E-book
11.03
drukowana A5
49.28
drukowana A5
Kolorowa
75.76
Psoriasis Vulgarna

Bezpłatny fragment - Psoriasis Vulgarna

Nie możesz zarazić się łuszczycą, więc spróbuj tolerancją...


4.9
Objętość:
284 str.
ISBN:
978-83-8189-268-1
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 49.28
drukowana A5
Kolorowa
za 75.76

Co autor miał na myśli

Łuszczyca (psoriasis) — przewlekła, nawracająca choroba układowa mediowana immunologicznie, w której procesy zapalne charakteryzują się obecnością objawów skórnych (łuszczących się wykwitów potrafiących pokryć nawet 80% ciała chorego) oraz stawowo-ścięgnistych. Charakterystycznym objawem łuszczycy są owalne bądź okrągłe, czerwonobrunatne lub zaróżowione, płaskie grudki o wyrazistych brzegach i zróżnicowanej wielkości. Pokryte są srebrzystoszarą, nawarstwiającą się łuską, powstałą w wyniku zrogowacenia ognisk chorobowych. Zmiany mają tendencję do zlewania się. Wedle niektórych źródeł dotyka 2—4% populacji […].


Choruję na łuszczycę zwykłą (psoriasis vulgaris) od dziewiątego roku życia. Przez ten czas poddawany byłem osiemnastu hospitalizacjom na różnych oddziałach dermatologicznych. Byłem leczony maściami, naświetleniami i lekami. Zawsze z podobnym, krótkotrwałym skutkiem. Dopiero po wielu latach zmagań z chorobą udało mi się powstrzymać jej postęp i zacząć normalnie żyć.

Historia opisana w książce jest fikcyjna, jednakże przy jej tworzeniu czerpałem garściami z własnych doświadczeń, przeżyć oraz z historii ludzi chorych, których poznałem przez te wszystkie lata.

Chcę wam opowiedzieć, jak trudne jest życie osoby cierpiącej na tak przewlekłą, uciążliwą i nieestetyczną chorobę. Nierzadko powoduje ona wykluczenie chorego ze społeczeństwa z obawy przed zarażeniem, które absolutnie nie jest możliwe.

Łuszczyca to nie tylko skóra. Choroba w niektórych przypadkach atakuje także stawy (psoriasis athropatica) czy paznokcie (psoriasis unguium). Jej zaawansowany etap może prowadzić do stanów lękowych, depresji, poważnych problemów psychicznych, a w skrajnych przypadkach — nawet do samobójstwa.


Pragnę podziękować mojej żonie, Monice, za to, że zawsze mogłem liczyć na jej pomoc, wsparcie i tak ogromne zaangażowanie w to, abym mógł normalnie funkcjonować. Kiedy ja pogodziłem się już z tym, jak wygląda moje życie z chorobą, z odliczaniem czasu „od szpitala do szpitala”, ona postanowiła zawalczyć. Dzięki jej determinacji i wytrwałości w motywowaniu mnie, cel został w dużym stopniu osiągnięty.


Dziękuję także wszystkim, którzy nigdy nie dali mi w jakikolwiek sposób odczuć, że jestem gorszy, dodając mi tym samym otuchy i siły.

Rozdział I — Kurs chorowania

Pociąg zatrzymał się na stacji Leszczno. To nieduża miejscowość, w której znajdował się mój drugi dom. Podróż z warszawskiej Pragi zajęła aż dwie godziny. Aby dotrzeć na miejsce, pozostało jeszcze przejść piechotą jakieś dwa kilometry, niosąc na ramieniu dosyć ciężką czarną torbę.

Kiedy znalazłem się na miejscu, minąłem zieloną bramę. Moim oczom ukazał się budynek, który znałem bardzo dobrze. Śnił mi się już nie raz. Najbardziej lubiłem te sny, w których nie musiałem do niego wracać. Tabliczka z napisem Szpital Specjalistyczny w Leszcznie aż krzyczała, by ją wymienić. Sam nie wiem… chyba pamiętała jeszcze czasy komuny… w każdym razie elewacja — na pewno. Chociaż — jak już wcześniej wspomniałem — to był mój drugi dom, a na dom się nie narzeka. Kocha się go nie „za”, tylko „pomimo”.

Wszedłem do środka. Na izbie przyjęć — pusto. Trafiło mi się! Jako dzień przyjęcia na oddział padło na piątek, tym samym także był to koniec miesiąca. Wtedy był najmniejszy ruch, zarówno na izbie przyjęć, jak i na oddziale. Przez izbę przemknąłem szybko i sprawnie, szpital nie był duży. Tylko trzy piętra. Na parterze — oddział anestezjologii i intensywnej terapii, na pierwszym piętrze — chirurgiczny, na drugim — położniczy, okulistyka i stomatologia, a na samym szczycie — dermatologia.

Pani w szatni odebrała ode mnie ubranie. Przebrany w swoje szpitalne, nieco poplamione „dresiki” wraz z prowadzącym mnie sanitariuszem wsiadłem do windy. Wcisnął „trójkę” i winda ruszyła. Mimo że za każdym razem szedłem z tym samym mężczyzną, to on mnie albo nie poznawał, albo tylko udawał. Może zgrywał profesjonalistę, tłumacząc mi po raz wtóry, gdzie znajduje się winda.

Dojechaliśmy na trzecie piętro, które było podzielone na dwa skrzydła. Skrzydło „A” to dermatologia dziecięca; skrzydło „B” — przeznaczone oczywiście dla dorosłych. Oddział nie należał do najnowszych. Otwarto go jeszcze w latach sześćdziesiątych. Jedni mówili o czekającej go nieuchronnej likwidacji, inni natomiast o kapitalnym remoncie, który nadałby mu drugie „życie”. Żadna z tych informacji nie była jednak potwierdzona, a dla mnie liczyło się przede wszystkim „tu i teraz“.

Tymczasem byłem już prawie u celu. Pozostało jeszcze przejść długi korytarz, mijając przy tym wszystkie pomieszczenia. Z czystej ciekawości zaglądałem do sal przez otwarte drzwi, sprawdzając „ruch w interesie”. Widząc komplet na „trzynastce”, od razu zrobiło mi się lżej na duszy.

Małomówny pan sanitariusz doprowadził mnie do kokpitu pielęgniarek, zostawił dokumentację i poszedł.

— Ooo! Kogo to ja widzę. Nasz wychowanek wrócił! — tak mnie zawsze witała siostra Dagmara.

Biła od niej radość, pomimo niesprzyjających okoliczności. Byłbym skłonny stwierdzić, że lubiła swoją pracę oraz ludzi, których w niej spotykała. Zresztą, oddział był dość specyficzny; nie czuć tam było atmosfery śmierci czy umierania, zgon był odnotowywany raz na pięć lat, a oddziałowa kostnica już dawno została przerobiona na skład z pościelą dla pacjentów. Oddział dla zdrowych ludzi — można by rzec. Więc czemu by się nie uśmiechać od ucha do ucha? Stary bywalec od razu poczuł się jak w domu, a nowicjusz dostał garść pozytywnych emocji na „dzień dobry”.

— No to, biedroneczko, fruniesz na „czternastkę”. Zmykaj — powiedziała.

Zawsze lubiłem określenie „biedronka”, gdyż nie brzmiało tak ordynarnie jak „łuszczyk”, za to wprowadzało nawet pozytywne emocje. W końcu — kto nie lubi biedronek?

A więc, kierunek „czternastka”. Kolejny raz ta sama sala. Szczęście, że nie ta okropna „trzynastka”! Nie dość, że liczba pechowa, to znajdowało się tam więcej pacjentów, niż na pozostałych salach. No… i jeszcze brak telewizora.

Idąc na przydzieloną salę, minąłem siostrę oddziałową, która także przywitała mnie serdecznym uśmiechem. Sami swoi — pomyślałem, odwzajemniając uśmiech.


Drzwi uchyliły się i wszedłem. Wyrko już czekało. Jedno z trzech. Oczywiście środkowe — najgorsze. To przy oknie zawsze było najwyżej cenione. Określało je nawet pewne prawo, a mianowicie: „prawo bytu”. Łóżko to dostawał ten, kto przyszedł na salę najwcześniej. Przy łóżku znajdował się długi parapet, który służył szczęśliwcowi jako dodatkowa półka. W lato wiatr, który wpadał przez otwarte okno, chłodził poparzone od maści ciało chorego; w zimowe noce natomiast ogrzewał je kaloryfer.

Za parapetem znajdowały się zamknięte i od lat nieużywane drzwi na balkon. Na przeciwko łóżka wisiał telewizor, odpłatnie umilający chorym pobyt.

Łóżko pod oknem zajmował mało sympatyczny jegomość z ogromnym brzuchem. Odwrócił się w moją stronę, dziwnie sapiąc:

— Leszek jestem — odezwał się. — Masz jakieś drobne, młody?

Oczywiście skończyły mu się monety na telewizor, więc przerwało, i to w najmniej odpowiednim momencie.

— Niestety nie. W banku pusto… — odpowiedziałem, udając, że szukam czegoś w kieszeniach dresu. Drobne oczywiście miałem, ale wolałem je zachować na automat do kawy.

— Dobra, Lechu, jest po obchodzie — odezwał się pacjent z łóżka numer dwa. — Możemy drutem nabić. Młody skoczy rozmienić i wtedy się na legalu wrzuci monetki do puszki.

Kolejne łóżko w salowej hierarchii znajdowało się przy drzwiach. Pacjenci lubili je z tego względu, że umywalka znajdowała się dosłownie w zasięgu ręki. No i ten, który na nim leżał, dostawał najszybciej obiad… jakby reszta miała na niego czekać Bóg wie ile. To łóżko zajmował wyglądający niepozornie, chudy i niski chłopak. Tatuaże na jego ciele, które z resztą chyba ktoś mu zrobił po pijaku, mówiły o nim dużo.

— Pierwszy raz? — zapytał, drapiąc się po łokciu, na którym widać było ominięte i nieposmarowane plamy. Następnie wyciągnął rękę i się przedstawił.

— Zyga.

— Miło mi… Ja jestem Łukasz. Nie… niestety nie pierwszy — odparłem.

W tym momencie otworzyły się drzwi. Do sali weszła młoda kobieta, w białym fartuchu. Niska blondynka, o typowo słowiańskiej urodzie, dosyć dynamicznym krokiem podeszła do mnie i powiedziała:

— Dzień dobry. Jestem doktor Alicja Kwiecień, pana lekarz prowadzący. Zapraszam za chwilę do pokoju numer trzy. Jeśli ma pan jakąś dokumentację medyczną, wypisy ze szpitala albo przyjmuje pan jakieś leki na stałe, to proszę wziąć wszystko ze sobą.

Zaraz po tym wyszła, pozostawiając po sobie tylko zapach bardzo delikatnych perfum.

— To suka jest — burknął Leszek, zmieniając kanał w telewizji. — Nie idzie się w ogóle z nią dogadać. Panisko od razu po studiach! Wszystko jakby z podręcznika czytała. A to jest życie! Tu trzeba improwizować. Wczoraj takiego Sławka wypisała. Pięć dni tylko leżał i wypad do domu. A jaka łuska się jeszcze z niego sypała, o ludzie!

— Może podpadł i wyleciał — stwierdziłem. — Tu są przecież zasady, których trzeba przestrzegać.

— Młody, ty się nie wymądrzaj. Zasady są jak w każdym szpitalu i wszyscy ich przestrzegamy. Poza tym, to nie więzienie czy coś — odparł Zyga.

Nie miałem zamiaru się sprzeczać. Doktor Kwiecień zdecydowanie nie była ich ulubienicą. Zapewne byli już u niej na „cenzurowanym”, bowiem nie wyglądali na takich, którzy lubią przestrzegać zasad panujących w szpitalach.

Zasady były oczywiste, jak w każdej tego typu placówce. Pierwszą i najistotniejszą był zakaz samowolnego opuszczania terenu szpitala. Zasadę tę niezwykle trudno było złamać (personel pilnował tego skrupulatnie), jednak niektórym się udawało. Pacjentom takim jak chociażby ci dwaj zdarzały się wojaże do sklepu, znajdującego się po drugiej stronie ulicy. To łączyło się z kolejną, czasem łamaną, zasadą o zakazie spożywania alkoholu podczas kuracji. Wedle dawno postawionej tezy: „Piję, bo choruję; choruję, bo piję”.

Kolejną zasadą było także nieprzywłaszczanie sobie dużej ilości maści na własny użytek. Zwłaszcza w piątkowe wieczory, bowiem w weekendy maści było — o zgrozo! — jak na lekarstwo.

Zasada estetyki natomiast była taka, że będąc nasmarowanym maścią, nie wolno było paradować w samych majtkach po oddziałowym korytarzu, ze względu na to, że był on damsko-męski. Mężczyźni nie do końca przestrzegali tej zasady. O ile — gdy odnosili tacę po obiedzie czy szli wziąć prysznic — nikt nie miał do nich pretensji; o tyle — gdy spacerowali po oddziale i rozmawiali przez telefon, nie chcąc tego robić na sali — o skargi ze strony kobiet nie było trudno. Z reguły skarżyły się te najstarsze.

Oczywiście problem był także z telewizorem i wspomnianym wcześniej — drutem. Niezdyscyplinowani pacjenci, żeby zaoszczędzić, zamiast monet wkładali do otworu w automacie drut i uderzali dotąd, aż automat wyświetlił jakąś liczbę godzin. Czasami wbiło się od razu „24h”, więc pacjent czuł się co najmniej, jakby wygrał „szóstkę” w totolotka. Zazwyczaj jednak wbijała się godzina albo dwie, i automat się blokował. Kiedy w trakcie „uiszczania opłaty drutem” wszedł personel, pacjent mógł mieć duże kłopoty…

W każdym razie, jeśli człowiek trzymał się przyjętych ogólnospołecznych norm i zasad, nie miał problemu z przeleżeniem tylu dni, ile było mu przeznaczonych.

Moja szczęśliwa czarna torba podróżna była już rozpakowana. Zawsze zabierałem ją ze sobą, nie tylko ze względu na sentyment. Była po prostu bardzo pakowna, a poza tym — na czarnym nie widać plam od maści.

Obok łóżka znajdowała się mała szafka na kółkach, którą uzupełniłem od góry do dołu. Niezmywalne, fioletowe ślady po maści były tam, gdzie pacjent najczęściej jej dotykał, czyli przy klamkach. Wszędzie było dużo tych fioletowych śladów, które dziwiły odwiedzających albo pacjentów będących na pierwszej hospitalizacji.


Teraz mogłem się już udać do pokoju numer trzy, gdzie czekała na mnie piękna doktor Kwiecień. Podszedłem pod drzwi i zapukałem bardzo kulturalnie. Uchyliwszy je delikatnie, zapytałem, czy mogę wejść. Doktor uśmiechnęła się i zaprosiła do środka. Niby nic… zwykły uśmiech, ale dla mnie jakże istotny.

— Pan Łukasz Wilk, tak? — zapytała oznajmująco. — Proszę usiąść.

Lekarze z oddziału używali pokoju numer trzy do przeprowadzania wywiadów z pacjentami. Pomieszczenie także służyło do rozmów w cztery oczy, poza pokojem lekarskim. Było dosyć małe. Po prawej stronie znajdowało się biurko dla lekarza; była tam także kozetka i nieduży biały regał.

— Wiek? — zaczęła wywiad.

— Dwadzieścia lat.

— Zawód?

— Jestem tuż po maturze. Na chwilę obecną pracuję w barze.

— Proszę się rozebrać do bielizny — powiedziała.

Zrzuciłem spodnie dresowe oraz t-shirt i można mnie było zobaczyć prawie w całej okazałości… Białe, suche, łuszczące się plamy na całym ciele. W niektórych miejscach niewielkie, jak kapsel od piwa. W innych zaś ogromne, plackowate zmiany skórne. Najgorzej sytuacja wyglądała na łokciach, piszczelach i odcinku lędźwiowym. Tam zmiany są bardzo grube i oporne na jakiekolwiek leczenie. Mnie zwykle wysypywało także we wszystkich innych miejscach: plecy, właściwie od karku po same pośladki; ręce — od dłoni po bark; nogi natomiast — od stóp do ud. Nie oszczędzało także brzucha, głowy, szyi i klatki piersiowej. Jednym słowem — człowiek łuska. Małe plamki po prostu swędziały, ale te o dużej powierzchni bolały przy każdym ruchu. Pękały, bo skóra traciła swoje elastyczne właściwości. Czasami czułem się tak, jakbym miał suchy papier na plecach.

— Psoriasis vulgaris, czyli: łuszczyca zwykła — powiedziała. — Widzę duże łuski. W ostatnim czasie chyba mało pan nawilżał skórę… Od jak dawna pan choruje?

— Od dziewiątego roku życia, a to moja dwunasta hospitalizacja…

— Dwunasta? Więc powinien pan doskonale wiedzieć, że przed przyjściem na oddział łuska powinna być w miarę możliwości zniwelowana. Później pacjenci mówią, że szpital daje im za mało czasu na kurację, skoro pierwsze dwa-trzy dni tracą na przygotowanie do leczenia, zamiast na samo leczenie.

— Wiem o tym, pani doktor. Przez ostatnie trzy dni miałem dwunastogodzinne zmiany w pracy, i nie było kiedy tego zrobić — tłumaczyłem niepewnie.

Tutaj oczywiście dałem plamę, a jej uśmiech całkowicie zniknął. Nie można tego inaczej wytłumaczyć — to ogromne zaniedbanie. Przed rozpoczęciem hospitalizacji powinienem przygotować skórę do leczenia, robiąc to nawet po pracy. Potrzebna jest do tego duża ilość maści salicylowej, jednak w ostateczności wystarczyłby olej kokosowy, czy nawet jakiś balsam.

— Jak na pana działa leczenie miejscowe? Jaki okres remisji?

— Po upływie mniej więcej trzech miesięcy zmiany powracają, a pół roku po pobycie w szpitalu kwalifikuję się już do ponownego przyjęcia na oddział.

— Czy w rodzinie ktoś choruje?

— Tata chorował, ale już nie żyje.

— A rodzeństwo?

— Mam dwie siostry i brata. Siostry są zdrowe. Brat także, mimo że ma kilka tatuaży. Prowadzi salon, w którym je wykonuje, ale on nie skarży się na problemy ze skórą…

— Tatuaże przy łuszczycy to dosyć ryzykowna sprawa. Czy bolą pana stawy?

— Nie, nie miewam takich dolegliwości.

— Wzrost?

— Sto osiemdziesiąt trzy centymetry.

— Waga?

— Tak około stu kilogramów.

— Panie Łukaszu, ma pan sporą nadwagę; oby nie zamieniła się w otyłość. Jak wiadomo, sprzyja to wielu chorobom układu wydolnościowego czy serca.

— Tak, wiem, ale to nie taka prosta sprawa zrobić coś z nadwagą. Poza tym, chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle.

Niestety oszukiwałem sam siebie. Dwadzieścia kilogramów nadwagi to był dosyć „ciężki” problem. Szczególnie że miałem tendencję do tycia. Lubiłem sobie zjeść, i to bez względu na to, która była godzina. Odkąd zacząłem pracować w Pegazie, czyli otwartym przez całą dobę barze, w którym robiłem kebaby, straciłem umiar totalnie. Przysługiwał nam za darmo jeden posiłek dziennie. Zawsze stawiałem na grube ciasto i wersję XXL. Ponadto pięćdziesięcioprocentowa zniżka na kolejne dania sprawiła, że potrafiłem zjeść trzy duże kebaby w ciągu dwunastu godzin. W lokalu była także opcja dolewki napoju gazowanego, więc piliśmy je praktycznie non stop…

— Czy ma pan jakieś problemy z zębami?

— Nie bardzo.

Doktor wzięła szpatułkę i zajrzała.

— Zdrowe zęby przy łuszczycy to także bardzo istotna sprawa. Bagatelizowana próchnica i choroby dziąseł prowadzą nie tylko do utraty zębów, ale rujnują zdrowie, powodują bóle głowy i zatok, zwiększają ryzyko cukrzycy, problemów z nerkami czy stawami, a nawet zawału serca. To wszystko ma ogromny wpływ na to, jak nasila się choroba — powiedziała, niczym recytując regułki medyczne.

Gdyby zauważyła, że coś jest nie tak, mógłbym dostać skierowanie na stomatologię, a tam się nie patyczkowali. Kiedyś leżał ze mną na sali chłopak, który wrócił z dołu bez dwóch zębów. Był zdesperowany. Koniecznie chciał podleczyć skórę, więc uznał, że w ten sposób zaoszczędzi na prywatnych wizytach do dentysty. U mnie na szczęście wszystko było w porządku.

— Zastosujemy leczenie ogólne. Cygnolina, oraz naświetlania puva — podsumowała, wpisując zalecenia do odpowiednich rubryk.

Tak zwaną „ściankę naświetleniową” przerabiałem prawie za każdym razem, gdy tam byłem. Nie dawała ona pożądanego długotrwałego efektu. Jednakże pierwszy raz miałem spróbować puvy. Ciekawość mieszkała się z niepokojem…

— Czy to bezpieczne?

— Oczywiście. Muszę panu tylko wystawić skierowanie na okulistykę. Przejdzie pan badanie, a jeśli wynik będzie pozytywny, to myślę, że od poniedziałku ruszymy. Akurat złuszczy się pan przez sobotę i niedzielę. Proszę także, aby ktoś panu do poniedziałku dowiózł okulary przeciwsłoneczne. Na razie to wszystko. Niebawem zostanie pan poproszony do gabinetu zabiegowego na smarowanie.

Zamknęła moją teczkę, przesunęła na bok i otworzyła kolejną — następnego pacjenta. W tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi. Pacjent zajrzał i uśmiechnął się.

— Przepraszam, myślałem, że wolne — powiedział.

— Wolne — odpowiedziała chłodno doktor Kwiecień.


Wracając do sali mijałem pokój „X”. To właśnie tam odbywały się naświetlenia. „Ścianka”, czyli promienie UVB, oraz w komorze — naświetlania puva. Zawsze miałem to pierwsze. Mówiło się, że to takie mniej szkodliwe solarium. Wystarczyło, żeby pacjent był wykąpany, a wtedy mógł z marszu wejść za parawanik i stanąć przy ściance z lampami. Najpierw przodem, koniecznie w goglach ochronnych; następnie urządzenie było ustawiane od nowa, a pacjent stawał tyłem i cykl powtarzano. To znałem — tego się nie bałem. Tym razem miało być inaczej… Miałem przed oczami tą wielką czarną kapsułę, która zawsze wywoływała u mnie pewnego rodzaju strach. Niezliczone opowieści pacjentów o tym, jak to ktoś stracił wzrok, doznał poparzenia albo wymiotował, nie napawały optymizmem. Teraz przyszło mi się z tym zmierzyć osobiście.


Wyjąłem z kieszeni telefon, w którym wyciszyłem dźwięki przed wejściem do gabinetu doktor Kwiecień. Na wyświetlaczu widniał komunikat: Sylwia — 8 nieodebranych połączeń.

Moja młodsza, siedemnastoletnia siostra, bardzo się o mnie martwiła. Przez chorobę ograniczyłem życie towarzyskie, a większość wolnego czasu spędzałem w domu. To nas zżyło, a ona każdą moją kurację przeżywała dosyć mocno. Nawet tę pierwszą, jeszcze na oddziale dziecięcym. Miała wtedy dziewięć lat, a mimo wszystko dzwoniła do mnie z telefonu mamy codziennie, by podtrzymać mnie na duchu. I tak już zostało. Była bardzo wyważona i rozsądna, jak na swój wiek. W przeszłości, będąc zbuntowaną trzynastolatką, miewała co prawda dziwne pomysły. Sztandarowym przykładem był żart „lodówka kanibala”, polegający na tym, że najpierw siostra robiła sobie zdjęcie twarzy mocno przyciśniętej do szyby, a następnie wywołała je w formacie jak najbardziej zbliżonym do wielkości głowy i zalaminowywała je. Tak przygotowaną fotografię umieszczała w dużym słoiku wypełnionym żółtawą cieczą, wstawiała do lodówki i wychodziła z domu. Mama prawie umarła na zawał, kiedy po powrocie z pracy zajrzała raz do lodówki…

Zaczęliśmy się nawet o młodą w pewnym momencie martwić, gdyż interesowało ją życie pozagrobowe. Kolczyki z czaszkami i figurki szkieletów były u niej na porządku dziennym. Kiedyś prosto z cmentarza przywiozła ją do domu policja, bo została przyłapana na wywoływaniu duchów. Jednak, z biegiem lat, nasza najmłodsza wyrosła z tych wszystkich głupot.

Uczyła się teraz w drugiej klasie LO, z zamiarem pójścia na AWF. To sport okazał się być dla niej sensem życia, a dokładnie rzecz ujmując — bieganie. Często sam chodziłem na różne biegi, w których siostra brała udział, oczywiście tylko jako obserwator i kibic. Zwykle kończyła z miejscem w pierwszej dziesiątce. Zamierzała w następnym roku, już jako pełnoletnia osoba, wziąć udział w wielkim maratonie warszawskim. To było jej marzenie. Raz pisała nawet do organizatorów, z pytaniem, czy może wystartować za zgodą opiekuna, ale odpisali jej, że tylko „na dziesięć kilometrów”.

Reszta rodzeństwa podchodziła do tematu mojego leczenia trochę jak do czegoś oczywistego, co trzeba odhaczyć w kalendarzu — pobyt Łukasza w szpitalu.

Brat, Daniel, nigdy nie chciał znaleźć czasu na odwiedziny, z resztą nasze relacje były — delikatnie mówiąc — takie sobie. Natomiast starsza siostra, Wiola, twierdziła, że wszyscy jesteśmy tam na własne życzenie. Była jeszcze mama, której starałem się zwierzać z problemów jak najmniej. Zawsze kiedy dzwoniła, mówiłem, że wszystko jest w porządku. Wyszedłem z założenia, że za wiele mi nie pomoże, a weźmie wszystko do siebie tak bardzo, że szkoda mi było jej zdrowia. I tak nie miała lekko w życiu. Od zwierzania się miałem Sylwię.

Oddzwoniłem szybko z nadzieją, że siostra ma jeszcze przerwę w szkole.

— Hej, Sylwia! — krzyknąłem, gdy tylko odebrała. — Ja już po rozmowie z lekarką. Nowa, pierwszy raz ją widzę.

— Hej, Uki! — Zawsze zwracała się do mnie w ten sposób. — I jak wrażenie?

— No co… młoda, ładna i ma piękny uśmiech. Obrączki nie widziałem, więc podpytam pielęgniarki.

Prawda jest taka, że zawsze zwracałem uwagę na ładne kobiety. Głównie na te niedostępne, rzecz jasna. Zresztą, dla mnie większość była niedostępna. Miałem w sobie zbyt dużą blokadę. Kiedy już udało mi się zbliżyć do jakiejś dziewczyny, to zwykle odstraszała ją moja choroba. Więc co takiemu pozostało? Otóż pogadać.

— A… no to standard u ciebie. Podpytaj, podpytaj. Ale zanim polecisz do pielęgniarek na wywiad środowiskowy, to mi jeszcze powiedz, co ci przepisała.

— To, co zwykle, plus mały bonus. Kabinę puva.

— O, brzmi ciekawie. Wpadnę do ciebie w niedzielę z mamą, to opowiesz. Trzymaj się cieplutko i smaruj się dokładnie. Pa!

No to byle do niedzieli!

Miałem już w głowie taki punkt dnia, na który czekałem. To nic, że z nimi mieszkałem. To nic, że dzień wcześniej się widzieliśmy. Byłem w szpitalu i oczekiwałem, że posiedzą przy moim łóżku, powspółczują mi troszkę oraz przywiozą jakieś łakocie.


Nagle usłyszałem wjeżdżający na odział duży, trzeszczący kilkupoziomowy wózek. Obiadek — punktualnie o trzynastej, jak w zegarku.

Wspominałem wcześniej o punkcie dnia? Oczywiście czymś takim dla każdego pacjenta był obiad. O ile na śniadania i kolacje można było narzekać, tak obiady okazywały się niczym z restauracji. Talerze z zupą i drugim daniem, podawane na tacy, przykryte były niebieskimi pokrywami termicznymi. Pacjent do samego końca żył w błogiej nieświadomości, co zje. Jedno było pewne, co by to nie było — będzie dobre i stanowczo za mało.

Soki trawienne zaczęły bulgotać mi w żołądku, bo od rana nie miałem nic w ustach. Niemalże wbiegłem do sali, by naszykować sobie miejsce. Podszedłem do szafki. Z boku była rączka, za którą trzeba było pociągnąć dodatkowy blacik w górę, a następnie opuścić na płasko. Widziałem minę Zygi, który miał się za weterana, a mnie za kompletnego „świeżaka”. Oczywiście nie miał o rączce pojęcia. Na jego szafce stał bumbox, więc umilała mu ona teraz życie.

— Ha! Dobre. Młody pokazał ci, że nie musisz żreć na stojąco, przy moim parapecie — zapiał Leszek, lekko dusząc się przy tym ze śmiechu.

— W dupie mam tę dźwignię. Widoczki ładne z okna podziwiam, jak jem — stwierdził Zyga, oczywiście grzebiąc przy rączce do wysuwania blaciku.

Drzwi się otworzyły i usłyszeliśmy wołanie salowej:

— Jedna cukrzycowa, dwie zwykłe!

Chodziło o diety pacjentów. Czasem różnica między takimi posiłkami była znikoma. Jeden dostał surowe jabłko, a drugi gotowane. Zdarzało się jednak, że obiady różniły się diametralnie. Zwykle te z diety zwykłej były smaczniejsze.

— Leć no po moją szamkę, młody — zwrócił się do mnie Leszek.

Młodszy byłem, więc gdy trzeba było — pomogłem. Leszek wyglądał tak, że każdy najmniejszy ruch mógłby się dla niego skończyć zawałem. W sumie to byłem zdziwiony, że nie poprosił jeszcze, abym mu to wszystko wrzucił do otwartej buzi. Pofatygował się jednak i usiadł na łóżku, by samemu to zjeść. W końcu i ja zabrałem swoją tacę. Wtedy zaczęły się domysły — czy kurczaczek, a może jakiś gulasz. Wpierw podniosłem pokrywę z drugim daniem, zostawiwszy zupę na koniec, i zobaczyłem… rozgotowany makaron, wymieszany z twarogiem.

Usłyszałem głos niezadowolenia spod okna:

— Szlag by to… dziś piątek.

Z tego wszystkiego zapomniałem, że w piątki w szpitalu serwują dania bezmięsne. Krzywiąc się, trzeba było zjeść.


Po jakże pysznym obiedzie, przyszła pora na kolejny, stały rytuał. Wyciągnąłem moją niezawodną maszynkę do strzyżenia włosów i poprosiłem Zygę, żeby ogolił mi głowę na „zero”. Ten prosty i szybki zabieg bardzo ułatwiał leczenie skóry głowy. W przypadku obfitych zmian chorobowych na głowie było to bardzo wskazane. Nie każdy pacjent jednak był w stanie się tak poświęcić, a w szczególności kobiety, z wiadomych względów.

— A wiesz, młody, że i ja się chyba trzasnę na zapałkę — powiedział.

Rychło w czas! Leżał na oddziale już kilka dni. W każdym razie… jak powiedział, tak zrobił. Mało tego, przeszedł się jeszcze po wszystkich salach, informując, że na „czternastce” można się ogolić „za piątaka”. Może i wyglądał na głupiego, ale w rzeczywistości wcale taki nie był. Po niespełna pięciu minutach zjawił się pierwszy klient.

W pewnej chwili rozbrzmiał dźwięk „magicznego” dzwoneczka. Była zasada: pierwszy jest dla kobiet, drugi zaś dla mężczyzn. Dzwonek ów wciskała pielęgniarka w gabinecie zabiegowym, czy — jak potocznie wszyscy mówili — „maściarni”. Zyga, pewny siebie, zaczął golić klienta, rzucając pod nosem:

— Jadę z tematem, bo babom to się zawsze schodzi.


Po około trzydziestu minutach dzwonek zabrzmiał ponownie.

Leszek przestał przełączać kanały w telewizji i sięgnął do szuflady, podnosząc pudełeczko po serku waniliowym, w którym miał upchaną cygnolinę. Posmarował brzuch i maznął nogi, zbytnio się przy tym nie przemęczając. Tymczasem z Zygą ruszyliśmy szybciej, by zająć najlepsze miejsca przy lustrze. Znajdowało się ono w rogu pomieszczenia. Obok lustra stały kozetki. Dalej była lodówka, w której przechowywane były maści — lodówka wielka, zaszklona niczym w supermarkecie. W środku białe pojemniki.

W zabiegowym czekała już siostra Klara — niska kobieta, z wyjątkowo sympatyczną aparycją. Pomimo czterdziestki na karku, wyglądała niekiedy jak mała urocza dziewczynka, zwłaszcza kiedy do swojej fryzury wpinała kokardki. Lubiłem, gdy miała dyżury. Zawsze można było z nią bardzo życiowo porozmawiać. Potrafiła każdego ostro zrugać, ale także podnieść na duchu. Słynęła również z tego, że umiała rzucać dość celne riposty oraz — jak nikt inny — z wytrawną ironią i specyficznym poczuciem humoru — komentować rzeczywistość.

— Wiiiiiilczuś — powiedziała, przeciągając, gdy tylko mnie zobaczyła — ty znowu z nami. Przytyłeś co nieco od poprzedniego razu.

— Siostrzyczko, taki efekt uboczny pracy w kebabie.

— A to wzięli cię do żarcia? — Zyga próbował wejść w rozmowę. — Ja bym od ciebie kebaba nie wziął.

— A ja bym ci go nie zrobił — odparłem.

— Nie zrobiłeś to porządku z łuską zanim do nas przyszedłeś, Łukaszku — Klara, jak zawsze w punkt. — Możesz nie zdążyć w dziesięć dni spłaszczyć zmian cygnoliną. A w ogóle, to kto cię prowadzi… niech no spojrzę w kartę… Alicja Kwiecień. No, chwalą ją.

— Chwalą, bo wyrzuca pacjentów szybciej, niż powinni wyjść — dodał nagle swoje trzy grosze wysoki starszy brunet.

— Panie Heniu, nie ma co wieszać psów na lekarzach. Oni robią, co mogą.

Tu siostra znowu miała rację. Wszystko było w rękach „wielkiego brata”. To z góry szły wytyczne, ile czasu pacjent chory na łuszczycę miał spędzać w szpitalu. Kiedyś były to trzy tygodnie, później dwa, a w końcu dziesięć dni. Mówiło się, że ma dojść nawet do pięciu dni. Wtedy taki pobyt w szpitalu mógłby w ogóle nie mieć sensu, ponieważ pełna i skuteczna kuracja trwa właśnie około trzech tygodni. Po dziesięciu dniach, pacjent był wypisywany tak naprawdę w połowie leczenia i musiał kończyć w domu. Lekarze nie mieli na to większego wpływu. Nie raz robili, co mogli, aby zatrzymać pacjenta chociaż o jeden dzień dłużej.

— To jest chore! — krzyknął Zyga. — Pacjent powinien leżeć tyle, ile trzeba, aż do wyleczenia. Nie tyle, ile pokazuje tabelka.

— Spójrzmy prawdzie w oczy… Który raz pan leży w tym roku? — zapytała ironicznie siostra, uśmiechając się i odginając głowę do tyłu.

— Nie pamiętam. Trzeci albo czwarty — odpowiedział Zyga, skrupulatnie smarując się maścią po udach. — Raz byłem w Międzylesiu.

— Tak? Podobno piękny ten ich nowy oddział. Niczym serialowa „Leśna Góra” — wrzuciła Klara.

— Może… mnie się nie podobało.

Nic dziwnego. Z jego podejściem do leczenia i przestrzegania zasad na pewno wylądował na czarnej liście.

— Czyli niech będzie, że piąty raz… — kontynuował Klara. — To niech pan mi teraz powie, ile czasu pan potrzebuje, aby zaleczyć się tak porządnie?

Zyga machnął ręką, jakby na odczepnego.

Trzeba pamiętać o tym, że łuszczycy nie da się wyleczyć, tylko zaleczyć, aby uzyskać okres remisji. Ten bywa u każdego bardzo kapryśny i różny. Kolejną sprawą było to, że chory powinien unikać alkoholu, który sprzyja ponownemu nawrotowi choroby, a Zyga na abstynenta nie wyglądał. Mieliśmy zatem pewnego rodzaju błędne koło. Trzymanie go trzy tygodnie w szpitalu i wypuszczanie w idealnym stanie, a następnie po dwóch miesiącach przyjmowanie z powrotem byłoby tylko i wyłącznie marnowaniem miejsca dla osoby, która tak naprawdę chce sobie pomóc. Niestety te obostrzenia dotyczyły wszystkich, nie tylko takich jak Zyga, i barierę „magicznych dziesięciu dni” bardzo ciężko było przekroczyć. Co nie znaczy, że nikomu się nie udało.

— Ja zawsze mówiłem, że tu dziwni ludzie leżą. To chyba jedyny oddział na świecie, gdzie jak pacjent słyszy, że wychodzi do domu, to kombinuje, jak tu zostać dłużej — zaśmiał się Henryk.

— Panie Heniu, a pan tak stoisz i się patrzysz, zamiast działać. Ja zaraz drzwi zamykam, i tyle będzie z pana smarowania — pospieszała pielęgniarka.

Wysmarowałem ciało maścią salicylową, czyli czymś w rodzaju wazeliny. Następnie zrobiłem tak zwaną „okluzję” na głowie, żeby przyspieszyć zmiękczanie suchej i skamieniałej skóry. Polegało to na tym, że na posmarowaną maścią głowę — a gdy zachodziła taka potrzeba także na szyję — kładłem folię. Następnie bandażowałem ją dookoła, żeby folia się lepiej trzymała. Brak powietrza sprzyjał procesowi złuszczania. Czasami swoim wyglądem przypominałem mumię, ale cel uświęcał środki.

Taki błyszczący i tłusty wróciłem na salę. Truchcikiem oczywiście, żeby nikt na korytarzu się nie skarżył. Tam czekała już na mnie kolacja, składająca się z czterech kawałków pieczywa, trzech plasterków wędliny i kawałka serka topionego. Po takim obiedzie smakowało mi wszystko!

Następnie założyłem papierową piżamę, którą dostałem od salowej po to, by leżąc wysmarowany, nie ubrudzić sobie pościeli. Słuchawki w uszach upchnąłem pod bandażem i „nie było mnie dla nikogo”. Zwłaszcza dla Zygi. Żeby zasnąć, potrzebowałem zaledwie kilku chwil.


Obudziłem się około dwudziestej drugiej i mogłem bez problemu wyskoczyć pod prysznic. Zwykle chodziłem później niż wszyscy, żeby uniknąć kolejki.

Po powrocie z łazienki po raz kolejny przekonałem się, czemu łóżko środkowe było uważane za najgorsze. Wyglądało to tak, jakbym próbował zasnąć między dwoma traktorami, z czego jeden miał w dodatku jakiś problem z zaworami… bardzo nierówno pracował mu silnik…

* * *

Sobotni poranek był zawsze dosyć przyjemny. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Nie było obchodu ani przyjęć nowych pacjentów, i smarowanie miało miejsce trochę później.

Podszedłem do okna i ujrzałem wrześniowy wschód słońca nad zalesionym Leszcznem. Uwielbiałem takie obrazki. Na Pradze miałem co prawda widok z jeszcze wyższego piętra — mieszkałem na czwartym. Jednakże próżno było doszukiwać się tam piękna przyrody czy wszechogarniającej zieleni. Moja kamienica znajdowała się przy ulicy Ząbkowskiej, a to jedna z główniejszych i bardziej uczęszczanych ulic. Co wcale nie znaczy, że Praga nie ma swojej duszy i nie można się w niej zakochać. Można, a nawet trzeba. Zakochać się w tym „klimacie”, który ceni jedynie ten, kto się tam wychował. Jeden przyjedzie i powie, że to wszystko dziadostwo. Drugi natomiast — że to jego mała ojczyzna. Ile osób, tyle opinii.

Chcąc wykorzystać moment, wyciągnąłem z torby aparat cyfrowy i zacząłem uwieczniać te magiczne widoki. Już jakiś czas wcześniej odkryłem w sobie małe zacięcie do fotografowania i obróbki zdjęć w programach graficznych. Zwykle jednak lepiej wychodziły mi fotki przedmiotów, przyrody czy krajobrazów aniżeli ludzi.

Zacząłem pstrykać i w tym momencie podszedł do mnie Zyga.

— Pokażesz? — zapytał.

Pokazałem, aczkolwiek niechętnie. Przeglądał zdjęcia, cofając, i ominął te, które zrobiłem przed chwilą. Wcześniej były z ostatniego biegu Sylwii. Widząc zgrabne ciała biegaczek w obcisłych ubraniach, zaczął się wpatrywać, prawie śliniąc się przy tym.

— A to co? Maraton jakiś?

— Bieg na zakończenie wakacji. Moja młodsza siostra brała w nim udział. Zajęła czwarte miejsce.

— Z twarzy fajna dupa — zażartował prostacko.

— Nie dla psa kiełbasa! — burknąłem.

— Nie takie z łóżka spychałem — kontynuował swoje niewybredne żarty. — Pożyczę ten sprzęt. Może i ja mam jakiś ukryty talent.

Ten człowiek wyraźnie zaczął działać mi na nerwy! Zwykle takie osoby starałem się traktować z obojętnością, jednak w tym wypadku zaczynało być inaczej.

— Daj to! — wyciągnąłem rękę.

— „Daj” to był chiński sprzedawca jaj, lamusie — rzucił mi aparat na łóżko, po czym wziął rolkę papieru toaletowego, podrapał się po genitaliach i wyszedł.

Nie wiem, za co mnie tak nie lubił. Spojrzałem na jego kartę informacyjną, która wisiała przed łóżkiem. Często tak robiłem. Mogłem dzięki temu przypomnieć sobie imię, sprawdzić wiek oraz datę przyjęcia na oddział. Zyga nazywał się w rzeczywistości Adrian Sygat. Przyszedł dwa dni przede mną, co oznaczało, że czekało nas wspólne dzielenie sali przez co najmniej następny tydzień! Przerażała mnie ta myśl.


Po południowym smarowaniu, w ramach relaksu, postanowiłem popisać z kimś przez internet. Takie rozmowy z obcymi dziewczynami sprawiały, że mogłem się na moment „wyłączyć” i uciec myślami z sali szpitalnej. Umilało mi to czas i pozwalało stworzyć wyimaginowane wrażenie, że ktoś na mnie czeka. Jeśli pisało się fajnie, dochodziło później do jednego, góra dwóch spotkań, i na tym się kończyło. Raz wywiało mnie ponad sto kilometrów za Warszawę i na początku wszystko wskazywało na to, że będzie dobrze, bo akurat choroba nie stanowiła dla niej problemu. Potrafiłem się przy niej otworzyć oraz zapomnieć o swoich niedoskonałościach i ułomnościach. Jednakże koniec końców — nic z tego nie wyszło.

Uruchomiłem przeglądarkę internetową w swoim telefonie, co okazywało się nie lada wyczynem. Stare, klawiszowe komórki nie działały zbyt sprawnie. Wpisałem frazę grono.net, odczekałem dobrą chwilę i już mogłem się zalogować. Był to jeden z najbardziej popularnych portali społecznościowych.

Po kilku minutach intensywnego przeglądania kont trafiłem na profil Unique–famme. Zaciekawiło mnie oczywiście zdjęcie główne. Od razu rzuciły mi się w oczy jej długie nogi. Niestety im dalej w las, tym ciemniej. W rubryce Miejscowość wpisała Hełm, a w zainteresowaniach — jedzenie różnych potraw, picie herbaty oraz spanie.

Odwróciłem się do Leszka i przeczytałem mu te ciekawostki, na co usłyszałem odpowiedź z tej cholernej, drugiej strony:

— Boski Fernando. To, że korzystasz z takich portali, to już jest argument, żeby cię odstrzelić w przedbiegach. Żadna laska z zainteresowaniami nie zechce takiego przegrywa, więc nie wybrzydzaj w tych pijących herbatę…

Po pierwsze, zdziwiło mnie, że Zyga jest w stanie wymyśleć i wypowiedzieć tak długie zdanie. Po drugie, było w tym trochę prawdy. Sam nie miałem ciekawych zainteresowań, ani zbyt wiele do powiedzenia. Chociaż na tamtej sali wypadałem jak inteligentny arystokrata.

Szukałem dalej. Profil kawciasaki89 wydawał się być dość interesujący. Urocza brunetka na ścigaczu, mieszkająca w stolicy. Szybko sprawdziłem, że interesuje się motoryzacją, sportem, kinem, sztuką, numizmatyką, fotografią i webmasteringiem. Trochę sporo jak na jedną osobę. Z drugiej strony jednak, mogło być łatwiej znaleźć jakiś wspólny temat. Postanowiłem się do niej odezwać, a tematem przewodnim stał się właśnie ów skuter.

I tak resztę dnia spędziłem na rozmowie z uroczą posiadaczką Kawasaki Ninja 250R. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład — że owe skutery cechują się bardzo niską masą oraz doskonałymi hamulcami i w przedziale powyżej 750 cm3 mogą konkurować z BMW czy Harleyem. Pasjonujące.

Później okazało się, że ona chciała ten skuter sprzedać. Myślała, że jestem zainteresowany, a swoją sympatią próbowałem negocjować niższą cenę.

No cóż… zdarza się.

Po kilku godzinach pisania bateria była totalnie rozładowana, a kiedy telefon się ładował, nie mogłem słuchać muzyki, a bez niej nie umiałem zasnąć.

Dochodziła północ. Telewizor grał w najlepsze. Ostrożnie wstałem, żeby go wyłączyć. Chłopakom udało się nabić drutem „24 godziny”, kiedy byłem pochłonięty pisaniem. Wydawało mi się, że śpią, ale nie byłem tego pewny. Leszek tak chrapał, że zagłuszał wszystko.

Gdy tylko zbliżyłem się do telewizora, usłyszałem groźne:

— Jak wyłączysz, to zdechniesz…

Zyga stawał się coraz bardziej arogancki, a ja byłem zbyt miękki i nie potrafiłem się odezwać. Udałem, że nie słyszę, ściszyłem tylko lekko i wróciłem do łóżka.

* * *

Następnego dnia poranek umiliła mi krótka rozmowa telefoniczna z Sylwią. Pytała o to, jak się czuję i co trzeba mi dokupić. Pogadaliśmy chwilę i umówiliśmy się, że wpadnie z mamą po obiedzie. Tym razem jednak postanowiłem nie przyjmować ich na sali, tak jak to robiłem dotychczas, bo Zyga był w stanie zepsuć te odwiedziny.

Po obiedzie udało mi się zająć kolejkę pod prysznic. Nie była długa, raptem dwie osoby. Czasami czekało nawet pięć.

Wróciłem na salę, założyłem dresiki, zabrałem telefon, portfel i zjechałem na dół. Siostra z mamą czekały już na mnie w parku szpitalnym. Sylwia jak zawsze ubrana na sportowo — w bluzę i legginsy. Z jedną słuchawką w uchu, nuciła sobie coś pod nosem. Blond grzywkę zaczesywała na bok, co lekko zakrywało jej jedno oko. Nie nadużywała kosmetyków. Delikatnie podkreślone oczy, troszkę różowego pudru na policzkach. Nigdy nie używała szminek — wręcz ich nienawidziła. Lubiła podkreślać swoje walory naturalne, zakładając dopasowane ubrania sportowe. Poza tym twierdziła, że nigdy nie wie, kiedy złapie ją ochota na bieganie. A łapała ją często.

Mama natomiast miała drobną twarz, ciemną oprawę oczu i szatynowe włosy, które zawsze upinała w charakterystyczny kok. Często się uśmiechała, nawet gdy była zatroskana. Robiła to dla niepoznaki — aby nikt się o nią nie martwił, mimo że borykała się z jakimś problemem.

Gdy podszedłem, uśmiechnęły się obie.

— Czego słuchasz, młoda? — zapytałem na wstępie.

— Dj Teddi. Ma super remiksy. — Sylwia, wyjmując słuchawkę z ucha, spojrzała na moją głowę. — Bez włosów zawsze wyglądasz jak zakapior, wiesz, Uki?

— Zakapiora to mam na sali i obawiam się, że mogę mieć z nim problemy.

— Aż tak źle?

— No bywało lepiej…

Nie chciałem się żalić, ale jak wiadomo atmosfera na sali była bardzo istotna podczas leczenia. Sylwia zawsze podnosiła mnie na duchu, tym razem także nie zawiodła.

— Olewaj to i rób swoje. Zobaczysz, że jeszcze się polubicie. A jak chcesz, to przyjdę i go skopię. Kupiłam nowe buty biegowe, z takim twardym czubem. Mogę na nim przetestować wytrzymałość. Mogę, prawda, mamo?

Mama uśmiechnęła się i przytaknęła. Wtedy wszyscy wybuchliśmy śmiechem.

— Przyniosłam ci trochę świeżo zmielonej kawy. Wiem, że wolisz rozpuszczalną, ale ta jest z dodatkiem chili. Powinna poprawić ci humor jeszcze bardziej — powiedziała młoda, podając mi mały słoiczek.

Sylwia piła tylko świeżo zmieloną kawę. Kupowała ją w małych woreczkach na wagę. Mieliła ją sama, co rano — w młynku ręcznym. Kiedyś jej kupiliśmy elektryczny, ale z niego nigdy nie korzystała. Twierdziła, że w ten sposób kawa mieli się dokładniej i że kręcenie korbką ją uspokaja.

Spotkanie trwało ponad dwie godziny. Spacerowaliśmy po terenie szpitala i rozmawialiśmy. Zrobiliśmy chyba z dziesięć kółek dookoła parku. Kiedy odprowadzałem je do bramy, przypomniałem sobie o okularach przeciwsłonecznych. Ponieważ potrzebowałem ich na następny dzień, Sylwia pożyczyła mi swoje. Co prawda były damskie, ale w zaistniałej sytuacji nie mogłem wybrzydzać. Na koniec dostałem wypełnioną po brzegi reklamówkę z zaopatrzeniem; z torby wystawały moje ulubione chipsy. Pamiętały nawet o smaku, który lubiłem najbardziej.

Przez chwilę patrzyłem, jak odchodzą. Odwróciły się jeszcze, by mi pomachać, a potem Sylwia włożyła słuchawkę do ucha, a mama skupiła się na telefonie wyjętym z torebki…

Wracając na salę, minąłem się z Zygą przy windzie. Ubrany w dresy wychodził na zewnątrz ze znajomym, który przyszedł do niego prawdopodobnie w odwiedziny. Niespodziewanie podszedł do mnie i wyciągnął mi z torby paczkę chipsów.

— Podzieliłbyś się, zasrańcu.

Próbowałem mu je odebrać, ale bezskutecznie. Odpuściłem. Winda ruszyła na górę.

Na pierwszym piętrze wsiadła pani w średnim wieku z małą dziewczynką. Kobieta przypatrywała się plamom na moim czole i szyi, po czym z wyraźnym obrzydzeniem wyszeptała do dziecka:

— Nie dotykaj tu niczego!

Następnie wcisnęła przycisk z konkretnym piętrem przez rękaw. Poczułem okrutny dyskomfort i chciałem się zapaść pod ziemię. Życie jednak przyzwyczaiło mnie do takich sytuacji. Chciałbym móc wyjaśnić tej pani, że gdybym zarażał, to raczej nie mógłbym opuszczać izolatki, w której zapewne bym się znajdował. Jednakże — czy był sens wdawać się w jakąkolwiek dyskusję z tą kobietą, skoro nawet nie zwróciła się bezpośrednio do mnie? Pewnie zadziałał u niej instynkt, nakazujący chronić dziecko przed przypuszczalnym niebezpieczeństwem.


Wróciłem na salę, suche przekąski wypakowałem z torby i schowałem do szafki. Nabiał i wędlinę włożyłem do lodówki dla pacjentów, która znajdowała się na korytarzu. Niestety jedzenie w niej pozostawione, nawet kiedy było podpisane, potrafiło „dostać nóg” i zniknąć. Na łóżku zostawiłem sobie tylko pikantne chipsy. Byłem zły, a jedzenie działało na mnie niczym terapia.

Włączyłem transfer danych w telefonie; sprawdziłem grono — czy może kawasaki zostawiła jakąś wiadomość. Jednak nie. Była za to wiadomość na komunikatorze GG, z nieznajomego numeru. Zawierała tylko emotikonkę z uśmiechem. Sprawdziłem dane, ale było tam tylko imię Lucy. Nie wiem, czemu pomyślałem, że może owa Lucy nie jest Polką… Zdarzało mi się parę razy, że zaczepiały mnie kobiety z zagranicy, więc wypaliłem jak ostatni przygłup:

 Hello! Do you speak polish?

— A czemu myślisz, że nie…? — odpisała po chwili.

— Zasugerowałem się imieniem i tym, jak się przywitałaś — argumentowałem.

— Mam na imię Łucja i lubię się uśmiechać.

Tak się zaczęło. Pisaliśmy kilka godzin. Dowiedziałem się, że mieszka w Warszawie i pracuje w aptece. Pisałem jej, że leżę w szpitalu, jednak nie zdradziłem, co jest powodem. Nie umiałem napisać słowa łuszczyca. W ogóle to od zawsze uważałem, że nazwa jest zbyt dosłowna i taka odstraszająca. W przeciwieństwie na przykład do pokrzywki, czy atopowego zapalenia skóry. Poważne uczulenie — tak zwykle określałem swoją dolegliwość. Jeżeli ktoś dopytywał „na co”, to dodawałem uszczypliwie, że „na dociekliwych ludzi”.

Lucy nie drążyła tematu. Nie napisała także, jak większość, że chętnie mnie odwiedzi. Była stonowana. Czasami kulturalnie zażartowała, ale trzymała dystans. Pisaliśmy zarówno o głupotach, jak i na poważnie. Na każdy temat miała zawsze coś do powiedzenia. Wiedziała nawet, w którym roku rozpoczęła się i zakończyła II wojna światowa, gdy przypadkiem o to zapytałem. Niby oczywiste, ale nie dla każdego…

— Skoro już się lepiej znamy, to może dodamy się do znajomych na gronie? — zapytałem, chcąc zobaczyć, jak wygląda. Chociaż na jednym zdjęciu.

— Jeśli tak bardzo chcesz… — odpowiedziała, i po chwili dostałem zaproszenie. Szybko jednak okazało się, że niewiele to zmieniło — nie miała zdjęcia.

W zainteresowaniach wyczytać mogłem tylko, że lubi siatkówkę i scrabble. To w zasadzie nic nie wnosiło. Nikt w „informacjach o sobie” specjalnie się nie wysilał.

— Szkoda tylko, że nie ma zdjęcia. Lubię widzieć, z kim rozmawiam — napisałem.

— Bardziej interesuje cię wygląd czy wnętrze drugiego człowieka? — zapytała.

 Oczywiście wnętrze. Wygląd musi tylko zachęcić, a charakter zatrzymać…

Nie chciałem wyjść na mądralę, poza tym przez nadwagę i chorobę nie uchodziłem za przystojniaka. Chciałem być po prostu szczery.

 A nie wystarczy ci na razie tylko to, że tak fajnie się nam rozmawia? A co, jak ci się nie spodobam?

— Wystarczy, ale… wiesz, jestem ciekawy. Na pewno mi się spodobasz — opowiedziałem trochę wymijająco.

Nie odpisywała jakieś dobre dziesięć minut. Później wysłała zdjęcie. Wyglądała na nim delikatnie mówiąc… niekorzystnie. Była nieco otyła, blada i miała chyba tłuste włosy. Tak, jakby chciała powiedzieć: Przepraszam, że żyję. Przez wzgląd na to, że bardzo fajnie mi się z nią pisało, postanowiłem, że nie zakończę tego w ten sposób. Starałem się nawet dostrzec w tym zdjęciu coś interesującego, żeby się bardziej przekonać.

— Urocza jesteś — napisałem, starając się być miły.

 Serio?

— No tak. Przecież nie napisałbym tego, gdybym uważał inaczej — no… uważałem… ale dziewczyna była tak miła, że nie umiałem napisać prawdy. Z jednej strony myślałem, że skoro nie jest w moim typie, to lepiej tego nie przedłużać, żeby nie robić jej nadziei; z drugiej zaś — w tym, jak pisała, było coś, co mnie przyciągało.

— Dziękuję — odpisała. — Kończę na dziś pisanie. Mam masę obowiązków. Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że jeszcze porozmawiamy.

W tym momencie mogłem skończyć temat i więcej się nie odzywać. Po dziesięciu minutach jednak zacząłem tęsknić…


Tymczasem była już godzina dwudziesta i na salę wszedł zataczającym się krokiem Zyga. Chwiejąc się, spojrzał najpierw na telewizor, następnie, uderzając się o kant łóżka, wykrzyczał w moim kierunku:

— Co się gapisz, szmato? Zrobić ci z ryja mortadelę?

Gdybym poszedł do dyżurki i doniósł na niego pielęgniarce, to wysoce prawdopodobne, że by wyleciał. Jeśli jednak ktoś by to zobaczył, byłbym skończony jako donosiciel. Spojrzałem na niego z szelmowskim uśmiechem, następnie odwróciłem głowę w stronę telewizora, rzucając pod nosem:

— Żeby takie pijane zero mi ubliżało…

Bardzo go to rozzłościło. Wyjął wówczas z kieszeni nóż, stanął nade mną i zaczął nim wymachiwać, krzycząc przy tym, że nie takich jak ja już w życiu pociął. Używał coraz to mocniejszych epitetów oraz wspominał, że w kryminale po jednym dniu nie byłbym wstanie usiąść. Leżąc, trzymałem ręce za głową, a pod poduszką mały przycisk. Był on zawieszony na niedługim przewodzie, który wychodził ze ściany. Zawsze chowałem go pod poduszkę. Przeszkadzał mi, gdy tak zwisał przy łóżku. Wciskając go, przywołałbym personel. Pomyślałem, że to może być moja ostatnia szansa na pozbycie się tego degenerata. Następnego dnia miałem rozpocząć leczenie, potrzebne mi więc było wyciszenie i spokój. Mimo wszystko to był mój współtowarzysz niedoli. Nie chciałem go pozbawiać możliwości dalszego leczenia. Zygę natomiast coraz bardziej irytował fakt, że jego „taniec śmierci” nie robił na mnie wrażenia. Rozwścieczony kopnął w moje łóżko i krzyknął:

— Wstawaj, cwelu! Głuchy jesteś? Potnę cię na kawałki!

Spojrzałem na Leszka, ten udawał że śpi. Pozostało mi już tylko wcisnąć przycisk i czekać na rozwój wydarzeń…

Kilka sekund później do pokoju weszła pielęgniarka i lekarz sprawujący nocny dyżur. W pierwszej chwili wyglądali tak, jakby weszli przez przypadek. Siostra, widząc Zygę, który stał nade mną z nożem, zrobiła krok w tył.

— Co tu się dzieje? — krzyknęła.

— Eee… nic, piguło… — wymamrotał.

Mój oprawca, próbując schować nóź do kieszeni, potknął się o własne nogi, przewracając się na podłogę. Lekarz od razu wyczuł alkohol i wezwał policję. Zapytałem pielęgniarkę, czy mogę w tym nie uczestniczyć. Z nerwów rozbolał mnie żołądek i wolałem przenieść się na inną salę, chociaż do rana. Niestety na żadnej nie było akurat wolnych miejsc. W drodze wyjątku pozwoliła mi jednak przejść do pustej izolatki i tam spędzić noc.

Wziąłem pościel, rzeczy osobiste i udałem się do miejsca odosobnienia. Tak jakbym to ja miał być odizolowany od społeczeństwa. Życie bywa przewrotne, chociaż nie ma tego złego… Przez całą noc mogłem delektować się ciszą, spokojem i… własną łazienką.

* * *

Obudziłem się około godziny dziewiątej. Korytarz oddziału tętnił życiem. Kręcili się po nim wszyscy — lekarze, pielęgniarki, salowe, pacjenci wychodzący do domu i przyjmujący się na oddział. Przemknąłem szybko do mojej sali. Na szafce stało śniadanie. Łóżko Zygi było puste, jego półka także. Karta informacyjna również zniknęła.

— Wyleciał na zbity ryj — powiedział Leszek, kończąc jeść ostatni kawałek pieczywa.

Poczułem ulgę, chociaż w głębi serca dokuczały mi lekkie wyrzuty sumienia. Nie drążąc jednak tematu, przerzuciłem swoje rzeczy do pustej szafki po niedoszłym nożowniku oraz zamieniłem pościel. Zająłem łóżko przy drzwiach wedle „prawa bytu”.

Po chwili do sali weszła pielęgniarka i zaprosiła mnie na pobranie krwi. Po opuszczeniu zabiegowego dostałem skierowanie i zjechałem windą na oddział okulistyczny. Tam miało odbyć się badanie, które było decydującym warunkiem dopuszczenia mnie do leczenia lampami puva. Przeszedłem je bez problemu.


Kiedy wróciłem na salę, okazało się, że środkowe łóżko zajmował już nowy lokator. Łysy, z lekkim zarostem; wyglądał na około trzydzieści pięć lat. W dodatku był mojego wzrostu, może nieco szczuplejszy. Sprawiał wrażenie zagubionego.

— Łukasz — podszedłem i się przywitałem.

— Norbert — odpowiedział, podając rękę.

— Czy sprowadza cię do nas wulgarna suka? — zapytałem z uśmiechem na twarzy.

— W sensie?… — zapytał lekko zdezorientowany.

— Psoriasis vulgaris… — starałem się wytłumaczyć. — Znaczy się: łuszczyca.

— A… no łuszczyca. Tak właśnie lekarz powiedział w przychodni. Człowieku, daj spokój… pierwszy raz w życiu mi coś takiego wyskoczyło na ciele.

Zdjął koszulkę. Ogromne, suche, pokryte łuską, plackowate ogniska zajmowały praktycznie całą powierzchnię jego pleców i torsu. Ręce w nieco lepszym stanie, ale także plam nie brakowało.

— Sypie się ze mnie, jak ze starej stodoły. Odkurzacza w domu właściwie nie wyłączam. Masakra jakaś. Jak się nachylam, to pęka mi skóra na plecach i krwawię.

— Od dawna tak masz? — pytałem z zaciekawieniem.

— Jakoś na wiosnę wyskoczyła mi pierwsza plama. Później przyplątało się jakieś przeziębienie. Od tamtej pory powiększało się to i powiększało, aż nie dało się już normalnie funkcjonować. W końcu poszedłem do lekarza. Dał mi skierowanie do szpitala i się tego dziadostwa pozbędę — tłumaczył.

Wysyp miał ogromny. Oszczędziło mu jedynie twarz i głowę.

— Nie chcę cię martwić, ale to jest nieuleczalne. Najczęściej jest tak, że kto raz tu trafi, to dopisuje się do rejestru stałych bywalców…

— Jak to? Nie wyleczą mnie?

— Zaleczą. Prawdopodobnie na krótko — uznałem, że nie ma sensu trzymywać go w niewiedzy. Trzeba było wytłumaczyć od razu, z czym ma do czynienia.

— Głupoty jakieś pieprzysz! Doktor mi powiedział jasno i wyraźnie, że położę się na oddział i będzie po problemie! — wrzasnął niczym oburzony.

— Owszem, będzie. Ale czy na długo? Daj Boże, żeby tak. W praktyce jednak, wygląda to nieciekawie. Ja jestem już dwunasty raz, w ciągu ośmiu lat…

— Który raz?! — krzyknął, jakby przestraszony. — Moja praca nie pozwoli mi na takie leczenie. Muszę to załatwić tu i teraz.

— A gdzie pracujesz?

— Jestem OMS-em w BRS-ie…

Nim zdążyłem zapytać, czym jest ten tajemniczy skrót, na salę weszła doktor Kwiecień.

— Panie Wilk. Mam pana wynik badania okulistycznego. Jest w porządku. Zaraz przyjmie pan lek. Należy go popić kefirem albo mlekiem. Zalecam opuszczenie rolet w oknach, by nie wystawiać się na nadmierne działanie promieni słonecznych. Przy każdym opuszczeniu sali musi pan mieć na sobie okulary przeciwsłoneczne. Następnie, po godzinie, uda się pan do sali naświetleń i już dziś pójdzie pierwsza dawka. Widzę po stanie skóry, że możemy także ruszać z cygnoliną. Damy stężenie 0,1% na trzydzieści minut — wyjaśniła.

Zapisała wszystko w karcie, po czym odwróciła się do Norberta.

— Pan Zając, prawda? Za piętnaście minut zapraszam pana do pokoju numer trzy.

Następnie opuściła salę, jak zawsze zostawiając ten niezwykły zapach: delikatny, z nutą kwiatową. Niektórzy pacjenci twierdzili, że obecność doktor Kwiecień na sali to jedyna przyjemna rzecz, jaka ich spotyka podczas całego pobytu.

— Ty chorujesz na to samo, co ja? — zapytał Norbert.

— Tak.

— To brzmi groźnie…

— Nie stresuj się, wszystko jest do ogarnięcia. Ja ci pokażę, jak sobie z tym radzić.

Cóż, dla kogoś, kto nigdy nie miał styczności z tą chorobą, to wszystko brzmiało trochę jak fantastyka. Moja była w tym głowa, aby Norbert przeszedł szybki kurs chorowania.

Po chwili on wyszedł do doktor Kwiecień, a ja czym prędzej poszedłem do dyżurki po lek. Dyżur pełniła siostra Klara.

— Co tam się wczoraj działo na tej waszej „czternastce”? — zapytała, otwierając szafkę z lekami.

— No, co… Zyga popił, zaczęło mu odwalać i… prysły marzenia o salonie fryzjerskim.

Niepostrzeżenie z drugiego pomieszczenia wyszedł mężczyzna w szarym kombinezonie z napisem technik-service.

— Już wszystko działa, jak należy — powiedział i wyszedł.

— Całe szczęście, że już panel działa. Przez weekend alarm przy łóżkach był niesprawny — szepnęła mi siostra Klara. — Przydałby się ten remont, bo wszystko się sypie…

Poczułem się tak, jakby spadł ze mnie ciężar. Oni naprawdę weszli na sale przez przypadek.

Siostra mówiła dalej:

— Dobrze, że Sygat w końcu wyleciał z oddziału. Zawsze powtarzam, że jest tylu chorych pacjentów, którym zależy na leczeniu, a każdy dzień pobytu jest dla nich jak dar. Taki jełop, który pije, nawet się posmarować porządnie nie potrafi i zaczepia innych, to tylko marnowanie miejsca. On i tak za miesiąc czy dwa wróci.

— Nie można mu zakazać?

— Chory to chory… Nic nie poradzisz. — Wyciągnęła z opakowania dosyć dużą tabletkę i podając mi ją, nakazała: — Popij to kefirem albo mlekiem. To zminimalizuje odruch wymiotny. Twoja skóra stanie się bardziej światłoczuła, dzięki czemu lepiej przyswoi promienie z kabiny. Niestety ma to wpływ również na oczy, które musisz chronić, nosząc okulary przeciwsłoneczne, nawet na oddziale. Chyba że na sali będą opuszczone rolety, a światło zgaszone…

Wróciłem do siebie i po kilku minutach zacząłem odczuwać mdłości. Po trzydziestu minutach udałem się do pokoju „X” na naświetlenie. W sumie to nie było się czego bać. W moim odczuciu: nic innego, jak stojące solarium.


Tuż po wyjściu z pokoju naświetleń, usłyszałem drugi dzwonek. Oznaczało to porę na uruchomienie cygnoliny. Przemaszerowałem na „maściarnię”, gdzie smarowało się już kilku pacjentów.

Norbert stał między nimi, jak dziecko we mgle.

— Jakimś salicylem mam się smarować — powiedział.

— Standard. Na początek musisz pozbyć się łuski. Później przyjemności się skończą… — odpowiedziałem z lekkim uśmiechem.

Pielęgniarka wyjęła z lodówki maść salicylową i podała mu. Ja dostałem cygnolinę 0,1 %. Tłumaczyłem Norbertowi, że jest kilka rodzajów stężeń cygnoliny. Począwszy na 0,05%, poprzez 0,1%, 0,2%, 0,3%, 0,5%, 1%, 2%, na 5% skończywszy. Zwykle leczenie wyglądało tak, że pacjentowi zwiększało się stężenie stosowanej maści co dwa dni. Można było ją trzymać na ciele maksymalnie do dwóch godzin. Zalecane było, ze względów higienicznych oraz bezpieczeństwa, aby maść nakładać szpatułką lub rękawiczkami lateksowymi. Maść działała bardzo drażniąco na skórę. Samo smarowanie wymagało sporo dokładności i cierpliwości ze względu na zdrowe miejsca, którą ciężko było ominąć. Poza tym, zostawiała masę zaczerwienień i przebarwień. Lekarze zalecali trzymać ją od piętnastu do trzydziestu minut, a smarowanie zaczynać od nóg. Tam skóra była najbardziej odporna. Ja zwykle starałem się dosyć skrupulatnie i punktowo smarować konkretne miejsca, ale efekt pozostawiał wiele do życzenia. Niektórym nie chciało się z tym bawić i smarowali się „po całości”. Lekarz na obchodzie od razu był w stanie wyłapać takiego leniwego masochistę. W konsekwencji, wstrzymywał mu kuracje na dwa-trzy dni, co sprawiało, że pobyt w szpitalu tracił sens. Zwracano też uwagę na to, aby pacjenci, w szczególności nowi, nie pobierali sami cygnoliny z lodówek. Zdarzało się, że taki nowicjusz pomylił stężenie 0,1% z 1%, doznając ciężkich poparzeń ciała. Na głowę można było stosować jedynie stężenie 0,05%. Myląc je natomiast z 0,5%, niefrasobliwy pacjent był w stanie „ugotować sobie czaszkę”.

Żeby uzmysłowić Norbertowi moc maści, wskazałem na leżącego ósmy dzień pana Henryka, którego skóra w pewnych miejscach była koloru hebanowego. Tak właśnie działała cygnolina. Smarując, starał się dokładnie omijać zdrowe obszary. Kiedy jednak człowiek miał 80% ciała pokryte tym gównem, było to niewykonalne. Ten starszy człowiek, niczym akrobata stojący w slipkach, dwoił się i troił, aby posmarować każde miejsce na plecach. Mógłby poprosić pielęgniarkę albo innego pacjenta — każdy chętnie by mu pomógł. On jednak chciał to zrobić sam. Musiał mieć pewność, że posmarował każdą, nawet najmniejszą plamkę, jaką miał na ciele. A miał ich z całą pewnością setki. Cały czas ostrożnie czuwał przy tym, by pominąć zdrowe miejsca.

Obok stał inny pacjent — grubszy pan około sześćdziesiątki, przypominający wyglądem bawarskiego piwosza. Patrzył ze współczuciem na pana Henia. On miał tylko cztery plamy. Co prawda, jedna zaczynała się przy szyi, a kończyła w okolicach pępka, ale smarowanie zajmowało mu dwie minuty. Panu Henrykowi przynajmniej dwadzieścia…

Norbert został poddany małej terapii szokowej. Nigdy nie widział czegoś takiego. Rozglądał się dookoła, otwierając szeroko oczy z niedowierzania. Chyba zaczął sobie zdawać sprawę, że niedługo sam będzie tak wyglądał.

— Zając! Pan dostanie prawdopodobnie acytretynę, więc i tak nie zwiększą panu za bardzo stężenia cygnoliny. Niech się pan tak nie stresuje. Musimy tylko poczekać na wyniki badań — uspokajała go Klara.

— A co stosujesz na twarz, blisko oczu? — dociekał Norbert.

— Na twarz jest Protopic. Dziesięciogramowa tubeczka kosztuje około siedemdziesięciu złotych, dlatego brakuje go tu częściej, niż papieru w toalecie — odpowiedziałem, próbując małym żartem nieco rozładować atmosferę.


Wróciliśmy na salę. Ciężko było się położyć, mając wysmarowane całe plecy. Postałem chwilę przy otwartym oknie. Leszek dostał informację, że w środę planowo wychodzi do domu, ale jemu to chyba było wszystko jedno.

— Co to jest ta acytretyna? — zapytał Norbert.

— To lek, który ma ci pomóc, działając od środka. Kiedyś stosowałem, ale pomagał tylko w czasie zażywania. Po odstawieniu wysypało mnie ze zdwojoną siłą — odpowiedziałem.

Ni z tego, ni z owego Leszek ściszył telewizor i powiedział:

— To jest prawdziwa armata. Przy tak silnym wysypie podanie ci go ma ogromne znaczenie. Zwłaszcza jeśli choroba zaatakowała po raz pierwszy. Może rzeczywiście zablokować kolejne wysypy na dłuższy czas. Piętnaście lat temu, kiedy w Polsce lek był w fazie eksperymentów, tak jak teraz leczenie biologiczne, załapałem się na darmową kurację. Pomogło na pięć lat. Później wróciło podwójnie. Prawda jest jednak taka, że jednemu pomoże, a drugiemu nie. Trzeba tylko pamiętać o tym, że lek to także wiele skutków ubocznych.

— Jakich? — dociekał Norbert.

— Po pierwsze: suchość skóry. Będą ci wysychały usta, oczy i błona śluzowa nosa. Możesz zapomnieć o soczewkach kontaktowych. Do tego: zajady, krwawienie z nosa, wypadanie włosów, łamanie paznokci, bóle mięśni i głowy. Ponadto przez pewien czas po kuracji lepiej wstrzymać się z chęcią posiadania potomstwa. Podobno mogą wystąpić problemy. Niby głównie u kobiet w ciąży, ale mimo wszystko jest ryzyko. Musisz stale monitorować wyniki badań, w szczególności enzymów wątrobowych. Lek może prowadzić także do hipertrójglicerydemii. Zapomnij także o jakichkolwiek procentach przy jego stosowaniu.

Leszek skończył wykład, beknął, wziął pilot i pogłośnił telewizor. Zapadła chwilowa cisza. Obydwaj zaniemówiliśmy. Norbert chyba z przerażenia. Ja natomiast dlatego, że przez cztery dni myślałem, że leżę na sali z lekko upośledzonym gburem. Pozory jednak potrafią zmylić. Okazało się, że to człowiek zmęczony chorobą.


Po obiedzie zerknąłem w telefon. Lucy nic nie napisała. Postanowiłem więc odezwać się pierwszy.

Pisaliśmy tak do późnej nocy z przerwami na smarowanie i kąpiele. Rozmawialiśmy w zasadzie o wszystkim. Schodząc na temat pobytu w szpitalu, otworzyłem się nieco bardziej. Przestałem używać sformułowania uczulenie, a zacząłem pisać o chorobie skóry. Po moim zdjęciu na gronie nie było tego widać. Skrupulatnie z pomocą photoshopa usuwałem wszystkie ślady choroby. Poza tym, zdjęcie było sprzed dwóch lat, a ja wtedy ważyłem nieco mniej. Musiałem jakoś z tego wybrnąć. Na szczęście była dość wyrozumiała. Zwierzyła mi się, że kiedyś chciała grać w siatkówkę jako libero, ale pozostały jej już tylko marzenia.

Około północy skończyliśmy pisanie. Ja, zasypiając, wyobrażałem sobie nasze ewentualne spotkanie, patrząc przy tym na zdjęcie, które wysłała mi dzień wcześniej. Nie mogłem się na nim dopatrzeć niczego ładnego… ale przestało mi to przeszkadzać.

* * *

W środę z samego rana Leszek był już spakowany. Był to dziesiąty dzień jego pobytu. Czekało go jeszcze po wyjściu mnóstwo pracy przy skórze… O ile w ogóle go to interesowało. Sprawiał wrażenie, jakby był tam za karę.

— Widzę, Leszku, że nie marnujesz czasu. Tak ci spieszno do domu? Wypis przecież będzie około trzynastej — zagadałem.

— Po wypis przyjdę jutro. Mam wizytę u okulisty. Nie chcę mi się tu siedzieć ani minuty dłużej. Byłem tu tylko po to, żeby stara w domu przestała gadać. To wszystko i tak nie ma sensu. Człowiek się namęczy, a za miesiąc znowu to samo.

Zasunął walizkę, podał nam rękę i zniknął.

— Nie brzmi to optymistycznie — stwierdził Norbert.

— Cóż mam ci powiedzieć… nie każdemu zależy. Niektórzy są już zmęczeni chorowaniem, smarowaniem i… leżeniem.

— Właściwie to jeśli leczenie w szpitalu polega w większości przypadków na smarowaniu, to czy nie można tego robić w domu? — dopytywał Norbert. Pytanie z gatunku dosyć oczywistych. Postanowiłem jednak dokładnie wyjaśnić mu, o co chodzi.

— No właśnie to nie jest takie proste. Po pierwsze, musiałbyś dostać zwolnienie z pracy na trzy tygodnie, z powodu smarowania. Wątpię, żeby jakiś lekarz na to poszedł. Przy tak rozległych wysypach, nie da się tego pogodzić z pracą. Jeśli zaczniesz kurację i ominiesz smarowanie chociaż jednego dnia, to tracisz trzy poprzednie. Żeby zakupić wszystkie maści, w ilości potrzebnej na całą trzytygodniową kurację w domu, trzeba by było wydać około pięciuset złotych, zakładając, że dostałbyś recepty na państwowej wizycie, bo jeśli na prywatnej, to płacisz za kubeczek cygnoliny w aptece nie dwadzieścia pięć, a sto złotych. Wtedy koszt byłby kosmiczny. Poza tym, tu codziennie ogląda cię lekarz i czuwają pielęgniarki, więc raczej nie zrobisz sobie krzywdy maściami. Do tego możesz dostać zlecenie na naświetlania i korzystać z nich, będąc na oddziale, bez konieczności dojeżdżania. Chodziło także o towarzystwo innych „biedronek”. Było nam najzwyczajniej w świecie raźniej podczas wspólnego leczenia w szpitalu.

Norbert wysłuchawszy argumentów, pokiwał tylko twierdząco głową, a ja nie zastanawiając się dłużej, przerzuciłem wszystkie rzeczy na łóżko i szafkę pod oknem. Zamieniłem pościele i rozłożyłem część rzeczy na parapecie. Zajęty przemeblowaniem, spojrzałem ukradkiem w stronę kolegi ze środkowego łóżka. Jego niepewna mina wskazywała, że nie do końca wiedział, co robię.

— Nie przenosisz się na tamto pod drzwi? — zapytałem. — To prawo bytu, kto leży najdłużej, zajmuje najlepsze łóżko. W środku jest najgorsze, a pod oknem najlepsze.

Norbert spojrzał na swoje łóżko, a w jego wzroku dostrzegłem politowanie.

— Dziwne praktyki… Chce ci się bawić w takie pierdoły? Mnie się to łóżko podoba i zamierzam na nim pozostać — odpowiedział, przewracając stronę w gazecie.

Przyszło mi do głowy, że może po tylu latach czas najwyższy porzucić te dziecinne praktyki…


Po niespełna kwadransie do sali wszedł nowy pacjent. Na oko około trzydziestki, długie włosy i czarne kwadratowe okulary. Ubrany był w T-shirt z napisem:

Czy nie starczy, że ogród jest piękny?

Czy muszą w nim jeszcze mieszkać wróżki?

— Elo! Jestem Konrad, ale dla znajomych Linuks — przywitał się i zaczął wypakowywać sprzęty. Dwa laptopy, router i parę innych urządzeń.

— Zakładamy kawiarenkę internetową? — zapytałem.

— Jestem specjalistą SEO i muszę pracować w szpitalu — odpowiedział, dociskając palcem do twarzy czarne okulary. Zatem miałem na sali OMS-a i SEO… To samo miejsce, a ja w ciągu dwóch dni z elity stałem się niedouczonym plebsem. Nawet nie wiedziałem, co oznaczają te magiczne wręcz skróty…

— Norbert, a kim ty tak właściwie jesteś? — zapytałem.

— Okręgowym menedżerem sprzedaży w sieci sklepów Black Room Shoes. Mam pod sobą dziesięć sklepów w Warszawie i odpowiadam za nie przed dyrekcją. Muszę je kontrolować, pilnować utargów i prosić się o różne raporty. Zlecam także kierownikom poszczególnych sklepów masę niepotrzebnej, papierkowej roboty. Kosztuje mnie to dużo stresu — wyrecytował Norbert. Cóż… –pomyślałem. — Skoro ma taki zawód, to nic dziwnego, że łuszczyca go zaatakowała. Stres to czynnik bardzo istotny przy wysypach.

— Cały czas tylko ten stres — kontynuował Linuks. — Stale muszę monitorować to, na której pozycji w wyszukiwarce internetowej znajduje się strona klienta. Spoczywa na mnie odpowiedzialność za poprawną optymalizację witryny, jak i jej prawidłowe oraz efektywne linkowanie. Stale odbieram telefony od niezadowolonych kontrahentów, bo czasem oczekują cudów.

Podczas gdy oni licytowali się w tym, który z nich ma bardziej stresującą i odpowiedzialną pracę, zadzwonił do mnie Daniel. Wymknąłem się na balkon przez otwarte okno. Bosymi stopami stanąłem na zimnych kafelkach i aż mnie zamurowało, kiedy w nogę wbił mi się drobny kawałek szkła…

— No hej… — zaczął mój starszy brat. — Była u mnie Sylwia i znowu prosiła, żebym zrobił jej tatuaż.

— Oczywiście odmówiłeś? — zapytałem, starając się wyciągnąć obce ciało ze stopy.

— Odmówiłem, ale to bez sensu.

— Wcale nie. Musimy ją powstrzymywać…

— Czy ty jesteś taki głupi, czy tylko udajesz? Ona i tak nie długo skończy osiemnaście lat i zrobi sobie ten tatuaż gdziekolwiek. Przestań w końcu udawać troskliwego tatusia, bo mierzysz wszystkich miarą swojej choroby. Przemyśl to sobie. Nara — skwitował.

Właśnie ten temat był między mną a bratem kością niezgody. Sylwia od zawsze marzyła o tatuażu, ja natomiast uważałem, że przy predyspozycji do łuszczycy nie powinna go robić. W odpowiedni sposób nastawiłem także mamę, która jeszcze jako prawny opiekun musiałaby wyrazić na to zgodę. Daniel za to twierdził, że on, tak samo jak Sylwia, ma chorobę we krwi, a mając siedemnaście tatuaży, nigdy nie miał większych problemów ze skórą. Był właścicielem małego studia tatuaży na Grochowie, a w środowisku bardzo dobrą renomę. Nigdy nie mieliśmy idealnych relacji, ponieważ był nerwowy i porywczy. W szkole zawsze się mnie wstydził, bo inni wytykali mnie palcami przez chorobę. W gimnazjum, zamiast odpowiednich maści, do których dostęp był niezwykle trudny, lekarstwem na ogromne zmiany łuszczycowe na czole była dla mnie… grzywka. On dla odmiany był uważany za szkolnego rozrabiakę. Ogolony na łyso — zawsze budził postrach i grasował w najniższych poziomach szkoły, między innymi w szatniach i łazienkach. Nie raz usłyszałem od niego na przerwie, kiedy próbowałem się trzymać jego paczki: „Ty się lamusie w ogóle tutaj nie pokazuj! Masz siedzieć pod klasą i nie siać przypału”. Zawsze mi powtarzał, że nie jestem prawdziwym wilkiem, tylko lamą. W domu był trochę inny, chociaż nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Po śmierci taty czuł się jedynym i prawdziwym gospodarzem. We mnie natomiast widział konkurenta. Na szczęście w końcu się wyprowadził. Od tego momentu nasze relacje delikatnie się poprawiły. To znaczy… umieliśmy wymienić ze sobą kilka zdań, w dosyć służbowym stylu…

Kiedy Norbert zauważył moje zdenerwowanie, opowiedziałem mu o moich trudnych relacjach z bratem. Wyznał, że zawsze cieszył go fakt bycia jedynakiem. Ja natomiast moje siostry kochałem — jedynie brata nie trawiłem.


Po obiedzie zaproponowałem Linuksowi strzyżenie. Z takimi długimi włosami ciężko było o efektywne leczenie. Jak na informatyka z prawdziwego zdarzenia — odmówił. Chociaż i tak nic by z tego nie wyszło, bowiem okazało się, że maszynka zniknęła. Coś mi się wydawało, że to Zyga mógł się nią „zaopiekować”…


Wystarczyło kilka godzinach spędzonych na sali, a poznaliśmy się znacznie lepiej. Linuks miał żonę i sześcioletnią córkę. Narzekał tylko, że sytuacja życiowa zmusiła ich do mieszkania z teściową w jednym pokoju. To prowadziło do wielu nieporozumień, a także problemów w zaciszu alkowy. Wydawał się naprawdę miłym gościem, wkręconym w swój wirtualny świat. Podobnie jak ja, okazał się być stałym bywalcem oddziału, pomimo iż mieszkał w Krakowie! Dziwne, że nigdy dotąd na siebie nie wpadliśmy. Znał wszystkie zasady panujące na oddziale, dotyczące zarówno pobytu jak i leczenia. Ogólnie chwalił szpital i personel, co pozytywnie wpłynęło na podejście Norberta, który nadal wydawał się być zagubiony w tym wszystkim. Miał tylko jeden denerwujący nawyk: gdy coś opowiadał, ciągle strzelał palcami u rąk. Z nawykami tak jest, że stają się silniejsze od nas. Cóż… mój polegał na gryzieniu wszystkich długopisów i ołówków.


Wieczorem odezwała się Lucy. W końcu napisała pierwsza. Zapytałem, czy nie moglibyśmy wymienić się numerami telefonów. Na początku jakby wykręciła się z odpowiedzi, jednak po chwili zgodziła się.

Od razu postanowiłem do niej zadzwonić.

— Hej — odebrała. — Jak się czujesz?

— Maści zaczynają działać. Powoli mnie już wszystko piecze i parzy — uznałem, że to dobry moment na to, by pociągnąć temat choroby… — Wiesz, nie byłem dotąd tak do końca z tobą szczery. Otóż moja choroba…

— Poczekaj — przerwała mi. — Zostawmy tę rozmowę na nasze pierwsze spotkanie. Ja też nie byłam do końca szczera. Wyjaśnię ci wszystko, jak się zobaczymy.

Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i pożegnaliśmy się.

W głowie siedziało mi tylko to, co powiedziała. O co mogło jej chodzić? Może kogoś ma?… Może dziecko?… Myśli nie dawały mi spokoju.

* * *

Minęły kolejne dwa dni — czyli w sumie tydzień, odkąd zjawiłem się na oddziale. Czekała mnie rozmowa z doktor Kwiecień o zaleceniach na weekend i o planowanym opuszczeniu oddziału. Zjawiła się, jak zawsze, przed dziewiątą.

— Panie Łukaszu, widzę, że stara się pan smarować punktowo, ale bardzo mocno się pan poparzył zarówno od maści, jak i lamp. Przez weekend nie ma naświetleń i zminimalizowałabym panu smarowanie cygnoliną do jednego razu dziennie, zwiększając stężenie z 0,5% na 1%. W poniedziałek ruszymy z 2%.

— To znaczy, że nie wyjdę w poniedziałek? — zapytałem z uśmiechem na twarzy, bo przecież byłby to już jedenasty dzień pobytu.

— Rozmawiałam z ordynatorem. Powiedziałam mu, że przez weekend delikatnie odstawimy cygnolinę, co spowolni leczenie, i zgodził się na wypis w środę. Wszystko jest zapisane w karcie. Do zobaczenia w poniedziałek — powiedziała, uśmiechnęła się i wyszła.

— Czyli pomęczymy się tu z tobą jeszcze kilka dni? — zażartował Norbert.

— No ba!

Doktor Kwiecień nie była taka, jak sądziłem na początku. Żelazne „dziesięć dni” natomiast było tylko umowne i w dużym stopniu zależało od podejścia pacjenta oraz stanu jego skóry.

— Jak już stąd wyjdziemy, to koniecznie musisz nas odwiedzić w Wyszkowie. Wpadniesz na weekend, poznasz moją żonę i może wypłyniemy na Bug łowić ryby. Nie masz do nas daleko. A tymczasem… może napijemy się kawy? — zwrócił się do mnie Norbert.

Leżeliśmy na wspólnej sali dopiero piąty dzień, a ja dawno z nikim się tak nie skumplowałem. Zaczęliśmy chodzić wspólnie na poranną kawę z automatu, później do szpitalnego parku — i tam rozmawialiśmy. Lubiłem wychodzić rano. Nie musiałem jeszcze wtedy nosić okularów przeciwsłonecznych Sylwii. Opowiadałem mu dużo o leczeniu, on natomiast o pracy i żonie, która źle znosiła jego problemy ze skórą. Bardzo ją kochał i wypowiadał się o niej w samych superlatywach. Dręczyło go jednak to, że od miesiąca spali osobno. Ona nie radziła sobie z tym, że wszędzie była jego łuska…

Czasem o tym myślałem i chyba lepiej jest dowiedzieć się o chorobie dużo wcześniej. Wtedy ma się szansę zagrać w otwarte karty z przyszłą partnerką, oszczędzając tym samym sobie i jej rozczarowania. Kiedyś leżałem na sali z mężczyzną, którego żona zostawiła po piętnastu latach udanego i cudownego małżeństwa. Mieli dwoje dzieci. Nie poradziła sobie z tym, jak on wygląda. Brzydziła się go dotykać, a w końcu nawet patrzeć. Plecy smarowała mu córka, bo żona miała „blokadę”. W rezultacie doprowadziło to do separacji, a potem — rozwodu. Jakiś czas później związał się on z kobietą, która nie miała z tym problemu. Szkoda tylko, że na tym wszystkim ucierpiały dzieci. Ludzie, nawet ci bliscy, różnie reagują na takie sytuacje. Dla jednej osoby nie będzie problemem smarowanie, natłuszczanie czy wyczesywanie łuski z głowy u partnera, czy też budzenie się w łóżku pełnym suchej skóry. Dla drugiej natomiast barierą nie do przejścia będzie zaledwie widok człowieka w takim stanie. Wtedy o przytuleniu, czy dotknięciu można w ogóle zapomnieć. Dlatego, gdy się choruje na łuszczycę, nawet na bardzo delikatną postać, nie można tego ukrywać. Trzeba o tym rozmawiać.


Po porannym latte z automatu i ostatnim w tym tygodniu naświetlaniu — udałem się do „maściarni”. Wiedziałem, że doktor zaleciła mi tylko jedno smarowanie cygnoliną przez weekend. Nie chciałem jednak tracić czasu przeznaczonego na kurację. Postanowiłem więc zaopatrzyć się w mały zapas, który ukryłem w pojemniczku po paście jajecznej. Następnie zacząłem się smarować cygnoliną o stężeniu 1%, według jej zaleceń. Ciało było już mocno zaczerwienione od kuracji. Tam, gdzie znajdowały się zmiany chorobowe, plamy ulegały spłaszczeniu i bladły. Gorzej wyglądała sytuacja dookoła tych miejsc oraz na łączeniach chorej skóry ze zdrową. Silnie zaczerwienione i o wyraźnie podwyższonej temperaturze miejsca na ciele, których było mnóstwo, błagały o przyłożenie lodu. Natomiast jedyne, co mogłem, to smarować je kolejną porcją maści. O ile na nogach ból był mało intensywny, tak na klatce piersiowej, czy plecach dawał się mocno we znaki.

— Panie Wilk, a pan to się nie poparzył za bardzo? Może odstawi pan cygnolinę i posmaruje się maścią cynkową?… Nie ma co przesadzać — zwróciła mi uwagę siostra Eliza.

Miła pielęgniarka, około pięćdziesiątki, wyglądająca zawsze elegancko i z klasą, nawet w służbowym fartuchu. Nie mówiła dużo, ale nadrabiała spojrzeniem. Nie oznaczało to jednak, że tylko się do wszystkich uśmiechała. Personel czuwał nad tym, żebyśmy nie zrobili sobie krzywdy. Jednak każdy się spieszył, mając wyznaczony termin wyjścia do domu, i zamiast maścią cynkową, wolał dodatkowo posmarować się cygnoliną — chyba że ból dawał się we znaki nawet przy leżeniu… to skłaniało do refleksji.

— Cynkowa będzie później, siostrzyczko. Teraz muszę wypalić tę cholerę… — mądrzyłem się, ale każdy to rozumiał.

Wiadomo, że po wyjściu kontynuuje się kurację w domu. Znacznie lepiej jednak działało na psychikę wyjście ze szpitala z jak największą ilością spłaszczonych zmian.


Gdy wracałem na salę największą przyjemność robiło mi stanie w przeciągu. Otwierałem drzwi na korytarz i zajmowałem miejsce przy oknie. Po pięciu dniach kuracji zacząłem odczuwać zmiany na skórze w taki sposób, jakby blisko znajdowało się coś rozżarzonego. Nie było swędzenia, tylko pieczenie.

— Kiedy będzie wiadomo, że jest już dobrze? — zapytał Norbert, odkładając gazetę i patrząc współczująco na moje poparzenia.

— Jak nie wyczuję nic pod ręką, gładząc skórę. One muszą się spłaszczyć, to jest cel główny. Na estetykę przyjdzie czas później.

— Boże… to jest straszne — opowiedział Norbert.

— Boga w to nie mieszaj — wtrącił Linuks, wystawiając głowę zza laptopa, a następnie dodając: — W obliczu ogromu zła na świecie bluźnierstwem byłoby posądzać Boga o istnienie. To po prostu kwestia wyboru. On wybiera męczarnie w cygnolinie, ja zawsze proszę panią doktor o sterydy i maści witaminowe.

Szanowałem jego poglądy, mimo, że różniły się od moich. Problem polegał na tym, że Linuks najwięcej zmian chorobowych miał na twarzy, szyi i dłoniach. W obrębie tych części ciała ogranicza się stosowanie cygnoliny, a lekarze sami zalecają maści sterydowe. W dodatku miał łuszczycę paznokciową, która cechuje się obecnością poprzecznych rowków oraz zagłębień w płytce paznokciowej i obecnością żółto-brązowych plam pod nią. Paznokcie stają się kruche i łamliwe, następnie odpadają. Kiedy ma się palce w takim stanie, jakikolwiek kontakt z cygnoliną nie jest wskazany. Sterydy cechowały się także tym, że u wielu pacjentów przynosiły tylko krótkotrwały efekt remisji.

— Nie używam sterydów. W moim przypadku po tygodniu wszystko wróciłoby ze zdwojoną siłą. Cygnolina pomaga na dłużej — odpowiedziałem.

W międzyczasie smarowałem się maścią zmiękczającą skórę i robiłem okluzję na głowie, z której już słynąłem na oddziale.

— Jak ty wyglądasz… — powiedział Norbert.

— Jak mumia? — dopytywałem.

— Jak chory psychicznie.

Nagle otworzyły się drzwi. Weszła lekarz prowadząca Linuksa, doktor Stańko. Wysoka brunetka, ubierająca się wyjątkowo gustownie i szykownie. Można ją było usłyszeć z każdego miejsca na oddziale, gdyż zawsze stukała głośno swoimi pantoflami na bardzo wysokim obcasie. Wydawała się bardzo wysoka, w rzeczywistości było znacznie niższa. Przesympatyczna, zawsze uśmiechnięta i co najważniejsze bardzo troszczyła się o swoich pacjentów. Zlecała dodatkowe badania, prześwietlenia, konsultacje. Zawsze gdy mnie prowadziła w poprzednich latach, mieliśmy małe spięcia o to, że nadużywałem cygnoliny.

— Panie Ciuk, tu zostawiam panu trochę specjalnej maści na „te” miejsca. Powinno pomóc.

Doktor wyszła i zapadła cisza…

— Tam też? — zapytał Norbert.

— I to jak… Człowieku, boli jak cholera.

Fakt, przykry temat. Łuszczyca ma to do siebie, że wyskakuje w miejscach, w których najmniej byśmy sobie tego życzyli.


Po południu, kiedy zmyliśmy z siebie maści, postanowiliśmy zjechać do parku. Był październik, więc na zewnątrz czuliśmy prawdziwą jesień. Każdy, komu skóra po kilku dniach pobytu podświadomie krzyczała „chłodu!”, wychodził na zewnątrz korzystając ze zbawiennego wpływu zimnego wiatru.

Linuks palił jak smok, dlatego nie lubiłem, gdy wychodził z nami. Musiałem się od niego odsuwać, żeby skóra nie szczypała od dymu. Norbert brał acytretynę. Nie był tak poparzony jak ja, więc nie stanowiło to dla niego problemu. Zresztą sam palił, jednak w mniejszym stopniu, i zawsze pytał, czy nie będzie mi to przeszkadzało. W pewnym momencie podszedł do nas pacjent z innego oddziału.

— Poczęstujesz może papierosem? — zapytał Linuksa, na co ten od razu wyjął paczkę papierosów z kieszeni i skierował w stronę mężczyzny. Mężczyzna wyjął jednego i zapalił.

— Młode chłopaki jesteście, co wam jest? — dociekał.

— Łuszczyca — odpowiedziałem, rozkładając ręce.

— To nie jest zaraźliwe, co?

— Człowieku, jakbyśmy zarażali, to z izolatki by nas nie wypuścili — odpowiedziałem lekko poirytowany.

Widziałem, że Norbert i Linuks mieli trochę ubaw z tego. Chętnie by go pewnie wkręcali, że choroba udziela się wszystkim dookoła. Mnie takie pytania ewidentnie podnosiły jednak ciśnienie i zawsze odbierały chęć do żartów.

— Od czego to macie? — pytał dalej.

— Książkę piszesz? — syknął Norbert.

— Nie… po prostu się zainteresowałem… Widzicie tamtą panią, co siedzi na ławce? — wskazał na starszą kobietę, ze skrzywionym wyrazem twarzy. — Ona nie chciała do was podejść, bo się bała. A mnie zainteresowaliście. Młodzi, żwawi, przystojni… i co wam jest? Co to za cholera? Od czego?

— Całowałem kota pod ogonem — wtrącił Linuks, parsknąwszy śmiechem.

Mnie jednak takie żarty nie bawiły. Owszem, kiedy ktoś pytał wprost, sugerując chorobę zakaźną, było to irytujące, jednakże kiedy już dochodziło do takiej sytuacji, trzeba było umieć się zachować.

— Tak naprawdę, to nie wiadomo — przerwałem krępującą ciszę. — Niby to genetyczne, niby szkodzi temu stres, alkohol czy stany zapalne. Tylko że jeden pije całe życie, a łuszczycy dostanie na starość od zepsutego zęba, a drugiego wysypie od małej nawet ilości wódki już w młodości. Na oddziale dziecięcym leżą chore maluchy, więc wątpliwe, aby nadużywały alkoholu…

— Czyli to wszystko od wódy? — dociekał.

— No właśnie nie… Chodzi także o stres i masę innych rzeczy. Kiedyś leżał ze mną na sali facet, który dostał pierwszego w życiu wysypu w przeciągu dwóch dni po tym, jak jego syn zginął w wypadku — tłumaczyłem.

— Mogę jeszcze o coś zapytać? — ciągnął. — Czemu nosisz damskie okulary przeciwsłoneczne?

— Wprowadza nowe trendy. Masz z tym problem? — wrzucił Linuks, nie dając mi dojść do słowa. Jego zachowanie przestało być zabawne. Okazywał się być zwykłym prostakiem.

— Naświetlam się. Muszę je nosić, żeby nie oślepnąć — tłumaczyłem.

— Wszystko przez ten Czarnobyl — skwitował mężczyzna, rzucając resztkę papierosa na ziemię. Splunął i wrócił do pani z ławeczki.

Linuks zaśmiał się i powiedział:

— Ja jestem rocznik osiemdziesiąty czwarty… Ale niech będzie, że przez Czarnobyl. Wieśniak prawie napluł mi na nogę…

Nie wiedziałem, czym było spowodowane pretensjonalne zachowanie Linuksa. Na sali nic takiego zachowania nie zapowiadało. Wróciliśmy na górę. Linuks zajął się głośnym stukaniem w klawiaturę oraz strzelaniem palcami. Norbert wymknął się na balkon, by wykonać kilka dłuższych telefonów, a ja zasnąłem ze słuchawkami w uszach.

* * *

Weekend minął bardzo spokojnie, jak to zwykle bywało po piątkowym zamieszaniu. Nikt mnie nie odwiedzał. Lucy nie pisała, bo była jak zawsze w pracy. Ciągle pracowała. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest jedynym pracownikiem apteki, w której była zatrudniona.

Leżałem wysmarowany na łóżku, nigdzie się nie spiesząc. Nikt niczego ode mnie nie chciał. Sylwia miała przyjechać w niedzielę, ale odwołała wizytę w ostatniej chwili. Po południu chłopaki standardowo poszli do parku. Ja zostałem w sali, słuchając muzyki. W pewnym momencie drzwi lekko uchyliły się i zajrzał przez nie starszy mężczyzna, po czym szybko wszedł. Byłem pewny, że to odwiedzający albo ktoś, kto zwyczajnie pomylił salę. Podszedł jednak do mnie, usiadł na rancie łóżka i podciągnął rękawy. Od dłoni po łokcie miał bardzo zaawansowany stan łuszczycy.

— Bądź człowiekiem. Pomóż. Do lekarza muszę czekać trzy miesiące na wizytę, a prywatna kosztuje sto pięćdziesiąt złotych. Maść nie jest refundowana, to następna stówa… Nie stać mnie.

— A jak niby mam ci pomóc? Na oddziale są straszne braki, wszystko jest pod kluczem — w tym momencie mężczyzna dostrzegł niezamknięte opakowanie po paście jajecznej. Miałem w nim odrobinę maści na moje dodatkowe popołudniowe smarowanie.

— Błagam, zapłacę ci… Dwie, trzy dychy? Ile chcesz za to, co masz w pojemniku? — zapytał z ewidentną desperacją w oczach.

Takie sytuacje rzadko miały miejsce, jednak kiedy się już zdarzały wypadało pomóc. Zresztą zrobiło mi się go żal i najzwyczajniej w świecie oddałem mu to, co miałem. Zamiast cygnoliny, użyłem łagodzącej maści cynkowej, którą i tak bym się posmarował na noc. Chociaż skóra nieco odpoczęła.


Wieczorną porą ciszę na sali przerwali Beatlesi z kawałkiem Love its all you need. Taki właśnie dzwonek w telefonie ustawiony był na połączenia przychodzące od Lucy. Cóż za romantyk — można by rzec… Jednak prawda była taka, że wszystko, czego potrzebowałem, to… miłość. Komórka leżała na samym brzegu szafki, więc gdy tylko zaczęła wibrować — upadła na podłogę i porozlatywała się. Czym prędzej poskładałem ją do kupy i oddzwoniłem. Aptekarka zaproponowała spotkanie od razu po moim wyjściu. Nie chcąc dłużej przedłużać tej tylko wirtualnej znajomości, zgodziłem się na piątek.

* * *

Kolejne dwa dni minęły dość szybko. Ani się obejrzałem, był już wtorkowy wieczór. Leżałem wykąpany po wieczornym smarowaniu… ostatnim na oddziale. Zmiany w około osiemdziesięciu procentach spłaszczone i zaleczone, jednakże byłem poparzony makabrycznie. Wyglądam bardziej tak, jakbym przeżył dachowanie w płonącym samochodzie, niż kończył właśnie kurację leczenia łuszczycy…

Spojrzałem na telefon, który delikatnie zawibrował. Dzwoniła Wiola. Moja starsza siostra w końcu przypomniała sobie o moim istnieniu. Nie zastanawiając się dłużej nad powodem, z jakim dzwoniła, odebrałem.

— Cześć, Łukasz. Mam taką sprawę… Załatwiamy z Matim autokar na wesele, a ceny są kosmiczne. Pogadałbyś z Marcelem? On tam się kręci w branży, może coś tańszego nam załatwi.

— Dobrze… Jutro wychodzę ze szpitala, to z nim pogadam — zamierzałem zadzwonić od razu, ale pomyślałem, że miło będzie przypomnieć siostrze, gdzie jestem.

— Właśnie, bo ty jesteś znowu w Leszcznie. Sylwia była u ciebie, miała ci przekazać buziaki. Jak tam leczenie? Pewnie znowu wyglądasz jak wyciągnięty z pożaru…

— Tak z grubsza — powiedziałem krótko.

— To jest chore, że nie ma na to lekarstwa…

— No jest — stwierdziłem jeszcze krócej.

— Dobrze, że się trzymasz… ja bym tam zwariowała.

— Zapewne — odpowiedziałem, tak krótko, że zrozumiała aluzję.

— Muszę kończyć, trzymaj się, braciszku.

Wiola, jako jedyna z naszego rodzeństwa, wyrwała się z Pragi. Była bardzo pewna siebie i aż nadto czupurna. Pracowała jako brand-architekt w międzynarodowej firmie logistycznej. Jej narzeczony był audytorem wewnętrznym w jednym z niemieckich banków działających na polskim rynku. Jednym słowem — „korpoludzie”. Wynajmowali mieszkanie na Śródmieściu. Przez cztery lata, które tam spędzili, byłem u nich tylko raz, kiedy to, wyjeżdżając do Miami, zostawili u nas na dwa tygodnie swojego ukochanego charta afgańskiego wabiącego się Octtavio. Po tym czasie mieliśmy tak serdecznie dosyć tego rozpieszczonego psa, że przywiozłem im go, zanim rozpakowali walizki po powrocie z lotniska.

W lipcu planowali wziąć ślub, oraz zorganizować wesele. Okazało się, że dosyć skromne — nie chcieli tak zwanej „pompy”. Zamierzali nie poprzestawać na warszawskim sukcesie i po ślubie wyprowadzić się do Szwajcarii, więc liczył się dla nich każdy gorsz. Wiele rzeczy starali się załatwić taniej. Tak też było z autobusem. Mateusz pochodził z pod wrocławskiej Oleśnicy i trzeba było jego gościom zapewnić przejazd, dlatego też musiałem zadzwonić do pewnego speca od transportu.

Marcel — bo o nim mowa — był moim najlepszym kumplem. Mieszkał dwie kamienice dalej. Pracował w firmie transportowej, która miała również w swojej ofercie przewozy pasażerskie. Znaliśmy się od zerówki. On też chorował na łuszczycę, dlatego nie traktował w jakiś specjalny sposób moich hospitalizacji. Co nie znaczyło, że nie odwiedzał mnie w wolnej chwili, przywożąc na przykład pizzę albo chińszczyznę. To zawsze działało na poprawę humoru. Miał znacznie mniejsze wysypy i nigdy nie poddawał się leczeniu szpitalnemu. W przeciwieństwie do mnie, miał także mniejsze problemy natury psychicznej, związane z chorobą. Zmieniał dziewczyny częściej, niż ja stężenia cygnoliny. Wybrałem numer, odebrał po chwili.

— No siema! — usłyszałem.

— Siema, stary. Słuchaj, dałoby się załatwić na lipiec jakoś taniej kurs z kierowcą spod Wrocławia do Wawy i z powrotem?

— Kurrrde, musiałbym zadzwonić do Wrocławia, bo jeżeli nasz oddział miałby to załatwić, to byłyby przecież cztery kursy, nie? — odparł, jak zawsze przytomny.

— No fakt, nie pomyślałem…

— Kiedy wychodzisz?

— Jutro robię wypad.

— Sorry, że nie wpadłem cię odwiedzić, ale nie było kiedy… Odwdzięczę się jakąś „pianką” wieczorem, na dzielnicy.

Wyjście z Marcelem na wieczorne piwo było niczym rytuał. Zwykle stała godzina, zawsze to samo miejsce i picie tego samego piwa.

— W ogóle to dziś byłem w CSP na testach sprawnościowych — kontynuował. — Oblałem, bo trzasnąłem manekinem o podłogę.

— O, to lipa… czyli czekasz znowu pół roku?

— No niestety. Ale się doczekam. Trzymaj się!

Marcel wpadł na pomysł, że weźmie udział w rekrutacji na policjanta. Już drugi raz udał się w tym celu do Centrum Szkolenia Policji w podwarszawskim Legionowie. Miał kumpla w policji, więc stwierdził, że to może być dla niego przygoda życia. W każdym razie — miał już dwa podejścia i nie mógł przebrnąć przez sprawnościówkę.

Telefon był nagrzany, a bateria rozładowana. Sięgnąłem ręką wysoko nad łóżko, by podłączyć wtyczkę ładowarki do kontaktu. Norbert, któremu wyeksponowałem czarną i spaloną od maści rękę praktycznie przed nosem, spoglądał na mnie kręcąc głową z niedowierzaniem.

— Tragicznie to wygląda… i ty w takim stanie wyjdziesz do domu?

— Teraz czeka mnie druga część kuracji. Mianowicie: wybielanie przebarwień i łagodzenie poparzeń. Co prawda, cygnolina pójdzie jeszcze na zgrubiałe miejsca, ale można powiedzieć, że jej rola na razie skończona.

— I co później?

— No, w moim przypadku po około trzech-czterech miesiącach zacznie sypać od nowa. Wiosną będę mógł myśleć o powrocie…

— Tak się nie da żyć… To jest jakiś dramat! Paranoja… Ja tak nie chcę…

Nie da się ukryć, że różowo się nie zapowiadało, ale przywykłem. Szpital i smarowanie stało się nieodłącznym elementem mojego życia. Norbert żył w przekonaniu, że był tam pierwszy i ostatni raz, czego życzyłem mu z całego serca. Grunt to dobre nastawienie.

Rozdział II — Uśmiech losu

Spojrzałem przez okno. Poranek był szary i deszczowy. Nie chciało mi się nawet wychodzić spod kołdry, a niebawem czekała mnie długa podróż. Spędziłem na oddziale kolejne trzynaście dni… Każdy z moich dwunastu pobytów trwał mniej więcej tyle samo czasu, zatem na dermatologii spędziłem już prawie siedem miesięcy życia. Długo, jak na dwudziestolatka. Mimo wszystko, jakoś specjalnie się tym nie przejmowałem. Chyba zwyczajnie przywykłem.

Po śniadaniu wyrzuciłem bieliznę i ręczniki do kosza. Były fioletowe od cygnoliny. Przez to, że maść trudno się domywała z ciała i wsiąkała szybko w materiał, ważyły chyba z pięć kilogramów.

Poszedłem na ostatni prysznic. Pachnące mydło, świeży ręcznik, nowa bielizna. Poczułem smak wolności. Ubrałem się w wyjściowy zestaw ubrań i wróciłem na salę.

Zacząłem się pakować.

— Cukier wyrzucasz czy zabierasz? — zapytał Norbert.

— Mogę ci zostawić.

— Nie zostawiaj niczego, bo tu wrócisz — ostrzegał Linuks.

— Nawet jak nie zostawię, to i tak wrócę… Taka kolej rzeczy.

Oddałem chłopakom cukier, kawę i kilka przekąsek. Im mniej do dźwigania, tym lepiej.

Udałem się do pokoju „X”, pod którym czekała młoda kobieta, ubrana w brązowy płaszcz i czerwony szalik. Zapewne była to osoba spoza oddziału, która przyjeżdża na naświetlania. Nie było takich zbyt wiele. Leszczno to mała miejscowość, znajdująca się daleko od Warszawy. Wszyscy woleli naświetlania w stolicy, ponieważ tam był lepszy dojazd.

— Pani spoza oddziału, prawda? — zapytałem.

— Tak, zaraz wchodzę.

— Pacjenci z oddziału mają pierwszeństwo, ale… przepuszczę panią.

— Bardzo pan wielkoduszny… — wyczułem ironię. — Wystarczy, że marnuje pan życie, leżąc tutaj. Niech pan sobie wejdzie. Ja poczekam.

— Czemu pani twierdzi, że marnuję życie? Pomagam sobie, będąc tutaj; inaczej się nie da.

— Raz się tu położyłam… Zobaczyłam ten syf w łazienkach, poczułam ten smród na sali… i wyszłam na własne żądanie po trzech dniach. — Kobieta ewidentnie przesadzała. Owszem, może nie było idealnie, ale mowa o oddziale, na którym wszyscy się smarowali. W łazience fioletowe plamy na deskach klozetowych były czymś oczywistym, a specyficzny zapach był nieunikniony. — Teraz proszę lekarza o wypisanie mi recepty na wszystkie maści i kuruję się w domu.

— To dosyć kosztowna sprawa.

— Proszę pana… Wolę wydać te pieniądze i się smarować w domu. Poza tym pięćset złotych to wcale nie tak dużo, za wszystkie niezbędne maści, które są potrzebne.

— Może dla pani… — odpowiedziałem niepewnie, wyczuwając w tonie kobiety wyższość i arogancję. — W szpitalu przynajmniej jest ścisła regularność, nie mam czasu na nic innego. Mogę od rana do wieczora leżeć w maściach, nie przejmując się, czy coś ubrudzę, albo tym, że maść w jakikolwiek sposób wpłynie na zdrowie domowników.

— Przeznacza się na to odpowiednie pomieszczenie w domu i się z niego nie wychodzi. Łazienkę myje się specjalnymi środkami, które co prawda nie są tanie, ale skuteczne.

— Dobrze… a zwolnienie z pracy?

— Prowadzimy z mężem firmę i staram się większość rzeczy załatwiać z domu.

— No widzi pani… Jeśli ktoś ma zwykłą pracę, to nie wiem, czy dostałby zwolnienie.

— Jak człowiek ładnie poprosi, to dostanie zwolnienie przynajmniej na tydzień, kiedy regularność jest najważniejsza. Poza tym, można to zrobić, będąc na urlopie. Jak tak patrzę na pana plamy, to nie wyobrażam sobie, że mógłby pan teraz wyjść do ludzi.

— A jednak będę musiał. A co jeśli mam umowę zlecenie?

— To wtedy po prostu wziąć wolne. Przecież kiedy jest pan w szpitalu, i tak nikt panu nie płaci. Na lampy można przyjeżdżać, tak jak ja teraz. Więc niech pan nie mówi, że się nie da. Wszystko się da.

Kobieta, owszem, była lekko zarozumiała, ale to, co mówiła, nie było kompletnie pozbawione sensu. Jeśli godność tak bardzo nie pozwala jej na pobyt w tych „katastrofalnych” warunkach, to znalazła rozwiązanie. Zapominała jednak o tym, że w szpitalu leczenie odbywało się pod okiem lekarzy, a w domu zakrawało o samowolkę.

Drzwi się otworzyły, wyszedł pacjent.

— Następny! — zawołała pielęgniarka obsługująca lampy.

— No, śmiało… Ja sobie poczekam te dziesięć minut. Z nas dwojga to i tak pan jest w gorszej sytuacji.

Po naświetleniu siostra wydrukowała moją kartę i zapytała:

— Co dalej? Przyjeżdża pan od jutra do nas, czy kontynuuje pan gdzieś indziej?

— Mieszkam na warszawskiej Pradze. Dużo bliżej mam do Międzylesia. Nie dawno otworzyli tam oddział dermatologiczny. Będę się tam naświetlał.

— To czemu nie mógł się pan tam położyć na oddział? W końcu bliżej.

— Wiem, ale sześć lat temu skierował mnie tu lekarz. Powiedział, że trafię do niego na oddział i zajmie się mną. I tak najpierw było skrzydło A, później B… Lekarz już dawno nie pracuje, a ja znalazłem tu drugi dom. Nie chcę innego szpitala…

— Rozumiem, ale trzeba sprawdzić także inne miejsca. Mogą tam mieć świetnych specjalistów, nowe lampy itd. Poza tym los naszego oddziału jest niepewny.

— Pomyślę o tym…

Wziąłem dokumenty i całkowicie gotowy wróciłem na salę. Na moje łóżko czekał już nowy pacjent. Osiemdziesięcioletni staruszek, dosyć wychudzony z zabandażowanymi nogami. Przypuszczałem, że prawdopodobnie borykał się z innym problemem niż my, a mianowicie — owrzodzeniem żylnym. Nic innego jak maślące się bez końca rany na nogach. Czym prędzej zabrałem ostatnie drobiazgi z szafki i skierowałem się w stronę drzwi wyjściowych.

— Masz zamiar wracać do domu w tych babskich okularach? — rzucił Norbert na odchodne.

— Chyba nie mam wyjścia.

Schylił się do szafki. Wyjął granatowy futerał z napisem Versace i rzucił mi w dłonie mówiąc:

— Pożyczam ci. Będzie okazja do spotkania, jak będziesz oddawał.

W środku były okulary, które kosztowały prawdopodobnie tyle, ile wynosiła moja pensja.

— Dziękuję… ale nie chce mieć problemu na głowie.

— Nie będziesz miał problemu na głowie, tylko ładne i solidne okularki z dobrym filtrem. Musisz dbać o wzrok, nie? Specjalnie poprosiłem żonę, żeby mi je wczoraj podrzuciła. Szczerze… w tych wyglądasz komicznie. Zatem bierz i nie marudź.

— Była tu wczoraj twoja żona? Czemu mi jej nie przedstawiłeś?

— Eeee — stęknął. — Spieszyła się.

Do sali wszedł Linuks, mierząc od góry do dołu nowego pacjenta. Starszy mężczyzna cierpliwie czekał pod ścianą, patrząc się w telewizor. Linuks zaczął odłączać sprzęty z kontaktów, mówiąc:

— Ewakuuj się już, bo chce graty przerzucić na twoje łóżko. Będę miał więcej miejsca. W końcu prawo bytu, nie? Pan starszy, tutaj zapraszam.

Pożegnałem się z chłopakami, wziąłem torbę i poszedłem po wypis do doktor Kwiecień. Stała akurat na korytarzu, trzymając w ręce moją teczkę.

— Panie Łukaszu. Jestem zadowolona z postępów leczenia, aczkolwiek ma pan bardzo dużo przebarwień i poparzeń. Najgorzej wygląda to na szyi i czole. Jeżeli tylko będzie pan smarował się maścią borno-cynkową oraz kontynuował naświetlania, to szybko powinno to zniknąć. Tu ma pan wszystkie recepty, zalecenia i życzę panu dużo zdrowia.

— Dziękuję pani. I do zobaczenia. Oby nie w szpitalu. — Stały tekst, który zwykle wygłaszałem przy opuszczaniu oddziału. Tylko gdzie ja miałbym się z nią zobaczyć, jak nie w szpitalu.

Poszedłem do szatni, aby odebrać swój komplet ubrań, który zostawiłem w dniu przybycia. Kiedy przyszedłem na oddział świeciło piękne wrześniowe słońce. Teraz padał zimny, październikowy deszcz, a ja nie miałem ze sobą nawet kurtki. W końcu minąłem bramę szpitala, gdzie czekała na mnie upragniona wolność. Czym prędzej chciałem ją przekroczyć, zostawiając to wszystko za sobą.


Po dwudziestu pięciu minutach, przemoczony do suchej nitki, dotarłem na stację PKP. Z rozkładu wynikało, że za dziesięć minut miał podjechać pociąg do Warszawy Zachodniej. Widziałem wzrok kobiety, skierowany w moją stronę. Również czekała na pociąg. Wyglądałem dziwnie, ubrany nieadekwatnie do pogody. Jeszcze te okulary przeciwsłoneczne. Czoło i szyja zaś w brązowych plamach.

Podjechał pociąg i wsiedliśmy. Były akurat dwa wolne miejsca, w stronę których się skierowaliśmy. Najpierw usiadła ona, a obok niej ja. Spojrzała na mnie, po czym wstała i podeszła do drzwi pociągu. Spędziła tam całą drogę.

Dotarłszy do Warszawy Zachodniej, musiałem przesiąść się jeszcze do autobusu. Pasował mi w zasadzie każdy jadący w kierunku Warszawy Wschodniej.

I tak po dwóch godzinach od momentu opuszczenia szpitala, dotarłem na Pragę.

Idąc ulicą Ząbkowską, którą można albo pokochać albo nienawidzić, mijałem stare kamienice. Na jednej wisiała tabliczka Uwaga! Budynek grozi zawaleniem!. Na kolejnej odpadł tynk i widać było goły czerwony mur. Kolejna za to — odnowiona, ale wymazana graffiti.

Minąłem osiedlowy sklepik. Przed nim stała ekspedientka — pani Bożena. Paliła papierosa. Obok niej mężczyzna, którego wszyscy znali i szanowali, mimo że był bezdomny. Tutaj każdy miał czas uciąć sobie nawet półgodzinną pogawędkę. Ludzie żyli wolniej, własnym rytmem, trochę bardziej refleksyjnie, niż po lewej stronie Wisły.

Moja ulica momentami stwarzała wrażenie zapomnianego miejsca. Właściwie tak było w wielu zaułkach Pragi Północ, a w szczególności na Szmulkach. Taki dosyć surowy klimat…

Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem koleżankę z gimnazjum. Chodziliśmy razem do jednej klasy. Zawsze gdy ją mijałem na ulicy, odwracałem wzrok. Tak było i tym razem.

Okres szkoły był najcięższy w moim życiu. O ile w podstawówce byliśmy małymi dziećmi, a w technikum młodzieżą uczącą się wyrozumiałości w stosunku do innych, tak właśnie w gimnazjum było najgorzej.

Koleżanka przeszła. Udaliśmy, że się nie znamy. Jednak wspomnienia wróciły. Najbardziej utkwiło mi w pamięci, jak na lekcji fizyki pani tuż przed klasówką kazała się nam przesiąść. Gdy wskazała jej miejsce obok mnie, ta zaczęła krzyczeć, że nie będzie ze mną siedzieć, bo jestem obleśny i mam jakiś syf. Nauczycielka widząc łzy w moich oczach, powiedziała żebym usiadł przy jej biurku. Zrobiłem to. Rozdała klasówki, następnie napisała na tablicy Łuszczyca nie zaraża. Pogłaskała mnie po głowie i usiadła obok. To była wspaniała kobieta. Jednak nie każdy nauczyciel taki był. Kiedy na lekcji geografii stałem przy mapie, nauczycielka w pewnym momencie zamiast kolejnego kraju, jaki miałem pokazać, powiedziała: — Nizoral, Łukasz. Nie szukaj na mapie. Znajdziesz go w aptece. — Być może intencje miała dobre, ale zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie przykro, zwłaszcza że klasa zaczęła się śmiać. Wymyślono nawet na mnie przezwisko — turtless, gdyż moja łuska na głowie przypominała pancerz, niczym u żółwia. Nie miałem przyjaciół, bo zadawanie się ze mną było po prostu wstydem. Kiedy podchodziłem do tablicy odpowiadać, zazwyczaj nie umiałem się skupić. Nie dlatego, że miałem problem z odpowiedzią, tylko dlatego, że stałem przed całą klasą. A oni patrzyli i tylko czekali, aż powiem coś nie tak, w jakiś sposób się przejęzyczę i będzie można mnie wyśmiewać. Jedyną osobą, która potrafiła porozmawiać ze mną, nie nabijając się, był Marcel. Owszem — również miał łuszczycę, ale i zupełnie inny charakter. Nie dawał się także w takim stopniu zdominować i wyśmiewać. Zresztą — choroba nie była u niego tak widoczna, jak u mnie. Niestety nie chodziliśmy do jednej klasy. Mogliśmy porozmawiać tylko na niektórych przerwach.

W technikum było znacznie lepiej, jednak mimo wszystko czułem się zawsze gorszy od innych. Wszyscy wchodzili w pierwsze związki, przeżywali pierwsze miłości, a ja nie potrafiłem. To była ogromna blokada, siedząca w mojej głowie. Lata mijały, a ja wciąż nie umiałem sobie z nią poradzić…


Dotarłem pod moją kamienice. Na zielonej ławeczce, w oparciu której brakowało dwóch desek, siedział pan Kazimierz. Rodowity Prażanin z dziada pradziada. Zawsze podkreślał, że nie jest z Warszawy, tylko z Pragi. Kiedy byłem małym chłopcem, wspólnie spacerowaliśmy, a on serwował mi różne opowieści. Pokazał mi, gdzie było kiedyś historyczne śródmieście Pragi, które zostało zburzone całkowicie przez Napoleona na potrzeby forteczne. Pokazywał, na murach i budynkach, ślady po kulach z czasów II wojny światowej. Człowiek — encyklopedia. Miał już wyraźne problemy z chodzeniem, ale pamięć dalej niezawodną. Często można go było spotkać na tejże ławce, czytającego książkę albo przeglądającego stare albumy ze zdjęciami.

— Witaj, Łukaszu. Wysmarowałeś się już? — zapytał z uśmiechem.

— Tak, panie Kaziu, czas wrócić do domu.

— Zobacz to zdjęcie — wskazał na czarno-białe i wyblakłe zdjęcie w albumie. Miejsce umieszczenia, czyli wklejone w samym środku czarnej strony, wskazywało, że było ono jego perełką. — Rok 1950. Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. Wygrałem konkurs, kto najszybciej przepłynie Wisłę od jednego brzegu do drugiego. W ostatniej chwili dogoniłem Zdzisława Kobzę z Powiśla i zgarnąłem mu złoty medal. Warszawiaki wkurzyli się strasznie.

Jak zawsze, trzeba było panu Kazimierzowi poświęcić kilka minut. Dla mnie to nie był problem. Lubiłem jego opowieści, chociaż słyszałem każdą niemalże sto razy.

Po kwadransie udało mi się w końcu wejść do środka.

Mieszkałem z mamą i Sylwią w dwupokojowym mieszkaniu na czwartym piętrze. Było ciasno, ale odkąd Wiola z Danielem wyprowadzili się, można było powiedzieć, że każdy miał swój kąt. Ja miałem mniejszy pokój dla siebie. Kobiety zaś dzieliły się tym większym, z balkonem. Mieszkanie było przytulne, ale skromne. Kiedy się weszło, pod nogami znajdował się nieduży dywanik z napisem Wilcza jama. Po prawej stronie były białe drzwi do łazienki, z charakterystyczną zaśniedziałą szybką. Po lewej natomiast — sama futryna, przez którą można było wejść do nie dużej kuchni. Kolejno vis-a-vis siebie — dwa pokoje: duży i mały.

Wypakowałem wszystkie rzeczy. Postanowiłem, że zadzwonię do baru i zapytam o grafik. Kiedy odebrał kierownik, usłyszałem w jego głosie zmieszanie, po czym poprosił mnie o jak najszybszy przyjazd do Pegaza. Trochę to tajemniczo zabrzmiało, choć domyślałem się, o co mogło chodzić. Odczuwałem przed pójściem do szpitala niechęć ze strony personelu. Nie pracowałem długo, z nikim się nie zżyłem i… straszyłem wyglądem.

Nie czekając dłużej w niepewności, wyszedłem z mieszkania i wsiadłem w autobus. Przejechałem cztery przystanki i znalazłem się w Pegazie. Nieduży bar, ale za to z klimatem. Lubiłem tam przychodzić z Marcelem na kebab, aż w końcu się zatrudniłem. Kierownik zauważył mnie i skinął ręką.

Weszliśmy na zaplecze.

— Trzymaj — powiedział i podał mi kopertę. — Kasa za wrzesień, plus premia.

— Dziękuję. Nie sądziłem, że dostanę premię — odpowiedziałem zadowolony.

— To pieniądze na pożegnanie. Zlecenie kończy ci się w piątek, więc masz jeszcze dwa dni wolnego.

— Zrobiłem coś nie tak?

— Słuchaj… Nic do ciebie nie mam. Spadła nam sprzedaż… Klienci narzekają na obsługę, więc muszę coś zrobić.

Widać było, że kręcił. Nie chciał mi powiedzieć, o co chodziło. Moje przypuszczenia się jednak potwierdziły. Podałem mu rękę, grzecznie podziękowałem i wyszedłem.

Opuszczając lokal, zza baru usłyszałem rozmowę dwóch pracowników. Zdecydowanie za mną nie przepadali.

— Nareszcie pozbył się tego parszywca.

— Cicho, jeszcze nie wyszedł.


Wracałem do domu piechotą. Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć i pozbierać myśli. Liczyłem się z tym, że mogą nie przedłużyć mi umowy. Nie sądziłem jednak, że będzie mi aż tak przykro.

Wchodząc do domu, usłyszałem krzątającą się po kuchni Sylwię. Czekała na mnie z szampanem.

— To co, Uki? Za twój kolejny powrót? — krzyknęła, otwierając butelkę.

— Sylwia… Właśnie straciłem robotę.

— Nie przejmuj się. Jak znikną ci plamy, to znajdziesz coś nowego.

— Znowu na trzy miesiące? Beznadzieja…

Zaczynałem się martwić, że nikt nie zechce mnie zatrudnić na stałe. Poza tym, co pół roku musiałem kłaść się w szpitalu, a to był problem. O ile gdy chodziłem do technikum, pobyt przypadał na wakacje i ferie zimowe, o tyle po zakończeniu edukacji czekało mnie zderzenie z dorosłą rzeczywistością…

— Uki… Nie marudź — podsumowała siostra, wlewając sobie do kieliszka kolejną, trzecią już, porcję szampana.

— A ty, młoda, nie przesadzasz trochę z tym alko? — zapytałem.

Moje pytanie wyraźnie ją zdenerwowało.

— Do jasnej cholery! Możesz przestać wpieprzać się w moje życie? Przez ciebie nie mogłam sobie zwyczajnie zrobić tatuażu! Jeszcze będziesz mi wydzielał głupiego szampana? Troskliwy tatuś się znalazł! — krzyknęła, wrzuciła kieliszek do zlewu i poszła do swojego pokoju.

Sylwia potrafiła być impulsywna, jak każdy w naszym rodzeństwie. W tej chwili jednak bardzo mnie zaskoczyła. Nie raz pouczałem ją, gdy widziałem, że pije za dużo.

Po tej scenie poszedłem do niej. Leżała na łóżku i płakała.

— Młoda… Wiesz, że ja za tobą to bym skoczył w ogień. Chcę dla ciebie jak najlepiej, moja mała siostrzyczko…

Kiedy to powiedziałem, odwróciła się w moją stronę.

— Wiem… Przepraszam… Ostatnio jestem jakaś nerwowa. Chodzi o… — powiedziała, nie kończąc zdania.

— O co?

— O nic… Mam bieg w sobotę, a w ogóle nie ćwiczę… — odpowiedziała jakby wymijająco. — Jak tam twoje sprawy z Łucją? Opowiadałeś o niej, jak ostatnio do ciebie jak dzwoniłam. Piszecie jeszcze?

— Piszemy, rozmawiamy i w piątek się widzimy… — odpowiedziałem z wyraźnym smutkiem w głosie. — Ona nie wie, co mi jest. Nie wie, jak naprawdę teraz wyglądam.

— Uki, znowu marudzisz. Powiesz jej, że nie chciałeś jej wystraszyć na odległość, tylko wytłumaczyć to w cztery oczy. Jeśli jest coś warta, to zrozumie.

Na to właśnie liczyłem. Bardzo mi na niej zależało. Jej zdjęcie, które w pierwszej chwili miałem ochotę usunąć, teraz powiesiłbym nad łóżkiem.

Po rozmowie Sylwia poszła pobiegać, a ja resztę dnia spędziłem w swoim pokoju, posmarowany cygnoliną.

Mój pokój był dla mnie oazą i miejscem, w którym najlepiej się czułem. Kiedyś dzieliłem go z Danielem. Wtedy więcej czasu tak naprawdę spędzałem u dziewczyn. Do niego często przychodzili znajomi, z którymi nie potrafiłem rozmawiać. To były czasy, kiedy w mieszkaniu rządziły piętrowe łóżka. W naszym pokoju było jedno, a drugie u Sylwii i Wioli. Mama miała zwykłe łóżko w rogu pod oknem, bo jak wiadomo, „królowa jest tylko jedna”. Przyznam szczerze, że z sentymentem wspominam te czasy, kiedy było nas tam tak dużo. Po opuszczeniu mieszkania przez starsze rodzeństwo, każdy miał swój kąt, ale za to było tak… pusto. Tylko wcześniej ze smarowaniem miałem większy problem. Teraz nie musiałem się nikim przejmować, gdy zamykałem się w swoim pokoju.


Wyszorowałem wannę z resztek cygnoliny po wieczornej kąpieli i mogłem wyruszyć na wieczorne piwko z Marcelem.

Umówiliśmy się na rogu Ząbkowskiej i Tarchomińskiej. To był nasz stały punkt zbiórki. Marcel już czekał na mnie — jak zwykle zresztą. Dwa piwa wystawały mu z tylnych kieszeni. Był mojego wzrostu, jednakże sporo chudszy. Miał pociągłą twarz i dodatkowo stawiał włosy na żel, co jeszcze bardziej go wyszczuplało. Domeną jego ubioru była czerń z białymi wstawkami. Jeśli miał na nogach buty, to znaczek musiał być biały. Jeśli kurtkę, to suwak. I tak dalej. Kreował swój własny styl.

— Siema, Egipcjanin! — zawołał mnie z daleka.

Prawda była taka, że po półtora tygodnia naświetleń i smarowania w obrębie twarzy moja skóra mocno pociemniała.

Przywitaliśmy się i poszliśmy na dach pewnej opuszczonej kamienicy. Można tam było w spokoju raczyć się piwem, podziwiając jednocześnie Pragę, spowitą nocną aurą. Dodatkowego dreszczyku dodawał fakt, że wejście na teren obiektu było zabronione. Kilka razy musieliśmy uciekać, kiedy zauważyliśmy wezwany przez kogoś z sąsiedniego budynku patrol policji. Na szczęście obok tej ruiny, w dość bliskiej odległości, stała druga opuszczona kamienica. Czekaliśmy, aż policjanci wejdą wysoko, następnie przechodziliśmy po dwóch grubych dechach na sąsiedni dach i szybko schodziliśmy. Jeszcze nigdy nas nie złapali.

Dotarliśmy na dach i usiedliśmy na tym samym murku co zwykle.

— Jeszcze się dostanę do tej szkółki, zobaczysz — powiedział Marcel, po czym wziął głęboki łyk ulubionego, złotego trunku. — Mój kumpel dzwonił do mnie ostatnio z jednej takiej szkoły. Jest zachwycony. Przeleciał jedną koleżankę i twierdzi, że na tym nie poprzestanie. Pomyślałbyś? Niby towarzystwo z zasadami, co druga mężatka… a tu proszę. I jeszcze mu przecież za to pensję płacą.

— Czy ty aby za bardzo nie generalizujesz? — zapytałem. — To, że akurat jemu się tak trafiło, wcale nie znaczy, że i na ciebie każda poleci. Może ściemniał? W ogóle to serio chcesz się pchać w mundur?

— A czemu nie? Tu nie chodzi tylko o kobiety. Zawsze chciałem pracować w służbach. Sierżant Marcel Szczudłak. Brzmi dobrze, co?

— Taaa… Kapitan od razu. Nie szybciej iść do klubu i postawić dwie kolejki jakiejś panience.

— Nie będę się szlajał po klubach i bzykał się z lafiryndami. Zresztą, tak jest o wiele ciekawiej.

Marcel lubił sobie utrudniać życie, ale zawsze znalazł jakiś sposób, aby dopiąć swego. Rok wcześniej jeździł do swojej siostry na Wolę. Chodził na place zabaw ze swoją trzyletnią siostrzenicą i udawał samotnego tatusia. Nie zawsze działało, ale jeśli jakaś złapała się na haczyk, to umawiał się z nią. Po dwóch-trzech spotkaniach udawało mu się ją zaliczać. Mała po wizycie na placu zabaw dostawała Kinder niespodziankę i siedziała cicho przed mamą. Pewnego dnia przedobrzył. Obrał sobie na placu za cel znajomą swojej siostry. Ona oczywiście poznała dziewczynkę, i wszystko się wydało. Tak skończyły się jego częste wizyty na Woli.

— A ty w szpitalu bzyknąłeś coś? — zapytał wprost.

— Bardzo śmieszne… — pokręciłem głową. — Piszę z jedną dziewczyną. Moja bratnia dusza. Stała się dla mnie trochę taką „blisko-obcą” osobą.

— Oboje zakompleksieni, co? — parsknął śmiechem. — Nie no, żartuję. Masz fotkę?

Nie byłem pewny, czy to aby na pewno dobry pomysł pokazywać mu jej zdjęcie. Pomyślałem, że może na żywo wygląda lepiej, a on sobie wyrobi szyderczą opinię i później nie odpuści… Potrafił być złośliwy.

— Nie, nie mam. Zobaczę ją dopiero w piątek.

— Kurrrde… Tracisz czas na spotkania z laskami, których nawet na zdjęciu nie widziałeś? Już kilka razy przejechałem się na tych „gronowych” laskach. Miała być ładna, szczupła, a na spotkaniu okazał się — pasztet. Normalnie taki, jakby dopiero z lodówki dał nogę…

Marcel był bardzo wybredny. Nigdy nie stworzył stałego związku, bo w potencjalnych kandydatkach wiecznie mu coś nie odpowiadało. Za niska, za wysoka, za gruba, za chuda, za ciemna, za jasna… można by wymieniać bez końca.

— Wiesz co Łukasz, problem tkwi w tym, że kiedy trzeba szukać panienki na jedną noc, ty szukasz na całe życie. Przeżywasz wieczne zawody i rozczarowania… Kiedy trzeba będzie szukać w końcu na całe życie, to ty, zniechęcony, będziesz szukał na jedną noc. Myślisz, że ja się zwierzam tym dziewczynom z moich problemów ze skórą? — wrzucał mi, raz po raz. — Ty za to na pierwszej randce gadasz farmazony o genetycznym dziedziczeniu, o ciągłych hospitalizacjach i męczarniach w maściach, to nie dziw się, że te laski od razu się zawijają. Raz ci się udało coś tam ogarnąć w miarę sensownego, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Musisz zmienić podejście… zarówno do choroby, jak i do panienek.

Przyjaciel próbował wpłynąć na mnie, gdy siedziałem, milcząc, wpatrzony w pustą butelkę. Problem jednak tkwił w tym, że łuszczyca bardziej siedziała w mojej psychice niż na skórze. Każdą dziewczynę, którą poznawałem, chciałem uświadomić na samym początku, z czym się borykam. Może czasem robiłem to zbyt nachalnie… zwłaszcza, że nie były one zbyt dojrzałe.

— Teraz to i tak już pozamiatane, bo niestety wyglądasz źle i będziesz się musiał jej z tego wytłumaczyć. Poza tym, i tak pewnie już jej opisałeś historię życia z podziałem na rozdziały — podsumował Marcel, kończąc piwo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 49.28
drukowana A5
Kolorowa
za 75.76