PROLOG
Królestwo Skrzydeł
Z daleka ul wygląda jak spokojna, złota bryła — jakby natura sama tchnęła w niego harmonię. Znikające w jego szczelinach pszczoły wydają się jedynie trybikami genialnego mechanizmu, stworzonego do prostego rytmu pracy i lotu. Lecz wystarczy zbliżyć się bliżej, zagłuszyć brzęczenie własnych myśli, by usłyszeć coś więcej: puls metropolii. Nie konstrukcji z wosku, lecz miasta pełnego praw, intryg, lęków i marzeń.
Wewnątrz sześciokątnych korytarzy toczy się życie wielowarstwowe niczym miód o przenikających się smakach. Są tu całe dzielnice wyrzeźbione przez pokolenia budowniczych; szkoły larw, w których młode uczą się dziejów ula tak, jak przekazuje je oficjalna kronika; zakurzone archiwa pilnowane przez groźne strażniczki feromonów; świątynie, gdzie kapłanki nucą pieśni ku czci Królowej-Matki; i oczywiście wielkie hale produkcyjne, w których robotnice w rytmie nieopisywalnego transu przerabiają nektar na złoto życia — miód.
Ale ul to nie tylko światło. W mrocznych zakamarkach, tam gdzie zapach pyłku miesza się ze stęchlizną starych plastrów, żyją pszczoły, o których oficjalne nauczanie milczy. Tu krążą zakazane opowieści, tu dochodzi do transakcji poza kontrolą Rady Feromonowej, tu zbierają się te, które nie chcą już tańczyć tak, jak tańczy większość. Ul ma swoje podziemie — ciche, niewidoczne i niebezpieczne.
Z pozoru wszystko jest tu uporządkowane jak wzór heksagonu: robotnice pracują, trutnie odpoczywają, kapłanki czuwają, a strażniczki bronią wejścia przed obcymi. A jednak pod tym regularnym kształtem pulsuje chaos. Konflikty między kastami, sekrety trutni, ambicje kapłanek, różnice doktrynalne między wyznawcami rozmaitych odłamów religii i zapomniane prawa zapisane w najstarszych plastrach — to wszystko tli się, gotowe rozgorzeć przy najdrobniejszej iskierce.
W tym świecie nie ma jedności, choć każdy taniec ma przekonywać, że panuje zgoda. Każda pszczoła nosi w sobie historię, która mogłaby zmienić bieg ula. Każda może być bohaterką lub winowajczynią, świętą albo przestępczynią, kochanką albo zdrajczynią. Bo w królestwie skrzydeł wszystko jest możliwe — nawet wolność, której nikt tu nie widział od pokoleń.
Tak wygląda ul: świątynia pracy i labirynt namiętności; stworzony do harmonii, a pełen niesłyszalnych dla ludzi zgrzytów. Metropolia, w której miód nie zawsze jest słodki, a brzęk nie zawsze oznacza zgodę. I właśnie w tym miejscu, w tej gęstej wibracji życia, zaczyna się historia, która odmieni losy nie tylko jednej robotnicy — lecz całego roju.
CZĘŚĆ I „Miód i krew”
1. Narodziny w świecie podziałów
Rozdział 1: Historia Melisy
Zanim Melisa otworzyła oczy — choć pszczoły rzadko naprawdę „otwierają” oczy, raczej dopuszczają światło do wrażliwych plamek zmysłów — poczuła drżenie ula. Cała konstrukcja pulsowała jak jedno, ogromne, żywe serce. Gdzieś daleko, jakby na dnie tego serca, rozbrzmiewał rytmiczny pomruk setek skrzydeł. Melisa nie znała jeszcze ich znaczenia, ale jej kruche ciało instynktownie drgnęło w odpowiedzi. Była jedną z wielu larw w komórce, a zarazem jedyną, dla której przeznaczono historię większą niż zwykłe życie robotnicy. Lecz ona sama nie mogła jeszcze o tym wiedzieć.
Jej narodzin nie obserwował nikt szczególny. W pobliżu kręciły się nadzorczynie młodych — masywne robotnice o pociemniałych pancerzach, których zadaniem było dbanie, by każda larwa wyrosła na „odpowiednią pszczołę”. Jedne na pracownice, inne na strażniczki, czasem na opiekunki królowej. Melisa należała do pierwszej grupy — tak przynajmniej zapisano to w papiery feromonowe, zanim jej ciało uformowało się ostatecznie. Papiery te istniały oczywiście tylko metaforycznie, w postaci subtelnych sygnałów chemicznych wprowadzanych do komórki przez kapłanki. W ulu wszystko miało swój porządek, choć mało kto potrafiłby powiedzieć, skąd ten porządek tak naprawdę się wziął.
Gdy wreszcie otworzyła się cienka błonka, a Melisa wygramoliła się z komórki, uderzyło ją światło. Nie ostre, lecz rozproszone, miękkie, pełne złotych refleksów odbijających się od woskowych ścian. Była już w pełni uformowaną pszczołą, choć jej skrzydła drżały jak świeżo wyciągnięte z miodu, a odnóża uginały się pod ciężarem własnego, jeszcze nieprzyzwyczajonego ciała.
— Wstawać, młoda! — huknęła nad nią jedna z nadzorczyń, masywna robotnica o imieniu Tyla.
Melisa nie wiedziała jeszcze, że Tyla jest jedną z tych pszczół, które lubią krzyczeć, bo to jedyne, co mają w życiu pod pełną kontrolą.
— Na skrzydła! Czas do rejestracji!
Młoda pszczoła próbowała się podnieść, ale jej odnóża zaplątały się, a skrzydła zadrżały bezradnie.
Tyla westchnęła.
— Nowe… Zawsze te same problemy. No już, już. — Zahaczyła Melisę jednym z przednich odnóży i pociągnęła ją delikatnie w stronę wyjścia z komórki.
Kiedy Melisa znalazła się na głównym przejściu między komórkami, po raz pierwszy zobaczyła ul w całej jego złożoności. Setki pszczół pędziły tędy i tamtędy, każda z jakimś pozornie bardzo ważnym zadaniem. Jedne niosły pyłek, inne rozmawiały w krótkich, nerwowych brzękach, jeszcze inne walczyły z ciężkimi beczułkami nektaru. Gdzieniegdzie widać było kapłanki poruszające się dumnym krokiem, ich skrzydła połyskiwały purpurowo od feromonów królowej. Robotnice zwykłego użytku — większość populi — ustępowały im miejsca, kłaniając się ledwo zauważalnym drgnięciem głowy.
Tyla prowadziła Melisę do punktu rejestracji nowych robotnic, gdzie czekały dwie starsze pszczoły, zapisujące informacje o świeżo narodzonych. Jedna trzymała w odnóżach pióro z pyłku, druga wypełniała woskowy arkusz z danymi feromonowymi. Gdy Tyla popchnęła Melisę naprzód, starsza pszczoła uniosła wzrok.
— Imię? — zapytała.
Melisa nie wiedziała, skąd zna swoje imię — po prostu „pojawiło się” w jej świadomości, jakby wraz z przebudzeniem ktoś delikatnie włożył je pod jej skrzydła. W ulu często tak bywało. Pszczoły twierdziły, że imię jest darem od samej Królowej, choć istniały też inne teorie, mniej pobożne.
— Melisa — odpowiedziała niepewnie.
— Zadanie? — Starsza spojrzała na feromonowy arkusz. — Robotnica standardowa, praca ogólna. Dobrze, dobrze.
Melisa poczuła ukłucie rozczarowania, choć nie wiedziała dlaczego. W końcu wszystkie robotnice wykonywały prace ogólne, przynajmniej na początku. Było to naturalne, oczywiste, powszechne. A jednak w jej wnętrzu coś jakby drgnęło. Jakby oczekiwała… więcej.
Nadzorczyni Tyla prychnęła.
— Ciesz się, młoda. Praca ogólna to zaszczyt. Szansa. Może kiedyś awansujesz na strażniczkę czy zwiadowczynię. O ile będziesz posłuszna — dodała, po czym ruszyła dalej, zostawiając Melisę samą.
Starsza robotnica zamknęła woskowy arkusz i skinęła głową.
— Kolejna do wyprowadzenia. Yra! — zawołała.
Przed Melisą pojawiła się drobna robotnica o przenikliwych oczach.
— Chodź — rzuciła sucho.
Melisa poszła za nią, nie mając pojęcia, dokąd ją prowadzą. Węższe korytarze prowadziły do dzielnicy młodych robotnic — miejsca pierwszych lekcji. Yra zatrzymała się przed szeroką jamą, która przypominała salę połyskującą od świeżego wosku. W środku siedziało już kilkanaście pszczół podobnych do Melisy: młodych, niepewnych, z roztrzęsionymi skrzydełkami.
— Usiądź tam — poleciła Yra, wskazując miejsce wśród innych. — Zaraz zaczynamy.
Melisa zrobiła, jak jej kazano, siadając obok pszczoły o łagodnym spojrzeniu.
— Jestem Darea — szepnęła koleżanka. — Ty też dopiero co się wyklułaś?
— Tak. Przed chwilą — odpowiedziała Melisa.
— Boję się — przyznała Darea. — Mówią, że nauka młodych jest surowa. Że nie wolno kwestionować historii ula. Mój starszy brat powiedział, że lekcje są… — zawahała się — wymagające.
Zanim Melisa zdążyła odpowiedzieć, do sali weszła kapłanka. Jej skrzydła lśniły purpurowo, a na głowie miała ozdobę z pyłku, która świadczyła o wysokim stanowisku religijnym.
— Witajcie, młode robotnice — odezwała się głosem łagodnym, lecz niosącym niewzruszoną władzę. — Jestem Kapłanka Orania, nauczycielka praw, historii i obowiązków. Dziś zaczynamy wasze pierwsze przygotowanie do służby w ulu.
Uczennice zamarły. Purpurowe skrzydła kapłanek budziły tyle samo podziwu, co strachu.
— Musicie zrozumieć — ciągnęła Orania — że ul jest strukturą doskonałą. Każda z was ma w nim swoje miejsce. Każda rola jest święta. Każdy błąd — niebezpieczny. Ul trwa, bo podążamy drogą wyznaczoną przez naszą Matkę. Gdyby każda z was zaczęła kwestionować swoje obowiązki… — Tu kapłanka zawiesiła głos, a w jej tonie pojawiła się nuta ostrzeżenia. — Wola Królowej zostałaby naruszona. A to byłoby początkiem chaosu.
Słowa zawisły w powietrzu jak ciężkie krople miodu.
Melisa czuła, jak jej skrzydełka drżą w nieznanym napięciu. Nie była pewna, co właściwie ją martwi — ton kapłanki czy coś, co nieświadomie przeczuwała.
— Zaczniemy od historii ula — oznajmiła Orania.
Jej skrzydła rozsunęły się lekko, ukazując pasmo feromonowych znaków — to był sposób pszczół na tworzenie „ksiąg”. Gdy kapłanka poruszała skrzydłami, w powietrzu rozchodził się subtelny zapach, układający się w konkretne obrazy wspomnień i opowieści.
— Ul istniał od zawsze — zaczęła Orania. — Stworzony przez pierwszą Matkę, natchnioną mocą Kwiatów-Źródeł. Pod jej mądrym przewodnictwem pszczoły nauczyły się pracować wspólnie i żyć w harmonii. Dlatego to Matka jest naszym światłem, naszą przewodniczką, naszym sensem istnienia.
Darea westchnęła cicho, jakby uspokojona. Melisa natomiast poczuła dziwne ukłucie. Nie wiedziała dlaczego. Może dlatego, że obraz przedstawiony przez Oranię był zbyt idealny. Zbyt gładki.
— Niech każda z was zapamięta: Matka kocha was wszystkie, ale jej miłość wymaga posłuszeństwa — dodała kapłanka.
Melisa poczuła, jak jej serce przyspiesza. Zrozumiała właśnie, że w tym świecie miłość nie była czułym uczuciem — była instrumentem władzy.
Po lekcji Yra zarządziła przerwę. Młode pszczoły rozeszły się w grupkach, brzęcząc cicho między sobą. Melisa od razu przyciągnęła się do Darei, która promieniała entuzjazmem.
— To niesamowite, prawda? — pytała Darea. — Cała ta historia! Wiemy, skąd pochodzimy. To takie… piękne.
Melisa nie chciała jej zasmucać, więc uśmiechnęła się słabo.
— Tak, piękne.
Choć w jej wnętrzu coś wydawało się pękać. Jakby głos Oranii próbował przykryć inne, cichsze echo. Nie wiedziała jeszcze, skąd się ono bierze.
— Nie myślisz, że to dziwne? — zapytała nagle.
Darea spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
— Co jest dziwne?
Melisa zawahała się, lecz w końcu powiedziała cicho:
— Że Matka kocha nas… jeśli jesteśmy posłuszne. Jakby to nie była miłość. Bardziej… kontrakt.
Darea zesztywniała.
— Meliso… tak nie można mówić. To niebezpieczne. — Rozglądnęła się nerwowo. — Jeśli Yra albo Orania usłyszą…
Melisa odruchowo zamknęła usta. Wiedziała, że Darea ma rację. W ulu słowa mogły być bronią — przeciwko temu, kto je wypowiadał.
Popołudniem odbyły się zajęcia praktyczne. Młode robotnice kierowano w różne części ula, żeby poznały podstawowe zadania: przenoszenie pyłku, czyszczenie komórek, wzmacnianie ścian, kontrolowanie temperatury. Melisa trafiła do sekcji przenoszenia nektaru.
— Zginaj odnóża, nie skrzydła! — krzyczała kolejna nadzorczyni, Seryda, kiedy Melisa próbowała unieść ciążką kroplę. — To nie taniec przed trutniami, tylko praca!
Młoda robotnica z trudem utrzymywała równowagę. Kropla drżała na jej odnóżach jak ciężki kamień.
— Szybciej! — Seryda brzęczała krótkimi, irytującymi tonami. — Każda sekunda jest ważna!
Obok Melisy pracowała inna młoda pszczoła, która radziła sobie znacznie lepiej. Pancerz miała już lekko wybarwiony, skrzydła stabilne. Szybko przeniosła dwa razy więcej nektaru niż Melisa.
— Nie przejmuj się — powiedziała, gdy Seryda oddaliła się na chwilę. — Mnie też na początku wszystko wypadało. Jestem Lira.
— Melisa — odpowiedziała.
— Widziałam, jak patrzyłaś na Oranię. — Lira zmrużyła oczy. — Nie zgadzasz się z tym, co mówiła, prawda?
Melisa poczuła ukłucie paniki.
— Ja… Nie wiem… — zaczęła.
Ale Lira przerwała jej lekko.
— Spokojnie. Ja też tak reagowałam. Wszystko, co mówią kapłanki, to jedna strona medalu. Nie zawsze całkiem prawdziwa. W ulu… nie wszystko jest tak harmonijne, jak twierdzą.
Te słowa uderzyły Melisę jak błysk światła. Po raz pierwszy poczuła, że nie jest sama w swoim niepokoju.
— Skąd to wiesz? — zapytała.
Lira rozejrzała się ostrożnie.
— Bo mam starszą siostrę w straży. Widziałam rzeczy, o których nie uczą w salach młodych. Mówią o miłości Matki, ale nie o tym, jak naprawdę wygląda jej komora. Mówią o harmonii, ale nie o konfliktach między kastami. Mówią o poświęceniu robotnic, ale nie o tym, jak trutnie żyją na nasz koszt.
Melisa przełknęła ciężko.
— Nie powinnyśmy o tym mówić — szepnęła.
— Oczywiście, że nie. — Lira uśmiechnęła się krzywo. — Ale jeśli nigdy o tym nie porozmawiamy, to ul nigdy się nie zmieni.
Słowa te brzmiały jak zapowiedź czegoś większego, choć Melisa nie wiedziała jeszcze czego.
Gdy dzień pracy dobiegł końca, młode robotnice skierowano do ich nocnych kwater — wspólnych komór o miękkich, świeżych ścianach. Melisa usiadła w półmroku, czując zmęczenie we wszystkich segmentach ciała. Nigdy nie wyobrażała sobie, że praca będzie tak ciężka.
Darea podeszła do niej z troską.
— Jak się czujesz? — zapytała.
— Nie wiem — odpowiedziała Melisa zgodnie z prawdą. — To wszystko… jest takie obce. A jednocześnie znajome. Jakby część mnie próbowała się dopasować, a część — odsunąć.
Darea skinęła głową.
— Pierwsze dni są trudne. U mnie też tak było. Ale potem… wszystko staje się prostsze.
Melisa nie była o tym przekonana. Wiedziała, że wiele pszczół mówi podobnie, bo tak je uczono. Być może Darea naprawdę wierzyła w harmonię ula. Być może miała w sobie ziarno spokoju, którego Melisa nie posiadała.
— Zobaczysz — mówiła dalej Darea. — Ul to nasze miejsce. Tu żyjemy, tu pracujemy, tu kochamy. Wszystko, czego potrzebujemy, jest tu, pod nami.
Melisa spojrzała na ciemne sklepienie komory. Usłyszała daleki pomruk skrzydeł. Pomyślała o słowach Oranii, o ostrzeżeniu przed nieposłuszeństwem. O słowach Liry, o tym, że w ulu nie wszystko jest tak idealne.
Kiedy zamykała oczy, wyczuła w powietrzu delikatną zmianę zapachu. Nie wiedziała jeszcze, że to zapach trutni wracających z wieczornych zabaw na górnych platformach ula — miejsc, o których młode robotnice mogły tylko szeptać.
W świecie Melisy zaczynał się pierwszy cień wątpliwości. Był cichy, niemal niezauważalny — ale już tam był.
I miał rosnąć.
Nie dlatego, że Melisa była buntowniczką.
Ale dlatego, że ul, choć wydawał się harmonijny, skrywał w sobie znacznie więcej miodu… i znacznie więcej krwi, niż ktokolwiek jej dotąd powiedział.
Rozdział 2: Szkoła larw
Melisa obudziła się jeszcze przed świtem ula — choć „świt” w ulu nie był związany ze słońcem, lecz z rytmem otwierania głównych kanałów wentylacyjnych. Powiew świeżego, chłodnego powietrza wnikał do komór jak sygnał: zaczyna się nowy dzień pracy, nauki i posłuszeństwa.
Nigdy wcześniej nie czuła się tak zmęczona. Całe ciało bolało ją od zadań wykonywanych poprzedniego dnia, a jej skrzydła — wciąż miękkie — zdawały się protestować przy każdym najmniejszym ruchu. Jednak młode robotnice nie miały luksusu odpoczynku. Ledwo przetarła oczy, gdy komora rozbrzmiała twardym brzękiem.
— Pobudka! Na lekcje larw natychmiast! — krzyczała Tyla, nadzorczyni, która najwyraźniej nie spała nigdy i nie zamierzała pozwolić spać innym.
Darea ziewnęła, roztaczając wokół lekko słodki, nieco naiwny aromat.
— O bogini Miodu, czy te lekcje nigdy się nie kończą…?
— Dopiero zaczęły — mruknęła Melisa, podnosząc się powoli. — Wczoraj był dopiero wstęp.
— Wstęp był długi jak życie trutnia — marudziła Darea. — Gdybyśmy chociaż mogły zjeść trochę pyłku przed lekcją…
Melisa uśmiechnęła się blado. Niektóre rzeczy w ulu można było zmieniać — system kast, sekrety kapłanek, historie sprzed wieków — ale nie zmieniał się fakt, że młode robotnice zawsze narzekały na głód.
Kiedy wyszły na główny korytarz sekcji młodych, ul tętnił już życiem. Pszczoły pędziły tam i z powrotem, całe fale odgłosów uderzały w zmysły Melisy. Rój brzęczał niczym jedna wielka maszyna pracująca bez wytchnienia. Dla jednych było to piękne. Melisa nie była pewna, czy tak to odczuwała.
— Szybciej — popędzała Tyla. — Kapłanka Orania nie znosi spóźnień. Jej cierpliwość jest cieńsza niż skrzydła trutnia po rozkoszach lotnych.
— Co to znaczy? — zdziwiła się Darea.
Melisa westchnęła. Czasem jej przyjaciółka była… zbyt niewinna.
— To znaczy, że jeśli się spóźnimy, będzie źle — odpowiedziała stanowczo.
Darea aż zatrzęsła skrzydełkami ze strachu i przyspieszyła, niemal biegnąc po woskowej posadzce.
Sala, do której weszły, była o wiele większa niż poprzedniego dnia — przeznaczona specjalnie do nauki larw. Choć larwy były jeszcze w komórkach, w sali zgromadzono młode pszczoły, które miały poznać historię ula i zrozumieć, czym jest „święta misja pracownicza”.
Na środku pomieszczenia znajdowała się ogromna tablica woskowa. Na niej odciśnięto symbole: heksagony przedstawiające początki ula, sylwetki pierwszych królowych, znaki rytualne religii Kwiatów-Źródeł, wizerunki bohaterów strażniczych i przeklętych buntowników sprzed setek lat.
Na przedzie czekała już Kapłanka Orania.
Wyglądała dziś inaczej — bardziej uroczysta, jakby jej ciało pokryto świeżą warstwą pyłku o głębokim, purpurowym odcieniu. Jej skrzydła błyszczały tak intensywnie, że nawet Tyla pochyliła głowę, co było rzadkością.
— Zasiąść — rozkazała Orania.
Melisa i inne robotnice usiadły w równych rzędach.
— Dziś — zaczęła kapłanka, uderzając skrzydłem w tablicę — poznacie prawdę o naszym ulu. Tę prawdę, którą przekazujemy od pokoleń. Prawdę, która jest fundamentem naszej cywilizacji.
„Prawdę…” — pomyślała Melisa. — „Albo wersję prawdy, którą chcą nam dać”.
Jednak wiedziała, że musi być ostrożna. Nawet myśli mogą być zdradliwe, jeśli wyraża się je zbyt wyraźnie w brzmieniach skrzydeł.
Orania rozpostarła skrzydła.
— Dawno, dawno temu — rozpoczęła — żyły pszczoły jak my, lecz nie były jednością. Był chaos. Były walki. Rój był rozbity. Trutnie rządziły według własnych kaprysów, robotnice odmawiały pracy, a kapłanki… — tu jej głos przyciszył się i nabrał grozy — kapłanki dzieliły się między sobą, zamiast służyć Matce.
W sali rozszedł się lekki szmer strachu.
— Wtedy narodziła się Pierwsza Matka — ciągnęła Orania. — Esencja harmonii. Istota doskonała. To ona nauczyła pszczoły tańca porozumienia, podziału obowiązków i świętej misji pracowniczej.
— Czym jest misja? — zapytała nieśmiało jedna z młodych.
Kapłanka przysunęła się do niej, tak blisko, że młoda poczuła silny, lekko odurzający aromat feromonów.
— Misja pracownicza — powiedziała wolno Orania — to obowiązek rodzenia miodu, karmienia larw, budowania ula, zdobywania nektaru i oddawania całej swojej energii Matce. Bez was ul przestałby istnieć. Jesteście jego rękami. Jego skrzydłami. Jego sercem.
Melisa poczuła, jak w jej wnętrzu coś się zaciska.
„A my same?” — pomyślała. — „Czy też istniejemy tylko jako część czegoś większego? Czy nie mamy żadnej indywidualnej wartości?”
— Historia ula mówi jasno — kontynuowała kapłanka — że pszczoła, która nie pracuje, pszczoła, która zadaje pytania… — jej skrzydła lekko drgnęły i atmosfera zgęstniała — …jest zagrożeniem. Dla siebie. Dla nas wszystkich. Dlatego Larwami opiekujemy się z miłością, ale i dyscypliną. Dlatego młodym tłumaczymy prawdę, zanim zrodzą się w nich wątpliwości.
Melisa poczuła, jak jej przyjaciółka Darea drży ze strachu.
Kapłanka uniosła jedno ze swoich skrzydeł i zaczęła przemieszczać się między rzędami młodych robotnic. Wokół jej ciała unosił się delikatny, ale intensywny zapach feromonów — mieszanina autorytetu, powagi i kontroli.
— Teraz nauczymy się historii królowych — oznajmiła Orania. — Każda z was powinna ją znać na pamięć, zanim dostanie pierwsze poważne zadania.
Rozpoczęła opowieść od Pierwszej Matki, tej mitycznej, która według kapłanek uformowała ul ze światła pyłku. Następnie przeszła do Królowych Złotego Wieku, które rzekomo panowały w harmonii z całym ulem. Opowiadała o Królowych Bohaterskich, które prowadziły ul przez czasy mroczne.
— A potem — powiedziała głosem tak miękkim, że Melisa poczuła gęsią skórkę — nadszedł Czas Ciemnych Plastrów.
Na tablicy pojawił się wypalony fragment wosku. Młode robotnice zamarły.
— To były lata, kiedy część robotnic zaczęła kwestionować świętość Matki i misję pracowniczą. Pojawiły się fałszywe kapłanki. Zrodziły się idee wolności indywidualnej, równości kast… i pragnienie zmiany systemu.
Głosy młodych pszczół stłumiły się jakby ktoś nagle zdusił ogień.
— Co… się stało? — zapytała niepewnie Darea.
Orania zmrużyła oczy.
— Wystąpiono przeciw Matce. Próbowano stworzyć nową, sztuczną strukturę ula. Zapanował chaos. Robotnice przestały pracować, trutnie przestały być posłuszne Radzie Feromonowej, a strażniczki… — kapłanka skrzywiła się — strażniczki podzieliły się. Niektóre stanęły po stronie buntowników.
Melisa poczuła, jak serce bije jej szybciej. Historia ta brzmiała jak ostrzeżenie. Ale jednocześnie… coś w niej nie grało.
Zbyt wiele dramatyzmu. Zbyt idealny wizerunek królowych. Zbyt diabelski obraz buntowników.
— Jak się to skończyło? — zapytała Melisa, choć nie była pewna, czy powinna.
Orania spojrzała na nią ostrym, przenikliwym spojrzeniem.
— Bunt został zgładzony — odpowiedziała chłodno. — Wszystkie jego przyczyny zostały usunięte. A ul powrócił do harmonii.
Melisa spróbowała zapytać dalej, ale kapłanka już odwróciła się i ruszyła do tablicy. Jej skrzydła drżały lekko — nie z tremy, lecz z zazdrośnie strzeżonej władzy.
Po południu przyszła kolej na drugą część lekcji: praktyczne „odwiedziny larw”.
Był to rytuał. Każda młoda robotnica musiała odwiedzić komórki larw, nakarmić je odrobiną miodu i posłuchać wykładu kapłanki o potędze opieki i oddania.
Melisa i Darea zostały przydzielone do tej samej sekcji. Zbliżyły się do szeregu komórek, z których dobiegało ciche, melodyjne mlaskanie. Larwy były pulchne, białe i całkowicie bezbronne.
Darea uśmiechnęła się szeroko.
— Ojej! Są śliczne!
— Są zależne od nas — poprawiła ją Melisa, sama nie wiedząc, dlaczego tak powiedziała.
A jednak to była prawda.
Larwy były czyste, niewinne, pozbawione świadomości kast, historii i ciężaru obowiązków. Cała przyszłość leżała w dłoniach innych — kapłanek, nadzorczyń, feromonowych dekretów.
„Tak jak i nasza kiedyś” — pomyślała Melisa.
Orania podeszła do nich.
— To larwy pod auspicjami Królowej — oznajmiła kapłanka. — Każda z nich jest błogosławiona. Wszystkie będą robotnicami. Niektóre zostaną strażniczkami. Jedna lub dwie — jeśli Matka uzna to za stosowne — mogą nawet zostać kapłankami.
— A czy któraś… może zostać… królową? — zapytała Darea, nie zdając sobie sprawy, jak niebezpieczne jest to pytanie.
Orania odwróciła się powoli.
— Nie — odpowiedziała twardo. — Królowa rodzi się z woli Matki. Larwy karmione są inaczej. Wybiera się te o najczystszych feromonach, o najwyższym potencjale… i karmi się je specjalnym mleczkiem królewskim. To święty proces, niedostępny dla oczu zwykłych robotnic.
Melisa zauważyła coś dziwnego w jej głosie. Coś jak cień. Jakby Orania mówiła z dumą… ale i z niepokojem.
— Czy to prawda, że larwy wybrane na królową nie mają wyboru? — zapytała Melisa.
Silny, zimny powiew feromonów przeszedł przez salę. Orania zmrużyła skrzydła.
— To błogosławieństwo — syknęła. — A nie wybór.
Melisa milczała, choć w jej wnętrzu coś zapłonęło.
Pod koniec dnia młode robotnice miały za zadanie wspólnie przygotować „Pieśń Pracowniczą” — rytualny taniec skrzydeł, który każda pszczoła musiała opanować.
Był to taniec symboliczny, wyrażający uległość i harmonię w ulu. Melisa starała się go wykonać, ale coś w jej ruchach było zbyt ostre, zbyt niezależne. Seryda, nadzorczyni, zmarszczyła brwi.
— Meliso. Twoje skrzydła drgają nierówno. Jakbyś próbowała… inaczej.
— Przepraszam — odpowiedziała młoda pszczoła. — Spróbuję jeszcze raz.
— Spróbuj. I nie próbuj myśleć za dużo. Myślenie jest zadaniem kapłanek. Pracownice mają pracować.
Te słowa zabolały bardziej, niż Melisa chciałaby przyznać.
Wieczorem, gdy kończyły zajęcia, Darea spojrzała na nią z troską.
— Meliso… jesteś dziś jakaś… smutna.
— Dużo myślę — przyznała młoda pszczoła.
— O czym?
— O historii, o larwach, o tym, że wszystko jest… tak określone. Tak zamknięte. Jakby nie było miejsca na nic więcej.
Darea położyła delikatnie odnóże na jej przedramieniu.
— Ale to dobrze, prawda? Ul jest silny, bo każda pszczoła zna swoje miejsce.
Melisa uśmiechnęła się smutno.
— A jeśli ktoś nie zna?
— To kapłanki mu wskażą — odparła Darea beztrosko.
Melisa wiedziała, że jej przyjaciółka mówi to bez złośliwości. Tak ją wychowano. Tak uczono. Ale słowa te sprawiły, że w sercu Melisy pojawiła się kolejna rysa. Jeszcze drobna — ale już wyraźna.
Kiedy wracała do swojej nocnej komory, poczuła w powietrzu ciężki, słodko-gorzki zapach. To nie był zapach larw, nie zapach robotnic, nie zapach kapłanek.
To był zapach trutni — ciemniejszy, intensywniejszy, bardziej zmysłowy.
Melisa zatrzymała się, patrząc w górę. Na platformach wysoko nad nią, gdzie światło było słabsze, widziała sylwetki trutni bawiących się wieczorem — tańczących, śmiejących się, wymieniających krople nektaru jak ludzie w karczmie wymieniają kielichy.
Darea, która podążała za nią, także spojrzała w górę.
— Ach, trutnie… — westchnęła. — Kiedyś może ktoś z nich mnie zauważy.
— Daj spokój — mruknęła Melisa.
— Dlaczego?
— Bo oni nigdy nie patrzą na robotnice jak na kogoś… równego.
Darea wzruszyła skrzydłami.
— Ale przynajmniej są mili. Przynajmniej nie krzyczą. Przynajmniej… nie wymagają.
Melisa nie odpowiedziała. Wiedziała, że to, jak żyją trutnie, jest dla wielu robotnic kuszącą wizją — życiem bez pracy, pełnym zabaw i przyjemności. Ale wiedziała też, że w tym świecie nic nie jest za darmo, a trutnie płacą za swoje uciechy w inny sposób.
Swoją bezsilnością. I ślepym posłuszeństwem wobec systemu, który dawał im luksus.
Tego wieczoru Melisa długo nie mogła zasnąć. Leżała w ciemności komory, a wokół niej słychać było spokojne oddechy młodych robotnic. W powietrzu unosiły się lekkie aromaty snu — ciepłe, kojące, przypominające zapach letniego słońca na kwiatach.
Melisa jednak nie mogła się uspokoić.
W jej głowie brzmiały słowa Oranii:
„Prawda, którą przekazujemy od pokoleń.” „Misja pracownicza jest święta.” „Pszczoła, która zadaje pytania, jest zagrożeniem.”
Czuła, że coś jest nie tak.
Jakby historia, której ich uczono, była pełna luk.
Jakby larwy karmiono nie tylko miodem… ale też kneblem.
Jakby święta misja pracownicza była… łańcuchem.
I jakby ul nie był miejscem tak harmonijnym, jak przedstawiały to kapłanki.
Gdy wreszcie zasnęła, jej sen był niespokojny.
Śniła o komórkach, które pękały od nadmiaru miodu i krwi. O larwach, które krzyczały bez ust. O królowej, która płakała w ciemności swojej komory. O cieniu, który stał się ogniem.
Gdy się przebudziła, wiedziała tylko jedno:
Szkoła larw miała nauczyć ją posłuszeństwa.
Ale w jej wnętrzu obudziło coś zupełnie innego.
Coś, co rosło powoli, jak pęknięcie w plastrze. I co pewnego dnia mogło zamienić się w lawinę.
Rozdział 3: Słodkie złoto i gorzki podział
Świat Melisy zmienił się, odkąd trafiła do Pracowniczej Szkoły Lotu. Była już po ostatnich lekcjach historii ula, po wykładach o obowiązkach robotnic i po pierwszych próbach lotu w komorze treningowej, gdzie lekkie podmuchy powietrza symulowały wiatr z pól koniczyny. Ale dopiero teraz, w pierwszych dniach prawdziwej pracy, zaczynała rozumieć to, czego nauczycielki nie mówiły głośno — albo mówiły tak subtelnie, że młoda pszczoła, nieświadoma jeszcze logiki świata, nie mogła tego uchwycić.
Była teraz częścią grupy „Świeżych Skrzydeł”, małego oddziału robotnic zakwalifikowanych do obserwacji i przydziału do odpowiednich sektorów ula. Każda miała być oceniona, sklasyfikowana i umieszczona tam, gdzie Rada Feromonowa uzna to za najstosowniejsze. W teorii brzmiało to jak wstęp do wielkiej misji i służby roju. W praktyce… coś w powietrzu pachniało inaczej, niepokojąco, jakby pod słodkim aromatem nektaru krył się ledwo dostrzegalny, gorzki posmak.
Już pierwszego dnia doznała pewnego wstrząsu.
1. Korytarze dla wybranych
Szła z pozostałymi młodymi robotnicami szerokim pasażem, którego woskowe ściany błyszczały od świeżo wypolerowanych plastrów. Słońce przesączało się przez niewielkie otwory wentylacyjne, tworząc jasne smugi światła, w których tańczyły drobinki pyłku.
— To jest główny trakt Trutni — wyjaśniła im przewodniczka, starsza robotnica imieniem Draha. Jej głos brzmiał jak suchy trzask starego skrzydła. — Młodzi panowie mają tu swoje komnaty, przestrzenie wypoczynkowe i miejsca spotkań. Dla nas jest to strefa przejściowa. Nie zatrzymujemy się bez potrzeby, rozumiecie?
Pszczoły kiwnęły skrzydłami, choć Melisa zauważyła kilka ciekawskich spojrzeń. Sama nie mogła oderwać wzroku. Nigdy wcześniej tu nie była. Podczas lata w komorze edukacyjnej mówiono im, że każdy ma w ulu swoje zadanie, ale nie wspominano o komfortach.
A tutaj komfort był uderzający.
Wzdłuż korytarza wisiały delikatnie rzeźbione plastry przypominające kunsztowne ławy, na których trutnie mogły przysiadać, beztrosko wachlując skrzydłami. Ściany zdobiły misternie wykonane wzory z pyłku, ułożone tak, by tworzyć wielobarwne ornamenty. Pod sufitem, gdzie zwykle przebiegały kanały wentylacyjne, zawieszono drobne dzwoneczki z osuszonych fragmentów kwiatu — wydawały ciche, melodyjne tony, gdy tylko jakiś truteń przeleciał z nadmiernym rozmachem.
Melisa czuła się jak w innym świecie.
— Dlaczego… — zaczęła nieśmiało, ale Draha natychmiast na nią spojrzała.
— Dlaczego co? — zapytała surowo.
Melisa chrząknęła, próbując ukryć zawstydzenie.
— Dlaczego tu wszystko jest takie… ozdobne?
Starsza robotnica wzruszyła skrzydłami.
— Bo trutnie są przyszłością ula. Wybrane do rozrodu, stworzone do tego, by nieść naszą linię dalej. Ich zdrowie, nastrój i samopoczucie to priorytet. A dobro roju stoi ponad dobrem jednostki.
Melisa posłusznie skinęła głową, tak jak uczono. Słyszała to zdanie już setki razy.
Ale w tym świetlistym korytarzu brzmiało inaczej.
Jak wyrok.
2. Złote komnaty
Draha poprowadziła grupę dalej. Po chwili dotarły do jednej z bocznych komór. W jej wnętrzu panował luksus, który w młodej pszczole wzbudził coś pomiędzy zdumieniem a gniewem.
Komnata była ogromna, jedna z największych, jakie dotąd widziała. W środku unosiły się delikatne zapachy rozmaitych kwiatów, jakby zbierane specjalnie dla czyjejś przyjemności. Na podwyższeniu z wosku leżało kilku młodych trutni o błyszczących tułowiach.
Jeden z nich uniósł głowę, zauważając grupę robotnic.
— O, nowe pracownice? — zapytał z uśmiechem, przeciągając się leniwie. — Co za wspaniały dzień.
Jego głos był kremowy, miękki, oblepiający. Melisa poczuła, jak inne robotnice prostują skrzydła, wyraźnie onieśmielone. Draha zrobiła krok naprzód.
— Traktujemy tę komnatę tylko jako przykład — wyjaśniła sucho. — Przechodzimy dalej.
— Zaczekajcie — odezwał się nagle drugi truteń. — Niech chociaż jedna z nich zostanie, pooddychać trochę świeżym aromatem. Podobno to dobrze wpływa na ich… wydajność.
Melisa poczuła, jak w jej żołądku zaczyna się coś gotować. Wiedziała, że trutnie mają pewne przywileje. Ale nie wiedziała, że potrafią mówić w taki sposób.
Draha uniosła głowę z dumą, lecz jej głos pozostał opanowany.
— Regulamin zabrania zatrzymywania robotnic bez wyraźnego rozkazu Rady.
Truteń westchnął teatralnie.
— Ach, Rada, Rada… Zawsze psuje zabawę.
Jedna z młodych pszczół, stojąca tuż obok Melisy, drgnęła lekko — czy to z ciekawości, czy z obawy, trudno powiedzieć. Melisa czuła jednak narastające napięcie. Zrozumiała, że to tylko przedsmak tego, co jeszcze czeka ich w ulu.
3. Niewidzialne nitki
Kiedy wyszły z komnaty, Draha tłumaczyła dalej:
— Trutnie muszą być utrzymywane w idealnej kondycji. W końcu to oni opuszczą ul, by przekazać nasze dziedzictwo. Ich życie jest krótkie, ale bardzo… intensywne.
— A nasze? — wymknęło się nagle jednej z robotnic, Krysi, pszczole odważniejszej niż większość.
Draha zatrzymała się.
— Nasze? — powtórzyła powoli. — My jesteśmy fundamentem. Oparciem. Bez nas ul upadnie. Nie potrzebujemy luksusów. Potrzebujemy obowiązków.
Kryśka otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie spokojnie brzęczący w oddali truteń zainteresował się ich rozmową. Nie byli sami. Od tej chwili nikt nie miał ochoty zadawać więcej pytań.
A jednak Melisa nie mogła powstrzymać własnych myśli.
Jeśli trutnie są przyszłością… to czym jesteśmy my? Narzędziem? Paliwem?
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej narastał w niej bunt. Ale była młoda. Jeszcze nie potrafiła nazwać tego, co czuła.
4. Plac Złotego Lotu
Wciąż podążając za Drahą, dotarły do miejsca, o którym w szkole larw mówiono z nabożnym podziwem: Placu Złotego Lotu. Podobno to tu odbywały się ceremonie doboru trutni, tu prowadziło się ceremonie tańca godowego, tu składano pierwsze przysięgi przyszłym pokoleniom.
Plac był ogromny, a jego powierzchnia pokryta długimi smugami wysuszonego nektaru, które nadawały mu złotawy połysk.
Ale teraz plac był pusty.
— W porze wiosny będzie tu tłum — powiedziała Draha. — Zobaczycie wtedy, jak wygląda prawdziwa praca. Trutnie wylatują o świcie, a wracają dopiero wtedy, gdy ich misja zostanie dopełniona.
— A my? — zapytała cicha pszczółka w tyle. — Co wtedy robimy my?
Draha uśmiechnęła się. Był to uśmiech tak pełen goryczy, że nawet Melisa go wyczuła.
— My sprzątamy.
Oto świat, który im wyznaczono: dźwiganie, dostarczanie, porządkowanie, dbanie o to, by inni mogli wznieść się ponad ziemię. Bez aplauzu, bez pochwalnych tańców.
5. Twarde lekcje
Po powrocie do głównego sektora młode robotnice skierowano do komory odpoczynku. Melisa usiadła w rogu, tuż obok Krysi.
— Nie wierzę, że to jest… normalne — szepnęła Kryśka, zerkając, czy nikt ich nie słucha.
— A jeśli tak właśnie ma być? — zapytała Melisa, niepewna własnego zdania. — Może to część porządku?
— Porządku? — prychnęła Kryśka. — Widzisz te korytarze, te komnaty? Oni siedzą w luksusach, a my mamy sprzątać po ich „misji”. A potem będziemy się cieszyć, że w ogóle żyjemy! Co w tym jest sprawiedliwego?
Melisa nie odpowiedziała.
Nie dlatego, że brakowało jej słów.
Dlatego, że pierwszy raz w jej młodym życiu ktoś nazwał głośno coś, co dotąd było tylko szeptem wewnątrz niej samej.
To było niebezpieczne.
Ale było też… prawdziwe.
6. Lekcja o roli
Wieczorem zgromadzono je w jednej z komór wykładowych, gdzie miały wysłuchać kazania jednej z kapłanek — Miodory, znanej z jasnego głosu i ostrego języka.
— Każda z was urodziła się, by służyć — powiedziała, patrząc na młode pszczoły z góry. — Wasze ciała, skrzydła i żądła są darami od Królowej-Matki. Waszym najświętszym obowiązkiem jest praca na rzecz roju. Jeśli trutnie są naszym błogosławieństwem, to my jesteśmy ich strażnikami. Chronimy ich siłę. Dbamy o ich zdrowie. Poświęcamy się dla nich, bo dzięki nim ul trwa.
Kryśka syknęła cicho, niemal niesłyszalnie. Melisa rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie.
Ale kapłanka mówiła dalej:
— W ulu panuje porządek — jasny i przewidywalny. Porządek, który został ustanowiony jeszcze w czasach Pierwszych Królowych. A tam, gdzie jest porządek, tam jest harmonia.
To było dokładnie to, czego uczono w szkole larw. I dokładnie to, co nie zgadzało się z tym, co zobaczyły na własne oczy.
Melisa poczuła coś na kształt rozdwojenia: z jednej strony była młodą pszczołą, wierzącą w autorytet i nauki przodków; z drugiej — widziała na własne oczy nierówności, których nie potrafiła zignorować.
Czy to naprawdę harmonia? Czy raczej zamaskowana dyktatura tych, którzy nic nie robią, a wymagają wszystkiego?
Kapłanka zakończyła kazanie słowami, które Melisa zapamiętała na długo:
— Robotnica, która zaczyna kwestionować swój obowiązek, jest jak pszczoła, która przestaje latać. Nie tylko sama ginie, ale i ściąga na ul nieszczęście.
Słowa były ostrzeżeniem.
A może groźbą.
7. Nocne rozmowy
W komorze nocnej, gdy większość pszczół zasnęła, Melisa leżała, wpatrzona w półprzezroczysty sufit z wosku. U jego szczytu tętniło słabe światło. Kryśka leżała obok niej, ale nie spała.
— Nie dam się zaprogramować — wyszeptała. — Nie będę maszyną.
— To niebezpieczne — odpowiedziała Melisa równie cicho. — Te słowa… mogą cię zaprowadzić do Korytarza Ciszy.
Kryśka prychnęła.
— Nie zaniosą mnie tam tak łatwo. A jeśli zaniosą… to i tak będą musiały mnie usłyszeć. Bo ja nie zamknę paszczy, dopóki nie zrobię czegoś, co zmieni ten ul.
Melisa zadrżała. Kryśka mówiła jak rewolucjonistka, choć pewnie sama tego nie dostrzegała.
— Są rzeczy, których nie zmienimy — powiedziała Melisa.
— A są rzeczy, których zmieniać musimy.
Zapadła cisza, ale nie była uspokajająca.
Była gęsta.
Lepka.
Jak miód, który zaczyna fermentować.
8. Królewski przemarsz
Następnego dnia młode robotnice zostały wybudzone wcześnie — o świcie Królowa miała przejść przez sektor Trutni, a wszyscy w pobliżu mieli wykonać rytuał Powitania Feromonowego.
Gdy stanęły w szeregu, Melisa poczuła w powietrzu intensywną woń — ciężką, słodką, władczą. Feromon Królowej był jak potężna fala, która uderzała w zmysły.
Melisa dotąd widziała Królową jedynie na ilustracjach w szkole larw. Teraz ujrzała ją naprawdę.
Była znacznie większa niż pozostałe pszczoły. Jej odwłok, ciężki od nieustannego składania jaj, ciągnął się za nią niczym złota kometa. Z przodu szły kapłanki, a za nimi trutnie, którzy skłaniali głowy z przesadną czcią.
Melisa jednak zauważyła coś innego.
Królową podtrzymywały cztery robotnice. Jej kroki były powolne, chwiejne. Oczy miała zamglone, jakby nie do końca świadome. A jej ciało pachniało intensywniej niż jakiekolwiek inne — jakby ktoś… przesadził.
Kryśka drgnęła obok niej.
— Ona jest… otumaniona — wyszeptała.
Melisa nie odpowiedziała, ale w jej głowie narodziła się myśl, która później okazała się kluczem do wszystkiego:
Jeśli Królowa jest uzależniona od własnych feromonów… to kto naprawdę rządzi ulem?
9. Konfrontacja
Po ceremonii młode robotnice wracały do swoich zadań. Wtedy właśnie Melisa usłyszała, jak jeden z trutni — ten sam, który wcześniej flirtował z grupą — mówi do swojego towarzysza:
— Jak miło, że mamy takie oddane pracownice. Wyobrażasz sobie, gdyby kiedyś spróbowały zrobić coś… samodzielnie?
Oboje wybuchli śmiechem.
Coś w Melisie pękło.
Odwróciła się gwałtownie.
— Pracujemy ciężej niż wy wszyscy razem! — wyrzuciła z siebie, nim zdążyła pomyśleć.
Truteń uniósł brew.
— Och. A jednak potrafią mówić.
— Melisa! — syknęła Draha, chwytając ją za ramię. — Przeproś natychmiast.
Melisa czuła, jak ogarnia ją gorąco, ale nie z pokory.
— Nie przeproszę.
Nastąpiła cisza.
Truteń spuścił powoli skrzydła, uśmiechając się złośliwie.
— Jedna nieposłuszna robotnica nie zrobi różnicy. Ale jeśli będzie was więcej… wtedy mogą się zacząć problemy. Uważaj, maleńka. Ul nie lubi problemów.
Melisa nie drgnęła.
Ale wiedziała, że właśnie przekroczyła granicę, której przekraczać nie wolno.
10. Ostatnie światło dnia
Tego wieczoru, siedząc przy Kryśce, czuła, jak pod jej skórą kotłuje się gniew. Nie na trutnia. Nie na Drahę.
Gniew na cały system.
Na to, że robotnice od urodzenia były trenowane, by służyć bez pytania. Na to, że trutnie żyły w luksusach, choć nie potrafiły nawet zadbać o porządek w swojej komnacie. Na to, że Królowa — ich symbol, ich bogini — wydawała się więźniem, a nie władczynią.
I na to, że większość młodych pszczół nigdy tego nie dostrzeże.
Kryśka patrzyła na nią uważnie.
— Widzisz to, prawda?
Melisa skinęła głową.
— Tak. Widzę.
— I co zamierzasz zrobić?
Melisa nie odpowiedziała od razu.
W końcu odwróciła się w stronę prześwitów, przez które widać było nocne niebo — rozgwieżdżone, ogromne, pełne tajemnic, których pszczoły nie chciały znać.
— Zamierzam otworzyć oczy — powiedziała cicho. — A potem… zobaczę, dokąd mnie to zaprowadzi.
Nie wiedziała jeszcze, że te słowa zapoczątkują lawinę.
Ale losy ula zaczęły się już zmieniać.
2. System klasowy ula
Rozdział 4: Królowa
Melisa słyszała o Królowej od pierwszego dnia swojego istnienia, jeszcze zanim odrosły jej skrzydła, a ciało nabrało właściwego blasku. Kapłanki mówiły o niej z nabożnością: o Jej Pełni, Matce Wszystkich, Najświętszej, której tchnienie utrzymuje ul przy życiu. Nazywały ją źródłem ładu, gwarancją płodności i jedyną istotą zdolną rozmawiać z samą Naturą. Jej imię — nie wymawiane w pełni, lecz przesycone drżeniem — budziło coś w rodzaju pobożnego lęku.
Teraz Melisa po raz pierwszy miała ujrzeć ją na własne oczy.
Droga do komnaty królewskiej była jak pielgrzymka. Korytarze stawały się coraz węższe, bardziej zdobne, wręcz przesycone zapachami, których Melisa nie potrafiła nazwać. Ze ścian zwisały frędzle woskowych ornamentów wyrzeźbionych przez pokolenia rzemieślniczek — smukłe linie wijące się jak fale powietrza nad letnią łąką. Przy każdym oświetlonym zakamarku stała strażniczka, ponura, wyniosła, z długim żądłem uniesionym w pół groźby. Ich oczy lśniły chłodno, jakby przez lata pełnienia służby utraciły zdolność mrugania.
— Trzymaj się blisko — syknęła do Melisy Syrsa, jej nauczycielka i przewodniczka. — Tu obowiązują inne zasady niż w reszcie ula. I nie oddychaj zbyt głęboko.
Melisa uniosła głowę, zaskoczona.
— Dlaczego?
Syrsa spojrzała na nią z cieniem zmęczenia.
— Wkrótce zrozumiesz.
Ruszyły dalej, w stronę półmrocznej bramy prowadzącej do wnętrza sanktuarium. Melisa nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przekracza granicę, za którą nic nie jest już takie, na jakie wygląda. Było to uczucie podobne do tego, które odczuwała podczas pierwszych lekcji w Szkole Larw: euforyczna fascynacja pomieszana z niepokojem.
Zza bramy dobiegł głęboki, wibrujący dźwięk, przypominający chór setek gardeł modulujących jedną, długą nutę. Melisa poczuła, jak włoski na jej ciele jeżą się nieznacznie.
— To pieśń kapłanek? — wyszeptała.
— Pieśń? — Syrsa parsknęła krótko. — Raczej zaklęcie.
Melisa chciała dopytać, lecz nie zdążyła.
Przekroczyły próg.
Komnata królewska była olśniewająca. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Wnętrze przypominało ogromną salę, oświetloną miękkim blaskiem fermentującego mleczka pszczelego, rozlanego w specjalnych naczyniach z wydrążonego wosku. Na suficie znajdowały się misternie uformowane lustra z cienkiej warstwy propolisu, które odbijały światło, tworząc złote pasma drżące w powietrzu jak nieustanny zachód słońca.
Wzdłuż ścian, półokrągłymi łukami, siedziały kapłanki w ceremonialnych szatach z barwnych ziaren pyłku. Każda z nich śpiewała na inną wysokość, lecz razem tworzyły hipnotyczną, żywą tkankę dźwięku.
W samym centrum komnaty unosił się zapach… aż nazbyt słodki, oblepiający nozdrza, odurzający jak przejrzały nektar po kilku dniach fermentacji.
I tam, na wielkim łożu utkanym z najczystszego wosku, leżała postać, którą Melisa rozpoznała natychmiast.
Królowa.
Jej ciało było ogromne. Zbyt ogromne. Nie przypominała żadnej pszczoły, którą Melisa widziała wcześniej. Odwłok Królowej zajmował niemal połowę łoża — pulsował, powoli, jednostajnie, jakby każdy ruch kosztował ją wysiłek. Jej skrzydła były ledwie szczątkowe, piękne, lecz bezsilne, niczym relikt czasów, gdy mogła latać. Na jej głowie spoczywał wieniec z kropli stężonych feromonów, które powoli parowały, nasycając powietrze dziwną, ciężką wonią.
Królowa miała oczy zamknięte.
— Ona… śpi? — zapytała Melisa, choć głos zadrżał jej od intuicyjnego strachu.
— Tak się to nazywa — odpowiedziała Syrsa bez cienia ironii. — Ale prawda jest taka, że Królowa nie budzi się naprawdę. Nie budzi się od lat.
Melisa spojrzała na przewodniczkę z niedowierzaniem.
— Jak to? Przecież wszyscy mówią, że Królowa rozmawia z Radą, wydaje dyspozycje, błogosławi…
— To pieśń. Opowieść. Tej historii uczą w każdej komórce. Ale prawda jest taka — Syrsa pochyliła się ku niej szeptem — że Królowa jest utrzymywana w stanie… otępienia. W transie. To jedyny sposób, by nie myślała. By nie pamiętała. I by składała jaja w ilościach wymaganych przez system.
Melisa wstrzymała oddech.
Przez chwilę wydawało się jej, że podłoga lekko się przechyliła.
— Ale… kto…
Syrsa wskazała subtelnym ruchem głowy na kapłanki.
— One podają jej kadzidło feromonowe. Mieszaninę, którą same wytwarzają i przechowują w najściślej strzeżonych wnętrzach ula. Nikt poza nimi nie zna dokładnej receptury. Wdychane bez przerwy opary sprawiają, że Królowa jest spokojna, podatna na sugestie… i płodna.
Melisa poczuła ukłucie żalu w klatce. To bolało. Wiara, którą karmiono ją od pierwszego dnia życia, nagle pękła jak cienka warstwa wosku w zbyt dużym słońcu.
— Czyli… ona nie rządzi?
— Nie — odpowiedziała Syrsa. — Rządzą ci, którzy decydują, co Królowa ma robić. A ona robi to, bo nie ma wyboru.
Melisa wbiła spojrzenie w ogromne ciało Królowej. Otarła się o nią nuta współczucia. A może litości. Królowa była jednocześnie najpotężniejszą i najbardziej zniewoloną istotą w ulu.
I wtedy Królowa poruszyła głową.
Nieznacznie, lecz na tyle, że Melisa dostrzegła powolne otwieranie powiek. Uświadomiła sobie, że nigdy wcześniej nie widziała dorosłej pszczoły z oczami tak wielkimi, tak ciemnymi… tak pustymi.
Królowa spojrzała przed siebie, jakby patrzyła gdzieś bardzo daleko, poza ściany komnaty, poza ul, poza świat.
— Św… — szepnęła. — Światło…
Kapłanki natychmiast zmieniły ton pieśni. Ich głosy wypełniły komnatę nową sekwencją dźwięków: szybką, ostrą, poszarpaną. Królowa drgnęła — może nawet chciała wstać — lecz jej ciało z powrotem opadło na łoże.
Melisa czuła narastający niepokój.
— Co się z nią dzieje?
Syrsa westchnęła.
— Czasem… na moment przebija się przez mgłę feromonów. To jak krótka iskierka. Przypływ świadomości. Pamięci. Snu o wolności. Kapłanki zawsze natychmiast reagują, aby stłumić to w zarodku.
Głos jednej z kapłanek rozciął powietrze jak chłodny podmuch. Była to Arcymatka Sileja — najstarsza, najbardziej doświadczona, choć w jej ruchach tkwiła wciąż młodzieńcza zwinność.
— Podejdźcie.
Syrsa pchnęła Melisę lekko do przodu.
— Głowa nisko — mruknęła. — I nie patrz jej w oczy.
Melisa posłuchała, choć serce podskakiwało jej jak wściekła osa uwięziona w butelce. Gdy znalazła się bliżej Królowej, poczuła, jak uderza w nią ciepło emanujące z jej ciała. A także zapach. Ciężki, zawiesisty, słodki aż do mdłości.
Kapłanka Sileja pochyliła się nad Królową, nakładając jej pod czułki niewielką misę pełną gęstych oparów. Królowa drgnęła.
— To dla jej dobra — szepnęła kapłanka, choć nikt nie zadawał pytania.
Wciąż w półprzytomnym stanie Królowa powoli otworzyła usta — ciche, niezrozumiałe słowa uleciały spomiędzy nich niby odległy oddech burzy. Melisa nie była pewna, czy je naprawdę słyszy, czy jedynie jej się wydaje. Ale brzmiały jak skarga. Jak błaganie.
— Światło… wolność…
Kapłanki zaintonowały pieśń jeszcze głośniej.
Melisa stała nieruchomo, czując, że właśnie dzieje się coś, czego nigdy nie powinna oglądać. Coś świętokradczego — nie dlatego, że dotyczyło Królowej, ale dlatego, że demaskowało całą fałszywą hierarchię, w którą wierzyła od urodzenia.
A potem coś się wydarzyło.
Królowa nagle odwróciła głowę. Powoli. Ciężko. Jej spojrzenie padło prosto na Melisę.
W tym jednym momencie Melisa zrozumiała, dlaczego Syrsa ostrzegała ją przed patrzeniem Królowej w oczy.
Bo w tych oczach nie było boskości.
Był ból.
Czysty, prosty ból istoty, która nigdy nie chciała zostać symbolem. Istoty, którą zamknięto w złotym więzieniu z wosku i które kazano nazywać tronem.
Królowa drgnęła. Jej głos był ledwie cieniem.
— Uciekaj… — wyszeptała. — Pszczoło… uciekaj…
Kapłanki natychmiast poderwały się. Pieśń zerwała się jak huragan. Melisa poczuła, jak ktoś — Syrsa — ciągnie ją gwałtownie do tyłu.
— Do wyjścia! Teraz!
— Ale ona… — Melisa zaprotestowała, nie wiedząc, co dokładnie chce powiedzieć.
— Głupia! — syknęła na nią Syrsa. — Ona tak mówi do każdej młodej robotnicy! Zanim feromony znów ją zmienią w narzędzie! Chcesz, żeby cię tu zatrzymali na zawsze?
Melisa spojrzała jeszcze raz na Królową. Oczy Matki Wszystkich zamknęły się. Kapłanki przycisnęły do jej twarzy kolejne naczynia z kadzidłem. Pieśń zaczęła opadać, przechodząc w jednostajny rytm usypiający.
Kiedy dotarły z powrotem do korytarza, Melisa poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Oparła się o ścianę z wosku, który wydał z siebie miękki dźwięk, jakby ul również współczuł jej zawrotom głowy.
— To było… — zaczęła.
— Tak wygląda prawda — przerwała jej Syrsa. — Ale prawdy nie mówią larwom. Ani młodym robotnicom. Bo gdyby poznały ją wszystkie… ul przestałby funkcjonować.
— Dlaczego nikt nic z tym nie robi?
— Bo wierzą w porządek. A jeśli nie wierzą… to się boją.
Syrsa spojrzała na nią uważnie.
— Ty też musisz się nauczyć bać we właściwy sposób. Inaczej zginiesz.
Melisa wiedziała, że powinna coś odpowiedzieć. Właściwe słowa utkwiły jej jednak w gardle. To, co zobaczyła, nie mieściło jej się w ramy żadnego nauczania, żadnej pieśni, żadnego rytuału, który dotychczas znała.
Królowa była więźniem.
To było oczywiste. Okropnie, boleśnie oczywiste.
A jeśli Królowa była więźniem… to kto był prawdziwym władcą? Rada? Kapłanki? Strażniczki? A może cały system był jedynie zbiorem masek, za którymi krył się ktoś jeszcze — ktoś, kogo Melisa nawet nie potrafiła sobie wyobrazić?
Jedno było pewne.
Ul, który dotąd wydawał jej się prostym, harmonijnym światem, nagle przestał być miejscem bezpiecznym. Stał się labiryntem kłamstw i okrucieństwa.
A ona — młoda pszczoła, ledwie rozpoczynająca życie — stała na jego skraju, patrząc w ciemność, gdzie nawet święte feromony nie potrafiły ukryć prawdy.
Zrobiła krok w stronę wyjścia z królewskiej strefy.
Wtedy zrozumiała, że właśnie wykonała pierwszy ruch, który na zawsze zmieni jej los.
I los całego ula.
Rozdział 5: Rada feromonowa
Nad ranem ul był najbardziej szczery.
O tej porze światło wdzierające się przez szczeliny wejściowe miało kolor chłodnej bursztynowej mgły, a powietrze było czystsze, mniej przesycone zapachem pracy i potu tysięcy ciał. Przez te krótkie chwile, zanim rozpocznie się rytm wydzielania, zbierania, budowania i czuwania, korytarze ula zdawały się mniej napięte — jakby sam organizm mógł na moment wziąć głębszy oddech. Tylko wtedy można było usłyszeć dźwięki, które w ciągu dnia nikną w gwarze: ciche westchnienia śpiących robotnic, skrzypienie świeżo zbudowanych komórek, szelest larw obracających się w swoich kokonach.
Melisa powoli otwierała oczy. Sen nie przyszedł łatwo. Obrazy z komnaty królewskiej przedzierały się przez jej świadomość jak ostre odłamki wosku. Wciąż widziała oczy Królowej: gigantyczne, puste, błagające. Wciąż słyszała jej szept, urwany przez feromonowe kadzidła kapłanek.
„Uciekaj.”
Melisa wiedziała, że od chwili, w której to usłyszała, nic nie jest już takie samo.
Ale wiedziała też, że musi iść dalej — nie z własnej woli, lecz dlatego, że każda robotnica musi. W ulu nie było miejsca na wahania.
Z korytarza dobiegł dźwięk szybkich kroków. Po chwili w wejściu komórki stanęła Ametylda — młoda robotnica, z którą Melisa dzieliła przestrzeń odkąd zostały wyprowadzone z komórek edukacyjnych.
— Wstawaj! — powiedziała z podekscytowaniem, które kontrastowało z ciężarem leżącym na piersi Melisy. — Syrsa kazała nam stawić się na zebraniu. Mówi, że to ważne. Chyba naprawdę ważne. Podobno chodzi o Radę Feromonową.
Melisa zamarła.
Rada.
To słowo w ulu miało moc. Było jak wyrok, jak błogosławieństwo, jak klucz do życia — i śmierci.
Każda pszczoła wiedziała, że Rada Feromonowa jest strażnikiem porządku, ale tylko nieliczne mogły ją oglądać. Uczyło się o Radzie w Szkole Larw, przedstawiano ją jako najczystszy organ duchowy ula, jako grupę kapłanek stojących ponad podziałami kast, dbających o równowagę społeczną.
Lecz teraz, po tym co Melisa widziała w komnacie królewskiej, nie ufała już żadnym bajkom.
Idąc korytarzem ku Sali Zgromadzeń, Melisa wyczuła dziwną atmosferę. Robotnice, które zwykle mijały ją z rutynową uprzejmością, teraz szeptały między sobą, jakby czuły coś w powietrzu. Ich czułki drżały od nerwowego pośpiechu.
— Czy to prawda, że byłaś przy Królowej? — syknęła nagle jedna z nich, stając jej na drodze.
Melisa zastygła.
— Kto ci powiedział?
— Wieści roznoszą się szybko, mała — wtrąciła druga. — Kapłanki rzadko wzywają młode robotnice tak blisko Królowej. Musiało się stać coś… poważnego.
— Nic nie wiem — odparła Melisa, starając się nie zdradzić drżenia głosu.
To było częściową prawdą. Wiedziała tylko tyle, ile zobaczyła — ale to „tyle” mogło spalić cały ul.
Gdy dotarły do Sali Zgromadzeń, Syrsa stała już na podwyższeniu, obok niej dwie strażniczki w ceremonialnych pancerzach z ciemnego propolisu.
— Usiąść — rozkazała Syrsa.
Gdy tylko wszyscy zajęli miejsca, strażniczki zasunęły wejście grubą zasłoną z wosku. W środku od razu zrobiło się ciemniej, ciaśniej, bardziej duszno.
— Rada Feromonowa zażądała rozmowy z wybranymi przedstawicielkami młodego pokolenia — powiedziała Syrsa, siląc się na spokojny ton. — To zaszczyt. Ale i odpowiedzialność.
Melisa poczuła, jak serce podskakuje jej do gardła.
Rada chciała rozmawiać z nimi? Dlaczego?
— Przedstawicielki — kontynuowała Syrsa — wysłuchają instrukcji. Odpowiedzą na pytania. I wrócą tu z raportem.
— Jakie pytania? — zapiszczała jedna z robotnic.
— Tego jeszcze nie wiem. Ale… — Syrsa przerwała na moment. — Pamiętajcie: Rada jest strażnikiem naszej stabilności. Musicie być szczerze oddane idei jedności ula.
To brzmiało jak ostrzeżenie. Nie tylko zachęta.
W tym momencie do sali wkroczyły trzy kapłanki.
Każda z nich emanowała zapachem, który działał jak lep: intensywny, miodowo-duszący, ale w inny sposób niż ten w komnacie królewskiej. Ten zapach był natarczywy, kontrolujący, jakby chciał oplatać nozdrza, wślizgiwać się w myśli.
Najwyższa z nich — kapłanka o imieniu Terebinta, znana z twardej ręki — spojrzała na zebrane robotnice chłodnym, obojętnym wzrokiem.
— Rada wybrała — oznajmiła, nie używając nawet powitania. — Zostaną z nami: Ametylda, Orifa, Hemera… oraz Melisa.
Ostatnie imię zabrzmiało jak uderzenie w pustą komórkę woskową.
Melisa czuła, jak wszystkie spojrzenia kierują się na nią. Dlaczego to właśnie ona? Czy wiedzą…?
Czy Rada wie, co Królowa powiedziała?
Droga do sali Rady była jeszcze bardziej skomplikowana niż ta do komnaty królewskiej. Schodzili coraz głębiej, w rejony, o których w zwykłym ulu mówiło się rzadko lub wcale. Panujący tam chłód mieszał się z aromatem starych feromonów, które przesiąkały ściany.
Melisa dostrzegła na nich dziwne symbole wyryte w wosku. Linie skręcały się jak fragmenty pisma, którego nie znała. Kapłanka Terebinta zauważyła jej spojrzenie.
— To znaki Czystości — wyjaśniła lodowato. — Wyryte tu przed wiekami, aby przypominały, że ul musi być wolny od skażenia.
— Jakiego… skażenia? — zapytała niepewnie Ametylda.
Terebinta uśmiechnęła się w sposób, który bardziej przypominał napięcie mięśni niż radość.
— Od myśli, które nie prowadzą do jedności.
Melisę przeszył dreszcz. To zdanie brzmiało bardziej jak groźba niż prawda.
Gdy dotarły na miejsce, strażniczki otworzyły szeroką bramę z propolisu. Za nią znajdowała się komora o kształcie idealnego heksagonu — tak perfekcyjnego, że Melisa poczuła się jak w czymś nienaturalnym. W centrum znajdował się okrągły stół o gładkiej powierzchni, nad którym unosiła się mgiełka białych feromonów, rozświetlona bladym blaskiem świec z wosku najwyższej czystości.
Wokół stołu siedziało sześć kapłanek — członkiń Rady Feromonowej.
A raczej: strażniczek umysłów.
Bo tak je teraz widziała Melisa.
Ich oczy lśniły zimnym, szklistym światłem. Każda miała na sobie ceremonialne pasy z pyłku, które układały się w wzory oznaczające ich rangę. Nad ich głowami, niczym wiszący obłok, rozprzestrzeniał się zapach: mieszanka feromonów spokoju, dominacji, euforii i posłuszeństwa.
Melisa poczuła, jak jej ciało samo próbuje dostroić się do zapachów. Nie miała na to wpływu. Nikt nie miał.
Przewodnicząca Rady — kapłanka o imieniu Euterapa — powstała.
— Zebraliśmy was tutaj, młode robotnice, aby ocenić stan czystości waszych umysłów — oznajmiła. — Ostatnie wydarzenia w ulu budzą niepokój. Królowa przejawia objawy niekontrolowanych przebłysków świadomości. Musimy ustalić, czy którykolwiek z was był świadkiem… tego.
Melisa zamarła.
A jednak.
— Zanim zaczniemy — kontynuowała Euterapa — każda z was zostanie poddana Próbnemu Wąchaniu. To standardowa procedura.
Do środka weszły dwie kapłanki z naczyniami pełnymi białej, opalizującej mgły. Jedna z nich zbliżyła się do Melisy.
— Powąchaj — rozkazała.
Melisa wiedziała, że odmowa byłaby równoznaczna z przyznaniem się do winy. Wzięła więc głęboki wdech.
Większość mgły była neutralna, ale pod nią kryła się nuta podejrzanie znajoma — nuta kadzidła, którym otumaniano Królową.
— Jak się czujesz? — zapytała kapłanka.
— Dobrze… — skłamała Melisa.
Kapłanka przyjrzała jej się uważnie, a potem odsunęła.
— Zaczniemy więc — oznajmiła Euterapa. — Pierwsze pytanie: czy któraś z was była ostatnio w pobliżu Królowej?
Cisza. Ametylda nerwowo poruszyła skrzydłami. Orifa spojrzała w podłogę.
Melisa wiedziała, że nie ma ucieczki.
— Ja — powiedziała cicho.
Wszystkie głowy kapłanek zwróciły się ku niej jednocześnie, jakby były częścią jednego organizmu. Przez sekundę nikt się nie poruszył.
— Zbliż się — rozkazała Euterapa.
Melisa wyszła na środek heksagonu. Nogi miała miękkie jak świeży wosk.
— Powiedz nam — ciągnęła Euterapa — czy zauważyłaś u Królowej coś… niepokojącego?
Melisa wzięła wdech. Wiedziała, że każde słowo może być jej ostatnim.
— Królowa… — zaczęła. — Była… zmęczona.
— Zmęczona — powtórzyła inna kapłanka, notując coś na tablicy z propolisu. — To naturalny stan.
Melisa odważyła się spojrzeć w oczy Euterapie.
— I… powiedziała coś.
W sali zapadła cisza tak głęboka, że Melisa usłyszała własny oddech.
— Co powiedziała? — zapytała Euterapa powoli.
Melisa wahała się.
Prawdę? Czy kłamstwo?
Ale kłamstwo mogło ją zdradzić. Prawda — zabić.
— Powiedziała… „światło”. — Nie dodała reszty. — I „wolność”.
Kapłanki znieruchomiały.
— Te słowa — powiedziała Terebinta — są niebezpieczne. Niosą w sobie zarodek nieczystości.
Euterapa spojrzała na Melisę z uwagą, która nie wróżyła niczego dobrego.
— Czy te słowa coś dla ciebie znaczą?
Melisa czuła, jak jej serce dudni.
— Nie… — wyszeptała. — Nie wiem, co miała na myśli.
Euterapa podeszła bliżej. Zatrzymała się tuż przed Melisą, tak blisko, że ich czułki niemal się zetknęły.
— Powiedz mi więc jedno: czy poczułaś… współczucie?
To było najgorsze pytanie.
Bo współczucie było słabością. A słabość — skażeniem.
Ale Melisa przypomniała sobie oczy Królowej. Jej szept. Jej błaganie.
— Nie — skłamała po raz drugi.
Przez chwilę Euterapa mierzyła ją wzrokiem jak owadzą klinę gotową do napięcia. Wreszcie skinęła głową.
— W takim razie jesteś czysta.
Melisa zaczerpnęła powietrza pełną piersią, nie wierząc, że to usłyszała.
— Ale… — Euterapa dodała — z uwagi na twoją bliskość z Królową, zostaniesz objęta obserwacją.
To brzmiało jak pocałunek śmierci.
Gdy Rada skończyła przesłuchanie, kapłanki nakazały robotnicom wyjść. W drodze powrotnej nikt się nie odzywał. Nawet Ametylda, zwykle rozmowna, wyglądała na przerażoną.
Kiedy wreszcie dotarły do swojej dzielnicy, Syrsa odciągnęła Melisę na bok.
— Co ci zrobili? — zapytała surowo.
— Nic… — odparła Melisa, ale Syrsa wiedziała, że to nieprawda.
— Meliso, słuchaj mnie dobrze. — Jej głos był cichy, ale stanowczy. — Rada Feromonowa nigdy nie wzywa młodych robotnic bez powodu. A już na pewno nie po to, żeby je przepytać. Oni szukają.
— Czego? — wyszeptała Melisa.
Syrsa położyła dłoń na jej ramieniu.
— Zaczynają czuć, że ul się zmienia. Że coś w systemie zaczyna pękać. I boją się. W takich chwilach Rada reaguje jak drapieżnik. Najpierw wącha. Potem eliminuje.
Melisa poczuła, jak zimno przebiega jej po ciele.
— Ale przecież… ja nic złego nie zrobiłam.
— Problem w tym — odparła Syrsa — że Rada decyduje, co jest złe.
Melisa uniosła wzrok.
— Co mam robić?
Syrsa spojrzała w kierunku korytarza, jakby upewniała się, że nikt nie słucha.
— Od dziś — powiedziała — musisz być ostrożna. Bardziej niż kiedykolwiek. Rada będzie obserwować każdy twój ruch. Każdy oddech. Każdy cień w twoich oczach.
— A jeśli się pomylę?
Syrsa westchnęła ciężko.
— To przestaniesz istnieć. Tak po prostu. Wśród robotnic zniknięcie nie budzi pytań.
Melisa poczuła, jak nogi znowu uginają się pod nią.
Rada Feromonowa. Strażniczki czystości społecznej.
Tak naprawdę — strażniczki strachu.
A ona — ledwie młoda robotnica — właśnie zwróciła ich uwagę.
Tej nocy Melisa długo nie mogła zasnąć.
W ulu panowała cisza. Zbyt wielka. Zbyt gęsta. Jakby wszyscy bali się oddychać zbyt głośno.
I po raz pierwszy od dnia, gdy przyszła na świat, Melisa uświadomiła sobie coś przerażającego:
Życie w ulu nie polegało na pracy. Ani na służbie. Ani na harmonii.
Polegało na ukrywaniu tego, co naprawdę się czuje.
I na ciągłym udawaniu, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Ale Melisa już wiedziała, że nic w ulu nie jest takie, jak być powinno.
Nie po tym, co zobaczyła u Królowej.
Nie po tym, co przeżyła w Radzie Feromonowej.
A najgorsze było to, że czuła, iż to dopiero początek.
Rozdział 6: Kasty robotnic
Gdy Melisa dorosła na tyle, by jej skrzydła stwardniały, a zapach młodej larwalnej słodyczy ustąpił cięższemu, pracowniczemu aromatowi, została wprowadzona do świata, który od zawsze nazywano „Pasmem Służby”. W ulu mówiło się o nim z nabożnym szacunkiem, ale i z podszytą strachem fascynacją — jako o miejscu, gdzie los pszczoły staje się czymś więcej niż zbiorem instynktów. Tu zaczynała się kasta.
Pszczoły starsze powtarzały, że podział kast jest naturalny jak struktura plastra. Jednak Melisa już od pierwszych kroków w Paśmie Służby czuła coś innego: wszystko było tu tak precyzyjnie zaaranżowane, tak gęste od kontroli, że aż nierealne. Jakby ktoś odgórnie ustawiały każdą pszczołę na jej ścieżce — niczym figury na planszy, które nie mogą poruszyć się inaczej, niż pozwala reguła.
Budownicze — te, które tkają katedry z wosku
Najpierw zaprowadzono ją do dzielnicy budowniczych. To było miejsce wiecznego światła — złocistego blasku woskowych ścian, od którego odbijały się tańczące iskierki pyłku. Budownicze pracowały w rytmie równie pięknym, co nieubłaganym: ich ciała uginały się i prostowały jak elastyczne łuki, sekunda po sekundzie wydzielając wosk, który natychmiast był wygładzany i formowany w idealne heksagony.
Tu panowała cisza. Nie ta naturalna, sprzyjająca kontemplacji, lecz cisza wymuszonej koncentracji, w której każda myśl dźwięczała jak fałszywy ton. Jedna z budowniczych — o imieniu Tilia — spojrzała na Melisę z mieszaniną ciekawości i rezerwy.
— Jesteś nowa. — Jej głos był chropowaty, jakby dławiły go warstwy wosku. — Pokaż dłonie.
Melisa wyciągnęła przednie odnóża, nie wiedząc, czego ma się spodziewać.
Tilia musnęła je szybko, sprawnie. — Miękkie. — Orzekła. — Jeszcze świeże. Mogłabyś pracować jako budownicza. Ale nie czuję… rytmu w tobie. Za dużo przerw w pulsie.
Melisa poczuła, jak ściska się jej żołądek. — Pulsu?
— Każda z nas ma rytm, który ul odczytuje. Ty masz w sobie coś… innego.
„Coś innego”. To brzmiało równie obiecująco, co złowieszczo.
Opiekunki miodu — strażniczki złotego serca ula
Następnie zaprowadzono ją tam, gdzie miód spływał w cichych strugach jak światło w płynnej formie. Opiekunki miodu — pszczoły masywne, powolne i niezwykle skupione — pracowały z niesamowitą precyzją. Każda kropla była dla nich świętością, a ich zadaniem było czyszczenie, filtrowanie i magazynowanie nektaru przyniesionego przez zbieraczki.
— Nie ruszaj tego! — warknęła jedna z nich, gdy Melisa odruchowo sięgnęła do błyszczącego plastru. — Miód pamięta dotyk, młoda. Pamięta zamiary. Nie wszystko, co błyszczy, jest dla ciebie.
Melisa cofnęła się szybko, nie chcąc budzić gniewu. Opiekunka — starsza, o ciemniejszym niż u innych odwłoku — wyprostowała się z dumą.
— Tu tworzy się historia ula. Każda kropla to opowieść, która może trwać pokolenia. Zbieraczki boją się burz, nas — nic. My znamy tajemnice fermentacji, skrystalizowania, dojrzewania. Bez nas ul upadłby po trzech zimach.
W jej głosie pobrzmiewała duma, ale i coś surowszego: przekonanie o własnej niezbędności.
Melisa patrzyła na nie z podziwem — ale i z lekkim niepokojem. Te pszczoły wyglądały, jakby ich świat ograniczał się do miodu, a miód ograniczał je.
Pielęgniarki larwalne — matki bez własnych dzieci
Dalej czekały pielęgniarki larwalne — pszczoły o niesamowitej łagodności, które opiekowały się larwami tak troskliwie, jakby każda mogła być ich własnym potomstwem.
W sali larwalnej panował zapach mleczka pszczelego — słodki, lepiący się do nozdrzy. Melisa słyszała, że wiele robotnic uzależnia się od tego aromatu, tracąc później wolę przejścia do innych kast.
Jedna z pielęgniarek, Subra, opowiadała właśnie młodym o właściwościach mleczka, kiedy spojrzała w stronę Melisy:
— Przyszłaś zbyt wcześnie, dziecko. Tu trafiają te, które w sercu mają spokój, nie wątpliwości.
— Skąd wiecie, co mamy w sercu? — zapytała Melisa odruchowo.
Wszystkie spojrzały na nią z niepokojem. Subra podeszła powoli.
— Serce pszczoły bije zgodnie z rytmem ula. Jeśli zadajesz pytania, które nie powinny się narodzić — może nie jesteś stworzona do opieki nad dziećmi. Tu przychodzą te, które wierzą.
Był w tym ton ostrzeżenia. A może troski. W ulu trudno było odróżnić jedno od drugiego.
Zbieraczki — wolne, lecz służebne
Najbardziej jednak Melisę fascynowała kasta zbieraczek — pszczół, które mogły opuszczać ul. Dla młodych robotnic stanowiły symbol wolności. Gdy pojawiały się w korytarzach, całe w pyłku, pachnące światem zewnętrznym, mówiły językiem barw, lotów, przestrzeni.
Jedna ze starszych, Smuga, wylądowała tuż obok Melisy, ociekając złotym pyłkiem.
— Ty jesteś ta nowa? — zapytała tonem, który brzmiał niemal przyjacielsko.
— Tak. Dopiero szukam miejsca.
— Miejsce? — prychnęła Smuga. — Nie szukaj. Ul je znajdzie, czy ci się to podoba, czy nie. Ale jeśli cię wybiorą do nas… — zniżyła głos — …będziesz miała nie tylko pracę, ale i skrzydła naprawdę własne.
— A nie mamy ich własnych? — spytała Melisa, patrząc na własne błoniaste skrzydełka.
Smuga roześmiała się. To był śmiech wolny, nieskrępowany.
— W ulu nic nie jest własne. Nawet myśli. Ale tam, na zewnątrz, choć przez kilka minut dziennie, możesz poczuć… siebie.
Zrobiła pauzę, a w jej oczach odbiła się nostalgia. — Choć pamiętaj, młoda: wolność jest piękna, ale niebezpieczna. Zbyt wiele z nas ginie, zanim zrozumie, że zewnętrzny świat nie pyta, czy jesteśmy gotowe.
Strażniczki bram — żołnierki z instynktem ostrza
Ostatnią kastą — i najbardziej przerażającą — były strażniczki. Przy wejściach do ula panował zapach gniewu, ostrych feromonów, które mogły uśpić albo zabić intruza. Strażniczki były większe od innych robotnic, bardziej muskularne, z żądłami połyskującymi jak ciemny kryształ.
Ich dowódczyni, Agetta, przyjrzała się Melisie chłodno.
— Twoje ciało nie jest stworzone do walki, choć oczy masz czujne. Może zbyt czujne. — Przechyliła głowę. — W straży nie ma miejsca na wątpliwości. Tylko na posłuszeństwo.
— A jeśli pojawi się coś, co nie pasuje do rozkazów? — zapytała Melisa, sama nie wiedząc, dlaczego.
Wszystkie strażniczki poruszyły się jednocześnie — jakby nagle poczuły zagrożenie. Agetta podeszła do niej na krok.
— Jeśli coś nie pasuje do rozkazów… — zaczęła powoli — …to znaczy, że my nie pasujemy do dizału. A wtedy nas się… usuwa. Rozumiesz?
Melisa skinęła. Choć wcale nie rozumiała.
Rozłamy i ukryte konflikty
Po tygodniu Melisa widziała już, jak kruche jest złudzenie jedności kast. Budownicze patrzyły na strażniczki z pogardą — „Co one wiedzą o dziele stworzenia?” Strażniczki mówiły o pielęgniarkach z ironią — „Miękkie serca, miękkie ciała, miękkie myśli”. Opiekunki miodu oskarżały zbieraczki o zbytnią brawurę, zbieraczki opowiadały o nich jako o zamkniętych w złotych klatkach.
Każda kasta uważała, że to ona trzyma ul przy życiu. Każda widziała w innych słabości, których nikt nie chciał naprawiać.
Melisa czuła, jak te napięcia przenikają jej skórę jak gorący miód. Ul był jednością tylko w doktrynie — w rzeczywistości przypominał plątaninę sekretów, drobnych zawiści i wielkich ambicji.
Wybór — lub jego brak
Gdy nadszedł dzień oficjalnego przydziału kastowego, młode robotnice zostały ustawione w długim, wijącym się sznurze. Z góry patrzyły na nie kapłanki Rad Feromonowej, rozsiewając zapach, który miał uciszyć wszelkie wątpliwości i wymusić posłuszeństwo decyzji.
Melisa poczuła, jak feromony wnikają jej w umysł. Jak myśli stają się lepkie. Jak pragnienia słabną.
Ale coś w niej walczyło. Coś sprzeciwiało się temu słodkiemu uśpieniu.
Kapłanka zbliżyła się, dotykając jej czoła w rytuale wyboru.
— Ty… — szepnęła, jakby zaskoczona — …nie pachniesz jedną kastą. W tobie są trzy, a może cztery drogi.
— To możliwe? — wyszeptała Melisa.
Kapłanka zmrużyła oczy.
— To nie jest pożądane.
Chwila trwała niepokojąco długo. W końcu kapłanka uniosła rękę, a reszta pszczół wstrzymała oddech.
— Zostajesz przypisana… — zawahała się — …do zbieraczek.
Wśród młodych zawrzało. Zbieraczki? Dla wielu — marzenie. Dla innych — wyrok.
Smuga wyskoczyła z szeregu i podfrunęła do Melisy, stukając ją lekko w ramię.
— Gratuluję, młoda. Będziesz mieć skrzydła na własność… przynajmniej przez część dnia.
Kapłanka spojrzała na nią chłodno.
— Zamilknij. — Jej głos był miodowy, ale trujący. — To nie jest wybór. To konieczność.
Ostatnie słowa rozdziału — i zapowiedź konfliktów
Gdy tego wieczoru Melisa zasypiała w swojej komórce, słyszała z oddali szepty innych robotnic:
— Dlaczego ona? — Skąd ta decyzja? — Czyżby Rada poczuła strach? — Ktoś taki może namieszać…
Melisa czuła, że coś wisi w powietrzu jak burza przed lotem. Może to kwestia jej „innego” rytmu. Może kastowe konflikty, które zaczęły narastać. A może — zapowiedź czegoś większego: zmian, które w ulu zawsze były tłumione, zanim ktokolwiek ośmielił się je nazwać.
Wiedziała jedno: nie została zrodzona do ciszy. Nie została zrodzona do posłuszeństwa.
I choć wszystko w ulu próbowało ją w to wtłoczyć, jej serce biło własną melodią — zbyt głośną, by dało się ją zagłuszyć.
Rozdział 7: Wyzysk
Melisa po raz pierwszy zobaczyła dzielnicę trutni kilka dni po przydziale kastowym — i była to wędrówka, którą zapamięta na długo. Smuga wróciła z porannego lotu i od razu przyczepiła się do niej, ciągnąc ją w gęstwinę plastrów, do której robotnice rzadko wchodziły.
— Chcesz zobaczyć coś, czego nie pokazują w szkołach larw? — zapytała z błyskiem w oku, który dla Melisy był niepokojąco obietnicą i przestrogą jednocześnie.
— Co takiego?
— Świat, który żyje naszym kosztem.
Te słowa brzmiały jak bluźnierstwo, ale Melisa podążyła za nią.
Dzielnica miodem płynąca
Najpierw musiały przejść przez wąski korytarz, którym rzadko kto się poruszał — prowadził do miejsca owianego legendą. Pszczoły-matki mówiły o nim enigmatycznie, pielęgniarki larwalne nie chciały o nim rozmawiać, a strażniczki przerzucały wzrok gdzie indziej, jakby samo wspomnienie mogło sprowadzić karę feromonową.
Nazywano go: „Miodową Lożą”.
Gdy Smuga popchnęła Melisę do środka, ta musiała wstrzymać oddech. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.
Plastry tutaj były szersze, głębsze, barwy ciemnego, zagęszczonego miodu — jakby wybierano dla nich najlepszy budulec, najstarsze rezerwy. Powietrze było ciężkie, przesycone słodyczą tak intensywną, że drętwiały od niej czułki. Sufit zdobiły łuki misternie rzeźbione woskowym ornamentem, a komórki pełne były błyszczących kropli, które robotnice mogły zobaczyć tylko podczas corocznych przeglądów zapasów.
— Tutaj… tutaj mieszkają trutnie? — zapytała Melisa nie dowierzając.
Smuga parsknęła.