E-book
34.65
drukowana A5
74.25
drukowana A5
Kolorowa
95.98
Psy Prewencji

Bezpłatny fragment - Psy Prewencji

Objętość:
208 str.
ISBN:
978-83-8155-569-2
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 74.25
drukowana A5
Kolorowa
za 95.98

KSIĄŻKA NIEWSKAZANA DLA OSÓB WRAŻLIWYCH I PONIŻEJ 16. ROKU ŻYCIA!

Wydanie drugie poprawione

OD AUTORA

„Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych. Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej”.


Psy Prewencji to opowieść o realiach służby w policji. O takiej, jaka jest naprawdę — czasami smutna, brutalna, a czasami śmieszna i przypominająca farsę. Ludzie, którzy stawili się do służby, pełni fascynacji i wyidealizowanych obrazków, po zderzeniu z szarą rzeczywistością i mechanizmami istniejącymi w policji, takimi jak kolesiostwo, nepotyzm, sprzedawanie się za awanse i premie, popadają w alkoholizm i wypalają się zawodowo.

Opowiem tu o funkcjonariuszach na samym dole policyjnej hierarchii. Większość z nich służy w prewencji, stąd nazwa — Psy Prewencji. Większość kieruje się zasadami koleżeńskości i wzajemnego wsparcia w potrzebie, choć zdarzają się czarne owce.

Psy Prewencji to ludzie odważni, wielokrotnie narażający swe życie i zdrowie dla dobra społeczeństwa i służby — są wierni rocie przysięgi. To policjanci, którzy są inteligentni i mądrzy, wielu z nich ukończyło kilka fakultetów, znają języki obce, wielu z nich zdobywa nagrody i medale w sporcie i dziedzinach życia kulturowego. W końcu to ludzie z pasją, niejednokrotnie posiadający nietypowe umiejętności i hobby. Poświęcają siebie, swoje rodziny, przyjaciół oraz wolny czas dla dobra obywateli, którzy wielokrotnie głośno mówią o tym, że nie lubią lub nienawidzą policji, a policjantów nazywają pogardliwie psami.

To te psy strzegą domów, obcych rodzin, firm, majątków, życia i zdrowia przed pospolitymi bandziorami, którzy o każdej porze i w różny sposób mogą zagrozić społeczeństwu.

Książka jest oparta na prawdziwych wydarzeniach przeplatanych z fikcją literacką, które zaistniały na przestrzeni kilku lat. Niektóre postacie, imiona i pseudonimy powstały na potrzeby publikacji z uwagi na to, iż realne osoby pełnią nadal lub pełniły służbę w firmie*. Jednakże wszelkie podobieństwo do prawdziwych ludzi, ich zachowania oraz sposób mowy są celowe i zamierzone. Koledzy i wrogowie mogą odnaleźć siebie samych, rozpoznać, które sceny są prawdziwe, a które spreparowane na potrzeby książki.

Książka w osiemdziesięciu procentach oparta na faktach…

I

Nic tu po nas…

Oczami Nowego

…na pełnej kurwie wjeżdżamy w zakręt, z maksymalną możliwą prędkością, jaką nasz radiowóz może osiągnąć — 110 km/h. Patrolowy niebieski Opel Astra chwieje się na każdym zakręcie i podskakuje na wszystkich nierównościach drogi krajowej numer dziewiętnaście. Pełna prędkość, jaką możemy rozwinąć tym wehikułem, powoduje, że pojazd wibruje, poświstuje, charczy, burczy i mamy wrażenie, że zaraz się rozleci jak rakieta Challengera. Bulaje* napierdalają jak szalone, błękit policyjnych lamp odbija się w szybach mijanych domów i wyprzedzanych samochodów. Uszy wysiadają od ciągłego wycia koguta* — łłłłłłiiiijjjjjooooo łłłłiiiiijjjjjoooo — i tak już 10 km, a do celu interwencji pozostało jeszcze trzy razy tyle!

Spoglądam na Generała, a on na mnie, wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Generał uśmiecha się pod nosem i wyciąga z kieszeni czarnej policyjnej bluzy USB z muzyką i podłącza pod terminal mobilny* znajdujący się na desce rozdzielczej radiowozu. Ni chuja, nigdy to urządzenie nie działało prawidłowo, ale komedia główna* i minister spraw wewnętrznych zawczasu ogłosili sukces. Terminale mające na celu usprawnić pracę funkcjonariuszy nadają się tylko do tego, by puszczać z nich filmy i muzykę… To gówno nigdy nie działało tak, jak powinno… Chłopaki wiedzieli, jak wykorzystać terminal, by usprawnił, a w każdym razie uprzyjemnił nam służbę. Muzyka puszczana przy jego użyciu to jeden z tych sposobów. Uśmiechamy się z kolegą pod nosami.

Z głośników opla jako pierwszy poleciał Blade 2 — Soundtrack ~ Blood Rave ze sceny filmu, gdy wampiry kąpią się we krwi skapującej z pryszniców — wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że za piętnaście minut będzie to prorocza melodia.

Ściskam mocniej wibrującą kierownicę, gęsia skórka pojawia się na rękach, prawy* daje głośniej muzę, bo koguty nadal słychać wewnątrz pojazdu. Obaj zaczynamy kiwać głowami w rytm techno, wydaje nam się, że wyglądamy jak bohaterowie filmu Bad Boys — Martin Lawrence i Will Smith. I tego się trzymamy. Ludzie stojący na chodnikach patrzą na pędzący radiowóz jak na jakieś dziwadło, niektórzy są zdziwieni, inni robią znak krzyża…

Generał podwija rękawy czarnej bluzy, cały dzień mówił, że świerzbią go ręce… Sięga za podarte siedzenie swego fotela i wyjmuje dwie czarne gumowe szturmówki* o długości osiemdziesięciu centymetrów, które kilku z nas zakupiło za własną kasę, aby usprawnić przebieg wielu interwencji. Wygina je w rękach, jakby sprawdzał czy nie pękną, kładzie na kolana i pieszczotliwie głaszcze, mrucząc cicho pod nosem:

— Dobra lola*, dobra lola.

Tymczasem ja mijam kolejne wioski i zakręty, radio zaczyna trzeszczeć, ściszamy muzę, to KPP Kwaśnik* się odzywa:

— Szszszszsz. — Trzeszczy, a później słychać głos durnego*: — …11—011, gdzie, kurwa, jesteście? Domówka* się rozwija, zaraz może być ubój*, jedź szybciej kurwa, bo mi łącze ze zgłaszającą zerwało…

Prawy łapie gruchę*:

— A nie mogłeś z Kwaśnika patrolu wysłać? Tylko nas wleczesz z zadupia, przecież mają bliżej…

— Nie dyskutuj, kurwa, tylko jedź, bez odbioru… — Stacja się wyłącza.

— Kutas jebany — mówię do kolegi — przecież tamten rejon miał obstawiać patrol z KPP.

Generał potrząsnął głową i syknął:

— Kurwa jebana. — Po czym dodał głośniej: — Nowy, ciśnij, ile się da…

Wciskam pedał gazu do oporu, silnik wyje, jakby miał zaraz wyskoczyć spod maski. Osiągamy prędkość większą o pięć kilometrów na godzinę. Jak na złość ruch na krajowej dziewiętnastce jest zajebiaszczy. Pomagam sobie klaksonem, żeby barany zrobiły „korytarz życia”*, bo wydaje mi się, że kierowcy durnieją na nasz widok i zamiast nas przepuścić, stają w miejscu, robiąc korek.

— Ja pierdolę, co za ludzie, co za sprzęt — klnę pod nosem. Od teraz jedziemy w skupieniu, kolega ze zmarszczonymi brwiami wciąż gładzi szturmówkę. Obaj pogrążamy się w myślach.

Jakieś piętnaście minut później docieramy do wioski Księżej. Generał wyciąga kajet* i sprawdza adres.

— To chyba tam dalej — wskazuje palcem przed siebie jednocześnie zerkając na mapkę w prywatnym telefonie.

Ruszam we wskazanym przez niego kierunku. Jeszcze kilka minut i widzimy na ulicy zbiegowisko, zatrzymujemy rajdowóz*. Podbiega do nas kilka osób i krzyczą:

— Ratujcie, ludzie, bo ten debil pozabija całą rodzinę!

— Nowy, kurwa nie zapomnij drzwi mi otworzyć! — krzyczy prawy. No tak, już od miesiąca prosiliśmy, by ktoś w warsztacie komendy powiatowej klamkę naprawił, bo coś się zjebało i drzwi prawego trzeba otwierać z zewnątrz.

Zabieram kluczyki ze stacyjki, obiegam radiowóz i otwieram drzwi koledze. Ludzie patrzą i nie dowierzają, przecierają oczy ze zdumienia.

— Co za komedia — mówi jakiś gruby facet do rudej kobiety stojącej obok niego — co oni za auta mają…

Nie ma czasu tłumaczyć, że ten szajs już dawno się rozlatuje, a nowe samochody policja może dostanie w przyszłym roku. Chciałem coś powiedzieć, że inaczej nie da się wysiąść z tego wehikułu, ale już kolega podaje mi osiemdziesiątkę. Wyginam ją w łapach, tak jak jeszcze niedawno robił to Generał. Zatrzaskujemy drzwi i biegniemy pod górkę, gdzie stoi stara drewniana chatynka. Przed drzwiami leży dziecko i krwawi z rany na szyi. Obok klęczy płacząca kobieta przytulająca dzieciaka, także cała we krwi. Kilkoro mniejszych bajtlów chowa się koło domu, płacząc i krzycząc:

— Maaamoo, maaamooo… maaaamoooo — brzmi mi w uszach.

Podbiegam do niej, wyrywam z kieszeni kamizelki taktycznej bandaż, rozrywam zielone opakowanie zębami i przykładam dziecku do ciętej rany na szyi, rzucam kobiecie krótkie:

— Gdzie on jest!? — Patrzę na nią, oczy podbite, warga rozcięta w kilku miejscach, połamane zęby i krew na ustach. Kobieta, jedną ręką trzymając bandaż na szyi dziecka, drugą pokazuje w kierunku chaty. Tam znajduje się jej dom i sprawca awantury.

— Zamknął się w domu, panowie, zamknął się w domu! — krzyczy z płaczem.

— Niech pani przyciśnie ten bandaż dziecku do rany! — Ściskam szturmówkę mocniej, osiemdziesiąt centymetrów czarnej gumy daje pewność siebie i siłę. Kolega luzuje Walthera w kaburze i krzyczy do stacji, że natychmiast pogotowie potrzebne, bo są osoby poranione przez sprawcę domówki.

Podbiegamy pod chatę, sięgamy rękami do drzwi wejściowych. Żarty się skończyły. Generał łapie za klamkę, a ja stoję obok niego. Nagle drzwi wylatują z futryną, z ciemnego jak piekło przedsionka wyskakuje chłop, wielki jak byk i czarny jak murzyn. Wybiega z kosą* wprost na nas…

— Jeebaaneee psyyy! — krzyczy, a w jego ręku błyszczy długi kuchenny nóż, którym celuje prosto w mój brzuch. Kolega odskakuje, ja w ostatniej chwili wyhamowałem, ale nóż przechodzi gładko po paskach mojej kamizelki taktycznej, przecinając kilka z nich z prawej strony… Ułamki sekund, a wszystko wydaje się, jakby było w zwolnionym tempie, przez myśl przelatuje tylko — uufff, a było blisko brzucha. W tym momencie prawy śmiga szturmówką w plecy delikwenta tak, że aż huknęło na całe podwórko. Facet obraca się z głośnym jękiem w stronę, z której otrzymał cios:

— Kuuurwwaaa! — Nóż przecina powietrze i leci w stronę prawego. Teraz ja doskakuje do niego i zakręcam czarnulą* młynka, a w międzyczasie z całej siły kopię gościa w nogi i zanim chłop zdołał dotrzeć do kolegi z nożem, moja prawa noga ląduje w okolicy jego uda. Coś trzasnęło w kolanie bydlaka, giry się wygięły i poleciał jak długi na ziemię, nóż potoczył się dalej na trawę. Facet próbuje się poderwać z powrotem do góry. Podbiegam do niego i z całej siły ładuję w jego plecy osiemdziesiątką, ponownie na podwórku słychać huk pały uderzającej w ciało. Ku mojemu zdziwieniu pęka flanelowa koszula gościa, a wraz z nią skóra na jego plecach. Krew trysnęła w górę, a zanim moje powieki opadły po okazaniu zdziwienia, obok mojej loli wylądowała czarnula prawego, jeeeebb!

— Aaaaałłłaaa! — krzyknął awanturnik. — Aaałłłaaa!

— A masz, chujuu! — krzyknął Generał i załadował pałę jeszcze raz na plecy gościa. Z całej siły skaczę gnojowi na plecy kolanami:

— Gleba, skurwysynuuu! — Prawe kolano przyciskam do karku w taki sposób, że morda tej gnidy zanurza się w piachu zmieszanym z psimi odchodami, zaś lewą nogą dociskam wykręconą już rękę spacyfikowanego gościa. Awanturnik całuje ryjem matkę ziemię, mamrota coś i próbuje złapać powietrze, usiłując coś powiedzieć, ale go nie słucham, szum w uszach, kołatanie serca… To adrenalina powoli schodzi, szybka akcja i szybki koniec… Jeszcze raz z całej siły wykręcam ręce delikwenta, wyciągam kajdanki z tylnej kieszeni kamizelki i zakładam na nadgarstki gnoja. Te ledwie się zaciskają na jego rękach:

— Kurwa, nikt nie pomyślał o takich bydlakach — mruczę. — Kajdanki jak na niemowlaka, ja pierdolę! — dodaję głośniej i zaciskam ząbki bransoletek*. Mimo wszystko zaobrączkowanie poszło sprawniej, niż przewidywałem.

— Booliii, poluźnij, kurwa — mamrocze facet. — Za ciasno — jęczy.

— Nowe to ciasne! Ponosisz trochę, to się rozciągną i będą leżały jak ulał — krzyczę mu do ucha.

Rozglądam się za prawym. Ten, w trakcie gdy ja obsługiwałem jeńca*, odskoczył, by pomóc matce. Widzę, że reanimuje dziecko, może sześć lat, to dziewczynka, matka przytyka jej bandaż do krwawiącej szyi, a Generał wykonuje resuscytację, trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej i dwa wdechy. Mała w trakcie naszej szamotaniny z jej ojcem straciła przytomność, być może w związku z upływem krwi. Patrzę na kolegę, łzy kapią z jego oczu, duży chłop, twardy i płacze, widzę, jak szepta do dziecka, a może bardziej czytam z ruchu jego warg:

— Oddychaj… maleńka… oddychaj… — I znów trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy.

Czuję, że i mi łzy napływają do oczu, przecieram ręką, próbuję się opanować, ale nic z tego. Ojciec leżący pode mną, jakby się ocknął, patrzy w stronę córki:

— Nie chciałem, Krysiu, nie chciałem. — Też zaczyna szlochać. Chyba to jedno łączy nas w tej chwili, strach o życie dziecka. Mam ochotę ubić tę ludzką gnidę, skutą i leżącą teraz na ziemi pode mną. Nie mogę, jestem policjantem… Nabieram powietrza, biorę głęboki wdech i wypuszczam ze świstem powietrze. Podnoszę się, zakładam swoją dłoń na łeb awanturnika, drugą zawijam pod jego rękę i szybkim ruchem wirowym wyrywam chwast z ziemi, przy okazji dociskając bransoletki na jego rękach do krwi. Wyje z bólu, ale mam to w dupie. To za dzieciaka — myślę. Spoglądam ostatni raz na dziewczynkę, płaczące dzieci i matkę. Prowadzę zatrzymanego na dół do radiowozu, nie oglądam się za siebie, wolę nie wiedzieć, co się dzieje, i nie widzieć płaczącego kolegi reanimującego dziecko. To nie na moje nerwy, nie mogę pokazać ludziom na dole, że policjant płacze…

Pod samym radiowozem kilka osób doskakuje do prowadzonego przeze mnie faceta, ktoś strzelił go w pysk, ktoś inny kopnął w dupę…

— Dość — krzyczę — co jest, kurwa! Jak trzeba było pomóc rodzinie, to żaden dupy nie ruszył, a teraz skaczecie do niego, jak skuty jest! Paszoł won jeden z drugim, bo zaraz pałą zdzielę! — Na potwierdzenie swoich słów łapię w prawą rękę czarnulę i groźnie potrząsam im przed nosami. Ludki odsuwają się, ale pokrzykują i grożą pięściami zatrzymanemu.

— Jak masz na imię? — pytam gościa.

— Heniek — przedstawia się bydlak.

— Słuchaj no, Heniek, jak będziesz coś kombinował w radiowozie albo chociaż krzywo spojrzysz, to przysięgam Bogu, zajebię cię!

— Będę grzeczny, panie władzo. — Heniek spuszcza głowę.

Otwieram drugą klasę i ładuję grzecznego już awanturnika do środka, a sam siadam za kierownicą. Po pewnym czasie ciszę przerywa krzyk matki i dzieci dobiegający z góry. Ludzie biegną w tamtą stronę, by zobaczyć, co się dzieje… Ja już wiem, nie mogę się opanować, łzy same lecą… Chuj z niepłaczącym policjantem, krzywda dziecka, a tym bardziej jego śmierć, zawsze boli. Po chwili podjeżdża karetka, wybiegają sanitariusze:

— Biegnijcie szybko — mówię przez łzy, a słowa ledwie wychodzą przez ściśnięte gardło, więc wskazuję im kierunek.

Sanitariusze biorą czerwone torby z erki i biegną pod górę.

Mija jakieś dwadzieścia, może trzydzieści minut, Heniek nie odzywa się ani słowem, śpi? Patrzę na niego, nie, oczy ma otwarte, ale jakby nic nie widział, takie szklane. Z góry schodzi Generał, wyciera powieki rękawem:

— Nic tu po nas — szepcze, wciąga powietrze i głośniej dodaje — jedź Nowy do KPP. — Otwiera tylne drzwi i siada obok zatrzymanego. Nie patrzy na niego, spogląda przez okno w górę, gdzie wydarzyła się tragedia, gdzie jeszcze przed chwilą walczył o życie dziecka. Ruszam spokojnie radiowozem w kierunku Kwaśnika, słyszę szloch prawego. Odjeżdżamy zaledwie kilkaset metrów, gdy z tyłu dobiegają mnie głośne jęki zatrzymanego i szybkie sapanie Generała. Patrzę we wsteczne lusterko, a tam prawy napierdala piąchą jeńca… Daję ostro po heblach, zatrzymuję samochód na poboczu, wyskakuję i biegnę do prawego. Otwieram drzwi i łapię kolegę pod ręce:

— Daj spokój, kurwa, daj spokój — krzyczę.

Prawy wyrywa się i okłada dalej pięścią w ryj Heńka:

— Skurwysyn zabił dziecko, zabił, rozumiesz Nowy!? — Chłopak wyje z rozpaczy i kręci z niezrozumieniem głową.

— Rozumiem. — Spuszczam głowę, wiedziałem, jak tylko spojrzałem ostatni raz na dziecko. — Ale to nic nie zmieni, przestań. Siadaj za kierownicę, ja z nim pojadę z tyłu.

Zamieniamy się miejscami, siadam obok Heńka, krew kapie mu z ryja. Nie patrzy na mnie, nie odzywa się, głowę skulił w ramionach i płacze. Łzy nie są jednak symptomem bólu. Do faceta zaczęło docierać, co zrobił. To prawy uzmysłowił temu draniowi, że zadźgał własne dziecko. Nie żal mi go, żal mi dziewczynki. Coś kapnęło mi na rękę, przecieram dłonią, oczy są mokre, odwracam głowę do okna, by gnój nie widział mych łez. Generał rusza z piskiem opon, łapie gruchę:

— 03 do 0—011… Szszszyy. — Szum stacji i ponowienie wołania: — …03 do 0—011…

— Zgłaszam 03… melduj, co tam się działo…

— Wieziemy jeńca do KPP — mówi przez zaciśnięte zęby prawy — zabił własnego dzieciaka. — Zaczyna łkać. — Kuuurwaa, rozumiesz, ten skurwiel zabił swoją córkę… — Patrzę na niego, dopiero teraz widzę, że ma ręce we krwi, a na czarnym mundurze jeszcze ciemniejsze mokre plamy, to krew małej Krysi.

— Kurwa… — słychać smutny głos dyżurnego KPP — dawajcie chuja tutaj, już wysłałem wam wsparcie*, oni zostaną na miejscu i poczekają, aż grupa* podjedzie i wykona czynności. Jak przyjedziecie, to wtedy wrzucimy go na bęben*.

— Zrozumiałem — odpowiedział prawy, odwieszając gruchę na miejsce.

Całą drogę milczymy my, milczy zatrzymany… Droga dłuży się niemiłosiernie. W końcu podjeżdżamy pod komendę, prawy wysiada i wyciąga Heńka za szmaty z rajdowozu. Za nimi wyskakuję ja, prowadzimy gościa zgiętego wpół, jedna ręka na karku, a druga wygina mu łapska do góry, ja z lewej, Generał z prawej. Jeniec jęczy z bólu, ale nic nie mówi, zagryza wargi. Przekraczamy drzwi komendy, na korytarzu stoją chłopaki z KPP, wszyscy trzymają w rękach lole, blondyny i inne gumy. Wyginamy gościa jeszcze bardziej głową do dołu, a dupą do góry i prowadzimy go przez szpaler utworzony naprędce przez tych, którzy zdążyli oderwać się od swej roboty. Chłopaki podbiegają do nas, pierwsza guma świszczy w powietrzu i trzaska w dupsko dzieciobójcy, potem druga i trzecia… Robi się hałas i zamieszanie, każdy chce zapłacić jeńcowi za zabicie własnej córki. Facet krzyczy z bólu, a w końcu popuszcza głośno w spodnie, niesamowity smród kału i moczu gryzie nozdrza… Co wrażliwsi uciekają do swoich pokoi i zajęć, kilku krzyczy na zabójcę dziecka, każdy jest wściekły. Różni tu już trafiali, mordercy, rozbojarze* i złodzieje, ale gdy na fabrykę* dostawał się ktoś taki jak Heniek, dzieciobójca czy pedofil, to w tych ludziach, którzy niejedno przeżyli na swej służbie, wzbierały się gniew, złość i nienawiść…

Mimo rozmów z psychologiem nie dało się nad tym zapanować, człowiek kilka dni po czymś takim dochodził do siebie, a i tak wracało to wszystko w snach i życiu prywatnym. Podczas codziennych interwencji żal było zawsze jednego… Żal było nam dzieci, które cierpiały przez głupotę dorosłych. Żądza czynienia zła lub skrzywienia psychiczne powodujące, że dorosły krzywdził bezbronną osobę, dziecko… To było dla wielu z nas nie do pomyślenia, nie do pojęcia…

— Wy na górę pisać notatki, rozpisać kajety i całą resztę! Tylko ładnie mi opisać trzepanie sierści* — krzyczy do nas dyżurny z dwukropkiem* — tym zasrańcem zajmie się inny patrol. Kazek, wołaj 014, podjadą z trzecią klasą* i zawiozą gnoja do łapiducha*. Niech go sprawdzi, czy może dziś nocować w chlewiku* — woła do drugiego zaglądającego przez okienko z grzyba, w stopniu szaszłyka*.

— Wiesiek, kurwa, są na dzwonie*, ponoć kupa złomu* tam jest — mówi opanowanym głosem i woła w stację: — 014 do 03, zgłoś się! — Słychać trzaski i jakieś głosy: — No, jak mówiłem, oni nie przyjadą, może z Farnego ściągnę 09, oni mają kabarynę*, to przewiozą śmierdziela.

— Ok, rób tak, żeby było dobrze, i jak przyjadą, odpraw ich do przewozu* — machnął do Wieśka ręką — ja idę do starego* zdać relację, żeby szumu nie robił, wrzuć jeszcze tego ciula na bęben i sprawdź, co to za jeden. — Zatrzymał się w połowie schodów i krzyknął do chłopaków patrzących groźnie na dzieciobójcę: — Locha i Brudas, weźcie tego śmierdziela na sieczkarnię*, niech dmuchnie w rurę* i pilnujcie go tam. — Pokiwał palcem i poszedł, ciężko stąpając, na drugie piętro.

Spojrzeliśmy po sobie z Generałem, ten wzruszył ramionami i udał się do pokoiku, w którym urzędowała patrolówka. Widać było po nim zmęczenie fizyczne i psychiczne, po tym wszystkim, co się stało. Od czternastej jeździliśmy w zmocie*, a było już koło dwudziestej. Kilka interwencji, KMZ-tów* i parę patroli pieszych w miejscach, gdzie lokalne chlory* spożywały jagodziankę* lub wino marki „Chateau de la Tur”*, a później leżakowali* pod czyimiś drzwiami lub w korytarzu któregoś bloku. Prawy wskoczył do toalety zmyć z siebie krew, po czym obaj zasiedliśmy na drewnianych taboretach w pokoju pełnym metalowych szaf zwanym pokojem patrolowców:

— Ty rozpisuj kajet, a ja ogarnę papierologię na tym pudle. — Wskazałem głową rozpierdolony monitor KFC 15” z odstającą dupą od komputera, sprzęt najnowszej generacji w tym rejonie komisariatu powiatowego — NTT Bolero 500 z roku bodajże dwa tysiące pierwszego. Jedyny w wydziale patrolowym przeznaczony do pisania notatek, pism i raportów. Nikt nie martwił się tym, że patrolowcy nie mają porządnego komputera, który usprawniłby pracę.

— Dobra — zgodził się prawy — ja nie ogarniam tego sprzętu, mi się ciągle wyłącza. — Zdjął pas z bronią i pierdolnął na blat stołu, wyjął kajet z bocznych kieszeni spodni i zaczął rozpisywać interwencję.

Zasiedliśmy więc do papierkowej roboty, od czasu do czasu wymieniając jakieś uwagi, w międzyczasie doszedł do nas dwusuw* krawężników*, którzy skończyli zdzieranie butów*. Nikt nie pytał o przeprowadzoną interwencję, widzieli nasz wkurw… Któryś wyciągnął z metalowej szafki kawę, inny przyniósł kubki, nastawiono wodę i powoli, po cichu zaczynali z nami rozmawiać. Papierologia nie szła, komputer zacinał się i wyłączał, co kilka zdań trzeba było zapisywać treść, bo się resetował. Co minuta było słychać:

— Kuurwaaa! Ja pierdolę! Chuj jebany! — I tak w kółko, szlag trafiał człowieka przy pisaniu na takim sprzęcie. Moje przebogate słownictwo przesiąknięte starożytną łaciną ściągnęło jeszcze kilku kolegów, którzy zaczęli kibicować mi w walce z komputerem i czasem, jaki poświęcałem na sporządzanie notatek. Aż w końcu monitor zgasł.

— Co jest, do kurwy nędzy!? — zadałem retoryczne pytanie. Zupełnie jakbym oczekiwał, że ciemny monitor mi odpowie. — Żeby nie było porządnego sprzętu w komendzie powiatowej?

— Ty, kurwa, sprzęt chcesz, a nawet papieru do dupy nie ma, nie wspominając o tym do drukarki — rzucił Ataman.

— Długopisy wydzielają po jednym, jak mają, i to trzeba podpisać, że go dostałeś — dodał Kulas — ostatnio dostałem od łaskawcy kierownika jeden długopis. I wiecie co? Tym samym długopisem musiałem mu pokwitować, że go otrzymałem.

— Ha, ha, ha, ha… — Wszyscy się z tego śmiali, ale to nie był żart, tak było, takie były realia pracy.

— Wiadomo, komediant sobie klimę sprawił w pokoiku, prysznic, kurwa, Bizancjum jak u Maja w KGP, a my sami musimy kupować długopisy, papier do drukarek, korektory, a nawet sraj taśmę — zaczęli narzekać wszyscy znajdujący się w pokoju, słychać było żal i jakąś taką dezaprobatę względem tego, co dzieje się w komendzie i całej policji.

— Wszędzie tak jest — dorzucił Żwirek — w całej naszej jebanej firmie chujnia, tylko ci na stołkach klepią się po pleckach i premię biorą.

— Czekaj — Waluś wstał, chłop wielki, granatem od pługa oderwany, podszedł do mnie i powiedział: — Odsuń się Nowy — po czym łapami jak bochen chleba z całej siły zajebał w boki monitora. Ten zatrzeszczał jakby krzyczał „za co?!” i o dziwo rozbłysnął na nowo. — Tak się to robi — skwitował Waluś.

Chłopaki pokiwali z aprobatą głowami, a ja zrozumiałem, skąd te uszkodzenia na obudowie monitora.

— Dzięki, kurwa, mam nadzieję, że nic się nie wykasowało, bo inaczej się wkurwię… — powiedziałem. — Generał, zmontujemy coś* po szychcie*, nie dam rady dziś spokojnie zasnąć.

— Jasne, który podrzuci nas do źródełka*? — zapytał.

— Po co do źródełka? Kurwa, Nowy, mówisz i masz. — Gałka poderwał się ze stołka, mrugnął do mnie porozumiewawczo i zniknął w drugim pomieszczeniu. Za nim pobiegł Żwirek, po chwili wrócili z bardzo zadowolonymi minami. Gałka taszczył w lewej ręce plecak, z którego wyjął trzy litrowe butelki wódki:

— Miałem zajechać do szwagra, ale chuj mu w dupę, poczeka, a my tu o suchym pysku nie będziemy siedzieć. — I postawił butle na biurku przy monitorze. — Kulas, leć po szklanki — wydał polecenie koledze, z którym dziś zapieprzał w dwusuwie.

— A ja — Żwirek pokazał półlitrowy flakon — miałem chęć dziś film obejrzeć. — Postawił butelkę obok pozostałych i otworzył reklamówkę, którą trzymał w drugiej dłoni. — A tu coś na zagrychę — powiedział, wyjmując trzykilowe pęto swojskiej — i coś do popicia — dodał, wyciągając półlitrową butelkę coli.

Wszyscy spojrzeli po sobie:

— Łłłłaaaachchcaaaachchaaa — parsknęli śmiechem. Chłopki kiwali się na krzesłach i podrygiwali ze śmiechu. — Łłłaaaachchcaaahchchaaa, kuuuurrwaaa, jaaa pierdooolę — niosło się po korytarzu. Trzy i pół litra wódki na siedmiu i półlitrowa cola…

— Ha, ha. — Waluś aż płakał ze śmiechu. — Z chujem się na łby pozamieniałeś? Ha, ha …

— No co się śmiejecie? — Żwirek zapytał, jakby nie wiedział, o co chodzi. — Kurwa nie chcecie coli, to nie! Sam wypiję…

— Łłłaaaachchcaaa — ponownie rozniosło się po korytarzu komendy…

Wybuch śmiechu przerwał telefon stojący na parapecie:

— Melduję się — krzyknął do słuchawki Waluś, który był najbliżej i odebrał telefon — a nie pierdol, Wiesiek, tylko chodź na górę. Kazek chwilę posiedzi na grzybie sam…. — Wszyscy zamilkli i spojrzeli na rozmawiającego jak na debila, każdy wiedział, że ten rozmawia z dyżurnym… Waluś, jak gdyby nigdy nic, dalej nadawał do słuchawki. — No nie pierdol, tylko chodź… zobaczysz… — Trzasnął słuchawką. — Co tak się lampicie? — Szybko załapał o co nam wszystkim chodzi. — Wiesiek nie podpierdoli, nie bójcie się, a stary już do domu pojechał… Młody, zapierdalaj po kubki i szklanki — powiedział do niedawno przybyłego z fabryki oficerów* posterunkowego. — Nastawcie wodę, to popijemy herbatą.

— Kurwa, gorącą herbatą mam popijać? — zapytałem.

— Mogę ci wody z sedesu przynieść, zimna! Ha, ha — zaśmiał się, a po nim jeszcze kilku. Widać wiódł prym wśród tutejszych szturmowców*.

— Weź mnie nie wkurwiaj, Waluś…

Ten wstał, poklepał mnie po ramieniu:

— No już… nie gniewaj się. — Złapał pierwszą flaszkę, trzasnął ją wielką łapą w denko, aż bąbelki poszły w butelce. Odkręcił szybkim ruchem korek, postawił butlę na stole, złapał dwie szklanki, które przyniósł Młody. Nie były pierwszej czystości, więc spojrzał surowo na posterunkowego. — Kurwa, następnym razem umyj — skarcił go, po czym wyjął koszulę z munduru ze spodni. Chuchnął w szklanki i wytarł je swoją granatową służbową koszuliną. — O, i szkło czyste. — Polał do dwóch sporych lampek po połowie i podał je Generałowi i mnie, mówiąc: — Chłopaki piją pierwsi — po czym zwrócił się do nas, podając szkło: — Zasłużyliście za spacyfikowanie zasrańca…

Prawy złapał szklanicę, a ja swoją i cyk do gardzioła… W tym momencie naprzeciw mnie w drzwiach stanął dyżurny Wiesiek. Wszyscy spojrzeli w jego stronę, a później na Generała i na mnie. Prawy siedział tyłem, nie zauważył wejścia dwukropka, a mi wódka stanęła w gardle, oczy się zaszkliły, zapiekło i spora zawartość szklany poszła nosem na mundur… Teraz wszyscy spojrzeli w moim kierunku, ale nie wiedzieli, czy się śmiać, czy uciekać…

— Kurwwwaaaa! — krzyknąłem, wycierając usta i nos rękawem bluzy.

— Czysta wódka munduru i honoru policjanta nie plami — powiedział stojący w drzwiach Wiesiek, parodiując generała Wieniawę-Długoszowskiego. — Nie stresuj się, kurwa, dajcie chłopakowi jeszcze raz, bo mu wszystko poszło w pizdu.

— Mówiłem, że on jest w porządku — pochwalił samego siebie Waluś. Złapał moją szklankę i ponownie nalał połowę, podając ją prosto w moje ręce. Drugą szklankę odłożoną przez Generała również napełnił i podał dyżurnemu. Dwukropek złapał ją łapczywie, mlaskając przy tym i oblizując wargi:

— Wasze zdrowie, chłopcy. — I hyc szklana do ust.

Poszedłem w ślady oficera. Prawy urwał z pęta kawałek kiełbasy i podzielił go na trzy części, jedną wrzucił do swych ust, drugą dał Wieśkowi, a trzecią mnie. Waluś czynił teraz honory gospodarza w pokoju patrolowców i polewał w te same szklanki. Ponownie podał ją dyżurnemu, a drugą wziął sobie:

— Na drugą nóżkę Wiesiu, i spierdalaj — powiedział do oficera — bo chłopaków stresujesz, he, he — zaśmiał się — chlup w ten głupi dziób… aaaaaallleee dobreee…

— Dzięki chłopaki, tylko żeby spokój był. — Dwukropek obrócił się w progu na pięcie i dodał: — Nic nie rozpierdolcie, bo stary z rana będzie. Generał, jak będziecie kończyli, to notatki do mnie…

Waluś zatarł ręce:

— No dobra, teraz następni. Młody, twoja kolej…

— Nie, ja nie… — protestował Młody

— Uuuuuułł, uuuuuułł … — zamruczeli wszyscy groźnie.

— No, Młody, nie leć w chuja — dało się słyszeć…

— Może strzela z ucha*? — ktoś zapytał…

— Tu albo pijesz i jesteś z nami, albo spierdalaj! — dodał Gałka

— Nie poodpieerdaalammm — przeciągnął piskliwym, wystraszonym głosikiem Młody — i jestem z wami, daj, kurwa, tę szklanę. — wyciągnął rękę do Walusia.

— No i to nam się podoba — powiedzieliśmy chórem — dajesz, Młody — dodał Gałka.

Młody chlusnął szklanę na raz do gardła. — Bbłłłeee — odbiło się posterunkowemu i poliki mu nabrzmiały jak chomikowi.

— Tylko nie rzygnij! — krzyknął Waluś, na wszelki wypadek odsuwając się od chłopaka… Ten wyciągnął rękę przed siebie, jakby pokazywał, że wszystko jest w porządku, i połknął cofkę…

— Łłłeeee, kurwa, ha, ha. — Jedni zareagowali ze śmiechem, a inni z obrzydzeniem na połknięcie cofki przez Młodego.

— Chuj, co chcecie? — zapytał Generał. — Grunt, że nie chlusnął rzygiem dookoła…

Teraz wszyscy się śmiali i klepali Młodego po plecach, że nie jest zły chłop, że jest nasz, znaczy się swój, podkreślali:

— Będzie z ciebie jeszcze porządny policjant…

Teraz każdy po kolei walił po pół szklany, kilku wyjęło papierosy i zapalili, atmosfera zgęstniała. Otworzono okno, woń dymu i alkoholu niosła się po komendzie, a coraz głośniejsze rozmowy odbijały się echem od murów budynku. Rozmawiano o wszystkim i niczym, ten opowiadał o panience na boku, tamten o kredycie, a inny, że policjanci chuja zarabiają. Wymieniono kilka zdań o premiach dla przydupasów, podpierdalaczy i że jak zwykle reszta dostanie jakieś ochłapy lub w ogóle nic.

Skończyliśmy pisać z Generałem papiery. Powoli kończyła się też wódka, gdy do pokoju wpadł Locha i Brudas:

— No kurwa, oni piją, a my za nich robotę odpierdalamy — powiedział ze złością Locha — co jest, kurwa, my śmierdziela musieliśmy wozić po łapiduchach i go na dołek osadzać, a wy tu…

— Zamknij mordę — powiedział spokojnie Generał, podnosząc się z taboretu… Jednak zmarszczył groźnie brwi i zacisnął piąchę…

— Spokojnie, chłopaki. — Zatrzymał go Waluś, łapiąc za rękę mojego kolegę, nie chciał zadymy na pokojach prewencji. — Walnijcie po szklanie i pojedziemy do źródełka, coś jeszcze zmontujemy. — Nalał przybyłym to, co zostało, i podał. — Poza tym pretensje nie do nich, a do Wieśka on kazał wam zająć się śmierdzielem. Oni mieli skończyć notatki… Czy nie tak było? — zapytał innych.

— Tak było — odpowiedzieli ci, co słyszeli wcześniej rozkaz dwukropka.

Przybyli spojrzeli po zebranych, mruknęli coś do siebie, stuknęli szkłem o szkło i wychylili je do dna.

— Teraz to mi smaka narobiliście. — Locha odstawił szklanę, po czym zapytał: — Okej, to kto jedzie do źródełka?

— Niech Nowy z Generałem zaniosą papiery i jedziemy — szybko odparł Waluś — i tak już grubo po szychcie. — Wstał, zebrał szkło, za nim wstała cała reszta, kilku od razu powiedziało, że nie jedzie, bo muszą do domu. Jednemu dzieci płaczą, a drugiemu żona nad głową będzie ględzić, zaś jeszcze inni, że na szóstą rano mają służbę.


Towarzystwo stoczyło się na dyżurkę, oddali papiery:

— Wiesiu, 11—016 zawiezie nas do źródełka, tylko ich później nie wołaj! Bo ktoś musi nas zawieźć do domów i żeby potem chłopakom opelka odstawili do KP…

— Dobra, ale klamki zostawiacie na dyżurce — powiedział nieznoszącym sprzeciwu głosem dwukropek — nie chcę, kurwa, żeby jakaś strzelanka była po pijaku, później będą napierdalać, że milicja pije, a i tak już w mundurach jedziecie…

Nikt go nie słuchał, każdy po kolei kładł pas z bonią na blat okienka i wytaczał się na plac za komendą.

Kilkanaście osób zdecydowało się jechać do źródełka. Nowy, Generał i Waluś zapakowali się do drugiej klasy radiowozu i kazali wieźć na Kościelną, gdzie stał całodobowy i był duży wybór alkoholu. Locha i Brudas zabrali do swoich samochodów jeszcze kilku chłopaków, nie bacząc, że przed chwilą walnęli po pół szkalny wódy, i pojechali za radiowozem. Wszystkie samochody stanęły za sklepem o nazwie „Ostatni Grosz”, zebrano kasę, od każdego po trzydzieści złotych…

II

Źródełko…

Aspirant…

— 11—016, zgłoś dla 03 — zawołał głos w stacji.

— Zgłaszam dla 03. — Ściągnąłem gruchę z wieszaczka przy drążku biegów.

— Zawieziesz naszych w pilnej sprawie i zostaniesz do ich dyspozycji do odwołania.

— Okej, to jedziemy do bazy*. Pastorał, słyszałeś, zapierdalaj na komis… — Kierowca radiowozu ruszył z piskiem, paląc przy tym gumy w Škodzie Octavi. Z rynku nie było daleko do komendy i już po chwili patrol stanął na placu wewnętrznym. Beton zamiast asfaltu, stare przeciekające garaże, w których trzymane były radiowozy, i drewniane bramy, które się nie domykały albo zamykano je jak obory na wsi, czyli na łańcuch i wielkie kłódki.

Do radiowozu wpakowali się chłopaki, woń alkoholu owiała Aspiranta i Pastorała. Do trzeciej klasy weszło trzech kolegów w mundurach:

— Wieźcie nas do źródełka, chopocki — rzucił Waluś, trzaskając drzwiami.

— Kurwa — krzyknął lewy* — nie trzaskaj, bo szyba wylata z tej strony! Do którego źródełka? Za rynkiem do „Ostatniego Grosza” czy do „Leżącej Świni” przy zalewie?

— Wieź, gdzie bliżej!

Ponownie pisk opon, kilka bączków i dym palonych gum na placu pożegnał stojących i pakujących się do cywilnych samochodów chłopaków. Popatrzyli tylko za odjeżdżającym rajdowozem i co niektórzy postukali się w głowę, że ten, co za kierownicą, to ma we łbie najebane…

— Heee heeee — zarechotał kierowca, włączył bulaje i zapierdala przez miasto.

— Ty, a nie pojebało ci się? — zapytałem.

— Chłopakom się spieszy, widzisz, że spragnieni — powiedział, po czym zapytał siedzących z tyłu: — Nowy, a co to się dziś działo w Księżej?

Nowy spojrzał na kierowcę, jakby chciał go udusić:

— Chujnia była — zaczął Generał — ojciec zabił swego dzieciaka, mała miała może sześć lat… skurwiel jebany…

Wszyscy zamilkli na chwilę, było tylko słychać wycie koguta i turbinę wyjącą, gdy Pastorał wcisnął gaz do dechy. Każdy miał dziecko, każdy był ojcem, każdego ścisnęło teraz w gardle… Przejechali tak w ciszy pod sam sklep, zatoczyli koło i stanęli z tyłu, żeby nikt z ulicy nie widział, że tylu ludzi w mundurach. Chłopaki wytoczyli się z drugiej klasy, a za chwilę podjechały dwa samochody cywilne, po czym zebrała się grupka, szybka wymiana zdań i zrzuta po trzydzieści zeta. Kilku chętnych ruszyło do sklepu po alkohol, popitę i coś na ząb. Wraz z nimi poszedł kierowca…

— A ty nie miałeś mieć dziś wolnego? — pyta się mnie Nowy.

— No, kurwa, miałem, ale zadzwonił Wiesiek, że Jebaka zachorzał, i ściągnęli mnie do roboty… — odparłem.

— Pewnie Jebaka znowu zakisił ogóra* nie w tej szparce, gdzie trzeba, ha, ha — zaśmiał się Gałka.

— Ha, ha, ha — śmiali się wszyscy.

— Są dwie opcje: albo dostał po ryju od zazdrosnego męża, albo znowu coś załapał — śmiał się Nowy.

— Jebaka ze Żwirkiem i Pastorałem powinni założyć jakąś męską agencję towarzyską, bo oni nie przepuszczą żadnej dupie… — skwitował. — O! Patrzcie, właśnie idzie Żwirek z Pastorałem i ciągną jakieś marysie* do nas.

Wszyscy spojrzeli w stronę nadchodzących, czterech chłopa w mundurach i jakieś dwie laseczki. Obie odjebane jak na otwarcie kanału, mini i bluzeczki z głębokim dekoltem… Zanim ktokolwiek coś powiedział, już z daleka krzyknął do nas zadowolony Żwirek:

— Patrzta, kogo spotkaliśwa. Prytka i Czarna winko kupowały, to je do nas zaprosiłek, co bedo jakiegoś muzgojeba piły? Niech się aby napijo porządnej wódeczki, a nie…

Prytka i Czarna były naszymi koleżankami z firmy, jak same przyznały, miały ochotę pójść dziś do jakiejś knajpki, zabawić się trochę, poznać fajnych kolesi i może bzyknąć któregoś, jak im się spodoba. Wcześniej na odwagę kupiły wino i oczywiście w sklepie spotkały wspólnych znajomych, czyli Żwirka, Pastorała i nas.

Locha puścił z radia Błękit Policyjnych Lamp i z głośników na fula poleciało Policja was Jebie… Waluś już lał gorzałę w szklany, które zabrał ze sobą:

— Aspirant, a wy z Pastorałem łykniecie?

— Nie, pojebało cię? My do rana musimy was pilnować — zaśmiałem się.

— Nie — mój lewy odparł z żalem, patrząc przy tym pożądliwie na butelki, przecierając jednocześnie dłonią usta i oblizując spierzchnięte z pragnienia wargi. — Nie tym razem, jeszcze radiowóz Nowego musimy odwieźć. — Pokręcił niezadowolony głową, po czym przysunął się do Czarnej, która oparła się o samochód i zaczął jej coś szeptać do ucha, kładąc czule rękę na odsłoniętym udzie.

— A ty żony nie masz? — Zapytał Młody.

— A w mordę chcesz? — Pastorał ostro zjechał pytającego. — Na chuj się wpierdalasz? Pytał się ciebie kiedyś o coś ktoś? No to morda w kubeł…

Czarna zaśmiała się, a cała reszta za nią. Z drugiej strony stał Żwirek z Prytką:

— Ty fajno dziewczyno jesteś, tak bez munduru to łod razu lipjej ci. Aż mam chęć cię schrupać… — i zaczął do niej kłapać zębami jak rasowy pies.

Prytka chichotała się zalotnie i flirtowała z rozmówcą:

— Taaak, a co byś zrobił Żwirku?

— A łogarnąłbyk pajęczynę między twoimi nogami mała, i aby wytrzepał sakiewkę, aż do łostatniego grosicka…

— Łaahchahaha, łachchaaahaha … — ponownie rozległ się nasz śmiech, który zagłuszył muzykę i poszczególne rozmowy…

W tym momencie usłyszeliśmy jakieś krzyki, które dochodziły od strony wejścia do sklepu i nim ktokolwiek zdążył coś zrobić, wprost na nas biegło dwóch mężczyzn. Nie było nas widać, bo za sklepem nie świeciła się żadna lampa, a tylko lampki zapalone w samochodach, tak by nikt nie widział, że za sklepem raczą się alkoholem policjanci. Jeden wpadł wprost na Walusia, wytrącając mu z rąk flaszkę, która z głośnym brzękiem rozbiła się o asfalt. Szkło rozbiło się z brzękiem, a wóda poleciała na nasze buty i spodnie. Jej ostry aromat jeszcze bardziej nas wkurwił.

— Kuuuurwwaaaa — krzyknął Waluś z nieukrywanym żalem.

Drugi w szybkim biegu potrącił Atamana, który wyrżnął głową o samochód Lochy. Za nimi biegł właściciel sklepu:

— Panooowieee łapaaaććć! — krzyczał na całe gardło. — Zaajjjeeeballiii mii pieeniąądzeee z kasyy!

Siedzący w swych samochodach Locha i Brudas zapalili światła mijania, to samo zrobił Pastorał w radiowozie.

Dwóch dżentelmenów stanęło jak wrytych, naprzeciw siebie mieli kilkunastu mundurowych. O mało nie zemdleli, widać było, jak im miny rzedną. W dodatku gdzieś w tle z samochodu dobiegły cichutko bity „pałą w żebra, but na mordę…” — tak, Locha zdecydowanie za często puszczał tego hiciora. Teraz śpiewał ją Ataman z Gałką i Brudasem, patrząc groźnie na dwóch gości po trzydziestce, którzy nieświadomi niczego wpadli wprost na nas. Nie zamierzali już uciekać, ręce i cycki im opadły na nasz widok, a odwaga, jaką mieli okradając właściciela sklepu, ulotniła się jak bąk w spodniach. Jeden od razu wyjął z kieszeni zwitek pieniędzy i położył na ziemi, podniósł ręce do góry:

— Ja niewinny, pan, ja niewinny — zaciągnął ze wschodnim dialektem ten bardziej bojący się.

Ruszyłem do przodu, podcięcie nóg i chwyt za gardło, facet zrobił wielce widowiskowego fikołka w powietrzu lądując na glebie. Teraz dopadł go mój kierowca, wywinął mu ręce do tyłu i fachowym ruchem skuł łapska. Obaj podnieśliśmy go i rzuciliśmy na maskę radiowozu:

— Ja ruski, pan, ja ruski, ja chciał adwokat… — gawarił coś do nas zatrzymany.

— A ja nie panimajuu, ty gawarii pa polski, a nie jakiś duracki jazyk — szprechał do niego Pastorał ni to po rusku, ni po polsku. — A kraść w polszy ty umiał? To i gawarit sie w ciurmie* nauczysz!

Drugi miał mniej szczęścia, rozbił flaszkę Walusiowi, a on takich rzeczy nie darował. Złapał nieszczęśnika za koszulkę i przyciągnął wielką łapą do siebie, zaczął na zmianę napierdalać go po twarzy to z liścia, to „z dziwki*”. Chłopaki śmiali się z zabawnej sceny i komentowali całe zajście. Zaś Gałka zanucił na cały głos:

Liście lecą z drzew

Liście lecą z drzew

I tak stoi nieszczęsny złodziej

Okładany przez liście lecące z drzew

Liście lecące z drzew

I z liściem na ryju siądzie w radiowozie

Nikt go nie poratuje nikt mu nic nie powie

Tylko się każdy gapi

Tylko się każdy gapi i nic…

— Ha, ha, ha — chłopaki ryczeli ze śmiechu, stukając przy tym butelkami i szklankami, pijąc zdrowie Walusia i kibicując za każdym uderzeniem w łypę*…

W tym czasie podszedł do nas sklepowy:

— Całe szczęście, panowie, że tu byliście, no skurczybyki mnie już drugi raz okradli — żalił się — ten to Polak, znam jego matkę… — Wskazał palcem na okładanego właśnie nieszczęśnika. — Macie u mnie kolejne dwa litry w nagrodę — powiedział i poszedł po flaszki do sklepu.

— Huuurraaa — krzyknęli mundurowi zachwyceni wdzięcznością sklepikarza.

— Łap — rzuciłem bransoletki specowi od „sprzedaży jesiennych liści” — i dawaj go tutaj…

Waluś ostatni raz trzasnął porządnego liścia z otwartej łapy złodziejowi, złapał w locie bransoletki i wywinął trzymanego człowieczka jak kukiełkę, zapiął kajdanki na rękach i docisnął.

— Aaaa, ssss — syknął z bólu chuligan.

Odprowadził go do radiowozu, Pastorał otworzył drzwi i czekał. Waluś złapał złodziejaszka za kark, a drugą ręką za pasek od spodni i wrzucił do drugiej klasy na kolana ruskiego, który już tam siedział. Spojrzałem na niego i się zaśmiałem, gęba bandziorka była czerwona jak burak, bo ten, który go okładał, to miał dłoń jak bochenek chleba.

— Ha, ha, jutro będą skutki, będziesz wyglądał z rana jak chomik, ha, ha. Pakujemy się i jedziemy, a wy tu nie rozrabiajcie. — Spojrzałem na kolegów. — Może dwukropek wam kogoś innego przyśle, to was rozwiezie.

— Aspirant, a nie zapomnijcie o nas, jak premię dostaniecie za tych dwóch złapanych na gorącym uczynku! — Krzyknęli Ataman i Żwirek.

— A już ci, nie zapomnimy, ale widzę, że wasza premia już idzie. — Wskazałem na człowieka niosącego cztery połówki najlepszej wódy, jaką miał na sklepie.

Pastorał złapał jeszcze szybko Czarną wpół i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przycisnął do siebie. Jedną ręką obłapił ją mocno za cycka, aż pisnęła, a drugą wsunął z tyłu pod kieckę, łapiąc za tyłek, i pocałował, wsuwając swój jęzor do jej ust.

— Łułłłuuuuu łłłuuuu — zawyli wszyscy — łuuułłuu.

Czarna się nie wyrywała, widać jej się spodobało, chwilę jeszcze tak stali, aż lewy się od niej oderwał:

— Masz mój telefon, jak coś, to wiesz! — krzyknął i zapakował się do auta.

— 03 do 016, zgłoś…

— Szszszyyy, zgłaszam 16, co jest?

— Mamy dwóch złodziejaszków, na gorącym ich chwyciliśmy — szybko szczekałem do gruchy — kradzież z kasy sklepowej w całodobowym „Ostatni Grosz”.

— A co wy tam robicie, chłopcy… — w radiu dał się słyszeć głos komedianta Capa.

— A ten skąd się wziął o tej porze na fabryce? — zapytałem zdziwiony lewego. — Przecież, kurwa, do domu polazł…

Pastorał wzruszył ramionami:

— Powiedz, że patrol tu mieliśmy.

— Patrol tu mieliśmy, komendancie. — Popatrzyłem na kolegę.

— A dlaczego kłamiecie, Aspirancie, ja tu, kurwa, rozpiskę mam i widzę, że nie wasz rejon! — stary już krzyczał.

— Kurwa, Wiesiek mu nie powiedział, że tu jesteśmy!? — Podniosło mi się ciśnienie, zaś do gruchy dodałem: — No pić nam się chciało, a sklep niedaleko, to na chwilę Pastorał zjechał i akurat na gorącym mamy dwóch złodziei…

— Pić wam się chciało? Dawać mi tu na bazę raz-dwa! — krzyknął do stacji nasz rozmówca.

Otworzyłem szybkę i krzyknąłem:

— Spierdalać, ale już, bo stary wrócił do komendy i szuka problemów, pewnie ktoś już podpierdolił, że piliście w patrolowni… — Następnie spojrzałem do tyłu na zatrzymanych i powiedziałem: — A tylko słowo powiecie, to wpierdol! — Pogroziłem palcem.

— Nic nie widzieliśmy, panie władzo — obaj odpowiedzieli zgodnie, jeden zaciągając po rusku.

— Dobra, to jedziemy.

Lewy zawinął bączka pod sklepem i ruszył żwawo w kierunku wskazanym przez komendanta…

— Co teraz? — zapytał.

— Jak co? Nic, kurwa! Normalnie byliśmy na patrolu i zajechaliśmy po picie.

— Okej.

— Okej — odpowiedziałem, uśmiechając się.


Weszliśmy z zatrzymanymi do komendy, obaj dziarskim krokiem i z pewnymi siebie minami. Przy okienku dyżurki stał stary, dwukropek ukrywał się gdzieś z tyłu i pokazywał do nas palcem, mrugając przy tym porozumiewawczo oczami, żeby nic nie gadać. Jego pomocnik wychylił się do połowy i rozmawiał z komendantem.

— O! Są, komendancie. — Wskazał nas głową.

— Chodźcie no tutaj — mówiąc to, sam się zbliżył w naszym kierunku.

— No i podszedł, no i co? — powiedziałem żartobliwie, próbując wybadać humor starego.

— Nie dowciapkuj, Aspirant, nie dowciapkuj, bo zobaczysz — zagroził. Zaczął nas obwąchiwać. Chyba nie był w sosie, wyczułem zamiar przyjebania się o byle gówno.

— To już wiem komendancie, dlaczego na nas psy mówią — powiedział Pastorał.

— Taaak, a dlaczego? — spojrzał z ciekawością na mojego kierowcę.

— No jak komendant nas obwąchuje na przywitanie — zaczął powoli mówić lewy — to jeszcze wystarczyłoby, żebyśmy razem z kolegą ogony podnieśli i nasrali na środku korytarza. — Spojrzałem na niego i ledwo powstrzymywałem się, by nie parsknąć śmiechem. Pastorał mówił z pełną powagą, patrząc staremu prosto w oczy: — A później, jak psy mają to w zwyczaju, powinien pan wytarzać się w tym albo jeszcze dupy nam obwąchać, a nie tylko gębę. — W tym momencie komendant spurpurowiał, wyglądał, jakby zaraz miał mu dym pójść uszami. Przysunął się do lewego i już miał coś powiedzieć, gdy:

— Bbeeeeellleee. — Odbiło się długo i przeciągle Pastorałowi, prosto w twarz starego. — Bllee. — Jeszcze dodał krótko…

W tym momencie nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem, a za mną zatrzymani i dyżurni. Tylko lewy stał całkiem poważnie, drapiąc się po głowie i jak gdyby nigdy nic, spoglądając na wściekłego Capa, dłubiąc przy tym palcem w nosie.

— Jaaa pieeerdooolę, co za, kurwa, chamstwo, ty świnio pierdolona…! — Rozdarł się stary, plując przy tym na wszystkich wokoło.

Odsunąłem się z zatrzymanymi dwa kroki do tyłu. Komendant przybliżył się do Pastorała i darł mu się prosto w twarz:

— Ja cię, ja cię… będziesz szlifował bruki do końca życia, ty, ty…!

— Komendant mnie nie straszy i nie pluje. — Wytarł twarz rękawem. — Chodziłem za poprzedniego komendanta i jeszcze za poprzedniego, to i teraz mogę. Komendantem się bywa, a policjantem się jest. — Spojrzał Capowi prosto w oczy. — Przeżyjemy i pana, prędzej czy później pójdzie pan na emeryturkę i się gdzieś spotkamy…

— Teraz ty mnie straszysz! — krzyczał wściekły. — Słyszeliście? — Rozejrzał się dookoła.

— Ja nic nie słyszałem — pokręciłem głową, wciąż się śmiejąc. — A wy, chłopaki? — zapytałem złodziejaszków.

— My też nic — odparli ponownie chórem. A oni co? Bracia? — pomyślałem.

Stary spojrzał na dyżurkę, ale zanim to zrobił, to Kazek już zamknął okienko i schował się za monitorem komputera, udając, że nic nie widzi ani nie słyszy. Jak te trzy małpiszony, co sprzedają w pamiątkowym na osiedlu u Bogusia — przemknęło mi przez głowę — nic nie słyszę, nie mówię ani nie widzę. Widać było jak łby się trzęsły ze śmiechu dyżurnym.

— Za pół godziny obaj do mnie, ja wam, kurwa, pokażę. — Zebrał się w sobie i w kilku skokach pokonał schody biegnące na górę.

— Ha, ha, ha, ha — teraz już ryczałem ze śmiechu, a jeńcy mi wtórowali — ja pierdolę, ty się, kurwa, śmierci nie boisz, Pastorał.

— A co mi zrobi? Będzie mnie wkurwiał to na LQuatro* pójdę albo mobbing zgłoszę. — Wzruszył ramionami lewy. — A w ostateczności to mogę już na emkę* spadać. — Zaśmiał się.

Szczerze mówiąc, zazdrościłem mu tej niezależności, jaką dawało przepracowanie piętnastu lat w tej firmie. Możliwość skorzystania z pójścia w każdej chwili na emkę była bardzo przydatna i tym, którzy ją mieli, dawała pewność siebie. Naczelnicy i komendanci dwa razy zastanawiali się, czy takiemu funkcjonariuszowi zrobić kuku w postaci dyscyplinarki lub innego dziadostwa. Każdy, kto miał już wypracowane lata, mógł w każdej chwili rzucić papier o przejście na emeryturę i pokazać środkowy palec przełożonemu, który usilnie stara się udowodnić wszystkim, jakim jest ważniakiem…

Obrobiliśmy nieszczęsnych złodziei na spokojnie: sprawdzenie kieszeni, wrzucenie na bęben, badanie alkotestem i w końcu wypisanie wszelkich protokołów, notatek itd. Zeszło około godziny. W tym czasie stary ponaglał nas przez dyżurnego trzy razy, bo mu się do domu śpieszyło.

— Spokojnie — mówił mój kierowca — jak mu się spieszy do domu, to niech sam do nas zejdzie, a jak skończymy, to pójdziemy. Inaczej będzie, że znowu jakieś błędy w dokumentacji zrobiliśmy i wtedy na pewno wjebie nam postępowanie za niedopełnienie obowiązków, brak znajomości przepisów albo jakieś insze gówno… — Wiedział, co mówi, nieraz tak było. Przy tym, jak mówił, to przygryzał nerwowo długopis i pisał dalej w protokole zatrzymania, głośno sobie dyktując: — „…biegł za ni-mi i krzy-czał od-daj-cie ka-sę ch-uje…”.

Po ponad godzinie i osadzeniu jeńców na dołku ruszyliśmy na drugie piętro do Bizancjum. Stary słyszał nasze kroki już z daleka, bo o tej porze mało kto siedział jeszcze w komendzie. Wyszedł przed drzwi:

— Ile, kurwa, mam na was jeszcze czekać? — Oparł się o framugę drzwi gabineciku jak jakaś rasowa dziwka.

— Komendant się nie denerwuje, musieliśmy zakończyć dokumentację i osadzić złodziei złapanych na gorącym — powiedziałem.

— Baczność — krzyknął Cap — i ani słowem się nie odzywać!

Stanęliśmy więc pod ścianą korytarza, wyprostowani, jak należy, i w postawie, jak przewidują przepisy, patrząc przed siebie tępym wzrokiem podwładnego. Staraliśmy się przy tym przyjąć wygląd lichy i na tyle durnowaty, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć naszego komendanta. Widać bardzo mu to pasowało, bo spojrzał na nas zadowolony, zapewne myśląc, że się boimy. Powolnym krokiem podszedł do nas:

— myślicie, że obaj jesteście tacy cwani!? — zaczął wywód. — Otóż powiem wam, że nie jesteście! Od jutra będziecie mieli tylko patrole piesze, codziennie sprawdzanie notatników i kontrolę wyników ze służby. Dodatkowo po każdej służbie będziecie pisali szczegółowe notatki, co, jak, gdzie i kiedy robiliście…

— A z kim? — zapytał Pastorał.

— Co z kim? — stary odpowiedział pytaniem na pytanie, stając na wprost mojego kolegi.

— Z kim, znaczy się, z kim i co robiliśmy oraz gdzie i jak, w jaki sposób, w jakiej pozycji…?

— Kurwaaa! Jesteś bezczelny! — Krzyknął Cap — przez ciebie cała patrolówka ma zakaz schodzenia na przerwę i za potrzebą do komendy, do odwołania! Patrole piesze nawet nocą, chuj mnie obchodzi, że ktoś srać chce! Niech sra w gacie albo w krzakach. A teraz wyjazd mi stąd na ostatni wasz patrol radiowozem…

— Panie komediancie, eeeyyy — zająknął się Pastorał — znaczy się, komendancie, a jak mi się siku zechce, bo na razie była mowa o sraniu, to mogę przyjść na bazę?

Stary zrobił się na całej gębie czerwony jak dupa pawiana, miałem wrażenie, że dym pójdzie mu uszami, ale opanował się i odparł, zaciskając przy tym zęby i sycząc do nas:

— Też ma zakaz, załóżcie sobie pampersy…

— To ja też mam pytanie — powiedziałem — złapaliśmy sprawców na gorącym, mówił komendant na ostatniej odprawie, że premie będą dla tych, co złapią…

Odwrócił głowę w moją stronę:

— Ciebie sobie też zapamiętam, Aspirancie…

— Znaczy się, że co: będzie premia czy nie?

— Znaczy się wyyypiiieeerdaaalaaać! — nie wytrzymał napięcia.

— Okej… to my się odmeldowujemy — odparłem, popychając rękami mojego kierowcę, który jeszcze o coś chciał zapytać…

— Stać! — krzyknął jeszcze stary, więc stanęliśmy w połowie korytarza. — Nie myślcie sobie, że ja nie wiem, iż wy na tych durnych internetach i profilach zbukowych piszecie, co się dzieje w komendzie! Dokładnie wiem, co każdy z was pisze i na kogo, więc patrzcie — palcem wskazującym pokazał na mnie i na kolegę — bo ja wam takie postępowanie zrobię, że do końca życia popamiętacie. Polecicie obaj z etyki…

— Eeee, panie komendancie, z etyki? — wyrwało mi się, bo już mnie nosiło na samą myśl o inwigilacji prywatnych profili na intrenecie. Co za dużo, to i koza nie zeźre — pomyślałem, a głośno dodałem: — Z etyki to można ponad połowę komendy na zbity pysk wypier… wypieprzyć — poprawiłem się — razem ze wszystkimi oficerami!

— Ja z tymi dwoma debilami nie wytrzymam, ja pierdolę, kurwa, wyyypiiiieeeerdaaalaaać! — krzyknął drugi raz, obrócił się na pięcie i mówiąc coś do siebie, poszedł w stronę swoich apartamentów.

Spojrzeliśmy po sobie, kolega wskazał głową odchodzącego Capa i popukał się w czoło:

— Jebie staremu na dekiel…

Spokojnie zeszliśmy na plac i wskoczyliśmy do radiowozu, Pastorał pierdolnął drzwiami…. i tylna szyba z prawej strony wypadła z brzękiem na beton…

— Kurwa, kurwa, kurwa! — krzyczał kierowca. — Ja pierdolę…! — Wyskoczył zza kierownicy jak oparzony, obiegł auto. — No! — dało się słyszeć — na szczęście cała…

Spokojnie wysiadłem, udało nam się włożyć szybę w uszczelkę, ale nie dało się jej teraz ani otworzyć ani zamknąć do końca. Została uchylona tak z dziesięć centymetrów i z taką szparą już pojechaliśmy w rejon. Wiało przez nią niemiłosiernie, a jeszcze zaczął deszcz siąpić, założyliśmy czapki i postawiliśmy kołnierze bluz, żeby było nam trochę cieplej. Pastorał włączył też ogrzewanie, ale po karkach i tak wiało…

III

Osiedlowe gangusy…

Żwirek i Ataman

Szurając butami o bruk, szedł noga za nogą, sznurówki ciągnęły się za nim po ziemi. Ręce w kieszeniach i wzrok wbity w ziemię. Pas z bronią jak u kowboja przewieszony na lewe biodro, a bluza moro wychodziła na wierzch…

Spojrzałem na niego:

— Kurwa, wyglądasz jak czereśniak, poprawiłbyś mundur, pas z bronią i buty zawiązał, wstyd przynosisz…

— A weź siem odpierdol, Ataman, a co jam jest, aby model na wybiegu, kurła, daj żyć… — odparł Żwirek, patrząc nadal w ziemię.

— Ty policjantem jesteś, to powinieneś jakoś wyglądać… Ja nie wiem, co te dziewczyny w tobie widzą …

— Łogon, łogon, he, he, he — zaśmiał się.

— Taaa łogon, a ja słyszałem, że masz kompleks małego chuja i że się dziewczyny z ciebie śmieją…

— Śmiejo sie, ale chco zobaczyć, aby jaki łogon mam mały, he, he — teraz Żwirek rozgadał się na całego. — Żebyś ty miał takiego małego ja jo, to też by się do ciebie garnęły, a wisz, kiedyś pod dyskoteko… No wisz, pijany byłek, stoje za ściano remizji i leje… A tu nagle wychodzi jakaś baba i aby krzyczy do mnie! „Panie puść ten dyszel łod woza i spierdalaj”, ło! widzisz, jaki mały, dyszel! Dyszel, mówię ci…

— A ty głupi jesteś! — Zatrzymałem ręką Żwirka. — Głodny jestem, bierzemy przerwę…

— Jak przerwę? — zapytał. — Przecie nie możem zejść na komedię, bo zakaz jest. Aspirant z Pastorałem szopkie narobiły ze starym i ten się wkurwił…

— Mieli dać po sobie jeździć? Ty co byś zrobił? Pewnie stuliłbyś uszy i pozwolił, by darł na ciebie japę? — mówiłem szybko. — I przez to właśnie, że takie boi dupy są w policji, to te gnoje na stołkach robią z nami, co chcą… — Ruszyłem w stronę sklepu, bo mi w brzuchu burczało, a z głupim nie było co gadać…

Żwirek, chcąc nie chcąc, ruszył za mną:

— Ty, ale gdzie bedziem jeść?

— Zobaczysz — powiedziałem z szerokim uśmiechem.

Szybko weszliśmy do sklepu, gdzie już w progu rzucamy razem ze Żwirkiem:

— Dwa razy zestaw patrolowca.

Kobieta zza lady, całkiem ładna blondynka, mruga do nas niebieskimi oczkami i zalotnie szeroko się uśmiecha:

— Panowie pieszy dziś mają? To może ja przygotuję jakąś kawkę na zapleczu? — pyta kokieteryjnie, zapraszając gestem ręki za ladę.

Żwirek od razu wyczuł sytuację i chęć ekspedientki do bardziej bliskiego zaznajomienia się z mundurowymi:

— Jo łoczywiście taak, jo… — nie skończył.

— Nie! — przerwałem mu w pół słowa. — Musimy iść w patrol, jak słusznie miła pani zauważyła.

Zły Żwirek spojrzał spode łba na mnie:

— No wisz, taka łokazja — szepnął do mnie.

— Nie pierdol, tylko melduj durnemu, że za pięć minut bierzemy przerwę.

Widać było, że mu to nie gra, ale zrobił, co kazałem, zdjął z lewego pagonu stację nasobną typu motorola i krzyknął do niej, naciskając guzik:

— 03 do 11—022, szszyyy — szum w stacji — 03 do 11—022, szszyy.

— Zgłasza! — krzyknął głos durnego z KPP. — Co chciał?

— Przerwę aby byśmy chcieli, może byśmy zeszli do bazy? — zapytał żałosnym proszącym tonem.

Spojrzałem na niego jak na idiotę, no cóż, umiał zgrywać głupiego.

— Zakaz starego jest! Macie przerwę, to radźcie sobie, odliczam za pięć minut. — I się rozłączył.

Stuknąłem go w łepetynę:

— Przecież Cap jest dziś w komendzie, nikomu nie pozwolą zejść.

— Wczoraj pozwolili Gałce i Młodemu i zeszły do bazy…

— Bo wczoraj nie było żadnego z przydupasów ani komendanta, a dziś idziemy jeść na łonie natury.

— Że cło?

— Zobaczysz! — Uśmiechnąłem się szeroko do niego i ekspedientki, która podawała nam dwa zestawy patrolowca.

— To co zwykle? Dwie parówki, duża bułka i półlitrowa woda mineralna, tak? — zapytała, po czym się uśmiechnęła, ale nie do mnie.

— To co, pan jeszcze przyjdzie do mnie kiedyś? Ale bez tego kolegi — spojrzała na mnie złym wzrokiem — bo znowu nie pozwoli pójść na zaplecze…

— Jo, no łoczywiście, aby przyjdem, pani ładniutka taka…

Złapałem go za ramię i pociągnąłem za sobą. Co te baby widziały w tym gościu, ani to ładne, ani uczesane, mundur na nim wisi, nie wspominając, że zaciągał lubelskim dialektem. — Spoglądałem na Żwirka z ciekawością. No, kurwa, Żwirek i Muchomorek jak z czeskiej bajki i to dwa w jednym. Nos jak kartofel, wary jak u złotej rybki, odstające uszy i rozbiegane oczka. Ale coś te baby do niego czuły, czyżby tego dyszla nie umył? Zaśmiałem się pod nosem sam do siebie.

— A ty, z czego rżysz?

— A nic, nic, Żwirku. — Ponownie się uśmiechnąłem. — Idziemy jeść.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 34.65
drukowana A5
za 74.25
drukowana A5
Kolorowa
za 95.98