuższe. Po kolejnych kilku godzinach spędzonych na schodach, obserwował przechodzących ludzi po chodnikach, samochody poruszające się na ulicy. Nawet był świadkiem sprzeczki młodej pary idącej z dzieckiem w wózku, którym trudno było pogodzić się z obowiązkami, które na nich spadły, wraz z narodzinami ich pociechy. Godziny mijały, a w jego przypadku wciąż nic się nie działo.

Późnym popołudniem podparł głowę na dłoniach, a łokcie o kolana i wypatrywał kolejnej ciekawej rzeczy. Myślał o swoim bracie, o koledze z pracy i o ostatniej imprezie, na której tak dobrze się bawił. Żal mu było dziewczyny, z którą wracał samochodem, bo gdy teraz sobie o niej pomyśli, to wcale taka zła nie była. Ładna, zabawna, odważna — żałował teraz, że nie było jej teraz przy nim.

Odwrócił się w inną stronę i nie wiedząc, co ma ze sobą począć, patrzył na oddalające się samochody, nie mając bladego pojęcia, co ma teraz ze sobą zrobić. Kiedyś matka mówiła mu i jego bratu, że po śmierci przychodzą po ciebie anioły i zabierają na Sąd Boży, który zadecyduje o tym, gdzie trafisz. Były dwie możliwości — niebo, które miało być dla tych świętoszkowatych ludzi, których mijał szerokim łukiem, bo nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Nie miał zamiaru się umartwiać ani modlić do kogoś lub czegoś, czego w ogóle nie widział. Drugim wyjściem miało być piekło, które miało wyglądać jeszcze gorzej. Nigdy jednak nie wierzył ani w jedno, ani w drugie. Po śmierci miał umrzeć i przestać istnieć. Niczego więcej nie pragnął. Plan był prosty, a jednak coś poszło nie tak.

***

— Spędziłem przed moim domem dwa dni. Dwa, długie jak cholera dni i nic się nie wydarzyło — powiedział podenerwowanym tonem pacjent. — Rozumie ksiądz, jakie to było irytujące?

Ksiądz Marek tylko przytaknął głową nie chcąc znów mu przerywać.

— Jakby chociaż ktoś wcześniej mnie na to przygotował. Ktoś mi cokolwiek wyjaśnił, ale nie. Nic nie było. Jak zwykle człowiek był zdany tylko na siebie — dodał podenerwowany, ale widząc swojego rozmówcę wpatrzonego w niego z uwagą, zaraz uspokoił się i zapytał:

— Chce ksiądz wody?

Ten tylko pokiwał przecząco, a Tomasz zadowolony z jego reakcji i samodyscypliny, kontynuował swoją opowieść.

***

Gdy cierpliwość Tomasza sięgnęła punktu krytycznego, musiał ruszyć się z miejsca. Nie miał zamiaru spędzić całej wieczności w jednym miejscu, przez to zaczął iść na miejsce, w którym zginął. Postanowił sam rozwikłać swoją zagadkę. Całe życie radził sobie samotnie i tak będzie też po śmierci. Jak zwykle nie mógł na nikogo liczyć, żadna nowość to nie była dla niego, przez to pełen ochoty, ruszył przed siebie, by samemu odnaleźć sposób na zniknięcie z tego świata.

Ulica, na której zginął nie było daleko, przez co szybko doszedł do celu i zobaczył, że po wypadku pozostało już tylko lekko przechylone drzewo, obdarte z kory w miejscu, na którym zatrzymał się jego samochód. Wokół niego leżało jeszcze kilka mniejszych szczątków jego auta, a na trawniku znajdowały się ślady po dachowaniu. Podszedł do drzewa, mając nadzieję, że dotykając go, wyczuje cokolwiek, ale nic takiego nie miało miejsca. Położył dłoń na małej części zderzaka z jego samochodu, ale efekt był ten sam. Uśmiechnął się sam do siebie, ponieważ nawet nie mógł liczyć na jakąkolwiek siłę nadprzyrodzoną, w którą oczywiście ani przez moment nie wierzył. Obszedł drzewo kilka razy, ale bez efektu. Wyszedł więc na ulicę, by zobaczyć, co takiego leżało na ulicy podczas tej nocy, że wybiło mu kierownicę z ręki, ale albo już ktoś to sprzątnął albo nic takiego tu nie było. Brał jednak pod uwagę tylko i wyłącznie pierwszą opcję, ponieważ pamiętał doskonale z jaką siłą coś wyrwało mu kierownicę spod dłoni.

Szybko wpadł na kolejny pomysł. Zaczął podążać szybkim krokiem do kostnicy, w której powinno leżeć jego ciało. Miał nadzieję, że może to mu coś pomoże. Ruszył ochoczo, mając kolejny plan do zrealizowania i nie minęło wiele czasu, a już stał przed jedyną kostnicą w mieście. Wiedział, że sam nie może tam wejść, więc stał przed wejściem cierpliwie, aż w końcu doczekał się, by ktoś otwarł drzwi. Wcisnął się szybko przed zupełnie obcego mu mężczyznę i będąc w środku zaczął szukać odpowiedniego pomieszczenia. Idąc korytarzem, zaglądał do otwartych sal, w których szukał swojego ciała. Na jego szczęście budynek nie był duży, a liczba pomieszczeń nie była imponująca, przez co szybko doszedł do miejsca, w którym właśnie przygotowywano do pochówku ciało jego pasażerki. Zdziwił się, widząc ją w tym miejscu. Pamiętał, że jeszcze żyła, gdy ratownicy medyczni zabierali ją do szpitala po wypadku. Jednak słyszał też słowa jednej z osób, która wypowiedziała się o jej ciężkim stanie, gdy ją zabierano. Musieli nie dać rady jej odratować, co oznaczało, że był winien nie tylko swojej śmierci, ale i tej biednej dziewczyny.

Usiadł z boku przygnębiony i patrząc na pracę tanatokosmetologa, zaczął się zastanawiać, nad tym, czy ją spotkał ten sam los, co jego. Od razu zapragnął wyjść z kostnicy i zacząć ją szukać, ale nie miał pojęcia, gdzie mogła teraz przebywać. Żałował, że nie zdołał jej lepiej poznać, co pomogłoby mu ją znaleźć albo chociaż wskazać miejsca, w których mogłaby przebywać. Nie wiedział nic o niej, ani o jej rodzinie, przez co przeszukiwanie całego miasta mijało się z celem. Zostało mieć tylko nadzieję, że jeśli jest gdzieś tam, to wpadnie na ten sam pomysł, co on i po prostu przyjdzie tu, gdzie leży teraz jej ciało. Musiał przez to zostać w kostnicy i po prostu poczekać na nią.

Skupił swój wzrok na otyłym mężczyźnie o zgarbionej postawie i niezbyt wysokim wzroście, pracującym przy ciele Doroty. Jego powolne ruchy wskazywały na to, że bardzo skrupulatnie podchodzi do swoich obowiązków i wszystko wykonuje z chirurgiczną precyzją. Często też popijał kawę ze swojego czarnego kubka sporych rozmiarów. Tomasz siedząc tuż obok niego i patrząc na jego flegmatyczne ruchy, z każdą mijającą godziną zaczynał tracić cierpliwość. Nie lubił takich ludzi i choć sam za życia pracował wiele godzin stojąc w jednym miejscu, to zawsze go nosiło i z przyjemnością interweniował, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gdy ten po raz setny sięgnął po mały, ale długi jak cholera łyczek kawy, nie wytrzymał. Musiał wstać i przejść się po budynku.

Przechodząc po korytarzu, w pewnym momencie stanął przy otwartym oknie, by spojrzeć na ludzi spacerujących na zewnątrz. Miał nadzieję, że ujrzy Dorotę spieszącą w to miejsce, ale zamiast tego zobaczył jak spory ruch był na ulicach o tej porze. Pomyślał o Mariuszu, do którego miał wrócić po urlopie. Był ciekaw, czy już wie o jego wypadku i uśmiechnął się na myśl o kanapkach jego żony. Zaraz jego myśli skupiły się na bracie, z którym miał się spotkać w tygodniu.

— Henryk, zostaw truposzkę i chodź coś zjeść — usłyszał nagle gruby głos mężczyzny wyłaniającego się z innej sali.

Powolny Henryk, zajmujący się Dorotą, zabrał ze sobą kubek kawy i równie wolno zaczął wychodzić z sali, by razem ze znajomym podążyć na stołówkę. Tomasz stojący w wąskim korytarzu, tylko patrzył na nich podenerwowany, jak przechodzą obok niego, gwarantując mu kolejne godziny bezowocnego czekania.

Czas wlókł mu się niemiłosiernie. Nie chciał słuchać ich rozmów, przez to siedział na korytarzu przed stołówką, obserwując ich zachowanie zza szyby. Nie wiedział ile w kostnicy ustawowo trwała przerwa, ale wydawała mu się ona o wiele dłuższa, niż w innych zakładach pracy. Nawet zegara nigdzie nie mieli, przez co nie mógł sprawdzić swoich podejrzeń. Czekał tylko cierpliwie, przyglądając się zupełnie obcym mu ludziom.

Kiedy w końcu powolny Henryk zakończył swój posiłek i wrócił do pracy, Tomasz usiadł przy nim i obserwował jego drobiazgowe poczynania z ciałem Doroty. Przez wypadek miała kilka kości połamanych, na skórze liczne sińce, ale dzięki jego pracy, mógł zaryzykować stwierdzenie, że wyglądała lepiej niż za życia. Mimo że zdążył już znienawidzić tego mężczyznę, to jednak był pod wrażeniem jego pracy.

Kiedy w końcu powolny artysta zakończył swoje poczynania i Tomasz aż wstał, licząc na to, że teraz zajmie się jego ciałem. Jeśli nie mógł doczekać się pojawienie się Doroty, to miał nadzieję, że zobaczy chociaż swoje, martwe ciało. Może to by pomogło mu odnaleźć jakąś wskazówkę, na wyjście z sytuacji, w jakiej się znalazł. Szybko jednak jego oczekiwania i nadzieje przemieniły się w narastającą wściekłość. Powolny Henryk, który tak pieczołowicie zajmował się ciałem jego pasażerki, nagle zaczął zbierać się do wyjścia, ani myśląc o rozpoczęciu pracy nad kolejnym ciałem. Tomasz aż zaczął krzyczeć, sklinać i obskakiwał mężczyznę, nie chcąc pozwolić mu pójść do domu. Henryk jednak był niewzruszony na jego działania. Swoim tempem ubierał się i już zamykał za sobą drzwi, gdy Tomasz przemknął przez niego i w ostatniej chwili opuścił pokój z denatką. Nie miał bowiem zamiaru spędzić nocy uwięziony w kostnicy. Zrezygnowany i podłamany szedł jak cień za nim, wychodząc na zewnątrz i obserwując, jak ten żegna się ze swoim znajomym i odjeżdża swoim małym, wolnym samochodem.

Tomasz znów pozostał z niczym. Wątpił, by w nocy jego pasażerka w duchowej postaci nagle pojawiła się w kostnicy. Musiał przez to znaleźć sobie nowy cel, by nie stać w miejscu i nie tracić czasu na oczekiwaniu na kolejny dzień pracy Henryka. Miał w końcu jeszcze przed sobą wieczór i całą noc, aż jego ulubiony sprinter wróci do pracy. Wybrał więc wizytę u swojego brata. Był ciekaw, czy już wie o jego śmierci i co teraz w ogóle porabia. Ochoczo ruszył w stronę osiedla, na którym mieszkał licząc, że zastanie go w swoim mieszkaniu.

W pewnym momencie przechodził obok przystanku i właśnie podjechał autobus komunikacji miejskiej. Otwarły się drzwi prawie przed nim i ludzie wyszli wprost na niego. Tomasz automatycznie cofnął się, by nikt go nie podeptał, ale zaraz uzmysłowił sobie, że nie są w stanie tego zrobić i nie zastanawiając się długo, wszedł do środka. Nie przejmował się już ludźmi wychodzącymi, przechodził przez nich i zadowolony stanął na samym środku. Nagle za nim weszła piękna, długowłosa dziewczyna. W uszach miała słuchawki i zajęta słuchaniem muzyki przeszła przez środek autobusu, aż w końcu stanęła tuż przed nim. Kierowca ruszył, a jej ciało automatycznie pociągnęło do tyłu, tak że przez chwilę zetknęli się ciałami. Szybko jednak cofnęła się, by stanąć pionowo i zaskoczona dziwnym, zimnym uczuciem podniosła wzrok i wpatrywała się prosto w niego. Tomasz aż zamarł. Nie wiedział, czy ona go tylko poczuła, czy może jakimś cudem właśnie patrzy na niego. Po chwili jednak, gdy dziewczyna znów skupiła się na swoim telefonie komórkowym i muzyce w słuchawkach, już wiedział, że nie było możliwości, by go ktokolwiek widział. Autobus kierował się do centrum, co Tomaszowi bardzo odpowiadało, bo choć nie czuł teraz w ogóle zmęczenia, to nigdy nie lubił długich spacerów.

W ten sposób udało mu się w szybkim tempie zbliżyć do centrum miasta i gdy już miał wychodzić, nagle do autobusu weszło dwóch młodych chłopaków. Obaj byli ubrani w czerwone dresy, a na szyi świeciły im się grube, złote łańcuchy. Wyraźnie chcieli zaznaczyć swoją obecność w autobusie głośną rozmową. Szybko upatrzyli sobie piękną dziewczynę stojąca przed Tomaszem i ruszyli w jej stronę.

— Cześć piękna. Czego słuchasz? — zapytał jeden z nich.

Dziewczyna jednak nie miała zamiaru z nimi rozmawiać i udała, że ich nie słyszy, ale nie zniechęciło ich to do zaczepki.

— Hej! Mówiłem, coś do ciebie — powiedział już ostrzej, chwytając ją za rękę.

— Puszczaj.

— Oj, puszczaj — powtórzył jej słowa, piskliwym głosem, próbując ją ośmieszyć. — Nie udawaj takiej niedostępnej. Pytałem o coś?

Tomasz już miał dość ich towarzystwa. Chętnie pomógłby dziewczynie, ale nie miał jak zareagować.

— Hej, zostawcie ją — odezwał się nagle jeden z mężczyzn siedzący za plecami Tomasza.

— Bo, co zrobisz? — od razu zareagował drugi z chłopaków. Odsłonił bluzę i pokazał nóż, który miał przypięty u pasa, po czym dodał: — Lepiej siedź na miejscu.

Mężczyzna posłuchał jego słów, a kolega chłopaka wyrwał z ucha dziewczynie słuchawkę i przysunął do swojego, mówiąc:

— Czego ty słuchasz, laska? Co to za skamlenie?

— Cleo — odpowiedziała mu krótko.

— Co? Prawdziwego hip-hopu byś posłuchała. To jest muzyka, a dokąd jedziesz? Może pojedziemy tam razem?

— Do szkoły.

— To odprowadzimy cię, będziesz bezpieczniejsza.

— Nie, dziękuję.

Przybliżył się do niej i chwytając ją w pół, wyszeptał:

— Zajmiemy się tobą, laska.

Dziewczyna przestraszona, zaczęła się rozglądać, wzrokiem błagającym o pomoc, ale żaden z pasażerów nie chciał ryzykować i postawić się dwóm wyrostkom z nożem. Tomasz nie wytrzymał i podszedł do jednego z nich, by spróbować go jakoś dotknąć, ale ręka przechodziło przez jego ciało, jak przez powietrze. Denerwowało go to bardzo i zaciskał pięści, by wymachiwać nimi, przeszywając powietrze w miejscu, gdzie miał twarz i brzuch. Miał nadzieję, że cokolwiek odczuje i zniechęci go do zaczepiania dziewczyny. Machał poziomo, później pionowo, nawet zaczął kopać, by go od niej odsunąć, aż w końcu coś poskutkowało. Chłopak dziwnie się poczuł i odszedł od niej na dwa kroki, robiąc nieciekawą minę.

— Co ci Jarek? — zapytał jego kolega, widząc, że ten patrzy na swoje ciało, jakby coś go bolało.

— Nie wiem. Jakoś dziwnie się czuję.

Autobus zatrzymał się, a dziewczyna korzystając z okazji, szybko wysiadła, chcąc uciec od swoich natrętnych napastników.

— Hej, ucieka nam — zawołał drugi z nich.

Obaj szybko podążyli za nią, a Tomasz zaraz za nimi.

— Czekaj laska. Jeszcze z tobą nie skończyliśmy.

— Zostawcie mnie.

Doskoczyli do niej i idąc po jej obu stronach, zaczęli drażnić:

— Może pójdziemy w jakieś ustronne miejsce? Uwolnisz się od nas, wtedy.

— Możemy pójść do mnie — dodał drugi z nich.

Dziewczyna coraz bardziej przerażona przyspieszyła, a Tomasz nie mógł już dłużej tego słuchać.

— Zostawcie ją debile, bo was zabiję.

— Pójdziesz z nami po dobroci albo — znów pokazał nóż, który miał za pasem.

— Nie chcielibyśmy uszkodzić takiej pięknej buźki — dodał jego kolega.

Dziewczyna ze łzami w oczach, przystanęła i wyjęła z torebki mały gaz pieprzowy, którym spryskała twarze obu chłopaków. Ci zaskoczeni, zaczęli krzyczeć i wyzywać, a dziewczyna korzystając z okazji, szybko uciekła od nich, zostawiając ich na środku ulicy.

— Brawo dziewczyno — skomentował to Tomasz i widząc, że dziewczyna jest już coraz dalej, powrócił wzrokiem na dwóch młodych napastników, mówiąc: — Szkoda, że nie wypaliła wam tych oczu.

Rozejrzał się wokół siebie i zdając sobie sprawę, że jest już niedaleko osiedla od swojego brata, ruszył w odpowiednim kierunku, nie przejmując się w ogóle ludźmi na chodnikach. Przechodził przez nich, coraz bardziej zadowolony ze swojej niewidzialności. Poczuł się tak pewnie, że po kilku chwilach specjalnie wchodził w kolejnego człowieka, nierzadko wprawiając go w chwilowe zakłopotanie. Podobało mu się to i nawet ręce rozpostarł, by móc przejść przez jak największą liczbę przechodniów. Jednak, w pewnym momencie musiał zaprzestać swojej zabawy. Właśnie miał wejść w kobietę, która dumnie szła przed siebie ze swoim małym pieskiem na rękach, gdy ten zaczął strasznie skomleć. Tulił się do swej pani, jakby bał się go i chciał się przed nim ukryć.

— Bruno? Co ci się stało? — zapytała go właścicielka zaskoczona jego zachowaniem. — Czego się wystraszyłeś?

Próbowała dostrzec cokolwiek, co mogłoby przestraszyć jej pupilka, ale ani wielkiego psa, ani innego zwierzęcia nie widziała. Tomasz stał przed nimi zaskoczony jego zachowaniem i powoli zaczął się oddalać, nie odrywając wzroku od pieska. Ten jakby czuł jego ruchy, wił się w rękach swojej pani i odwracał, by jak najbardziej schować się przed jego wzrokiem.

***

— Pies cię zauważył, a ludzie nie? — zapytał z niedowierzaniem w głosie ksiądz Marek.

— Też tego nie rozumiałem — odpowiedział mu pacjent, ale zaraz dodał: — W sumie do tej pory nie rozumiem, nikt mi tego nie wyjaśnił. Muszę zapytać przy najbliższej okazji, ale myślę, że…

— Zapytać? Kogo? — przerwał mu ksiądz.

Pacjent Tomasz znów zrobił wyraźnie rozzłoszczoną minę i ostrym spojrzeniem chciał ukarać swojego rozmówcę, ale po chwili wziął głęboki oddech i uspokojony, odparł:

— Człowieku małej wiary, to że przerywasz mi opowieść, to jeszcze mogę znieść, ale jeśli przerywasz mi w połowie zdania, to już mam tego serdecznie dość. Może poczekam na księdza proboszcza. Powiem mu, że ksiądz się do niczego nie nadaje.

— Nie, nie. Przepraszam cię raz jeszcze. Moja wina. Przyznasz jednak mi rację, że ten pies zaskoczył nie tylko mnie.

— Dokładnie! — aż krzyknął, od razu przybliżając palec wskazujący do ust i uciszając się samemu. — Myślę, że psy, a może i inne zwierzęta mają jakąś zdolność wyczuwania tego, co dla nas jest niewidoczne. Słyszałem kiedyś o ptakach, które przepowiadają burze albo o psach, które ratowały ludzi przed różnymi niebezpieczeństwami, a w oczach kotów można dostrzec swoją przyszłość.

Ksiądz Marek znów zamknął oczy i po raz kolejny bił się w pierś, że dał się wciągnąć w opowieść szaleńca. Nie powiedział tego głośno, ale obiecał sobie już więcej się nie odzywać. W końcu przyszedł tu tylko wysłuchać biednego człowieka z zaburzeniami psychologicznymi. Musi ugryźć się w język i wytrzymać do końca opowieści, nic więcej.

— Kontynuuj proszę — powiedział, sam siebie uspokajając.

***

— Bruno, przestań. Co ci się stało? — pytała swojego pieska właścicielka, ale ten ani myślał przestać się trząść i skomleć.

Tomasz obszedł ich szerokim łukiem i dopiero, gdy zaczął się oddalać od nich, przestraszony piesek, uspakajał się i wychodził spod pachy właścicielki. Dziwne to było i Tomasz nie rozumiał, dlaczego akurat ten mały, pozornie niewinny piesek go zobaczył albo wyczuł, ale nie miał serca, by stać i dłużej się nad tym zastanawiać. Spojrzał z ciekawości jeszcze raz za siebie, na oddalającą się panią z pieskiem i wtedy wszedł na ulicę prosto przed przejeżdżający obok samochód. Kierowca jak i jego pojazd nawet nie odczuli jego obecności przejeżdżając dalej, ale ciało Tomasza pod wpływem uderzenia, odleciało na kilka metrów, zatrzymując się dopiero na chodniku. Nie zdążył się podnieść, a przez niego przeszło kilku ludzi, co tym razem jemu zaczęło przeszkadzać.

— Hej! — wstał szybko, czując się podeptanym i zaczął machać rękami, wygrażając się niczego nieświadomym ludziom, aż w końcu ucichł, zdając sobie sprawę, że właśnie został potrącony przez samochód, a jemu nic nie dolega.

Pomacał swoje ciało, szukając jakiegoś złamania albo chociaż małej rany, ale prócz lotu pod wpływem uderzenia i twardego lądowania, nic nie odczuł.

— Ale bezsens — skomentował to i jeszcze raz popatrzył na swoje nienaruszone dłonie i nogi.

Powinny być połamane albo chociażby posiniaczone. Głową uderzył w twardy chodnik, a w ogóle go nie bolała. Zaśmiał się sam do siebie, nie mogąc wciąż w to uwierzyć. Ruszył dalej, by wejść na teren osiedla, gdzie mieszkał jego młodszy brat. Przechodził między blokami, aż w końcu doszedł do celu. Drzwi do klatki były otwarte na oścież, co go niezmiernie ucieszyło. Jego brat mieszkał na ostatnim piętrze wysokiego bloku, więc ucieszył się, widząc, że winda właśnie się przed nim otwiera. Wyszedł z niej starszy mężczyzna, a on przemknął przez niego i zadowolony stanął w środku, by pojechać do góry. Drzwi windy zamknęły się zaraz za starszym mężczyzną i wtedy dopiero Tomasz zdał sobie sprawę, że nie ma jak wcisnąć numeru piętra, na które miał pojechać.

— Bez jaj — powiedział sam do siebie i zaczął naciskać guziki w windzie.

Próbował coraz mocniej, coraz bardziej nerwowo, ale dla niego były one jak z kamienia. Nie był w stanie choćby minimalnie ich wcisnąć.

— Kurwa! — krzyknął zdenerwowany i zaczął pięściami okładać ściany windy oraz przyciski.

Kopał w drzwi, by się otwarły, ale one ani drgnęły. Został uwięziony w niej na swoje życzenie. Zaczął więc wypatrywać przez małą szybkę kogokolwiek, by ten otwarł drzwi windy, ale jak na złość nikogo w klatce nie było.

— Głupi! Głupi! Głupi! — krzyczał, bijąc się po głowie, aż w końcu uspokoił się i stanął w miejscu, licząc na to, że w takim wielkim bloku zaraz ktoś wezwie windę na któreś z pięter.

Usiadł więc na ziemi i postanowił po prostu poczekać. Czas jednak mijał, a świat jakby się naśmiewał z niego i zamarł, by więzić go w tej małej pułapce. Denerwował się coraz bardziej, co kilka minut wstawał i zerkając przez szybkę, ale wciąż nikogo chętnego do wejścia do windy nie było. Już myślał, że spędzi w niej całą wieczność, gdy zobaczył małą dziewczynkę wchodzącą do klatki. Momentalnie odżył. Spoglądał na nią, licząc, że w końcu pojedzie wyżej, ale dziewczynka tuż przed windą skręciła i poszła na klatkę schodową.

— Hej! Gdzie idziesz? Nie! — krzyczał podenerwowany.

Usiadł znów na podłodze i wściekły na siebie i na to, co go spotkało, zaczął rozglądać się wokół siebie, mówiąc sam do siebie:

— Nie wiem, czy gram w jakiejś chorej grze, czy ktoś ma niezły ubaw moim kosztem, ale mam już tego dość. Jeśli ktoś mnie słyszy, niech w końcu się odezwie! — zaczął się denerwować i podnosić głos. — Niech mnie stąd zabierze! Ja chcę po prostu umrzeć! Słyszysz! Umrzeć chcę! Zniknąć z tego świata, raz na zawsze!

Ucichł, czekając na reakcję, ale nie otrzymując jej, zaczął sklinać i kopać ściany windy z całych sił, bezskutecznie próbując je uszkodzić.

Nagle drzwi windy otwarły się i Tomasz stanął zaskoczony. Do środka wszedł ten sam mężczyzna, dzięki któremu znalazł się w zamknięciu. Tym razem miał on siatkę z zakupami w ręce. Wcisnął numer piętra i obaj ruszyli w górę. Mimo że nie było to upragnione przez niego piętro, nie miał zamiaru już dłużej siedzieć w tej metalowej pułapce. Gdy tylko zatrzymała się na wybranym piętrze, wyszedł z niej przez mężczyznę i resztę pięter postanowił już przejść schodami.

Szybko pokonał odległość dzielącą go od drzwi do mieszkania brata, ale wtedy znów pojawiła się kolejna przeszkoda. Był już na miejscu, stał przed jego drzwiami, ale nie miał jak dać mu znać o swojej obecności. Drzwi były zamknięte, klamki ani dzwonka nie mógł nacisnąć. Usiadł więc przed jego mieszkaniem i postanowił poczekać na niego. Był na to przygotowany, więc z tym już nie miał żadnego problemu. Ściemniało się już na zewnątrz, więc był przekonany, że pojawienie się Ark, to kwestia co najwyżej jednej godziny.

Godziny jednak mijały, a jego wciąż nie było. Znudzony podszedł do okna, by spojrzeć z wysokości ostatniego piętra na otaczający go świat. Przyglądał się ludziom poruszającym się po ulicy. Trochę starszym dzieciom siedzącym na placu zabaw z oczami wpatrzonymi w ekrany swoich komórek. Śmiesznie to wyglądało, bo co prawda mieli obok siebie piłkę, ale w ogóle o niej nie myśleli. Byli tak zajęci swoimi grami, że tylko co jakiś czas wymieniali się spojrzeniami na ekrany kolegów. W oddali pracownicy budowlani już kończyli swoją dniówkę. Rozchodzili się, opuszczając wielki plac budowy. Gdzie indziej mama trzymając za rączkę swojego synka, przechodziła przez puste pola. Przed nimi, kilka metrów dalej dwie kobiety z kijkami w rękach, zajęte rozmową ze sobą, pokonywały kolejne kilometry swojego zdrowego spaceru. Wszędzie coś się działo. Życie płynęło dalej, tylko on nie wiedząc czemu znalazł się w takim położeniu, że nic z tego życia już nie mógł uczynić. Został jego obserwatorem, martwym otoczeniem, które na nic już nie miało wpływu. Brakowało mu wszystkiego, co do tej pory wydawało mu się normalne, zwykłe i co najważniejsze bez znaczenia.

Gdy minęły kolejne godziny, a brata wciąż nie było, Tomasz zaczynał się już martwić. Niecierpliwił się coraz bardziej. Mijał na klatce schodowej jego sąsiadów, a jego wciąż nie było. Na zewnątrz ulice już opustoszały. Latarnie zaświeciły się, parking przed blokami wypełnił się samochodami, a po Arku nie było ani śladu. Nawet jakby wybierał się na imprezę, to powinien wrócić do domu i przygotować się do niej.

Mijały kolejne długie jak wieczność godziny, a świat wokół Tomasza ucichł całkowicie. Położył się więc na wycieraczce, tuż pod jego drzwiami, by spróbować zasnąć. Myślał, że zamknie oczy i zdrzemnie się, by nie czuć wlekącego się czasu, ale jego organizm ani myślał o śnie. Nie czuł bólu, nie czuł zmęczenia — nic nie czuł. Denerwowało go już wszystko. Miał już tego serdecznie dość. Krążył po małym korytarzu przed drzwiami brata, bezradnie czekając na niego, ale nic to nie pomagało. Jedyne co rosło, to jego podenerwowanie, które znów zmieniało się we wściekłość. Miał już w końcu wszystkiego dość. Nie mógł dalej czekać. Nie mógł tak siedzieć bezczynnie. Zaczął schodzić schodami coraz szybciej, aż w końcu zaczął biec w dół, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43.55