E-book
10.29
drukowana A5
61.19
Psoriasis Sequentia

Bezpłatny fragment - Psoriasis Sequentia

Nie możesz zarazić się łuszczycą, więc spróbuj motywacją...


5
Objętość:
395 str.
ISBN:
978-83-8273-055-5
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 61.19

Co autor miał na myśli…

Kiedy postanowiłem spełnić jedno ze swoich marzeń, jakim było napisanie książki, a motywem przewodnim miała stać się tolerancja i walka z chorobą, pomysł wydawał się skazany na porażkę. Nieznany autor, niemający pojęcia, jak pisze się powieść z prawdziwego zdarzenia, posiadający jedynie ogromne pokłady motywacji od żony oraz najbliższego otoczenia i niszowy temat — łuszczyca (łac. psoriasis). Czyste szaleństwo!

Po rocznym zlepianiu w całość pomysłów, wspomnień i różnych fragmentów życia powstała Psoriasis vulgarna. Historia miała dwa cele — dać wsparcie osobom chorym i uświadomić te zdrowe. Jak się okazało niedługo po premierze, spełniła je. Ponadto została bardzo ciepło przyjęta przez środowisko biedronek, co tylko utwierdziło mnie w tym, że moja praca nie była pozbawiona sensu.

Przez pewien czas uważałem temat za zamknięty, a wydanie książki nazywałem ciekawą, choć jednorazową, przygodą. W końcu doszedłem do wniosku, że nie wszystko, co można powiedzieć na temat łuszczycy, znalazło się w pierwszej powieści. Poza tym zapragnąłem poruszyć inne aspekty ze swojego życia, a wielu czytelników bardzo ciekawiły dalsze losy bohaterów. Dlatego postanowiłem pokusić się o kontynuację (łac. sequentia) i właśnie teraz, Drogi Czytelniku, trzymasz ją w rękach. Historia jest fikcyjna, jednak w tym przypadku również nie brakuje inspiracji zaczerpniętych z otaczającej mnie rzeczywistości. Tak jak pierwsza książka mówiła dużo o tolerancji i dyskryminacji, tak w tej skupiłem się bardziej na motywacji i zniechęceniu.

Tę część postanowiłem zadedykować moim córeczkom — Aleksandrze i Annie. Dziękuję im za to, że są z nami i swoją obecnością dają niesamowite natchnienie do życia oraz mnóstwo radości. Gdyby ktoś zapytał mnie, jakie jest moje największe marzenie, odpowiedziałbym, że jest nim to, aby nigdy nie spotkały się z „vulgarną”.


Obie książki są dowodem na to, że przewlekła i nieuleczalna choroba potrafi nie tylko zniszczyć życie oraz zrujnować plany, ale także… dodać skrzydeł.

Rozdział I: Znajoma nieznajoma

Pociąg zatrzymał się na stacji Leszczno. To nieduża miejscowość, w której znajdował się mój drugi dom. Stanąłem na peronie, a drzwi wagonu zamknęły się. Była noc. Padał bardzo silny deszcz. Czułem, jakby moje nogi były przytwierdzone do podłoża. Nie mogłem zrobić kroku. Na wprost mnie stała niewyraźna postać, zwrócona tyłem.

— Uuuuukiii! — Usłyszałem głuche wołanie z bliżej nieokreślonej strony. Wiedziałem, czyj to był głos. Słyszałem go wiele razy w swoich snach, a właściwie koszmarach.

Rozmazana istota zbliżała się do mnie, a ja nadal nie mogłem się poruszyć.

Po chwili usłyszałem ponownie:

— Uuuuukiii! Odwróć się! — Zrobiłem to, ale stałem już w zupełnie innym miejscu. Na torach. Rozpędzony pociąg jechał prosto na mnie…

— Nieeeeeee! — krzyknąłem, budząc śpiącą obok mnie żonę. Usiadłem na łóżku i zacząłem drapać się nerwowo po głowie, zrzucając suche płaty skóry na pościel.

— Znowu koszmary? — zapytała Lucy półgłosem. — Sylwia ci się śniła?

— Tak. Chyba tak. Kolejny raz to samo. Stacja, tory, pociąg. Dawno nie byłem na cmentarzu, może przypomina mi o sobie.

— Niedługo będziesz w Warszawie, na hospitalizacji.

— O ile dostanę jutro skierowanie.

— Dostaniesz. Będziesz u mamy, na Pradze, wtedy odwiedzisz i Sylwię — powiedziała szeptem, by nie obudzić, leżącej w kołysce, malutkiej Hani. — Teraz nie bardzo jest jak się tam wybrać z dwójką małych dzieci, sam wiesz. Hania źle znosi długie podróże.

— No wiem. Mam nadzieję, że… — zamilkłem na chwilę — Sylwia to zrozumie.

— Idź spać. Jest druga w nocy. Korzystaj z błogiej ciszy, póki dziewczynki śpią. Jutro masz robotę w polu.

Niestety, tej nocy już nie zasnąłem. Takie sny miewałem często. Mimo że nie widziałem w nich siostry, to słyszałem jej wołanie, jakby chciała mnie ostrzec. Czasem przed czymś konkretnym, a czasem był to po prostu krzyk w próżni. Nie zawsze ginąłem rozjechany przez pociąg. Czasem długo spadałem. To mogła być Sylwia, ale równie dobrze moja podświadomość.

Przez sześć lat, które minęły od jej śmierci, czas nie zaleczył ran. Owszem, założyłem rodzinę, miałem wspaniałą żonę i cudowne córeczki, jednak poczucie winy i odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, wciąż tkwiło w sercu.

Wstałem z łóżka i starając się nie robić hałasu, podszedłem do okna.

— Jak już jesteś na chodzie, to idź i sprawdź, czy Tola się nie odkryła — rzuciła Lucy, przytulając głowę do poduszki.

Październikowe noce były chłodne, więc w miarę możliwości czuwaliśmy nad tym, by dziewczynki spały pod kołdrami. Wyszedłem z sypialni i udałem się do pokoju Toli. Mała oczywiście spała odkryta, a pierzynka leżała na podłodze. Przykryłem ją i podszedłem do okna. Odsunąłem roletę i spojrzałem w gwiazdy. Wiedziałem, że nie znajdę w nich spokoju ani odpowiedzi, ale lubiłem ich widok.

— Tato, co robisz? — zapytała cicho, stojąca za mną, zdezorientowana, mała, urocza blondyneczka, w której oczach odbijał się blask księżyca.

— Tolcia, śpij, kochanie. Jutro rano wstajesz do przedszkola — powiedziałem, kucając przy niej. — Ja tylko patrzę, czy wszystko w porządku na podwórku.

— A możemy z Tedim też popatrzeć? Będziemy cicho. Nie musisz zapalać światła, nie boję się, tato. Jestem już duża.

Uśmiechnąłem się i posadziłem Tolę na parapecie. Trzymała w rękach małego, szarego misia, którego nazwała Tedi. Pluszak był dla niej ważniejszy niż jakakolwiek inna zabawka. Zawsze mówiła, że to jej prawdziwy przyjaciel. Nie hałasował i niczego jej nie zabierał. Gdy dostrzegłem spadającą gwiazdę, poleciłem córce, by zamknęła oczy i pomyślała życzenie. Zamiast pomyśleć, powiedziała:

— Chciałabym, żebyś już nie chorował, tato. I nie musiał iść do szpitala.

— Tolciu… — zacząłem wzruszony — pomyśl o takim życzeniu, które może się spełnić.

I tak patrzyliśmy w gwiazdy we troje… Wkrótce przyszła Lucy i rozgoniła nas do łóżek.

— Dzięki, że wpadłeś, tatusiu. Zawsze jesteś tu mile widziany — powiedziała córka, kiedy opuszczałem jej pokój. Jak na czterolatkę była bardzo rezolutna.

* * *

O poranku udałem się do kuchni, by zmielić trochę ziaren w starym młynku, który kiedyś należał do mojej siostry. Aromatyczna kawa wypita na skąpanej słońcem, ślicznej i odnowionej werandzie to mój ulubiony poranny rytuał. Drewno, z jakiego została wykonana, nadawało jej góralskiej duszy. Dodatkowo została przeszklona, co potęgowało wrażenie, że jest integralną częścią domu. Po śmierci dziadka dom przeszedł gruntowny remont, który pochłonął ogromne środki. Jednakże sprzedając warszawskie mieszkanie Lucy na Herbu Szreniawy, mogliśmy sobie na niego pozwolić. Dom na końcu świata wygrał z nowoczesnym lokum w stolicy. Dla wielu osób to z pewnością nie był oczywisty wybór. Jednak my tego właśnie chcieliśmy.

Chwilę później zaczął się codzienny rozgardiasz. Tola ubierała się, marudząc, Lucy szykowała śniadanie dla naszej czwórki, a ja biegałem za wszędobylską Hanią i pilnowałem, aby nie rozbiła głowy.

Po kwadransie byłem ze starszą córką w drodze do przedszkola.

— Będziesz dziś, czy pracujesz? — krzyknęła swoim uroczym, lekko piskliwym głosikiem.

— Będę. Nie jadę do pracy, co nie znaczy, że nie będę pracował…

— Słucham? Nie bardzo rozumiem, tato. Jestem jeszcze taka malutka — odpowiedziała sprytnie Tola.

Przedszkole znajdowało się we wsi Gniewków, oddalonej od Urwiska o zaledwie pięć kilometrów. Po powrocie do domu zająłem się pracą w polu. Odkąd dziadek Zygmunt odszedł na zawsze, musiałem przejąć jego obowiązki w gospodarstwie, umiejętnie godząc je z rodziną i pracą w BRS-ie.


Urwisko nie było tą samą wsią, do której przeniosłem się przed laty. Kilkusetmetrowe przestrzenie między drewniakami zajmowanymi przez rodowitych mieszkańców wypełniły nowe domy, stawiane przez przyjezdnych. Nazywaliśmy ich „olsztyniakami” albo „warszawiakami”. Większość z nich traktowała Urwisko jak noclegownię. W weekendy zjeżdżali się tłumnie i zdarzało się, że zachowywali jak bydło. Zmienił się także sołtys. Został nim emerytowany generał — pan Bogdan, który przeniósł się na wieś ze stolicy. Dzięki niemu postawiono w pobliżu maszt, znacznie polepszający zasięg w telefonach komórkowych. Zadbał także o to, aby końcowy przystanek autobusu kursującego z i do Olsztyna przenieść do Urwiska z sąsiedniej miejscowości. Nie przepadałem za życiem na wsi. Potrafiłem jednak docenić fakt, że moje córki mają tam jak w raju. Było cicho, spokojnie i bezpiecznie.

Mimo wczesnej pory słońce mocno przygrzewało. Moja chora skóra uwielbiała tę naturalną dawkę witaminy D. Ściągnąłem koszulkę, odsłaniając czerwone plamy łuszczycy, z których od kilku dni zrzucałem łuskę. Odkąd pojawiły się dzieci, zabrakło dziadka, a ja dostałem awans w pracy — na przestrzeganie diety nie było już czasu. Miałem tyle na głowie, że często jadałem w biegu, byle tylko zaspokoić głód i jak najszybciej wrócić do obowiązków. Lucy także nie miała zapału do eksperymentowania w kuchni. Odstawiłem te rzeczy, które ewidentnie mi szkodziły, a resztą się nie przejmowałem. Efekt był zadowalający. O czystej skórze mogłem pomarzyć, ale przez trzy lata udało mi się uniknąć hospitalizacji. Aktualnie moje ciało było pokryte chorobą w trzydziestu, maksymalnie czterdziestu procentach. Kiedyś bywało nawet osiemdziesiąt procent, więc można to było nazwać małym sukcesem.

Zanim zająłem się pracą, nie omieszkałem zrobić selfie w iście wiejskim klimacie, które zamierzałem dodać na Instagram. Kiedy Grono zniknęło, jego miejsce zajęły Facebook i Instagram. Ten pierwszy służył głównie do podtrzymywania starych znajomości, drugi umożliwiał stworzenie konkretnego profilu tematycznego. Tylko dzięki niemu można było się wyróżnić i odnieść sukces. Po przygodach z gronowym Psoriasis Warrior miałem dość łuszczycy w internecie. Stworzyłem profil tata_na_wsi i dodawałem posty z córkami, stając się tzw. #instatatą. Pod moimi zdjęciami królowały komentarze #instamatek. Lucy uważała moje nowe hobby za głupotę. Irytowało ją, że podczas rodzinnych spacerów byłem zajęty robieniem zdjęć, pisaniem postów, odpisywaniem na komentarze, a nie nią i dziećmi. Czasem złośliwie mówiła, że gdybym dostawał pieniądze za czas, jaki spędzam na Instagramie, mógłbym rzucić pracę w BRS-ie. Cóż, potrafiła być szczera do bólu.


Po półgodzinie miałem zrobione trzy ładne zdjęcia, a po kolejnym kwadransie wrzuciłem post:

Akapit 36: Nastał piękny poranek. Odpaliłem traktor ciągnący przyczepę i ruszyłem przed siebie. Nic mnie nie zatrzyma. O nie!

Dotarłem do celu. Rozglądam się i wychodzę z ciągnika, który jest dla mnie większym cackiem niż rodzinne, lśniące kombi. Podchodzę do przyczepy i robię szybki przegląd narzędzi. Ale co to? Jedne widły wypadają z rękojeści, drugie są stare i strasznie ciężkie.

— No się wybrałem! — marudzę pod nosem i rozglądam się. Ale co to? (po raz drugi).  Spostrzegłem trzecie, wbite w ziemię. Ktoś je tu zostawił wcześniej? — Zastanawiam się, muskając ogoloną brodę. — Przekorny los? Opatrzność? A może Lucy przed kilkoma dniami? Sprawa do wyjaśnienia! W każdym razie — słomo, drżyj!

Sentencja na dziś: Bo czasem nawet, gdy się nie pracuje, to jest się w pracy!

#wieś #praca #tatanawsi

Posypała się fala komentarzy. Jeden z nich szczególnie zwrócił moją uwagę.

mama_z_metropolii: Drogi@tata_na_wsi! Twoje posty czyta się jak fragmenty książki. Poproszę więcej!

Chwilę po tym otrzymałem wiadomość z tajemniczego i nieznanego mi wcześniej profilu o nazwie bezimienna:

Możesz się wziąć za robotę? W domu jesteś potrzebny!

Cały czas myślałem, że Lucy nie miała konta. Myliłem się. Moja żona czasem traciła do mnie cierpliwość. Twierdziła, że bywają momenty, gdy nie zachowuję się jak głowa rodziny. Nie mogła się przyzwyczaić, mimo tylu wspólnie spędzonych lat, że jestem ciągłym marzycielem i bujam w obłokach. Nie zamierzałem jej drażnić. Wrzuciłem tak zwany szósty bieg i w mgnieniu oka zebrałem siano z pola.

Odpaliłem ciągnik i ruszyłem w stronę domu. Wyjeżdżając, trzymałem w ręku telefon, by odpisywać na komentarze, których pod nowym zdjęciem wciąż przybywało. Nie chciałem robić tego później przy dzieciach. Niestety, ciągnik prowadzi się znacznie ciężej niż samochód. Wyjeżdżając z bocznej drogi na główną, zahaczyłem przyczepą o ogrodzenie ostatniej posesji we wsi. Zerwałem siatkę i złamałem przęsło.

Zatrzymałem się i przeklinając pod nosem, zacząłem oględziny szkód, które wyrządziłem. Przez powstałą dziurę wszedłem na teren działki. Gdyby nie firanki w oknach domu, można by pomyśleć, że nikt tam nie mieszkał. Trawa nie była koszona zapewne od wiosny, a na opartej o dom taczce wyrósł już mech. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Nikt nie otworzył. Obok wejścia stała pusta szklana butelka po mleku, a na jej zakrętce leżała dwuzłotówka. W jednym z okien delikatnie poruszyła się firanka. Zacząłem w nie stukać. Niestety, bez rezultatu.

Nie pozostało mi nic innego jak odjechać. Wcześniej jednak napisałem na kartce papieru:

Wrócę tu i to naprawię.

Wiadomość zostawiłem na wycieraczce, pod pustą butelką.


Po powrocie do domu opowiedziałem Lucy o całej sytuacji i zostałem wyśmiany.

— Ty to jesteś pierdoła! Gdybyś nie siedział z nosem w telefonie, to nic by się nie stało. Teraz się martw! — drwiła.

— Ktoś tam w ogóle mieszka? — zapytałem zrezygnowany.

— Tak, mieszka. Antośka. Nie dogadasz się z nią. Jedź tam, napraw jakoś to, co zepsułeś i tyle.

— Może spróbuję ją przeprosić?

— Łukasz, daruj sobie. — Lucy rozłożyła ręce. — Jak była młoda, to straciła rodziców. Od tamtej pory z nikim nie rozmawia i praktycznie nie wychodzi z domu. Zresztą, opowiadałam ci kiedyś o niej, jak spacerowaliśmy. Nie słuchasz mnie, oj nie słuchasz…

— Dobra. Teraz się zainteresowałem.

— Interesuj się tym, co trzeba — powiedziała, kładąc mi na rękach pranie wyjęte z pralki. — Rozwieś, a ja zrobię gulasz. Później popilnujesz trochę Hani, bo ja już mam dość od rana. Na którą masz lekarza?

— Na czternastą. Zaraz wyjeżdżam.

— To jedź i wracaj prędko. Oddasz mi przy okazji książki do biblioteki.

Kwadrans później byłem w drodze do Olsztyna. Droga samochodem zajmowała niecałe pół godziny. Zaparkowałem przed przychodnią i wszedłem do środka. Zgłosiłem się w recepcji i otrzymałem numerek „jeden”.

Dermatolog przyjmował w tej przychodni tylko trzy razy w tygodniu, między czternastą a osiemnastą. Może nie było zapotrzebowania?

Usiadłem pod tym samym gabinetem co zwykle i czekałem, aż na wyświetlaczu zawieszonym nad drzwiami ukaże się mój numer. Nie trwało to długo. Doktor Paweł Janiewski właśnie zaczął pracę i punktualnie poprosił mnie do gabinetu.

— Dzień dobry — powiedziałem z uśmiechem.

— Dzień dobry, panie Łukaszu. Cygnolina się skończyła? — zapytał wesoło.

— Nie. Właściwie to przyszedłem w innej sprawie. Myślę, że już czas.

— Skierowanie? — Na jego twarzy pojawił się lekki grymas.

— Tak.

— Proszę się pokazać.

Zdjąłem koszulkę. Płaty na plecach i klatce piersiowej zajmowały bardzo dużą powierzchnię, ale były złuszczone, więc skóra nie straciła właściwości elastycznych. Zawsze idąc po skierowanie, obawiałem się, że usłyszę: „To za mało na hospitalizację”. Doktor Janiewski nie był zwolennikiem leczenia szpitalnego. Uważał, że to błędne koło.

— Dostanę skierowanie?

— Kwalifikuje się pan. Wypisuję. — Westchnął. — Gdzie pan idzie?

— Do Warszawy.

— Daleko… — mamrotał pod nosem. — A jak dzieci? — zapytał, wypisując dokumenty.

— Dobrze. Działamy profilaktycznie, tak jak pan zalecił.

Czułem się przy nim jak przy starym znajomym. Moje częste wizyty sprawiły, że znał mnie już bardzo dobrze. Wiedział, jakie obawy mamy względem córeczek. Skrupulatnie realizowaliśmy jego zalecenia profilaktyczne. Czasy pozwalały na to, by być o kilka kroków dalej, niż kiedy ja byłem dzieckiem. Codziennie podawaliśmy córkom witaminę D3. Zawsze po obiedzie, bowiem najlepiej wchłania się w obecności tłuszczów. Regularnie nawilżaliśmy powietrze w pomieszczeniach, w których najczęściej przebywały. Poza tym stosowaliśmy dietę lekkostrawną. Dziewczyny nie piły gazowanych napojów, a słodycze jadały okazjonalnie. Dbaliśmy o to, by piły dużo wody. Pilnowaliśmy stanu ich ząbków, żeby nie rozpoczął się tam żaden stan zapalny. Miały także systematycznie nawilżaną skórę. Używaliśmy do tego jak najbardziej naturalnych produktów. Jednak nade wszystko dbaliśmy o to, aby w ich życiu było jak najmniej stresu.

Tak wiele, a jednocześnie tak niewiele. Ciągle zastanawialiśmy się, co jeszcze możemy zrobić, aby ochronić je przed łuszczycą. Pozostawała nam tylko wiara i nadzieja, że zawsze będą zdrowe. Wiele osób przez przewlekłą i zaawansowaną łuszczycę rezygnuje z posiadania potomstwa, porównując to do uruchomienia tykającej bomby zegarowej. Moje podejście przez wiele lat było podobne. W końcu je zmieniłem. Na szczęście. Cóż, każdy postępuje tak, jak podpowiada mu serce.

Lekarz wypełnił wszystkie potrzebne dokumenty. Podziękowałem i wyszedłem z przychodni.

Nie zwlekałem, od razu wybrałem numer telefonu recepcji oddziału dermatologicznego warszawskiego szpitala. Tego, który zajął miejsce Leszczna. Termin został wyznaczony na koniec listopada.

Odwiedziłem bibliotekę, odebrałem Tolę z przedszkola i resztę dnia spędziłem z rodziną. Moja starsza córka uwielbiała, kiedy byłem w domu, nawet jeśli niespecjalnie mieliśmy czas na zabawę czy wspólne wygłupy. Lucy również wyczekiwała moich wolnych dni. Raz, że za mną tęskniła, a dwa — odciążałem ją w domowych obowiązkach. Jednak tego dnia byłem kiepskim pomocnikiem. Ciągle zastanawiałem się, jak naprawić wyrządzone szkody. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zreperować uszkodzone ogrodzenie.

— Te same ruchy, tylko osiem razy szybciej, Łukaszku — mówiła Lucy, kiedy szedłem zrobić to, o co mnie poprosiła. Czasem brzmiała zgorzkniale, ale wtedy zdawałem sobie sprawę, że sam na to zapracowałem.


Potrzebowałem męskiej, fachowej rady. Mój brat — Daniel, który znał się na tego typu sprawach, nie odbierał telefonu. Niepokoiłem się trochę o niego. Od śmierci Sylwii, co jakiś czas, zdarzało mu się wpadać w kilkunastodniowe ciągi alkoholowe. Zamykał wtedy swoje studio i ukrywał się przed całym światem. Początkowo spędzał czas pod Warszawą, u naszej siostry — Wioli. Przestał się tam pokazywać po ostrej wymianie zdań z jej mężem — Mateuszem. Konflikt z partnerem mamy — Sławkiem sprawił, że na Pradze również się już nie pojawiał. Daniel miał trudny charakter, ale nigdy nie był tak skory do sporów jak w ostatnim czasie. Zastanawiające było także to, że przestał wykonywać tatuaże. Zamienił swój lokal na studio do piercingu. Twierdził, że to, czym się zajmuje, to wyłącznie jego sprawa.

Po kilku nieudanych próbach nawiązania połączenia z Danielem, zadzwoniłem do Wioli. Poprosiłem, aby dała mi znać, gdy tylko czegoś się o nim dowie.

Wiola i Mateusz zamieszkali w podwarszawskiej Górze Kalwarii. Kupili dom z dużym ogrodem i tam budowali swoje szczęście.

Byli rodzicami pięcioletniej Konstancji. Nie odwiedzaliśmy się często ze względu na odległość oraz drobne różnice światopoglądowe. Mimo wszystko utrzymywaliśmy bardzo dobre relacje. Był to ogromny sukces, biorąc pod uwagę, że jeszcze kilka lat wcześniej nie byliśmy w stanie zamienić kilku zdań bez sprzeczki.

Zawiedziony brakiem informacji od Daniela, zaczekałem aż cały mój babiniec pójdzie spać i udałem się na rowerze do „Dziupli”. Było to miejsce wyjątkowe. Pomieszczenie gospodarcze na jednej z posesji zaadaptowane na pub. Zarówno urzędnicy sanepidu, jak i skarbówki zacieraliby ręce przy kontroli, ale wcześniej musieliby wiedzieć o jej istnieniu. O toalecie czy kasie fiskalnej nikt nigdy w „Dziupli” nie słyszał.

Lokal prowadziła emerytka o swojskim imieniu — Wieśka. Można było się tam napić piwa, uprzednio zakupionego przez właścicielkę w dyskoncie, a także zjeść, rozmrożoną w mikrofalówce, zapiekankę. Ceny były przystępne, więc klientów nie brakowało. Stałym bywalcem był najstarszy mieszkanie Urwiska — Bartosz Ćwiek, a ostatnimi czasy także sołtys. Wchodząc, poczułem zapach papierosów i taniego piwa. Właścicielka siedziała na zapleczu i oglądała telewizję. Widać ją było przez otwarte drzwi. Przy jednym ze stolików siedział Ćwiek z sołtysem, przy drugim wisiały dwie kurtki, należące do miejscowych chłopaków. Ich właściciele grali w rzutki. W tle leciał, odtwarzany ze starej wieży, kawałek The Cranberries — Zombie.

Podszedłem do stolika stałych bywalców i przywitałem się.

— Dzień dobry. Można się przysiąść?

— Gdzie ti się podziewasz, somsiad? — zapytał Ćwiek, mazurząc w bardzo charakterystyczny sposób. — Pszisedłbyś do mni kiedaj i pomógłbyś psy kośbie.

— Panie Bartku, rodzina, praca, kucyki… nie mam kiedy.

— Wieśka! — krzyknął sołtys. — Polejno młodemu piwo!

— Dziękuję, ale nie piję.

— Za co dziękujesz? Przecież nie stawiam. — Roześmiał się, szturchając łokciem kompana. — Z nami się nie napijesz?

— Nie. Nie piję. Mam problemy zdrowotne.

— A co ci jest? — dopytywał sołtys, lekko zdezorientowany.

— Łuszczyca. — Podciągnąłem rękaw, by pokazać plamy na rękach. — Nie mogę pić. Właściwie to nie mogę robić wielu rzeczy, ale za dużo by opowiadać.

— To aż takie straszne jest?

— Wyjątkowo uprzykrzające życie i nieestetyczne. — Wskazałem palcem na łuskę, która spadła mi z ręki prosto na stół. — Ale ja nie o tym. Panie Bartku, mam problem. Muszę naprawić ogrodzenie, które dziś uszkodziłem.

— Gdzie uszkodziłeś? — zapytał sołtys, nie dając dojść do słowa Ćwiekowi.

— Ostatni dom po lewej stronie, w kierunku lasu. Zerwałem siatkę i złamałem przęsło.

— A, to nie u mnie. Masz, chłopaku, szczęście. — Sołtys roześmiał się kolejny raz, jakby to był świetny dowcip.

— To u Antośki — mruknął Ćwiek. — Tsyba jej to zrobić.

— To u tej, tej? — zapytał sołtys, pochyliwszy się w stronę kompana.

— Jo. Jok się zmorło staryj Kowalskiej, to Antośka zapuściła chołupę. To chora bziałka. Mój synoj kiedyś tam nogę zahaczał jak ze Francyi wrocał, ale póżnij wariatka mu drzwi zamykoła.

— A co jej jest? — dopytywałem.

Ćwiek spojrzał na mnie i posmutniał. Nie odezwał się ani słowem.

— Dziwactwo — odpowiedział sołtys, obserwując chłopaków, którzy nie potrafili celnie trafić rzutką w setkę. — Nie ma z nią za bardzo kontaktu. Prąd już jakiś czas temu jej odcięli, a wodę bierze ze studni. Mleko jej dowozi ta, co ma krowy, no…

— Frelkowa — podpowiedział Ćwiek.

— O właśnie. Bardzo rzadko wychodzi z domu. Tylko jak musi zrobić zakupy, albo gdy zamawia butlę z gazem.

— Czykaj — wtrącił się do rozmowy Ćwiek. — Jako ona mo siatke? Powlekona, ocynkowona?

— A czy to ma znaczenie? — Westchnął sołtys, wstając i dodając: — Nie ma żadnego.

Podszedł do chłopaków i poprosił, aby dali mu rzutki. Odszedł kilka kroków i ustawił się na końcu pomieszczenia. Rzucił pierwszą i trafił obok tarczy. Młodzież roześmiała się. Sołtys popatrzył posępnie na tarczę prawym okiem, zamykając lewe. Zrobił krok w bok i rzucił kolejną, trafiając jedynie w dychę. Śmiech chłopaków nie ucichł. Niezrażony Bogdan, ze śmiertelnie poważną miną, zamknął prawe oko, mierząc cel lewym. Odwrócił się i stojąc tyłem do tarczy, rzucił rzutkę trafiając w setkę.

— Ta dzisiejsza młodzież… — powiedział, kręcąc głową.

Wszystkich nas zamurowało. Wrócił do stolika, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: — Bądź u mnie jutro o ósmej. Coś poradzimy na ten twój problem.

Pożegnałem się i wyszedłem. Zanim wróciłem do domu, przejechałem jeszcze kilka kilometrów w ramach treningu.

* * *

Następnego dnia obudziłem Tolę wcześniej niż zwykle. Pośpiech spowodowany był napiętym harmonogramem. Musiałem odwieźć córkę, pojechać do sołtysa, naprawić ogrodzenie Antoniny, a następnie zdążyć na autobus do pracy, który odjeżdżał punktualnie o dziewiątej.

Tuż przed ósmą zjawiłem się przed urokliwym, stuletnim drewniakiem, który przez ponad pół wieku należał do małżeństwa — rodowitych mieszkańców wsi, a którego aktualnym właścicielem był sołtys. Wszyscy byli pewni, że zburzy dom i postawi nowy. On jednak odświeżył go i w nim zamieszkał. Zyskał tym sympatię i uznanie mieszkańców. Kiedy doszedł do tego maszt poprawiający zasięg we wsi, wygraną w wyborach miał już w kieszeni.

Sołtys nie wychodził, więc zatrąbiłem kilka razy. W końcu machnął mi ręką przez okno. Kiedy wszedłem, kończył jeść.

— Skoro przyjechałeś za wcześnie, to może na rosół się skusisz? — zaproponował.

— Eee nie. Jestem już po śniadaniu.

— Dobry, ze swojskiej kury.

— Taki najlepszy.

— Jakbyś kiedyś potrzebował swojskiego drobiu, to wiesz gdzie mnie szukać.

— Będę o tym pamiętał.

Skończył jeść i zaczął zwijać bardzo długi przedłużacz.

— Pomóż mi to zwinąć, a nie się przyglądasz. Złap za koniec i napręż kabel. Będziemy się musieli podłączyć gdzieś obok, bo tam nie ma prądu — powiedział, okręcając przewód na bębnie.

— Gratuluję wczorajszego wyczynu — wtrąciłem. — Chłopaki będą o tym opowiadać przez następny rok.

— Nic wielkiego — odpowiedział skromnie. — Dzisiejszą młodzież nietrudno jest zaskoczyć. Odkąd nie ma obowiązkowego wojska, straciliście męskość.

— Tak pan myśli? Może nie było potrzebne.

— Chłopaku! Ty nawet tego kabla nie potrafisz porządnie trzymać! Było bardzo potrzebne.

— Dla mnie to mało istotne. Na komisję się jeszcze załapałem, ale dostałem kategorię D…

— A to czemu?

— Łuszczyca.

— Każdy powód, żeby się wymigać jest dobry.

Czułem, że mnie lekceważy, co nieszczególnie mnie dziwiło. W końcu był emerytowanym generałem. Mimo złośliwości, sołtys miał rację. Kategoria, jaką otrzymałem przez łuszczycę, była pierwszą w życiu rzeczą, za którą mogłem podziękować swojej chorobie. Bądź co bądź, do wojska mnie nigdy nie ciągnęło. Z perspektywy czasu uważałem to za błąd… tak samo jak ciągnące się w nieskończoność zwolnienia z WF-u. No, ale im człowiek starszy, tym bardziej rozumie pewne rzeczy. Gdyby wiedział, co tak naprawdę w życiu przeszedłem, może zmieniłby zdanie. Nie czułem jednak potrzeby, by mu o tym opowiadać.

Wychodząc, dostrzegłem na środku posesji pieniek i wbitą w niego siekierę. Wokół było pełno krwi. Obok leżał odrąbany kurzy łeb.

— Co tak patrzysz ze zdziwieniem? — zapytał, widząc moją konsternację.

— Nie wiem… — Wskazałem na resztki zwierzęcia. — Niby człowiek wie jak i skąd, ale nie myśli o tym. To okropne.

— Ech… — Westchnął. — Co za czasy… Co za ludzie…


Kwadrans później staliśmy przed zniszczonym ogrodzeniem. Przedłużacz podłączyliśmy u sąsiada Antoniny. Sołtys uruchomił spawarkę i naprawił pęknięte przęsło. Wspólnie naciągnęliśmy zerwaną siatkę. Kiedy skończyliśmy, stanąłem przy naprawionym ogrodzeniu i wpatrywałem się w okna domu gospodyni.

— Nic tu po nas — stwierdził i zaczął zwijać przedłużacz. — Chyba nie myślisz, że ona wyjdzie i ci podziękuje.

— A może… — Westchnąłem z nadzieją.

— Prędzej świnie zaczną latać — odpowiedział pogardliwie.

Spojrzałem jeszcze raz w kierunku domu i zauważyłem lekko poruszającą się firankę. Sołtys zapakował wszystko do bagażnika i odjechaliśmy.

W samochodzie spostrzegł, jak drapię się po rękach i zapytał:

— Nie próbowałeś może ziół pić? Słyszałem, że pomagają na to dziadostwo.

— Jest dużo teorii na ten temat. Ziół akurat nie próbowałem.

— Okłady z rumianku łagodzą swędzenie. Może spróbuj.

— Problem nie tkwi w skórze.

— Chyba jednak trochę tkwi… z tego, co widzę. — Zatrzymał auto pod swoją posesją. — No, ale co ja tam wiem. Stary jestem. Nie znam się. Nie to co młodzież. Sól naszej ziemi!

— Zawsze ocenia pan książkę po okładce?

— Nie, ale ludzi po gębie tak.

— To błąd. Kiedyś może się pan zdziwić.

— Mnie już nic nie zdziwi, chłopcze. Wszystko widziałem. Wojnę, pokój, narodziny, śmierć, dobro, zło… Co ty możesz o życiu wiedzieć?

Podziękowałem za pomoc i nie wdawałem się w dalszą dyskusję. Mężczyzna miał jakiś problem i chyba próbował sobie z nim w ten sposób poradzić. Odstawiłem samochód pod dom. Musiałem się spieszyć. Autobus do Olsztyna odjeżdżał za pięć minut.


Usiadłem, jak zwykle, na końcu. Założyłem słuchawki, włączyłem muzykę i byłem gotowy do drogi. Punkt dziewiąta kierowca, który przyjeżdżał z Olsztyna, wychodził, a jego miejsce zajmował drugi. Tę sytuację za każdym razem wykorzystywał jeden z pasażerów. Kupował bilet do Gniewkowa (za dwa złote) u pierwszego, a jechał do samego Olsztyna. Oszust. Firma ledwo wiązała koniec z końcem, ciągle zawieszali jakieś kursy. Problem tkwił w tym, że facet słynął z tego, że lubił częstować innych pięścią. Lepiej było się nie wychylać.

Autobus ruszył i mogłem spokojnie zająć się aktywnością na Instagramie. Kiedy polubiłem odpowiednią ilość zdjęć wszystkim znajomym i nieznajomym, postanowiłem sprawdzić, co piszą na temat wykorzystania ziół w leczeniu łuszczycy. Wpisałem w wyszukiwarkę hasztagi: #łuszczyca, #zioła, #leczenie.

Trafiłem na konto młodej dziewczyny. Profil nazywał się dama_z_łuską i należał do sympatycznej Niki. Pomagała ona innym oswajać się z chorobą. Widać było po ilości obserwujących, że jest dość popularna. Przejrzałem posty i zwróciłem uwagę na to, że dla wielu chorych była wyrocznią. Tworzyła grupę wsparcia. Jej motto brzmiało: #niedajsię. Współpracowała z wieloma firmami farmaceutycznymi i posiadała wiele zdjęć z różnego rodzaju konferencji. Nika była idealnym przykładem na to, że choroba może pomóc w nabraniu pewności siebie i dać motywację do działania. To było coś!

Łuszczyca w przestrzeni publicznej praktycznie nie istniała. Miałem w pamięci „gronowy” blog tematyczny — Psoriasis Warrior, który nie cieszył się dużą popularnością. Ponadto przyczynił się do wielkiej tragedii, jaka spotkała naszą rodzinę.


Po godzinie jazdy dotarłem do celu. Olsztyn jest największym miastem na Warmii i stolicą województwa. Kojarzył mi się z warszawską Pragą. Miejscami biedny, ale miał swój urok. Jednak nie czułem się z nim emocjonalnie związany. Kiedy mówiłem Lucy, że chciałbym zabrać rower do Warszawy i pojeździć po mieście, jak za dawnych lat, twierdziła, że bliżej mam do Olsztyna. Nie rozumiała, że chciałem na chwilę przenieść się w czasie. Rower i Praga mogły mi to umożliwić, Olsztyn już nie.

Wysiadłem nieopodal centrum handlowego, w którym pracowałem. Codziennie mijałem po drodze zakład fotograficzny Orłowska-Studio i podziwiałem aktualną ekspozycję. Ciągle wymyślali coś ciekawego. Tym razem całą szybę zasłaniał ogromny kolarz, zrobiony z kilkuset malutkich zdjęć, które wspólnie tworzyły jedno ogromne. Świetny, kreatywny marketing. Jako niespełniony fotograf amator z podziwem patrzyłem, jak rozwija się świat fotografii. Ja mogłem jedynie pochwalić się swoimi fotami na Instagramie.

Idąc z nosem w telefonie, dotarłem na miejsce. Centrum handlowe nie było duże. Różniło się od reszty swoich olsztyńskich odpowiedników. Mnie się jednak podobało. Swoim niepozornym, skromnym wyglądem nawiązywało do moich praskich korzeni.

Minąłem roletę BRS-u i niczym za dotknięciem magicznej różdżki, przestałem być wiecznie zamyślonym Łukaszem, a stałem się kierownikiem salonu. Lata pracy przyniosły efekty. Dodatkowo trafiła mi się świetna OMS-ka, na której pomoc zawsze mogłem liczyć. Miałem też świetny zespół. Kompetentną zastępczynię i czterech sprzedawców. Był również Patryk — pracownik ochrony, który czujnym okiem dbał o przyzwoity wynik naszych inwentaryzacji. Był bardzo lubiany przez całą załogę. Poza tym znał wszystkie plotki i ploteczki.

Wchodząc do sklepu, usłyszałem, jak Paweł — stojący za kasą sprzedawca — krzyczy do ochroniarza:

— Czterdzieści pięć, ale marne.

To była ich stała zabawa. Oceniali wygląd wchodzących lub wychodzących klientek. Przyjęli strategię zaglądania w dowolny but, ściągnięty mimochodem z półki, po tym jak oceniana kobieta przechodziła obok nich. Następnie do oceny z dziesięciopunktowej skali dodawali czterdzieści tak, żeby każdy myślał, że chodzi o rozmiar. Byli bardzo wybredni. Nigdy nie usłyszałem pięćdziesiątki, co oznaczałoby pełną „dychę”. Oczywiście jako kierownik ganiłem ich za to. Wewnętrznie jednak, jako facet, ubaw miałem przedni. Kiedyś, gdy jeszcze nikt nie kojarzył Lucy, przyjechałem z nią na zakupy. Poprosiłem, aby sama weszła do BRS-u i zrobiła rundkę obok kasy. Kiedy wyszła, zapytałem, czy coś usłyszała. Zacytowała: „Czterdzieści siedem, rzutem na taśmę”. No cóż, zawsze mogło być gorzej.

Nie zdążyłem jeszcze otworzyć drzwi do biura, gdy podbiegła do mnie moja zastępczyni — Aneta. Niewysoka, o uroczym, choć nieco szyderczym uśmiechu. Nosiła czarne okulary zasłaniające jej niemalże pół twarzy. Załoga czuła do niej większy respekt niż do mnie. Z papierkową robotą radziła sobie jak nikt inny. Skończyła studia na kierunku: praca socjalna, ale jak to zwykle bywa — nie znalazła posady w swojej branży. Można było na niej polegać. Mimo młodego wieku, profesjonalnie podchodziła do swoich obowiązków.

— Masz gościa — powiedziała, wywracając oczami. — I powiem ci, że nie jest w dobrym humorze. Masz przerypane.

— Martyna? — zapytałem niepewnie, patrząc w stronę zaplecza.

— Yeeep — stęknęła moja zastępczyni, kręcąc głową. — Nawet przyczepiła się do chłopaków, jak wchodziła, żeby w końcu wzięli się za robotę. A to nie w jej stylu.

Martyna była moją OMS-ką. Mimo że się lubiliśmy, nie przepadałem za jej wizytami. Jako moja bezpośrednia przełożona działała na mnie stresująco.

Poziomu stresu nie obniżył SMS od Lucy, który właśnie otrzymałem:

Czapka Toli została w domu! Jest straszny wiatr! Jak mogłeś zapomnieć!?

Martynę zastałem w moim biurze, siedziała przy biurku, odwrócona tyłem do wejścia. Kiedy wszedłem, powoli odwróciła się w moją stronę. Przypominała Dona Corleone. Ubrana była w białą koszulę, na którą zarzuciła czarną marynarkę. Brakowało tylko cygara w ręku i kota na kolanach.

— Cześć, Martynka! Co cię sprowadza? — zapytałem radośnie.

— To! — Rzuciła mi na biurko kartkę.

Podszedłem i wziąłem do rąk pismo. Raport z wizyty „tajemniczego klienta”. Wynik nie był zadowalający.

— To kpiny! — krzyknęła.

— Siedemdziesiąt procent… No wiesz, wchodzimy w trudny okres. Załoga nam się sypie. W letnich miesiącach wszyscy bywamy rozkojarzeni.

— Łukasz! — krzyknęła ponownie.

— Myślimy o urlopie, wyjazdach… — kontynuowałem niezrażony. — A właśnie, a propos wakacji… Nie dostałem od ciebie magnesu w tym roku. Gdzie byłaś? Zaraz… na Rodos, prawda? Widziałem zdjęcia na Facebooku.

— Wilk! — krzyknęła Martyna, wstając i kręcąc głową. Była niska i szczupła, przez co wydawała się wyższa. Zwłaszcza dobierając do swojej kreacji buty na bardzo wysokim obcasie. — Nie opowiadaj mi tu głodnych kawałków. Przeczytaj uwagi na dole strony.

Kiedy weszłam do sklepu, zamiast zwyczajowego „dzień dobry”, usłyszałam krzyk zza kasy: „Czterdzieści dwa! Oślepłem!”. Na dziale z obuwiem, sprzedawczyni bez identyfikatora ucinała sobie pogaduszki przez telefon. Na moje pytanie, czy jest konkretny rozmiar, odpowiedziała pogardliwie: „Szukać trza”. Wychodząc ze sklepu, ujrzałam pracownika ochrony szarpiącego mężczyznę, który prawdopodobnie dopuścił się kradzieży. Przypominało to awanturę pod sklepem nocnym, głównie ze względu na niewybredne słownictwo, którego używał ochroniarz.

— W sumie to nie jest tak źle. Mały bałagan na sklepie, brak identyfikatora. Wiesz, są wakacje, ludzie są rozkojarzeni. Ochrona działa sprawnie. Wielkie mi rzeczy. Jowita chodzi bez identyfikatora i wiecznie się focha, ale młoda jest.

— Daj spokój — przerwała mi. — To nie pierwszy raz. Gdybym cię nie lubiła, poniósłbyś konsekwencje. Surowe!

— Pogadam z nimi i następny „tajemniczy” wyjdzie stąd zadowolony.

— Pogadaj. Przez Ciebie muszę pisać śmieszne maile do WMS-a.

Nagle do biura weszła Aneta, aby wydrukować fakturę dla klienta.

— Anetka, zawołaj mi Pawła! — krzyknąłem. — Muszę z nim poważnie porozmawiać, ponieważ traktuje klientki przedmiotowo. To naganne zachowanie. Staniesz za niego na kasie.

— Widzę, że zaczynasz od razu. — Martyna się zaśmiała. Wyjęła teczkę z torby i rzuciła na biurko. — Jutro przychodzi nowa dziewczyna. Tu jest zlecenie w dwóch kopiach. Umowy są uzupełnione, wystarczy, że podpisze. Bądź dla niej miły i niech chłopaki jej nie molestują.

— A co, ładna? — zapytałem.

— Skali im zabraknie — powiedziała, opuszczając biuro.

— Ostatnio zawyżyli poprzeczkę, więc może być różnie. Ty spadłaś u nich na…

— Spadaj! — krzyknęła, zamykając drzwi.

Zeszło ze mnie ciśnienie. Starałem się rozładować atmosferę żartami i udało się, ale doskonale wiedziałem, że cierpliwość Martyny kiedyś się skończy. W BRS-ie nie wolno było mieć przyjaciół. Kiedy OMS widział takie sytuacje, natychmiast interweniował, rozdzielając załogę. Martyna była inna. Kiedy zobaczyła, że najlepiej dogaduję się z Anetą (wtedy jeszcze kasjerką), przy najbliższej okazji awansowała ją na moją zastępczynię. Miała też u mnie mały dług wdzięczności. Jej mąż chorował na łuszczycę, a ja chętnie dzieliłem się z nią moją wiedzą i doświadczeniem w tym zakresie.

Paweł już czekał w drzwiach, niby uśmiechnięty, ale wiedział, że żarty się skończyły. Nie mogłem pozwolić, aby wszedł mi na głowę. Nie zaglądając do teczki, wrzuciłem ją do szuflady i zacząłem przeprowadzać wychowawczą rozmowę.


Około dwudziestej drugiej wracałem przez ciemne Urwisko do domu. Dookoła cisza, gdzieniegdzie słychać było jedynie ujadanie psów. W nielicznych domach tliło się światło. Otwierając furtkę, zauważyłem kopertę na wpół wystającą ze skrzynki na listy. Nie była zaadresowana. W środku znalazłem kartkę, wyrwaną dość niechlujnie z zeszytu, a na niej jedno słowo:

Dziękuję

Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że trzeba ostrzec sołtysa przed latającymi świniami.

Mimo późnej pory zastałem Lucy w kuchni. Piła herbatę i przeglądała jakiś katalog dla kobiet.

— Hej, skarbie — przywitałem się. — Jak Ci minął dzień?

— Fatalnie — odpowiedziała zrezygnowana. — Nie licząc tego, że mnie bardzo zdenerwowałeś, Hania była cały dzień marudna. Zęby jej wychodzą i ciągle płacze. Samochód się psuje, nie chciał mi dziś odpalić.

— O masz… A jak Tola?

— Jak zawsze. Pytała o ciebie z dziesięć razy. Chciała wiedzieć, kiedy masz wolne. I co miałam jej powiedzieć? Że masz wolne w sobotę, ale i tak cię nie będzie?

— Nie będzie? Dlaczego?

— Przecież jedziesz do Puław na wyścig rowerowy.

— To już w tę sobotę? — zapytałem zdziwiony.

— No tak. Zaznaczyłeś datę w kalendarzu — wymamrotała niepewnie.

— Faktycznie. Byłem pewny, że w następną. Muszę napisać do Wiktora.

— Mogłam ci nie przypominać. — Lucy się zaśmiała.

— Nie chcesz, żebym jechał?

— Wolałabym, żebyś był tu z nami, ale jedź. Rozwijaj swoją pasję. Będziesz mógł się zobaczyć z Wiktorem.

Zdecydowanie miałem za dużo na głowie. Zupełnie zapomniałem o zbliżającym się wyścigu. Miałem w nim wystartować razem z moim przyjacielem — Wiktorem. Zawody rowerowe były dla nas nie tylko nieodzownym elementem życia, ale także okazją do spotkań. Urwisko i Otwock dzieliła odległość ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów, przez co nie widywaliśmy się często. Staraliśmy się jednak wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję.

— Mam jeszcze prośbę do ciebie — wtrąciła Lucy, zanim opuściłem kuchnię. — Jak wstaniesz rano, to zobacz na szyję Hani. Dzisiaj wyskoczyły jej takie czerwone plamki… Chcę usłyszeć, że to nie to.

— To nie to — odpowiedziałem pewnie. — To potówki. Widziałem je rano.

— Dzięki — powiedziała radośnie, puszczając oczko.

Nic nas tak nie stresowało, jak problemy dziewczynek ze skórą. Jak dotąd — na szczęście — okazywały się mało istotnymi drobnostkami.

Wymieniłem kilka wiadomości z Wiktorem i zasnąłem, tuląc zmęczoną Lucy. To był długi i ciężki dzień.

* * *

Rano, zaraz po odwiezieniu Toli do przedszkola, podjechałem pod posesję Antoniny. Podszedłem pod dom i wykrzyczałem:

— Nie ma za co!

Firanka lekko drgnęła. Postanowiłem i ja zostawić liścik:

Potrzebujesz czegoś?

Napisałem i wsunąłem kartkę w szparę pod drzwiami. Nie wiem czemu, ale cała ta sytuacja z Antoniną mnie w pewien sposób intrygowała.


Drogę do pracy spędziłem czytając wywiad, jakiego dama_z_łuską udzieliła dość prestiżowemu portalowi internetowemu. Opowiedziała o tym, jak bardzo choroba ją blokowała i tłamsiła. Dopiero internet, a przede wszystkim ludzie, których spotkała na swojej drodze, pomogli jej się odnaleźć i porażkę zamienić w sukces. Ludzka życzliwość, wsparcie i zrozumienie, jakich doświadczyła, dodały jej skrzydeł. Zrozumiała, że ma misję do wykonania. Musi pomóc innym „biedronkom” oswoić się z chorobą. Napisałem do niej prywatną wiadomość. Zapytałem o jej spostrzeżenia na temat ziół i innych niekonwencjonalnych metod leczenia. Nie gwiazdorzyła. Odpisała, że jest zwolenniczką diety oraz aktywnego i zdrowego trybu życia. Życzyła dużo zdrowia i zaczęła obserwować mój profil. Poczułem się wyróżniony. Taka osoba była nam, chorującym na łuszczycę, bardzo potrzebna.


Przed dziesiątą zjawiłem się w pracy. Gdy tylko wszedłem, podbiegł do mnie Paweł.

— O wilku mowa! Dobrze, że jesteś — zaczął bardzo emocjonalnie. — Jest ta nowa! Ale dupcia! Pięćdziesiątka!

— Paweł! Pół tonu ciszej! — odpowiedziałem z lekkim niezadowoleniem. — Skoro ma takie noty, to damy ją na męski. Nie wyrabiamy targetów. Może coś temu zaradzi, na ładne oczy.

— Raczej na coś innego — rzuciła Aneta, wychodząc zza regału.

— Chyba nie jesteś zazdrosna?

— Niby czemu miałabym być? — zapytała, rozkładając ręce, po czym dodała: — Czeka na ciebie, żeby podpisać zlecenie. Ruszaj się. O dziesiątej powinnam ją już widzieć zamiatającą tyłkiem regały.

Pokój socjalny wypełniała woń zmysłowych perfum. Oparta o blat kuchenny stała kobieta w obcisłych legginsach i czarnym dopasowanym T-shircie. Strój podkreślał jej nienaganną figurę. W rogu pomieszczenia siedział Patryk i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kobietę.

Zanim zdążyłem się odezwać, odwróciła się w moją stronę. Zaniemówiłem. To była Oliwia. Oliwia Czerwińska. TA Oliwia Czerwińska.

— Cześć — rzuciła z uśmiechem na twarzy.

— Cześć — odpowiedziałem wyjątkowo niepewnie.

Staliśmy tak bez słowa, patrząc na siebie. Byłem zaskoczony i nie potrafiłem tego ukryć.

— Patryk, możesz iść na sklep? — Spojrzałem na niego znacząco.

Wychodząc, poklepał mnie po ramieniu i wyszeptał:

— Tylko nie na moim biurku.

Nie było mi do śmiechu. Zastanawiałem się, co Oliwia tu robi. To ona, jako zakonspirowany kierownik, zrobiła porządki w moim poprzednim miejscu pracy. Bez sentymentów i skrupułów pozbyła się nietykalnego Norberta Zająca.

— Co ty tutaj robisz? — wymamrotałem.

— Zaczynam pracę — odpowiedziała. — Zmieniłeś się. Zmężniałeś.

— Dzięki. Ty też dobrze wyglądasz.

— Lekko przytyłeś. — Pogroziła mi palcem, uśmiechając się.

— Wiem.

— Ale co ja widzę? Z łuszczycą nie najlepiej. Zaniedbałeś się. Oj, nieładnie, Łukaszku.

— To nie jest zaniedbanie. Radzę sobie, jak mogę. Moje życie nie jest usłane różami.

— No właśnie… — Posmutniała i zbliżyła się do mnie. — Przykro mi z powodu twojej siostry. Gdy się o tym dowiedziałam, byłam wstrząśnięta.

— Uciekasz od odpowiedzi. — Nie chciałem rozmawiać o Sylwii. To była wciąż niezabliźniona rana. — Co ty tutaj robisz? Po co cię przysłali?

— Łukasz, rób swoje. Nie przejmuj się moją obecnością. Firma czasami stosuje takie praktyki. Wiesz, jak jest. Góra lubi mieć nad wszystkim kontrolę.

Nie zamierzałem odpuszczać. Chciałem, aby zdradziła mi prawdziwy powód swojej obecności.

— Skoro tak, to zaraz zadzwonię do Martyny i zapytam, o co chodzi…

— Nie zrobisz tego.

— Dlaczego?

— Spalisz mnie i poniesiesz konsekwencje. Daj pracować.

— Jakie konsekwencje? Mam prawo wiedzieć, o co chodzi.

— Dowiesz się. Obiecuję.

— Chodzi o jakieś nieprawidłowości?

— Możliwe. — Po chwili zawahania powiedziała sama do siebie: — Wiedziałam, że tak będzie.

— Co?

— Nic. — Zdjęła czarne okulary od Prady i zaczęła masować powieki. Zawsze tak robiła, gdy była zdenerwowana. — Nic więcej nie mogę powiedzieć. Traktuj mnie jak zwykłego pracownika.

— Nie wiem, czy będę umiał.

Podeszła bliżej i dotknęła mojego ramienia.

— Zaufaj mi i firmie. — Przybliżyła usta do mojego ucha i wyszeptała: — Wszystko w swoim czasie. Musisz być cierpliwy. — Nie czekając na moją odpowiedź, wyszła na salę sprzedaży.

Resztę dnia spędziła na dziale męskim. Aneta nie spuszczała jej z oka. Dzienny raport ujawnił, że Oliwia nawet nie zbliżyła się do wyznaczonego celu sprzedażowego. Cały dzień pytała wszystkich o wszystko. Mając ciągle w pamięci Oliwię ze stolicy i to jaką była profesjonalistką, uznałem, że za to przedstawienie należy się jej Oscar w kategorii „najlepsza rola żeńska”. Ciągle zastanawiałem się, po co ten cały cyrk… Nie mogłem z nikim o tym porozmawiać. Aneta zauważyła, że coś jest nie w porządku. Próbowała mnie delikatnie podpytać, o co chodzi, ale zbyłem ją wymyślonymi problemami w domu. Stary manewr, ale zawsze skuteczny. Czułem jednak, że muszę uczestniczyć w grze Oliwii, choć kompletnie nie wiedziałem, jaki będzie finał.


W domu czekała na mnie kolejna niezaadresowana koperta od Antoniny, a w środku tylko jedno zdanie:

Czasami drugiego człowieka.

Ta kobieta ewidentnie potrzebowała pomocy.


Wieczorna rozmowa z Lucy poprawiła mi humor. Po pierwsze — dzwoniła Wiola i poinformowała, że odnalazł się Daniel. To była dla mnie duża ulga. Wygrzebała go z jakiejś praskiej meliny i dochodził do siebie u mamy. Był w tak złym stanie, że nie przeszkadzała mu nawet obecność Sławka. Mojej żonie było go nawet żal. Po drugie — stwierdziliśmy wspólnie, że skoro Antonina zdobyła się na takie wyznanie aż dwa razy w ciągu dwóch dni, to wręcz nie wypada pozostać obojętnym. Postanowiłem odwiedzić ją w niedzielę. Po trzecie — kiedy opowiedziałem Lucy o sytuacji w pracy, uznała, że Oliwia zdradziłaby mi, o co chodzi, gdyby cała ta sytuacja dotyczyła bezpośrednio mojej osoby. Myślałem podobnie. Ciągle jednak miałem w pamięci to, jak perfidna i wyrachowana potrafi być. Kiedy trafiła do BRS-u w Warszawie nawet nie przypuszczałem, że jest tam po to, aby kogoś zniszczyć. Czy tym razem miała podobny cel?

* * *

W sobotni poranek byłem w drodze do Otwocka. Dziewczyny nie spały, gdy wyjeżdżałem. Postawił je na nogi mój głośny krzyk, spowodowany koszmarem sennym.

Lucy, jak zawsze, życzyła mi szczęścia, gdy wychodziłem. Tola była przekonana, że jadę do pracy. Musieliśmy się uciec do małego kłamstwa, aby zaoszczędzić jej łez. Gdyby znała cel mojej podróży, z pewnością chciałaby jechać ze mną.


Po czterech godzinach mijałem gęste sosnowe lasy, wjeżdżając do Otwocka. Wiktor z rowerem czekał na mnie przed blokiem. Przywitaliśmy się, załadowaliśmy jednoślad i ruszyliśmy do Puław.

— Trenowałeś trochę? — zapytałem.

— Trenowałem trochę? — powtórzył pod nosem. — A, tak, tak.

— Gdzie?

— Tu i tam.

Wiktor trzymał w ręku książkę i widać było, że wprost nie może się od niej oderwać.

— Stary, jak chcesz, to możemy pogadać później. Widzę, że lektura cię pochłonęła — powiedziałem w końcu, widząc, że nie może się skupić ani na rozmowie, ani na czytaniu.

— Sorki, strasznie mnie wciągnęła. Dokończę rozdział i odkładam.

Kiedy skończył, zapytałem:

— Co to za książka?

— Pamiętasz Fabiana chorego na rybią łuskę?

— Tak, tego od ping-ponga. Mówiłeś kiedyś, że wygrał zawody powiatowe.

— Paaaanie, żeby tylko. Wygrał wojewódzkie, a później brał udział w mistrzostwach Polski i otarł się o podium.

— To rewelacja, ale co wspólnego ma ta książka z Fabianem? — zapytałem zdziwiony.

— Jest jej autorem.

Spojrzałem ukradkiem na okładkę. Tytuł brzmiał: Rybi set.

— I o czym jest ta książka?

— O jego doświadczeniach z chorobą. O marmurowym stole w otwockim parku miejskim, któremu zawdzięcza to, że się nie załamał.

— Napisał coś o mnie? — zapytałem, wyciągając język.

— Tak — Wiktor się zaśmiał i dodał: — że przyjeżdżał taki jeden gamoń z Pragi i wiecznie zbierał baty.

— Serio?! — wrzasnąłem.

— Nie. — Pokręcił głową. — Jestem na osiemdziesiątej siódmej stronie i na razie nic o tobie nie ma.

— No cóż. — Rozłożyłem ręce na kierownicy. — Swoją drogą to niesamowite. Kto by pomyślał? Nasz Fabianek…

— Jesteśmy z niego dumni na osiedlu. Nie dał się stłamsić chorobie.

— Jak byłem mały, to marzyłem o napisaniu książki. Tylko napisać to jedno, a wydać drugie.

— On miał z tym trochę łatwiej. Jego ojciec pracuje w wydawnictwie.

— No widzisz.

— Ale to nie znaczy, że wydali kaszanę. Książkę czyta się świetnie.

— Nie wątpię.

— Pożyczyć ci jak przeczytam?

— A kiedy ja ci ją oddam? Zresztą nie mam czasu czytać.

— A w drodze do pracy? — zasugerował. — Co ostatnio czytałeś? No dawaj.

— Ostatnio? Instrukcję obsługi ekspresu do kawy.

— O książkę pytam.

— Pafnucy i jego skarb, Toli na dobranoc — odpowiedziałem z dumą.

— Serio pytam. — Wiktor pokręcił głową z irytacją.

— Czytam też bardzo długie posty na Instagramie i Facebooku. Zawsze ze zrozumieniem i do końca.

— Ziomek, ostatnia książka, słucham.

— Król szczurów, ale nie pamiętam autora. Została mi po tacie.

— O czym? — Wiktor wyjął kanapkę i zaczął konsumpcję.

— O jeńcach w singapurskim obozie.

— Czekafa? — zapytał niewyraźnie, przeżuwając pierwszy kęs.

— I to jak. Najbardziej utkwiło mi w pamięci, że jedli na surowo jakąś bardzo twardą odmianę ryżu, który się nie trawił. Mieszali go ze zwykłym, podawanym na obiad. Porcje były bardzo małe, więc później, jak zrobili w krzakach „dwójkę”, to wydłubywali ten niestrawiony ryż, myli w kałuży i znów dodawali do posiłku.

— Jezu… — Wiktor spojrzał na kanapkę. — Dzięki.

— No co zrobisz? Ciężkie czasy były, zwłaszcza w obozach jenieckich. Ty teraz elegancko jesz kanapeczkę ze świeżej bułeczki, posypanej sezamem, z sałatą lodową, szynką i serem…

— No! Kasia zrobiła. Dla ciebie też mam, z ciemnym chlebem. Ty chyba nie jadasz białego pieczywa ze względu na łuszczycę.

— Dobrze pamiętasz — powiedziałem z uśmiechem.

— I chyba lubisz też twardy ryż, co?

— Zaczynasz być złośliwy, Wiktorku.

Nasza rozmowa trwałaby dłużej, ale właśnie dojechaliśmy do Puław.

Zaparkowałem, jak wszyscy, na specjalnie przygotowanym parkingu, przy samej Wiśle. Trasa wyścigu biegła wzdłuż prawego brzegu rzeki, aż do Kazimierza Dolnego. Tam należało przedostać się na lewą stronę Wisły i wrócić do Puław. Regulamin wyścigu zezwalał na przedostanie się z Kazimierza do znajdującego się po drugiej stronie rzeki Janowca w dowolny sposób. W grę wchodził tak naprawdę tylko prom. Jednak jednorazowo mógł on zabrać tylko trzydzieści rowerów. Kto nie załapie się na pierwszą przeprawę, ten może pożegnać się ze zwycięstwem.

— Jaką książkę ty ostatnio przeczytałeś? — zapytałem Wiktora, kiedy ściągaliśmy rowery z bagażnika dachowego.

— Ostatnio? Lśnienie.

— Klasyka, ale nie czytałem.

— Mocna książka. Cudowny mąż i ojciec popada w obłęd i próbuje zamordować rodzinę siekierą. To tak w dużym skrócie.

— I udaje mu się?

— Jest blisko, ale jednak nie.

— Czyli schematycznie.

— A co byś chciał? Żeby negatywna postać zabiła wszystkie pozytywne?

— Byłoby oryginalnie.

— Przemiana głównego bohatera jest bardzo oryginalna.

— I pozostaje już zły do końca?

— Do ostatniego oddechu.

— Sam motyw ciekawy.

Kiedy skończyliśmy nasze dywagacje na temat lektury, postanowiłem zadzwonić do Lucy. Upewniwszy się, że w domu wszystko w porządku, wybrałem numer Anety.

Po raz pierwszy odkąd Oliwia dołączyła do naszego zespołu, nie było mnie w pracy.

— BRS, słucham. — Aneta odebrała telefon służbowy, podając nazwę sklepu.

— Cześć, ziomuś! — krzyknąłem do słuchawki.

— Łukasz? Cześć. Co tam? — zapytała wyraźnie zdziwiona.

— Jak leci? Jak nowa?

— Dobrze się czujesz? Nigdy się tym nie interesowałeś.

— Zawsze się interesuję, tylko zwykle nie mam czasu dzwonić.

— Z tego, co pamiętam, za chwilę zaczyna się twój wyścig. Postanowiłeś zadzwonić akurat teraz?

— Czepiasz się. Nowa ogarnia?

— Ogarnia. Aż za bardzo. Znała nowe procedury reklamacyjne, mimo że jeszcze nie zdążyłam jej tego wytłumaczyć.

— Tak? — zapytałem zdziwiony.

— Tak.

— Wiesz, zdaje mi się, że ja jej wczoraj coś tam tłumaczyłem — skłamałem.

— Czyżby? Przecież sam ich nie znasz. Olałeś temat i nawet nie przeczytałeś maila.

Aneta uświadomiła mi, jak marnym kierownikiem byłem.

— Dobra, muszę kończyć. — Czułem, że stąpam po grząskim gruncie… — Trzymajcie kciuki.

Nie miałem czasu dłużej zastanawiać się nad tą chorą sytuacją. Za chwilę zaczynał się wyścig. Startowało nas w sumie sześćdziesięciu. Ustawiliśmy się na lekkim wzniesieniu, przed linią startu. Ruszyliśmy punktualnie o dwunastej.

Nie przygotowałem się odpowiednio. Nie zmieniłem przerzutki na najniższą. Kąt wzniesienia, z którego ruszaliśmy, był dość duży i kiedy z całej siły nacisnąłem na pedał, najsłabsze ogniwo łańcucha pękło.

Wiktor zauważył, że kręcę jak oszalały, a mimo to stoję w miejscu. Podjechał do mnie i zapytał:

— Masz zapasowy łańcuch?

— Tak, w plecaku. Miałem wymienić przed wyścigiem, ale olałem sprawę.

— To jak ty się przygotowałeś? — zapytał z wyrzutem.

— Nieważne! Jedź! Poradzę sobie!

Odwróciłem rower kierownicą i siodełkiem do asfaltu, wyjąłem z plecaka nowy łańcuch i rozpocząłem ekspresowy serwis.

Miałem pięć minut straty. Wbrew taktyce, którą zawsze stosowałem, od razu musiałem dać z siebie wszystko, aby mieć szanse na dobrą lokatę. Trasa prowadziła wzdłuż Wisły, była prosta i przyjemna. Musiałem się jednak spieszyć, bowiem ten, kto nie zdąży na prom, przegrywa wyścig już na półmetku.

Po niespełna godzinie dojechałem do przystani promowej. Już z oddali widziałem, jak ostatni uczestnicy mogący wejść na prom zajmują na nim miejsca. Pozostali musieli cierpliwie czekać, aż powróci. Pół godziny. Po takiej stracie można było tylko pomarzyć o dobrej lokacie. Ten wyścig miał dwie mety. To była pierwsza.

Zaakceptowałem porażkę, choć przez chwilę widziałem siebie przepływającego Wisłę wpław, z rowerem na plecach… Zatrzymałem się przy betonowych schodkach i usiadłem blisko wody. Postanowiłem coś zjeść i odpocząć. Nie było już sensu się spieszyć. Moje drugie śniadanie zakłóciła motorówka. Przepłynęła tak blisko brzegu, że całego mnie ochlapała. Kierująca nią młoda kobieta, o długich, blond włosach i zasłaniających pół twarzy czarnych okularach zawróciła, płynąc w moją stronę.

— Przepraszam! Nie chciałam! Dopiero się z nią zaprzyjaźniam i jeszcze mnie trochę znosi! — krzyknęła.

— Nie ma sprawy. I tak nie byłem głodny — odpowiedziałem, wrzucając resztę kanapki do wody. Nagle mnie olśniło. — Ile by mnie kosztowało przewiezienie z rowerem na tamten brzeg? — zapytałem, szczerząc zęby.

— Powiedzmy, że policzę cię ulgowo. Pakuj się! — odpowiedziała radośnie.

Usiadłem za nią, kładąc rower na kolanach. Minutę później byłem już po drugiej stronie Wisły. W tym czasie prom zdążył ledwie odcumować od brzegu.

— Dzięki. Przywróciłaś mi wiarę w ludzi — powiedziałem, schodząc na brzeg.

— Spoko. Pięć dyszek się należy.

— Aż tyle? — zapytałem zdziwiony.

— Żartuję. — Zaśmiała się, kręcąc głową. — Postawisz kawę i jesteśmy kwita.

— Ja nie jestem stąd. Poza tym nie wiem, co na to moja żona.

— To tylko kawa. — Rozłożyła ręce. — Zresztą nieważne. Leć i wygraj ten wyścig.

Pomachałem uroczej nieznajomej i odjechałem. Miałem jakieś piętnaście minut przewagi nad resztą. Nie zamierzałem tego w żaden sposób zmarnować. Swoją drogą ciekawe, czy dziewczyna byłaby taka chętna, gdybym podciągnął nogawki i zobaczyłaby te wszystkie suche plamy łuszczycy na nogach.


I tak właśnie linię mety przekroczyłem jako pierwszy. Był to zdecydowanie najdziwniejszy wyścig, w jakim brałem udział. Nie czułem satysfakcji z wygranej.

Wkrótce dołączyli do mnie inni zawodnicy. Wiktor dojechał jako siódmy.

— Gratuluję! — wykrzyczał, energicznie ściskając moją dłoń.

— Weź… Ten wyścig to jakaś porażka.

— Liczy się zwycięstwo i medal. Ty to masz przygody. Można by książkę napisać.

— Cha, cha! — Zaśmiałem się. — To byłby bestseller.

Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną, poprosiłem Wiktora o zrobienie kilku zdjęć z medalem. Musiałem pochwalić się moim sukcesem mamuśkom na Instagramie.


Przymocowaliśmy rowery do bagażnika i ruszyliśmy w kierunku Otwocka. Swoim zwyczajem prowadziłem auto i dodawałem post na Instagram.

— Jak chcesz, to ja poprowadzę. Dodasz sobie spokojnie zdjęcie — zagadnął Wiktor.

— Już kończę. Jeszcze tylko dwa hasztagi.

— Wiesz, że za to jest mandat.

— Zawsze można poprosić Marcela, żeby anulował. — Zaśmiałem się.

Marcel — niegdyś dopełnienie naszego męskiego trio. Łuszczyca, z którą zmagał się od dziecka, nie pokrzyżowała mu życiowych planów. W końcu udało mu się dostać wymarzoną pracę w policji. Nigdy nie zdradził szczegółów, jak do tego doszło. Zastanawiałem się tylko, ile w tym było zasługi Sabiny — psycholog policyjnej z Legionowa, z którą tworzył dosyć stabilny związek, mimo ogromnej różnicy wieku. Wiedziałem, że tuż przed komisją lekarską był w szpitalu i udało mu się całkowicie zniwelować zmiany na ciele. Co prawda tylko na chwilę, ale liczy się to, że został przyjęty.

— Jak się zabijesz na drzewie, to i Marcel ci nie pomoże. A w ogóle masz z nim kontakt? — dopytywał Wiktor. — Odkąd awansował, to się do mnie praktycznie nie odzywa.

— Kontakt się trochę ograniczył, ale czasami do mnie dzwoni.

— Aha, spoczko. Możemy posłuchać radia? — zaproponował mój wysoki przyjaciel. — Słuchaliśmy tej płyty w tamtą stronę i mam już trochę dosyć tych łupanek.

— Jasne. Wybierz stację.

Wiktor zaczął szukać czegoś odpowiedniego dla siebie.


Trrr… trrr… sejm przegłosował nowelizację ustawy o… trr… trr… łaś dla mnie wszystkim, co się w życiu liczy, teraz gdy po wszystkim — wszystko jest już niczym! Była… trrr… trrr… ko u nas! Tylko do niedzieli! Przy zakupie pięciu produktów dziecięcych z różnego przedziału wiekowego, w gratisie otrzymają państwo paczkę prez… trrr… trr… do zdarzenia doszło około godziny czternastej. Kobieta została wyłowiona i przetransportowana śmigłowcem do szpitala w Lublinie. Niestety… trrr… trrr… właściwie czemu Darek to Dariusz, a Marek to nie Mariusz? Między innymi o to zapytam… trrr… trrr… nieprawidłowo zdezynfekowane okulary na seansach 3D niosą ze sobą ryzyko zarażenia takimi chorobami jak: grzybica, świerzb czy łuszczyca.


— Co? Słyszałeś te brednie?! — wrzasnąłem.

— Słyszałem. Przykre to.

— To jest świństwo. Przez takie newsy „biedronki” mają jeszcze bardziej przesrane.

— To idź do radia i powiedz, że łuszczyca nie jest zaraźliwa.

— A żebyś wiedział!

— Słuchaj. Macie problem. Łuszczyca to temat tabu. Nigdzie o niej nie mówią. Ani w radiu, ani w telewizji. Nigdy nie trafiłem, na żadną książkę na jej temat.

— A ja trafiłem na wzmiankę w telewizji. W jednym programie z cyklu „na dzień dobry” nazwali ją „trądem dwudziestego pierwszego wieku”. Normalnie ręce opadają.

— Faktycznie, nietaktowne.

— Chciałbym wykrzyczeć całemu światu, że łuszczycą nie da się zarazić.

— To i tak zadziałałoby tylko na chwilę. Kolejne pokolenia już nie miałyby tej świadomości. Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł napisania książki o łuszczycy. Takiej dla każdego.

— Ech… Może… — Westchnąłem.

— Nie myślałeś o tym, aby wrócić do swojego dawnego projektu Psoriasis Warrior, tylko teraz na Facebooku lub Instagramie?

— Nie! — powiedziałem stanowczo. — Nigdy więcej. Poza tym jest już ktoś, komu taki projekt wyszedł znacznie lepiej.

— Wymyśl nowy.

— Sam nie wiem, czy chcę.

— Jak ty nie wiesz, to kto ma wiedzieć? Właściwie to nie ma nic ciekawego w tym radiu. Masz tu jeszcze jakieś płyty?

— Tam. — Wskazałem kieszeń bocznych drzwi.

— Piosenki zapominalskiej niezapominajki, Hity kundla burego, Jadą misie i wiele innych… — Wiktor czytał, przekładając kolejne płyty. — Widzę, że często jeździsz z dziećmi.

Wsunął wystającą płytę z powrotem i ukazał się napis mojej ulubionej piosenki: Dj Roxx — Weekend has come (Sielce remix).

— To co, w październiku kończymy sezon w Zamościu? — Wiktor zaproponował niespodziewanie.

— Będziesz musiał jechać sam. I tak zbyt mało czasu poświęcam rodzinie.

— Nie wyrwiesz się na jeden dzień?

— Nawet nie wiem, czy chcę.

— No jasna sprawa, są rzeczy ważne i ważniejsze. Może w przyszłym roku skusisz się w końcu na Bike Beskid Tour? Wraca do Rabki.

Wyścig, o którym wspomniał Wiktor, przyprawiał mnie o dreszcze. Wspomnienia z nim związane były dla mnie gorsze niż senne koszmary.

— Tam się nie wybieram.

— Może warto się w końcu przełamać. Chyba, że ty masz już dosyć roweru?

— Nie no…

— To może mojego towarzystwa? — Zaśmiał się.

— Nie. Nie umiałbym tam wrócić. To coś w rodzaju wspomnienia, które jest relikwią. Nie ruszam, nie wracam, nie wspominam. Powinienem był wtedy być gdzieś indziej.

— Wciąż się zadręczasz? Minęło tak dużo czasu.

— Widać niewystarczająco. Nie mamy innych tematów?

— Nie no, kto jak kto, ale my zawsze mamy.


Wkrótce dotarliśmy do celu podróży. Nie obyło się bez drobnych problemów. Jedna z opasek, którą rower Wiktora był przymocowany do bagażnika, zacięła się. Potrzebowaliśmy czegoś do zniszczenia jej mechanizmu. Z pomocą przyszedł kumpel mojego przyjaciela. Zanim jednak dotarł do nas ze swoją przenośną lutownicą, zdążyłem posilić się zupą tajską u państwa Janowieckich. W końcu zdjęliśmy rower z dachu, a ja pożegnawszy serdecznie Wiktora i Kasię, ruszyłem w stronę Urwiska.


Mimo obietnicy danej Lucy, że wrócę jak najszybciej, postanowiłem wstąpić na bródnowski cmentarz. Dochodziła osiemnasta, a październikowe słońce schowało się już za horyzont. Tego dnia w kalendarzu widniały dwie jedynki. Ich widok zawsze wywoływał we mnie smutek. Jedenasty dzień każdego miesiąca był dla mnie trudny. Półmrok spowijał wszystkie alejki. Na nielicznych grobach paliły się znicze będące symbolem pamięci. Cmentarz po zmroku przyprawiał mnie kiedyś o ciarki na plecach, jednak to się zmieniło, odkąd zostawiłem tam fragment swojego serca.

Sektor czwarty, rząd: dwadzieścia cztery, numer grobu: tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt siedem. Tuż przy dużym dębie. Adres ten sam, co zawsze. Tu czekała na mnie Sylwia Katarzyna Wilk. Nie była sama. Grób dzieliła z tatą. W następnym rzędzie leżeli dziadkowie. Spotkanie rodzinne — można by rzec. Usiadłem na ławce i patrząc na fotografię młodej, popadłem w zadumę. Ponad szarą płytą nagrobną wystawał marmurowy krzyż. Na nim zawieszony był medal. Ostatni, jaki Sylwia zdobyła, nim zachorowała. Ostatni, jaki zdobyła w swoim krótkim życiu. Zawiesiłem go tam kilka dni po pogrzebie, mimo sprzeciwu rodziny. Mówili, że to pamiątka i żebym powiesił inny. Czułem jednak, że to powinien być właśnie ten. Wisiał tak już szósty rok. Bardzo poszarzał.

— Przed czym mnie ostrzegasz, Sylwia? — wyszeptałem. — Daj mi jakiś znak, jakąś wskazówkę… Nie wiem, co mam robić. Tak bardzo mi ciebie brakuje. Mam nadzieję, że czuwasz nad dziewczynkami, aby nigdy nie musiały mierzyć się z tym co my. Mam nadzieję, że czuwacie oboje.

Pogrążony w nostalgii, spędziłem nad tym ważnym dla mnie grobem jeszcze kilka minut i ruszyłem przed siebie, by po czterech godzinach wrócić do Urwiska.


— Myślałam, że będziesz trochę wcześniej — powiedziała Lucy, kiedy w końcu dotarłem do domu.

— Przepraszam. Do Otwocka jechaliśmy objazdem, później nie mogliśmy ściągnąć roweru Wiktora, wstąpiłem na cmentarz w Warszawie, a przed samym Urwiskiem zając wskoczył mi pod koła.

— Co z nim?

— Pasztet.

— Jak wyścig?

— Wygrałem. Ale było tak sobie.

— Tu też było tak sobie. Spędzasz z nami za mało czasu. — Lucy oparła się o regał i kontynuowała rozmowę: — Wybierasz się jutro do Antośki?

— Tak. Dużo o niej myślałem.

— Ty myślisz dużo o każdym, tylko o mnie mało…

— Jak to?

— Nieważne. Brakuje mi ciebie. Oddalamy się od siebie, Łukasz.

Lucy nie pracowała zawodowo. Zajmowała się dziećmi i domem. Rzadko się skarżyła. Była wyrozumiała i często powtarzała, że nic jej bardziej nie cieszy niż dzieci, rodzina i moja obecność w domu. Czasem jednak bywała bardzo zmęczona. Zwykle po dniu pełnym wrażeń i emocji wystarczyło mi, że zasypiałem przy jej boku. Sama jej obecność dawała mi spokój i ukojenie. Jednak wszystko wskazywało na to, że Lucy potrzebowała więcej mojej uwagi.

— Nic z tych rzeczy, skarbie. — oponowałem. — Wiesz, jak jest. Od zawsze tak było, że facet szedł do pracy, a kobieta zostawała w domu z dziećmi.

— Błagam. — Lucy się zaśmiała. — To są zaściankowe stereotypy. Zostałam w domu nie dlatego, że jestem kobietą, a dlatego, że ty byś tego wszystkiego nie ogarnął.

— Ogarnąłbym.

— Dwoje małych dzieci i dom?

Zapadła chwila ciszy, którą przerwała Lucy:

— Nie wymagam od ciebie, żebyś ogarniał. Chciałabym tylko, żebyś spędzał z nami więcej czasu.

— Jutro rano odbębnię wizytę u Antośki i resztę dnia spędzę z wami.

— Jak masz zamiar „odbębniać”, to może daj sobie spokój.

— Źle się wyraziłem. Chciałbym jej jakoś pomóc. Wrócę szybko i przez cały dzień będę tylko wasz.

— Obiecujesz? — zapytała, wtulając się we mnie.

— Obiecuję.

Rozdział II: Egzamin z dojrzałości

Nie miałem pojęcia, czemu od samego rana towarzyszył mi tak duży stres. Kiedy poranne, domowe rytuały dobiegły końca, Lucy z ulubionym kubkiem dopiero co zaparzonej kawy usiadła przed telewizorem. Wraz z Tolą oglądały ulubioną bajkę małej — Maszę i Niedźwiedzia. Hania biegała po domu i wyciągała wszystko z szafek. To był nasz czas. Zwykle nie myślałem wtedy ani o pracy, ani o problemach. Delektowałem się chwilą spędzaną z najbliższymi.

Przed południem wybrałem się w końcu do mieszkającej na końcu wsi kobiety. W myślach wciąż zadawałem sobie pytanie: „Po co tam idziesz?”. Czułem jednak jakiś wewnętrzny obowiązek, a także zwyczajną, ludzką ciekawość. Wiedziałem o niej niewiele. Wiejskie plotki głosiły, że to dziwaczka, którą po śmierci rodziców opiekowała się ciotka. Aktualnie ciotka również nie żyła, a ona mieszkała sama, izolując się od świata i ludzi.

Podwórko Antoniny, mimo że bardzo zaniedbane, miało w sobie swojską duszę. Nie tylko to co estetyczne, czyste i schludne wywołuje u nas pozytywne odczucia. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Nic, głucha cisza. Zapukałem ponownie. Usłyszałem trzeszczenie z drugiej strony, więc z ciekawości nacisnąłem klamkę. Drzwi były zamknięte.

— To ja! — krzyknąłem. — Łukasz Wilk.

— To, to ja wiem. — Usłyszałem głos, dobiegający ze szczeliny między drzwiami a futryną. — Przecież każdy na wsi go zna. Pierwszy przyjezdny, który przyjechał do Urwiska z wielkiego świata. Szkoda tylko, że inni poszli w jego ślady.

— Urwisko to piękne miejsce, macie się czym pochwalić przed światem — odpowiedziałem.

— Powiedział, co wiedział. Dobrze nam było w ciszy i spokoju.

— Narzekacie na hałas?

— A bo i nie? Zwłaszcza w soboty, jak się hołota zjeżdża. Myśli nie idzie zebrać.

— A nad czym pani tak myśli?

— Antonina jestem. Dla przyjaciół Antośka.

— Miło mi, Antosiu.

— Nie mam przyjaciół — odpowiedziała krótko.

— A… rozumiem. — Irytował mnie fakt, że stałem przed zamkniętymi drzwiami. Czułem się jak domokrążca, który przyszedł nagabywać do rozmowy. — Może mnie wpuścisz? Porozmawiamy.

— Przecież teraz rozmawiamy. — Nie mazurzyła jak starzy, rodowici mieszkańcy Urwiska, jednak można było w jej głosie wyczuć lekkie naleciałości rdzennego dialektu. — Tak jest dobrze.

— Sama mnie zaprosiłaś. — Nie odpuszczałem.

— Tak, ale nie do domu.

— No dobrze. — Pogubiłem się odrobinę w tej sytuacji, więc zapytałem zwyczajnie: — Co porabiasz w swojej samotni?

— Czytam i myśli zbieram.

— A co czytasz?

— Niech do okna podejdzie.

Kiedy zbliżyłem się do szyby, tuż obok drzwi, docisnęła do niej książkę. Tytuł brzmiał:

Anna Toni — Poezja wybrana

Nie kryłem zdziwienia. Nie dość, że potrafiła czytać, to jeszcze delektowała się poezją.

— Czytasz wiersze? — zapytałem.

— Zdarza się. Z różnych książek czerpię inspiracje. Książka to mędrzec łagodny i pełen słodyczy, który puste życie napełnia światłem, a puste serca wzruszeniem.

— Ładnie to wymyśliłaś.

— Nie wymyśliłam. Cytuję tylko Kornela Makuszyńskiego.

— No to ładnie zacytowałaś — poprawiłem się.

Poczułem w kieszeni wibrowanie telefonu. Wiktor wysłał mi SMS, który rozbawił mnie do łez:

Panie! Strona 138. Cytuję: „Kiedy przyjechał mistrz z warszawskiej Pragi, nogi się pode mną ugięły. Myślałem, że stłamsi mnie swoją osobowością i zmiażdży charyzmą. Jednak nie — Łukasz Lis był zwykłym chłopakiem, jak ja, i równie ciężko chorym, tyle że na łuszczycę. Mecz który miał być walką, stał się początkiem pięknej znajomości dwóch gruboskórnych chłopaków”.

— Z czego tak zarżał? Śmieszy go tu coś? — zapytała z pretensją w głosie, słysząc mój śmiech.

— Właśnie zostałem Łukaszem Lisem — odparłem wyraźnie rozbawiony. — W książce napisanej przez znajomego.

— Yhym. Dziś wszyscy się wzięli za pisanie — powiedziała zirytowana. — Takie czasy.

— Przynajmniej jest co czytać — odpowiedziałem z przekąsem.

Po chwili niezręcznej ciszy Antonina wymamrotała:

— Przeprosić muszę, rozmowę zakończyć także.

— Powiedziałem coś nie tak? — zapytałem, zastanawiając się, czy czymś jej nie uraziłem.

— Nie. Wystarczy mi obcego towarzystwa.

Powiedziałem, że wobec tego przyjdę innym razem i skierowałem się do furtki. Była to najdziwniejsza wizyta, jaką kiedykolwiek komukolwiek złożyłem.


Kiedy wróciłem do domu, starałem się odciąć myśli od Antoniny i całą swoją uwagę skupiłem na dziewczynach. Po obiedzie przygotowanym przez Lucy zrobiłem kawę, ukroiłem ciasto i wraz z najnowszym katalogiem firmy kosmetycznej zaniosłem na werandę.

— Madame, zapraszam! — krzyknąłem.

— Jej, dzięki. — Lucy ucieszyła się jak dziecko. Upiła łyk ulubionej latte. — Mmm, ciepła kawa. Świat matki od razu staje się piękniejszy.

— Zaszyj się tu, ja wszystko ogarnę.

— Jesteś pewien? — Puściła mi oczko. — Obym zdążyła dopić.

— Lucy… — wycedziłem i zamknąłem drzwi.

Może i mało czasu spędzałem sam z dziećmi, ale zajęcie się nimi przez chwilę nie przekraczało moich możliwości. Poza tym to ode mnie zależało, ile ta chwila miała trwać.

— Tatooooo? Gdzie mama? — pytała Tola, a ciągnąca mnie za nogę Hania zaczęła jęczeć.

— Mama poszła chwilę odpocząć — powiedziałem, podnosząc młodszą córkę.

— To ja jej pójdę pomóc.

— Tolciu, w odpoczynku się nie pomaga. W odpoczynku się po prostu nie przeszkadza.

— Ahaaa — odpowiedziała lekko zawiedziona, drapiąc się po głowie. — To w co się pobawimy?

— Może będziemy ochroniarzami Hani, co?

— A jak się w to bawi?

— Tam gdzie Hania, tam i my. Musimy dbać o jej bezpieczeństwo.

— To jest nudne. Nie chcę się w to bawić. Idę na werandę.

Musiałem szybko ratować sytuację. Zaproponowałem zabawę w zamianę ról. Polegała ona na tym, że ja miałem udawać Tolę, a ona mnie. Usiadłem z Hanią na dywanie i zaczęliśmy układać klocki. Tola stała na środku salonu i nie do końca wiedziała, co ze sobą zrobić. Po chwili namysłu wzięła mój telefon, usiadła na sofie i zaczęła przeglądać zdjęcia.

— Tola! Mieliśmy się bawić w zamianę ról — zwróciłem jej uwagę.

— Przecież jestem tobą, tatusiu.

Ta zabawa okazała się jednak nie najlepszym pomysłem. Musiałem wymyślić inną. Wyjąłem z szuflady taśmę malarską. Pourywałem z niej kilka mniejszych i większych kawałków, po czym przykleiłem do podłogi. Podałem Toli kilka kredek i poleciłem, by każdy z kawałków pokolorowała innym kolorem. Tak powstał mały twister. Ku mojemu zdziwieniu także Hania zainteresowała się tą zabawą. Moja radość nie trwała długo.

— Fu, fu! — krzyknęła Hania.

— Piciu! — dopowiedziała Tola.

Nalałem Toli kompot i bez zastanowienia krzyknąłem:

— Lucy! Hania zrobiła ku… — w porę ugryzłem się w język — eee… kurczę, taką śmieszną minę, że nie uwierzysz! — dokończyłem.

Przyszła pora na pierwszą poważną misję. Nie miałem wprawy w przewijaniu Hani, zajmowała się tym głównie Lucy. Nie mogłem jednak przerwać jej „chwili dla siebie” tylko z tego powodu. To by oznaczało mój walkower. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, a Hania mi go nie ułatwiała. Wierciła się na wszystkie strony. Miałem już świętować sukces, gdy pełna pielucha niepostrzeżenie wypadła mi z ręki na podłogę… tą gorszą stroną. Na domiar złego z korytarza dobiegł płacz Toli:

— Tatoooo! Wylałam picie na nóżki!

— Już idę! — krzyknąłem. Rzuciłem okiem na pościel, czy aby na pewno jej nie zabrudziłem, bowiem dopiero po czasie uświadomiłem sobie, że Lucy używa przewijaka. Trzymając Hanię na rękach, podbiegłem do płaczącej Toli. Ściągnąłem jej całkowicie zalane kompotem spodenki i rzuciłem na podłogę. W pośpiechu zacząłem przeszukiwać szafki z ubraniami. Nie mogłem znaleźć niczego odpowiedniego. Jedne spodnie z metką, drugie jakby za małe, trzecie wydawały się za duże. Nie miałem pojęcia w co ją ubrać.

— Tatooo! Zimno mi! — poskarżyła się Tola.

W końcu znalazłem coś odpowiedniego. Nie zdążyłem ubrać starszej córki, gdy Hania wybiegła z pokoju i uderzyła w barierkę przy schodach. W końcu wszyscy zeszliśmy na dół. Lucy wychodząc z kuchni z jeszcze jednym kawałkiem ciasta w dłoniach, popatrzyła na nas i zapytała:

— Czemu Tola ma spodenki tył na przód i czym się tak ubrudziłeś na twarzy?

— Ile godzin cię nie ma? — zapytałem zrezygnowany, patrząc na zegarek i wycierając z twarzy to, co na nią trafiło podczas przebierania Hani.

— Dwadzieścia minut. Masz dość?

— Absolutnie!

— To jak się tak dalej wyrywasz, daj Hani mleko i połóż ją na drzemkę. Wodę masz w czajniku. My pójdziemy do kucyków. Tylko w Szumisiu wyczerpały się baterie. Włącz szum z internetu.

Zacząłem moją drugą poważną misję tego dnia. Robiłem mleko, jednocześnie trzymając na rękach marudzącą córeczkę. Kiedy zakręcałem butelkę, Hania uderzyła w nią ręką. Cała jej zawartość wylała się na podłogę. Postawiłem córkę, zagotowałem wodę ponownie i szybko schłodziłem, przelewając w dwóch grubych kuflach od piwa, które dostałem kiedyś od Wiktora. Zajęty studzeniem wody nie zauważyłem, kiedy mała otworzyła lodówkę i wyjęła z niej pojemnik z cygnoliną. Jak wiadomo, jest to maść szczególnie niebezpieczna dla małych dzieci. Wyrwałem jej pojemnik, nim zdołała go odkręcić. Zareagowała gwałtownym płaczem. Lucy zawsze mi powtarza, że zanim coś dziecku zabiorę, powinienem wytłumaczyć dlaczego. Tym razem nie było na to czasu. Karmienie Hani to była prawdziwa udręka. Każdy łyk mleka wypluwała, chlapiąc na wszystko wokół i mając przy tym niezły ubaw. W końcu jednak, znudzona zabawą, dojadła resztę mieszanki. Dwa — zero dla mnie.

Ostatnia czekająca mnie tego dnia misja była z gatunku impossible. Miałem sprawić, aby Hania słodko zasnęła. Była to ostania rzecz, na jaką miała ochotę. Nie rozumiałem, w czym tkwił problem. Smoczek był w buzi, ulubiona pieluszka tuż przy twarzy, kołysałem ją, nucąc tak, jak Lucy zawsze to robiła. „Co było nie tak?” — to pytanie zadawałem sobie w myślach. Nagle mnie olśniło — Szumiś! Nie przestając kołysać córeczki, wyciągnąłem telefon z kieszeni. Jak na złość nie chciał połączyć się z internetem. Wyciągnąłem odkurzacz z szafy i uruchomiłem. Po kilkunastu minutach Hania zasnęła. Trzy — zero dla taty.

Na dole czekała na mnie starsza córka.

— Taaatooo, jak Hania śpi, to bym chciała pojeździć po ulicy.

Zamontowałem popychacz pod siodełkiem i ruszyliśmy. Udało mi się w międzyczasie zrobić całkiem niezłe zdjęcie, więc postanowiłem wrzucić je na Instagram, podpisując:

Akapit 41:

— Tato! — krzyknęła malutka Tola, kiedy puściłem popychacz. — Czemu jak się zatrzymam na rowerku to upadam?

Spojrzałem na swoją rezolutną czterolatkę, uśmiechnąłem się i powiedziałem: — To przez równowagę, kochanie.

Myślałem, że taka odpowiedź zadowoli Panią Pytalską, ale nic z tych rzeczy.

— A co to jest równowaga?

— Czasem mnie z niej wyprowadzasz, jak zadajesz za dużo pytań. — Tola wciąż nie rozumiała, a odpowiedź nie należała do łatwych.

— Zauważyłaś może, jak twoja siostrzyczka spaceruje i się przewraca cały czas?

— Tak. Gapa z niej.

Pokręciłem głową i rzekłem:

— No właśnie nie! Ona nie umie jeszcze złapać równowagi. Kiedy jej się to uda, nie będzie się przewracać. Podobnie jak ty, kiedy złapiesz równowagę, nie będziesz przewracać się na rowerku.

— Aha. — Usłyszałem.


Sentencja na dziś: Życie jest jak jazda na rowerze, aby utrzymać równowagę, nie możesz się zatrzymywać, a z każdego upadku wyciągaj wnioski!


#tataicórka #życienawsi #naukajazdy #odpoczynek #weekend #rower

Co prawda hasztag numer cztery był czystym kłamstwem. Nawet w pracy nigdy nie byłem tak zmęczony, jak tego właśnie dnia. Komentarze, jak zwykle, były bardziej lub mniej konstruktywne. Jednak wszystkie bardzo miłe.

dama_z_łuską: Miło na Was popatrzeć. Cudownego dnia, rozpisana, biedroneczko!


ania_zarczycka: Ślicznie tatuśku!


mama_z_metropolii: Uwielbiam twoje akapity! Masz talent!


pani_kunta_kinte: Mój dziadek tak mawiał. Wspaniały człowiek!


sklep_rowerowy_dwie_korby: Hej! Świetny profil! Zapraszamy do nas! Mamy dużo promocji!


insta_girlka: L4L? F4F? Wpadaj na follow!


mama_okruszynki: Masz rację. Świetnie napisane! Miłego dnia, słodziaki!

Po trzech godzinach wróciliśmy do domu. Pierwsze co mnie spotkało to reprymenda od Lucy za pieluchę, w którą wdepnęła po wejściu do sypialni. Na śmierć o niej zapomniałem.

Popołudnie nie zapowiadało się spokojnie. Hania płakała, a Lucy nosiła ją na rękach i uspokajała.

— Idą jej zęby, krótko spała i teraz już tak będzie do wieczora. Zrób Toli kolację. Przygotowałam ci wszystko do naleśników, wystarczy tylko usmażyć.

— Dobra, działam. — Ruszyłem w stronę kuchni.

— A, Łukasz! — krzyknęła jeszcze w moją stronę. — Cygnolina musiała stać na wierzchu, bo Hania wrzuciła ją do kosza na śmieci. Trochę nierozsądnie smarować się, gdy dzieci nie śpią.

Owszem, to byłoby nierozsądne, gdybym tak zrobił.


Po kolacji przyszła pora na kąpiel. Hania miała ogromną radochę, wylewając wodę z wanienki na podłogę. Dobrze, że nasz mop był bardzo chłonny i sprzątanie nie zajmowało dużo czasu. Jak na złość do łazienki wbiegła Tola i wywinęła klasycznego orła. Trzeba się było rozdzielić. Lucy usypiała kwilącą Hanię na górze, a ja uspokajałem starszą, płaczącą córkę na dole. Poszło dość sprawnie. Jeszcze tylko dwukrotne przeczytanie ulubionej bajki na dobranoc i Tola w końcu zasnęła.

Przysiadłem obok Lucy pijącej herbatę w salonie.

— Matko, ale to był dzień… — Odetchnąłem z ulgą.

— Dzień jak każdy inny — odpowiedziała, wzruszając ramionami. Po chwili dodała zalotnie: — To powiedz mi, mężu kochany, na co miałbyś teraz ochotę?

— Pójść spać.

— Nieczuły jesteś! Jak możesz? — Zaśmiała się ironicznie Lucy.

Kiedy podnosiłem się z sofy, podała mi zieloną kopertę.

— Co to jest? — zapytała. — Hania to wygrzebała z jakiejś szafki.

— Chyba stare zaproszenia na wesela.

W kopercie były zaproszenia oraz kartka przysłana z zakładu karnego, jeszcze na mój warszawski adres. Nadawcą tej niechcianej korespondencji był mój dawny znajomy i przełożony — Norbert Zając. Towarzysz mojej skórnej niedoli. Chciałem wymazać go z pamięci, ale nie dawał o sobie zapomnieć. Przysłał kartkę i raz zadzwonił. Rozmowa nie trwała długo. Norbert chciał się pojednać i naprawić nasze relacje, ja jednak nie czułem takiej potrzeby. Zbyłem go szybko. Więcej się nie odezwał, a kiedy zmieniłem numer, nie miał już nawet takiej możliwości. Nawet nie wiedziałem dokładnie, za co siedział. Nie interesowałem się tym. To był zamknięty rozdział mojego życia. Włożyłem koperty do biurka w moim pokoju i położyłem się spać.


Po tym dniu nigdy więcej nie śmiałem powiedzieć ani nawet pomyśleć, że kiedy mam wolne od pracy, to odpoczynek mi się po prostu należy. Moja żona się go nie domagała, a była matką na pełen etat.

* * *

Tradycyjnie już, jadąc do pracy w poniedziałkowy poranek, przeglądałem Instagram. Natrafiłem na post rozpoczynający nową akcję Niki: „Nie daj się — odkryj się”. Polegała na motywowaniu chorych osób do odkrywania swoich niedoskonałości przed światem. Kiedy napisałem w komentarzu, że to wspaniały pomysł, od razu odpisała, że czeka na moje zdjęcie. Nie zastanawiałem się długo. Uznałem, że lepszej okazji nie będzie. Po kilku minutach wpis, trochę inny niż dotąd, był gotowy:

#niedajsieodkryjsie to bardzo pozytywna akcja, którą organizuje @dama_z_łuską. Oczywiście biorę udział. Łuszczyca jest wyjątkowo uciążliwą i nieestetyczną chorobą, z którą walczę od dziewiątego roku życia. Dzięki mojej żonie podniosłem w końcu gardę i odmieniłem swoje życie. Kiedyś może uda mi się o tym wszystkim opowiedzieć, tymczasem zachęcam każdego, kto walczy sam ze sobą, aby dzięki Nice odkrył się i nie dał się. Ja się właśnie przed Wami odkrywam.

Natychmiast pojawiła się lawina ciepłych komentarzy. Niektórzy życzyli zdrowia, inni gratulowali żony, a jeszcze inni odwagi. Odpisała też organizatorka:

dama_z_łuską: Dziękuję Ci bardzo! Wyglądasz super! Trzymam kciuki!


ania_zarczycka: Jesteś wielki! Pozdrawiamy znad Trzebośnicy!


pani_kunta_kinte: Ja bym się nie odważyła.


ola_mama_oliviera: Zdrówka, biedroneczko! Jesteśmy z Tobą.


co_wiedziała_to_rzekła: Nie martw się, tato na wsi, są gorsze choroby.


mama_z_metropolii: Gratuluję wspaniałej żony!

Jednak jeden komentarz był dla mnie szczególny:

bezimienna: Jestem z ciebie dumna!

Poczułem stres, ale i ulgę. W końcu wróciłem na właściwy szlak. Nika mi go wskazała, a Lucy utwierdziła w tym, aby nim podążać.


Następny przystanek: Olsztyn Główny, wysiadka. Mijając witrynę mojego ulubionego studia fotograficznego, zauważyłem kolejną zmianę ekspozycji. Tym razem ktoś ciekawie przerobił zdjęcie portretowe, na zasadzie złudzenia optycznego „ani z przodu, ani z profilu”.


Wchodząc do sklepu, minąłem kasjerkę — Kingę, dyskutującą z jakimś człowiekiem posługującym się łamaną polszczyzną.

— Ej! — Usłyszałem wołanie zza filaru. — Chodź tu.

Oliwia ukrywała się, co chwilę wystawiając głowę.

— Co robisz? — zapytałem zdziwiony.

— Widzisz tego dziada? — wskazała na mężczyznę przy kasie.

— Tak.

— To słuchaj. Kupił sznurówki i łyżkę za dwanaście zeta, zapłacił dwusetką. Chciał, żeby Kinga wydała mu możliwie jak najdrobniej. Zanim zaczęła odliczać resztę, zrobił zamieszanie. Położył na ladzie dodatkowe sto pięćdziesiąt zeta i poprosił, żeby jednak zamieniła mu to z powrotem na całe dwieście, bo mu potrzebne, a tylko resztę rozmieniła. Przeprosił, dorzucił końcówkę i upominał się o resztę oraz rozmiankę tylko pięćdziesięciu złotych na automat. Na koniec zrezygnował z zakupów i robi zwrot.

— Poczekaj. — Spojrzałem zrezygnowany. — Pogubiłem się. No i co w związku z tym?

— Jak to co? Przekręcił ją na trzydzieści osiem złotych.

— Kiedy?

— Boże! Widzisz i nie grzmisz. Jak nią manipulował.

Oliwia była mistrzynią intryg i manipulacji. Potrafiła więc wyczuć takie zagrania na kilometr.

— No dobra. To co robimy?

— Dałam cynk Anecie. Siedzą z Patrykiem i obserwują wszystko.

Po chwili Aneta podeszła do mężczyzny, aby umożliwić mu zwrot. Wyciągnęła z kasy dwanaście złotych i kładąc na ladzie, zwróciła się do niego bardzo stanowczo:

— Dwanaście dla ciebie, a pięć dych dla mnie. I to już.

— Ce? Pomyłka, pani. Moje pieniądzy — wybełkotał, wykonując gest pustych kieszeni.

— Chcesz mieć tu zaraz policję? — krzyknęła.

— Pomyłka, pani. Nic nie mam. Moje pieniądzy, wydawała mi normalny.

— Patryk! Wzywaj! — krzyknęła po raz kolejny, tym razem do ochroniarza.

— Kuwej, moje pieniądzy! — Mężczyzna zaczął się denerwować. Wyciągnął pięćdziesiąt złotych, położył na blacie, zabrał swoje dwanaście i wykrzyczał: — Spadalaj, saku! Moje pieniądzu. Ty saku, ty!

Kiedy wyszedł, odprowadzony groźnym wzrokiem Patryka, podeszła do nas Aneta. Poklepała Oliwię po plecach i powiedziała:

— Zadziwiasz mnie. Skąd wiedziałaś, że będzie coś kombinował?

— Przecież miał to wypisane na czole. To stały motyw, oszustwo na rozmiankę. Łatwe do zrobienia, trudne do udowodnienia. Zwłaszcza, jak się ma sprytne ręce i słabo mówi po polsku.

Oliwia pozostała na sali sprzedaży, a ja wraz z Anetą udałem się do biura. Nie zdążyłem zamknąć drzwi, gdy na mnie naskoczyła:

— O co tu chodzi?! Możesz mi wyjaśnić?!

— Nie bardzo rozumiem.

— Kim ona jest?

— No jak kim? Oliwią? Kobietą? Sprzedawcą?

— Ona ogarnia sprzedaż lepiej niż ty i ja. Zna wszystkie procedury, towar i standardy.

— Ma pewnie doświadczenie w handlu. — Rozłożyłem ręce.

— Widziałam jej CV. Jest świeżo po studiach. Ludzie po studiach dziennych zwykle nie nadają się do takiej pracy i marudzą między regałami. Patrz na Jowitę.

— Oj, czepiasz się.

— Zobacz, jak ona wygląda. Ma ciało, jakby ją ktoś wyrzeźbił, jakby zostawiła majątek na siłowni.

— Studiowała chyba medycynę. Zna się na zdrowym odżywianiu.

— W CV ma, że skończyła prawo.

— A, no tak.

— Nosi trampki od Valentino — wyliczała dalej.

— No i?

— Wiesz, ile takie kosztują?

— Dużo?

— Nie starczyłoby naszych dwóch pensji.

— Może dostała albo uzbierała?

— A może ukradła? — rzuciła, mrużąc oczy.

— Jeśli tak, to nie u nas. Nie mamy Valentino.

— No nie, bo jedna para kosztuje tyle, co cały nasz regał outletów. Trzeba ją bacznie obserwować. Myślę, że ściemniła w CV i chce zrobić jakiś numer.

— Czytasz za dużo kryminałów. Odpuść sobie.

— Sorry, Łukasz. Albo jesteś ślepy i głuchy, albo też coś ściemniasz. Idę.

Anetka mnie trochę przycisnęła. Na szczęście nie dałem niczego po sobie poznać. Swoją drogą… ta inteligentna dziewczyna zdecydowanie marnowała się w BRS-ie.

* * *

Następnego dnia miałem wolne. Odwiozłem Tolę do przedszkola i wróciłem do domu. Lucy, z Hanią w wózku, czekała na mnie przy furtce, proponując wspólny spacer. Przystałem na niego wyjątkowo chętnie. Szliśmy niespiesznie, ramię w ramię, gdy nieoczekiwanie żona zapytała:

— Nie wiesz, co u Daniela? Od dłuższego czasu w ogóle się nie odzywa. Zaglądałam na jego profil na Facebooku, usunął wszystkie zdjęcia i posty.

— Wiesz, jaki jest Daniel. Ciągle się z kimś kłóci i przez to nie ma czasu, by prowadzić konto na fejsie.

— Nie bądź złośliwy. Najbardziej dziwi mnie to, że przestał robić tatuaże. On tym żył. Mam ogromną nadzieję, że kiedyś do tego wróci.

— Trudna sprawa — westchnąłem. — A czemu tak ci zależy?

— Nie no… — odpowiedziała zmieszana. — Szkoda by było takiego talentu.

Rzeczywiście, o ile nie martwiły mnie aż tak bardzo brak kontaktu oraz jego zamiłowanie do alkoholu, o tyle porzucenie ukochanego fachu — owszem. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać po przyjeździe do Warszawy. Tymczasem, do spaceru dołączyła mama Lucy — na odległość — bo w pewnym momencie zadzwoniła.

Przechodząc obok domu Antoniny, postanowiłem sprawdzić, co u niej słychać. Pokazałem Lucy na migi, że idę do niej na chwilę. Zaabsorbowana rozmową machnęła jedynie ręką. Zapukałem do drzwi, ale nie otworzyła. Przystawiłem ucho do dziurki od klucza i usłyszałem kobiecy lament. Podszedłem do szyby i uderzyłem w nią kilka razy. Usłyszałem, że Antonina podeszła do drzwi.

— Nie zapraszałam nikogo — powiedziała, starając się tłumić łkanie.

— Przyszedłem sprawdzić, jak się masz — odpowiedziałem radośnie.

— Źle! — Rozpłakała się na nowo. — Dłonie mnie swędzą! Jakby uczulenie!

— Jak to? Możesz pokazać? — zapytałem, zaglądając przez dziurkę od klucza.

— Nie! Nie życzę sobie gości! — Brzmiała jak ktoś bardzo cierpiący.

— Może mnie wpuścisz? Znam się trochę na problemach skórnych. Jestem biedronką. Może będę mógł jakoś ci pomóc.

— Niech idzie stąd! — krzyknęła i odeszła od drzwi.

Próbowałem namówić Antoninę, by mnie wpuściła. Jednak zdałem sobie sprawę po kilkunastu wypowiedzianych zdaniach, że prowadziłem jałową dyskusję z samym sobą. Uznałem, że nic tam po mnie. Ujrzałem wracającą Lucy i dołączyłem do niej.

* * *

Kilka dni później przyjmowałem z Oliwią dostawę. Oficjalnie ją szkoliłem, ale w rzeczywistości to ona ciągle wytykała mi drobne przeoczenia. Towar dostarczano do sklepu na owiniętych streczem paletach. Pod folią znajdowały się trzy rodzaje kartonów. Szare — w których znajdowało się obuwie i akcesoria produkowane wyłącznie dla BRS, żółte — zawierające markowe obuwie oraz niebieskie — z gratisami dla klientów.

Na każdym kartonie była naklejka z kodem kreskowym i informacją o ilości sztuk danego modelu. Według procedur należało otworzyć każdy karton i dokładnie przeliczyć zawartość, jednocześnie skanując produkty. Można było iść na skróty i jeśli po szybkim przeliczeniu wszystko się zgadzało, wystarczyło zeskanować kod na głównej naklejce, a produkty automatycznie figurowały jako dostępne w sprzedaży. System miał jednak swoje wady. Jeśli ktoś niechcący zeskanował dwa razy ten sam kod czy to na pudełku z butami, czy na głównym, wszystko wchodziło podwójnie. Można było to wykryć tylko od razu, patrząc na wczytaną listę. Po wyłączeniu urządzenia sytuacja się komplikowała i towar trafiał wirtualnie na półki. Ja zawsze wczytywałem cały karton, czasem nawet nie licząc zawartości, jedynie rozcinając i zaglądając do środka. Zawsze, gdy robiłem to przy Anecie, to wrzeszczała, że kiedyś się na tym przejadę.

— Łukasz — zwróciła się do mnie Oliwia, marszcząc brwi. — Chyba wprowadziłeś karton tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt dwa podwójnie.

— Coś Ty?

— Pomyliłam się i wzięłam twój skaner. Zjechałam w dół i na bieżącej liście wygląda to tak, jakby były dwa kartony z identyczną zawartością. To się nie zdarza.

— Rzeczywiście.

Zacząłem przeglądać listę na skanerze, a ona podeszła bliżej i patrząc mi przez ramię, oparła podbródek na moim barku. Ta bliskość była przyjemna, ale poczułem też lekki dyskomfort.

— I co, pomyliłeś się? — dopytywała.

— Mam fart, że zauważyłaś — odpowiedziałem i odsunąłem się od niej. — Czasem pewne rzeczy robię automatycznie. Gapa ze mnie.

— To będzie dziecinnie proste — wymamrotała pod nosem.

— Ale co?

— Nic. Chodziło mi o to, że to było dziecinnie proste.

— Aha. Tylko nie pouczaj nigdy Anety. Zaczęła węszyć. Z twoich papierów wynika, że powinnaś być leserem. Ładnie naściemniałaś w CV. Dopiero po studiach, bez doświadczenia, zameldowana w Olsztynie. Aż się dziwię, że w zainteresowaniach napisałaś pole dance.

— A co miałam napisać? Szachy?

— Może podkładanie innym świni. — Wybuchnąłem głośnym śmiechem.

— Co masz na myśli? — Również się zaśmiała.

Chcąc wykorzystać moment, że Anety nie było w pracy, zapytałem:

— Nie wiesz, co u Norberta? — Oparłem się o półkę, jednocześnie usuwając zdublowane wcześniej na skanerze produkty. Zapytałem o niego, choć dokładnie wiedziałem, gdzie aktualnie przebywał.

— A czemu pytasz? — skrzywiła się lekko.

— Tak po prostu.

— Szkoda gadać.

Oliwia nie ciągnęła tematu, więc zrobiłem to za nią.

— Siedzi.

— Wiem… Sprawy zaszły za daleko.

— Wiesz za co?

— Eeee… Nie, ale czasem tak bywa. Też kiedyś otarłam się o kryminał.

— No coś ty? Co masz na sumieniu?

— Nazwijmy to po prostu złym towarzystwem. Moja pierwsza „paczka” z Wawy prawie wpędziła mnie za kratki. W porę się wywinęłam i ogarnęłam, ale oni recydywa. Nie chciałbyś ich poznać.

— Kto by pomyślał, grzeczna Oliwia…

— Chyba grzeszna. — Unikała spojrzenia, ciągle klikając w klawiaturę urządzenia.

Postanowiłem zmienić temat, który ewidentnie był dla niej niewygodny. Od dawna zresztą chciałem zapytać o pewną kwestię.

— Co sądzisz o ziołach na łuszczycę?

— Chyba znasz dobrze moje zdanie. Uważam, że wszystko, co ma związek z dietą i przemianą materii, odgrywa ogromną rolę w walce z łuszczycą.

— A masz jakieś konkretne na myśli?

— Jest ich wiele: łopian, lukrecja, olej konopny, aloes… Musisz przetestować.

— Poszukam w necie.

— Czemu olałeś dietę? Tak dobrze ci szło.

— To nie tak, że olałem. — Skierowałem wzrok w podłogę. — Zmodyfikowałem ją, żeby była bardziej przystępna.

— No to widzę, że świetnie ci poszło. A co na to Lucy?

— Stwierdziła, że skoro jestem dorosły, to nie będzie mi niczego narzucać. Poza tym nieraz mówiła, że podziwia mnie za wytrwałość. Kiedy pojawiły się dzieci, już nie było łatwo wszystkiego pilnować.

— Kiedy idziesz do szpitala?

— Za miesiąc.

— W sumie to znam dobrego zielarza w Wawie. Nie wciśnie ci dziadostwa. Poszukam w domu wizytówki.

— Nie zaszkodzi. — Wzruszyłem ramionami. — Chcę, żebyś wiedziała, że jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc w walce z łuszczycą. Dałaś mi wtedy mnóstwo pożytecznych rad i wskazówek. Lucy też zawsze miło cię wspomina. Byłabyś świetnym lekarzem.

— No właśnie… chyba nie. — Oliwa donośnie się zaśmiała, odłożyła skaner i ze świeżo przyjętą partią towaru, poszła na salę sprzedaży. Była z niej naprawdę równa babka.

* * *

Tydzień później, po powrocie z niedzielnej zmiany w pracy, znowu znalazłem w skrzynce pocztowej list od Antoniny. Nie sądziłem, że się jeszcze odezwie. Tym razem napisała:

Czemu jesteś biedronką?

Uśmiechnąłem się i postanowiłem, że przy najbliższej okazji chętnie jej to wyjaśnię.

Wchodząc do domu, zauważyłem leżącą w korytarzu torbę podróżną Lucy. Lekko spanikowałem. Wbiegłem na górę. Hania spała w łóżeczku, a Tola w swoim pokoju. Znieruchomiałem i usłyszałem Lucy rozmawiającą przez telefon w łazience na piętrze. Podszedłem pod drzwi. Słyszałem, że jest podenerwowana. Rozmawiała ze swoim tatą, dopytując, kiedy wróci ze Stanów, z sympozjum, którego był przewodniczącym.

Lucy wyszła z łazienki zniechęcona, weszła do sypialni i przywołała mnie machnięciem ręki.

— Mama miała wypadek. Muszę jechać do Hanoweru, bo tata będzie dopiero w sobotę — powiedziała ze łzami w oczach.

— Co się stało?

— Jest w szpitalu. Złamała nogę.

— Tam nie będzie miała opieki?

— No właśnie nie. Jutro wychodzi. Powiedziała, że sama sobie poradzi. Znasz ją.

— Znam. Cała Tereska.

— Muszę jej pomóc do przyjazdu taty. Biorę Hanię. To tylko sześć dni. Rano mamy samolot z Olsztyna do Dortmundu, a stamtąd autobus do Hanoweru.

— A Tola?

— Nie było miejsca dla naszej trójki na rano. Poza tym jadę pomóc mamie, a z dwójką małych dzieci byłoby ciężko. Zresztą Tola ma przedszkole.

— Jak mam ją odbierać? — dopytywałem, chodząc w kółko.

— Normalnie — odpowiedziała Lucy. — Jutro i pojutrze masz wolne, a od środy do piątku będziesz musiał wyjść trochę wcześniej z pracy. Samochodem bez problemu ogarniesz.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się proste, jednak dla mnie była to zupełnie nowa sytuacja.

* * *

Kiedy obudziłem się w poniedziałkowy poranek, ich już nie było. Zacząłem zastanawiać się, jak to wszystko zorganizować. Poza mną i Anetą tylko Kinga jako sprzedawca funkcyjny miała kompetencje, by samodzielnie prowadzić zmianę. Niestety, właśnie zaczęła tygodniowy urlop. Zadzwoniłem zatem do Anety i poinformowałem ją, że do końca tygodnia będzie pracować na drugą zmianę. Nie była zadowolona.

— Jaja sobie robisz? Mam plany i w czwartek muszę mieć wolne! — krzyknęła do słuchawki oburzona.

— Dobra, wymyślę coś innego — odparłem zrezygnowany.

— Wymyśl.

Rozłączyłem się, bo Tola zaczęła ciągnąć mnie za nogę.

— Tatooo, powinniśmy już jechać do przedszkola! — powiedziała z wyrzutem.

Ostatnią deską ratunku była Oliwia. Nie miałem jednak pojęcia, jak wytłumaczyć Anecie albo, co gorsza, Martynie, że powierzam sklep osobie, która pracowała u nas tylko dwa tygodnie. Nie miałem czasu, aby dłużej się nad tym zastanawiać. Ubrałem Tolę i po chwili byliśmy w drodze do przedszkola.

— Tatooo? — zaczęła jak zawsze. — Czemu mówisz na mamę Lucy, skoro ma na imię Łucja?

Tola potrafiła analizować coś w swojej małej główce przez pewien czas, by w najmniej spodziewanym momencie zacząć na ten temat dyskusję.

— No bo… — przeciągnąłem — mama tak woli. Kiedy zwracam się do niej po imieniu, to zawsze słyszę: „Nie Łucjuj mi tutaj”.

— „Nie Łucjuj”? Ahaaaaa… — Po chwili ciszy dodała: — A ty lubisz swoje imię? Czy jak mama inaczej mówi?

— Stanowczo wolę Łukasz niż gapa, pierdoła czy trąba.

— No tak. Ja też wolę Tola.

— Ale to nie jest twoje imię, tylko skrót. Wiesz przecież, że na imię masz Anatolia.

— Na imię mam Tola! — krzyknęła pewna siebie. — A Hania jak ma na imię?

— Hania to Hanna.

— Chi, chi! Śmiesznie. Hania to Hanna.

Nim dojechaliśmy do przedszkola, powtórzyła to jeszcze kilka razy, śmiejąc się i rysując palcem po zaparowanej szybie. Dzieci potrafią płakać z błahych powodów, a śmiać się z wyjątkowo niezrozumiałych, przynajmniej dla dorosłych.


Po powrocie do domu zadzwoniłem do Oliwii i przedstawiłem problem. Uznaliśmy, że poprowadzenie przez nią drugiej zmiany nie narazi nas na żadne nieprzyjemności. Poza nią w pracy miały być tylko dwie nowe studentki. Kiedy chwilę później Lucy poinformowała mnie, że dotarły do Hanoweru całe i zdrowe, kamień spadł mi z serca. Wykorzystując wolne przedpołudnie, postanowiłem odwiedzić Antoninę.


Kwadrans później byłem już pod jej zamkniętymi drzwiami. Stojąc tam, za każdym razem przypominał mi się program rozrywkowy z lat dziewięćdziesiątych — Randka w ciemno. Ja tak właściwie wciąż nie wiedziałem, jak ta Antonina wyglądała.

— Tak? — Usłyszałem w końcu po kilkukrotnym pukaniu.

— Chciałem odpowiedzieć na pytanie. Jestem biedronką, ponieważ choruję na łuszczycę i mam plamy.

— No i?

— No… biedroneczki są w kropeczki.

— Dalmatyńczyk też ma plamy, a lepiej mi się kojarzy.

— To dla ciebie mogę być dalmatyńczykiem.

— Chyba ma imię, żeby się do niego zwracać, a nie głupoty jakieś wymyśla.

— I tak nie zwracasz się do mnie po imieniu.

— Głupoty jakieś wymyśla ten Łukasz — powiedziała, poprawiając się.

— To nie jest mój wymysł z tą biedronką. Wszyscy tak mówią.

— I od czego to ma?

— Nie wiem. Zła dieta, problemy z układem pokarmowym, stany zapalne, nerwy i przeżycia.

— A jakie ma niby przeżycia?

Zamilkłem na chwilę, wziąłem głęboki wdech i odparłem:

— Śmierć bliskich osób.

Zapadła długa cisza. W końcu jednak stało się to, czego absolutnie się nie spodziewałem. Antonina uchyliła drzwi i w końcu mogłem ją zobaczyć. Stała przede mną zaniedbana, lekko przygarbiona kobieta, koło pięćdziesiątki. Jej lekko rozbiegane, wystraszone spojrzenie świadczyło o tym, jak trudne było dla niej to spotkanie. Wystawiłem dłoń na przywitanie, ale ona tylko na nią spojrzała. Schyliła się i podniosła z podłogi metalową miskę. Podała mi ją i poprosiła, abym przyniósł pszenicę znajdującą się w szopie za domem. Zanim udałem się we wskazane miejsce, postanowiłem zwiedzić jej gospodarstwo. Mijając sad, na jednym z drzew dostrzegłem zwisający z gałęzi sznur. Poczułem lekki niepokój.

Po chwili wróciłem z pszenicą i zapukałem do drzwi.

— Odpyrte! — Usłyszałem donośny krzyk z wnętrza domu.

Korzystając z zaproszenia, wszedłem do środka i oniemiałem. Deski starej podłogi skrzypiały przy każdym kroku, a zaduch panujący w środku przyprawiał o zawrót głowy. Antoninę zastałem w kuchni. Stała przy oknie, ubrana w rozciągnięty zielony sweter i szare dresowe spodnie. Zamknęła oczy i zaczęła recytować:

— Życie bywa utrapieniem, a samotność cierniem w sercu. Modlę się o ukojenie, żywot mój spragniony sensu… Latem w oknie widzę smugę, co swym blaskiem daje wiarę. Ale zimą wszystko gaśnie i nadziei nie ma… wcale.

— Sama to stworzyłaś?

— Stać mnie na więcej… — odpowiedziała, wskazując na blat obok zlewu i dodała: — Odłożyć może tam miskę.

Postawiłem pszenicę na stole i dostrzegłem kartę papieru. Podniosłem i zacząłem czytać.

Krocząc przez dolinę samotności,

wyłaniała co pagórek oblicze moich słabości,

Zobacz — kiedy wiatr zerwie jeden kwiat,

czy całe ich pole odczuje jego brak?


Lepiej spłonąć w jednej chwili,

niż tlić się w nieskończoności,

zerwać tak kajdany jestestwa,

i poczuć smak wolności.


Po co żyć? (…)

— Oddawać! — krzyknęła, wyrywając mi kartkę z ręki. — Niedokończony, nie wolno czytać!

Niebywałe! Nie dość, że czytała poezję, to sama pisała wiersze. Przeczytany fragment przywołał falę bolesnych wspomnień. Druga strofa zaczynała się od niemalże identycznych słów, które przed laty napisała Sylwia, żegnając się ze światem. Tych słów nie zapomnę nigdy.

— Wyjaśnić chciała rzecz jedną. — Zakryła kartkę dłonią, a drugą, bardzo zaczerwienioną, zaczęła wymachiwać mi przed nosem. — Dotykać tu nie może sobie wszystkiego tak, jak mu się podoba. Moja prywatność, nie życzę sobie.

Nie miałem pojęcia, czemu tak gwałtownie zareagowała, jednak sam fakt, że byłem w jej domu, znaczył wiele. Przeprosiłem i obiecałem nie dotykać niczego więcej.

— Napije się czego? — zapytała gospodyni i chwyciła czajnik.

— Kawy, jeśli można.

— Nie można. Nie ma. Kawy mu się zachciewa, już pogardził moją herbatą… — Prowadziła zabawny monolog. — A herbata ma słodko-gorzki smak, jak i życie.

— Może być herbata — powiedziałem, siadając na drewnianym, pięknie rzeźbionym krześle.

Podała mi ją jak w prawdziwej cukierni. W małym imbryku znajdował się wrzątek, a na talerzyku saszetka, obok której ułożyła kostki cukru. Stojąca przy nich szklanka była bardzo niedokładnie umyta.

— Masz to uczulenie? — zapytałem, wskazując głową jej ręce, które ciągle pocierała.

— Czasem tak mam — westchnęła, drapiąc je dalej.

— Od czego?

— Nie wiem — odpowiedziała.

— Może dobrze by było, gdyby obejrzał to jakiś lekarz. Znam jednego dermatologa w Olsztynie. Z takimi rzeczami nie ma żartów. — Nakręciłem się niczym katarynka. — Można zaniedbać, a później stan będzie tak zaawansowany, że konieczna będzie hospitalizacja. Ja ze swojego zaniedbania łuszczycy wciąż nie mogę wyjść. Udało mi się ją okiełznać, ale nie mogę w żaden sposób zatrzymać. Myślę, że powinnaś pokazać ręce specjaliście. I to jak najszybciej.

Antonina spojrzała na mnie jak na kogoś niespełna rozumu i wyjątkowo krótko podsumowała mój wywód:

— Podziękuję.

Umyła przyniesione przeze mnie ziarna, po czym wsypała do talerza, w którym znajdowało się zagotowane mleko i płatki jaglane. Mimochodem dotknąłem włącznika światła i przekonałem się, że rzeczywiście żyła bez prądu.

— Będziesz to jadła? — zapytałem bardzo zdziwiony.

— Tak! W szopie jest tego pełno. Człowiek za darmo głodu nie czuje.

Patrzyłem na jej śniadanie i przypomniała mi się książka, o której rozmawiałem z Wiktorem. Singapurskim więzieniem może to miejsce nie było, a i pszenicy Antonina miała pod dostatkiem, jednak skojarzenie nasunęło się samo. Wstrząsnął mną fakt, że blisko mnie ktoś może prowadzić życie tak bardzo różniące się od mojego.

— Chętnie bym przeczytał twój wiersz, kiedy już go skończysz — powiedziałem, stojąc na środku kuchni i przestępując z nogi na nogę.

— Nie wiem, czy skończę. Natchnienia nie ma.

— Co potem z nim zrobisz?

— Do szuflady pewnie trafi, jak reszta… — Zaśmiała się. — Tam jego miejsce.

— Wszystkie twoje wiersze trafiają do szuflady?

— Piszę na konkurs. — Skończyła jeść i odstawiła talerz do zlewu.

— Jaki konkurs?

— Poetycki. Co rok w wakacje.

— Bierzesz udział?

— Nie, ale kiedyś… może.

— W sensie?

— Jak napiszę dobry wiersz, to może udział wezmę. Jeszcze takiego nie napisałam.

— Może jesteś zbyt krytyczna wobec siebie. Może trzeba wziąć udział. To by ci pomogło.

— Nie chcę brać udziału. Chcę tylko napisać wiersz.

— Nie rozumiem. To po co go piszesz na konkurs?

— Co tak wypytuje? Książkę pisze? — ironizowała.

— No bo cię nie rozumiem. Piszesz wiersz na konkurs, ale nie chcesz wziąć udziału.

— Nie wszystko co wydaje ci się bez sensu, jest bez znaczenia.

— Dobra, nieważne. — Machnąłem ręką. — A co do pisania książki… wiesz, że to moje marzenie z dzieciństwa? Czasem chodzi mi to po głowie. Nie wiem tylko, od czego zacząć — wyznałem, zastanawiając się, czy temat, który ostatnimi czasy tak bardzo mnie fascynuje, zainteresuje również moją rozmówczynię. Antonina usiadła, podrapała się po głowie i wybuchnęła donośnym śmiechem.

— A o czym by chciał napisać? — zapytała w końcu.

— Chodzi mi po głowie książka o tolerancji. Taka, w której mógłbym opisać problemy życiowe biedronek, jednocześnie tworząc jakąś ciekawą historię.

— Uciążliwa ta gadzina bardzo?

— Bardzo. Poza tym dużo ludzi myśli, że jest zaraźliwa.

— Ignoranci! Przecież by ręki na przywitanie nie wystawiał, gdyby zarażał.

— Też prawda. — Zaśmiałem się. — Niestety, dużo ludzi tego nie wie i mimo prób, środowisko łuszczyków nie potrafi się skutecznie przebić z tym przekazem.

— No, to trzeba by to opisać.

— Ale nie wiem jak.

— Normalnie. Od serca. Tylko wiadomo, że może tak być, że czytać się tego nie będzie dało.

— A jak napisać tak, żeby dało się czytać?

— Tego to już najmądrzejsze głowy nie wiedzą. To tak jak ze śpiewaniem jest. Każdy może śpiewać, ale nie każdego da się słuchać.

— Rozumiem. — Pokiwałem głową na znak rezygnacji.

Zacząłem zbierać się do wyjścia i już w progu usłyszałem:

— Niech się Łukasz nie zniechęca na starcie. Warto na początek przeczytać kilka książek, może inspiracji w nich poszukać. Tylko pod żadnym względem stylu później nie kopiować.

— Dzięki za radę. Pomyślę — dodałem krótko, zamykając za sobą drzwi.

Wszystko co zobaczyłem, napawało niepokojem. Trudno było ją o cokolwiek zapytać wprost. Forma trzecioosobowa, jaką się do mnie zwracała, tworzyła wyraźny dystans. Ogromnym sukcesem był jednak fakt, że w ogóle wpuściła mnie do środka. W mojej głowie krążyło wiele pytań wobec jej osoby i całej sytuacji, w jakiej się znajdowała. Pytań, na które nie znajdowałem odpowiedzi.


Po powrocie do domu uruchomiłem komputer. Stary, poczciwy pecet, przywieziony jeszcze z Ząbkowskiej. Wysunąłem szufladę biurka w poszukiwaniu czystej kartki. Na ryzie papieru do ksero leżała zielona koperta, a w niej dwa ślubne zaproszenia i krótki list od Norberta. Miałem go już dawno wyrzucić, jednak ciągle gdzieś odkładałem. Kolejny raz zajrzałem do środka.

Przestałem widzieć błoto przez więzienne kraty, teraz widzę gwiazdy. Czas zmienia punkt widzenia. Nienawiść zamieniła się we wdzięczność. Pamiętaj, młody, że kiedy wulgarna suka zaprasza do gry, trzeba stać się graczem, a nie pozostać pionkiem.

To była dziwna wiadomość, ale przesłanie wydawało się optymistyczne. Bez ładu i składu, aczkolwiek — wydźwięk pozytywny. W każdym razie absolutnie nie miałem zamiaru odpisywać na tę korespondencję. Patrzyłem na tę kartkę, a umysł podsyłał pierwsze pomysły. Zacząłem pisać. Moje palce niepewnie uderzały w klawiaturę leciwego komputera. Nim się zorientowałem, wybiła godzina szesnasta. Musiałem odebrać Tolę z przedszkola.


Wieczór spędziliśmy mało kreatywnie. Siedzieliśmy przed telewizorem, opychając się pałeczkami kukurydzianymi, maczanymi w humusie. Przysmak z czasów, kiedy zdrową dietę stawiałem na pierwszym miejscu.

Na dobranoc, po raz tysiąc sto drugi, przeczytałem Toli bajkę o Pafnucym.

Kiedy usnęła, zszedłem na dół i zająłem się pisaniem. Zanim skończyłem i poszedłem spać, trzy razy podnosiłem jej kołdrę z podłogi.

* * *

Nazajutrz w drodze do przedszkola Tola zaczęła, jak zawsze, rozmowę na temat kompletnie dla mnie niespodziewany:

— Tatooo? A czemu wypadają zęby?

— No to różnie. Czasem od próchnicy, czasem ze starości, czasem od urazu.

— A brat Lilki nie ma zębów na środku i Lilka powiedziała, że mu odrosną.

— Tak, bo dzieciom pierwsze zęby wypadają i rosną drugie.

— A potem trzecie? — dociekała.

— No nie. Trzecich już nie ma. Chyba, że sztuczne.

— Sztuczne? Jak to sztuczne?

— No, takie wkładane przez dentystę.

— Mi nie wypadną, prawda?

— Pierwsze ci wypadną

— Nie, bo ja dbam o zęby.

— No, ale tak już jest, że wypadają.

— Ale mi nie wypadną — przekomarzała się Tola, jak zwykle pewna swoich racji.

Uwielbiałem nasze poranne dyskusje przy muzyce z samochodowego radia.


Zamykając bramę po powrocie do domu, zauważyłem jadący przez Urwisko samochód. Zatrzymał się przed moją posesją. W uchylonym oknie pojawiła się twarz sołtysa, obok niego siedział pan Ćwiek.

— Młodzieży! — krzyknął sołtys. — Jedziemy ubić dzika. Bydle już trzy ogrodzenia rozwaliło. Zrobimy sobie małe polowanie.

— Nie, dziękuję. Mam robotę — odpowiedziałem, kręcąc głową.

— Cha, cha! — Zaśmiał się pan Ćwiek. — Josteś wilkiem czy owcą?

— Panowie, ale ja naprawdę…

— Naprawdę jesteś sierota — dopowiedział sołtys.

Gniew we mnie rósł.

— Półsierota jak już! — krzyknąłem donośnie. — A wam nic do tego!

Nie miałem ochoty na ich towarzystwo. Nie musiałem im niczego udowadniać. Odwróciłem się i poszedłem do domu. Siedząc przy komputerze, usłyszałem strzały. Życzyłem im z całego serca, aby dzik zwiał.

* * *

Środowy poranek zaczął się od płaczu Toli. Załączyły się jej tęsknotki za mamą. Jednak szybko zaczęła wstydzić się tego, że tęskniła i tłumaczyła się bólem brzucha. Na takie sytuacje miałem przygotowane jajko z niespodzianką. Zawsze działało. Odwiozłem Tolę do przedszkola i pojechałem do pracy.


Aneta powitała mnie raportem z kontroli BHP i PPOŻ.

— Drzwi przeciwpożarowe zastawione kartonami, przepalona żarówka w magazynie i brak ręczników papierowych w WC — zaczęła czytać.

— Zastawione drzwi? — zapytałem zdziwiony. — Przecież pilnujemy takich rzeczy.

— Nie mam pojęcia. Tam nie mam kamer.

Ten raport nie mógł mi w żaden sposób zaszkodzić, ale postawić w złym świetle przed i tak ciętą na mnie Martyną — owszem.

Aneta wyszła na sklep, a ja zająłem się papierkowymi zaległościami i korektą grafiku. Nagle leżący obok klawiatury smartfon zaczął wibrować, a w pomieszczeniu rozbrzmiał głos Freddiego Mercury’ego w utworze I was born to love you. Dzwoniła Lucy.

— Uwielbiam Queen. Zawsze ich słucham — wtrącił Patryk, siedzący przy monitoringu, nim podniosłem telefon.

— To nie jest Queen, tylko Freddie — powiedziałem, odbierając połączenie.

Lucy znalazła chwilę i potrzebowała rozmowy. Z mamą nie było najlepiej. Okazało się, że wbrew zapewnieniom wcale nie mogła normalnie funkcjonować. Wszystko było na głowie mojej żony. W dodatku tęskniła za nami. Po kilku minutach rozmowy usłyszałem w słuchawce płacz młodszej córki i Lucy się pożegnała.

Niedający mi zebrać myśli po tym telefonie Patryk, rozpoczął dyskusję:

— To kawałek Queen. Znam go.

— Nie. To solowy kawałek Freddiego.

— To on miał kawałki solowe?

— Dwa albumy, ty niedzielny fanie.

Cały Patryk. Udawał, że wie wszystko na każdy temat. Kilka dni wcześniej próbował zaimponować Oliwii tym, że jego dziewczyna także uprawia pole dance. Szkoda tylko, że pod gradobiciem pytań dociekliwej Oliwi, szybko okazało się, że nie był w stanie wymienić nawet jednej figury na rurze ani miejsca w Olsztynie, gdzie takie zajęcia się odbywają. Później wyszło, że właściwie nie miał dziewczyny. Młody ochroniarz uwielbiał koloryzować. Miał niesamowitego nosa do złodziei i w sprawach służbowych był prawdziwym „kocurem”, ale w podejściu do pewnych życiowych spraw — zwykłym „szczeniakiem”.

Po kilku minutach telefon znowu zawibrował, tym razem rozbrzmiał Gazebo I like Chopin, grany przy pozostałych połączeniach. Uwielbiałem klasykę z lat osiemdziesiątych, a wstęp w tym kawałku, grany na pianinie, przyprawiał o prawdziwą nostalgię. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na ekranie zobaczyłem „Marcel”. Odebrałem zaciekawiony.

— Siemanko — zaczął. — Jesteś w Olsztynie?

— W robocie.

— Mam tajną misję na twoich włościach. Wpadnę na chwilę, co? Poznasz kogoś.

— Kogo? — zapytałem zdziwiony.

— Niebezpieczną kobietę. Tylko pamiętaj, że Sab… — zamilkł na moment. — Narka.

Rozłączając się, zastanawiałem się, kim była „niebezpieczna kobieta” i co jeszcze chciał mi powiedzieć. Podłączyłem telefon do ładowarki i wyszedłem na salę sprzedaży.


Marcel nie trzymał mnie zbyt długo w niepewności. Pół godziny później wparował do sklepu. Towarzyszyła mu dziewczyna, mniej więcej w naszym wieku. Miała bystre spojrzenie i sympatyczną aparycję.

— Kopę lat — zacząłem, przybijając z nim piątkę. — Wsiąkłeś totalnie.

— Bez przesady. Widzieliśmy się jakoś w wakacje.

— W maju. Pół roku temu.

— Moja wina, że wyniosłeś się na zadupie? — rzucił. — Poznaj kogoś. — Wskazał na tajemniczą nieznajomą.

— Justa. — Dziewczyna wyciągnęła rękę na powitanie.

— No dawaj, Justyna, wylegitymuj się, to mój człowiek — wtrącił niepocieszony Marcel.

Kobieta spojrzała na niego z uśmiechem, marszcząc brwi i kręcąc głową.

— Starszy sierżant Justyna Zabijak — powiedziała, wyciągając blachę i machając mi nią przed oczami. Po chwili schowała ją do tylnej kieszeni i zwróciła się do swojego partnera: — Zadowolony?

Marcel, wyraźnie rozbawiony, rzucił w moją stronę:

— Wyobrażasz sobie miny ludzi, kiedy ona się legitymuje?

— No, wyobrażam — powiedziałem wesoło. — Tylko nie zrób mu krzywdy.

Justyna klepnęła Marcela w plecy tak mocno, że gwałtownie wypluł gumę, którą żuł. Wylądowała obok stóp klientki przymierzającej buty.

— A co tam u Sabiny? — zagadnąłem. Kątem oka dostrzegłem, że Marcel wywrócił oczami i zaczął drapać się po uchu.

— Jak to co? Wszystko dobrze — powiedział zmieszany.

— Często do niego dzwoni — wtrąciła Justyna. — Kochana jest i wyrozumiała, bo on zwykle nie odbiera.

— No jak to tak, Marcel? — szydziłem.

— Sam wiesz, jaka jest ta moja mamuśka. Dostała menopauzy i ma fazy.

— No, ale stary, to cios poniżej pasa. Zawsze mówiłeś, że nie przeszkadza ci jej wiek.

Justyna zrobiła bardzo zdziwioną minę i zapytała:

— Ale co miałoby ci przeszkadzać? Przecież to naturalne, że jest starsza.

— Oczywiście. Łukasz jak zwykle coś przekręca. — Kolejny raz Marcel spojrzał na mnie wymownie. — Zawsze mówiłem, że nie przeszkadza mi to, że między mną a mamą jest mała różnica wieku.

Kiedy to powiedział, w końcu mnie olśniło. Znowu bawił się w swoje damsko-męskie gierki i Sabina została teraz jego mamą. Szkoda tylko, że mnie nie uprzedził, bo prawie go wydałem. Justynę zainteresowała najnowsza kolekcja damskiego obuwia i oddaliła się na bezpieczną odległość, a Marcel wypalił w specyficznym dla siebie, impertynenckim stylu:

— Kurrrde, ty głupi jesteś czy ze straży miejskiej?

— Mogłeś mnie uprzedzić.

— Chciałem, ale podeszła, jak dzwoniłem. Napisałem ci SMS-a przecież.

— Nie mam telefonu. Ładuje się na zapleczu. Po co ta ściema?

— Stary, no podoba mi się to dziewczę. Od miesiąca razem pracujemy. Widziała mnie raz z Sabiną i ściemniłem, że to moja matka. Nie chcę palić mostów.

— Durny pomysł. A jak kiedyś będziesz chciał jej przedstawić swoją prawdziwą matkę?

— Na szybko wymyśliłem. Gdyby nawet tak było, to widziała ją raz… i to z daleka. Moja matka ma na drugie Sabina, więc ogarnę.

Stałem z założonymi rękoma i z dezaprobatą kręciłem głową.

— A co tak w ogóle u was w związku?

— No… emmm… stabilnie. Spotkania, seks, czasem kino.

— Może pora zrobić kolejny krok?

— Jaki kolejny krok? Ona za chwilę będzie miała pięćdziesiąt lat i rodziny z nią już nie założę. Zmarnowany potencjał.

Wszystko wskazywało na to, że Marcel w końcu poczuł nieodpartą potrzebę ustatkowania się. Byłem pod wrażeniem. Sądziłem, że to nigdy się nie stanie. Niestety, jak to bywało w jego przypadku, sprawę musiał skomplikować do granic możliwości.

— Może zakończ związek z Sabiną, a później idź na randkę z sierżant Zabijak?

— Starszą sierżant — poprawił mnie. — To nie takie proste. Justyna to twardy orzech do zgryzienia. Nic o niej nie wiem. Jest odporna na moje podteksty — powiedział, rozglądając się i upewniając, czy czasem nie słyszała. — Poza tym układ z Sabiną mi pasuje.

Nie rozumiałem go. Chciał mieć ciastko i zjeść ciastko, a tak się nie da. Postanowiłem jednak się nie wtrącać.

— To jesteś trochę w czarnej dupie. — Rozłożyłem ręce. — Twój cyrk, twoje małpy.

— Jest jeszcze jeden problem. Zaczęło mnie ostatnio bardzo wysypywać na skórze. Sabinie to nie przeszkadza.

Nie wierzyłem w to, co słyszałem. Niegdyś nieprzejmujący się łuszczycą pożeracz niewieścich serc, nagle zaczął tracić pewność siebie.

— Stary, co ty? — Poklepałem Marcela po plecach. — I mówi to ktoś, kto budował we mnie zawsze śmiałość w stosunku do kobiet.

— Wszystko się zmienia z wiekiem. W miejsce bajery wchodzą bariery. — Pokiwał głową z rezygnacją. — Wypadłem z rytmu. Ja wyrywałem laski na gronie, a tam trzeba było się najpierw trochę poznać. Teraz są różne wynalazki, jak chociażby Tinder. Ma taka przy fotce napis: „one night stand”, to tylko pytasz gdzie lecicie i jak się zabezpieczacie. Właściwie bez gadania.

— Cha, cha! Skąd wiesz?

— Raz przetestowałem. — Zbliżył się i wyszeptał: — Dziewczyna się rozmyśliła, jak jej sypnąłem łuską w twarz, zdejmując koszulkę. Powiedziała, że jednak nie jest gotowa. Niby nagle dziewica.

— Chciałeś zdradzić Sabinę!?

— Łukasz… — Spojrzał z rezygnacją. — Na jakim świecie ty żyjesz?

— Na tym samym co wszyscy.

— Chyba nie. Człowiek nie jest z natury monogamistą. Chyba że kocha tak bardzo, że sprzeciwi się własnemu instynktowi.

Przypuszczałem, że skoro Marcel zwierzał mi się z takich rzeczy, to po pierwsze — nie zależało mu już na związku z Sabiną, a po drugie — chyba nigdy jej nie kochał.

— Może dlatego mój brat jest wiecznie samotny. — Zaśmiałem się. — On nie potrafi kochać…

— Nie wiem, ale na pewno nie najlepiej u niego z głową.

— To znaczy?

— Jakiś czas temu chłopaki mieli interwencję w jego melinie. — Marcel spojrzał na mnie i od razu się poprawił: — Znaczy w tym jego studiu na Grochowie.

— Co się stało?

— Miał niezadowolonego klienta, który potraktował mu szybę nieprzyjemnie.

— Nie wiesz czemu?

— Była u niego parka. Dziewczyna chciała przekłuć pępek, a koleś jej towarzyszył. No i twój wstawiony brachol ostro się z rączkami zagalopował.

— Nie no, żart, prawda?

— Nie. Żebyś widział tego chłopaka… A Daniel śmiał się mu w twarz.

Zacząłem się martwić o brata. Działy się z nim bardzo niepokojące rzeczy. Niestety moja głowa potrafiła już tylko pisać czarne scenariusze…

— Mam prośbę, stary… — rzuciłem półszeptem. — Mógłbyś czasem tam podjechać i zobaczyć, czy wszystko u niego dobrze?

— Oj, nie jest dobrze. To ci już mogę powiedzieć.

— W sensie sprawdzić, czy nic sobie nie zrobił. — Sprecyzowałem prośbę.

— Może mam go jeszcze niańczyć?! — Marcel ryknął śmiechem. — Nie nakręcaj się. To nie ten typ człowieka.

Przyjaciel próbował na mnie wpłynąć, jednakże moje obawy miały silnie ugruntowane podstawy. Marcel niezbyt zainteresowany dalszą rozmową na temat Daniela, dostrzegł Oliwię doradzającą Justynie. Wyraźnie się ożywił i dołączył do dyskusji na temat stosowności konkretnej wysokości obcasów w modelu pewnego pantofla. Znawca tematu.

Kwadrans później odprowadzałem ich do kasy. Nim zdążyłem się pożegnać, podbiegł Patryk z moim telefonem w ręku:

— Łukasz, sorry, nie chciałem zaglądać, ale non stop dzwoni. Może coś się stało.

Dzwoniła wychowawczyni Toli. Poinformowała mnie, że Tola miała gorączkę. Musiałem natychmiast ją odebrać. Czułem, że dałem plamę. Może jej poranny płacz naprawdę był spowodowany złym samopoczuciem. Sytuacja się skomplikowała.


Prosto z przedszkola pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej pediatry, która stwierdziła niegroźne przeziębienie. Nakazała pozostawić Tolę w domu do końca tygodnia i zaleciła przyjmowanie syropu oraz inhalacje.

W drodze do domu Tola zapytała:

— Tatooo? Muszę pić syrop? Nie lubię…

— Wiem, ale jak będziesz go brać, to choroba szybko minie.

— A czemu nie możesz też go brać i nie mieć plamek?

— Kochanie, ten syrop nie pomoże na łuszczycę.

— To kup taki, co pomaga — podsumowała Tola.

Moja córka bardzo przeżywała to, że chorowałem. Często pytała, wskazując na jakąś łuszczącą się plamę, czy mnie boli. Wielokrotnie słyszałem z jej ust, że nie chciałaby, abym chorował. Zastanawiałem się, czy to dobry pomysł, aby od małego zaznajamiać ją z moim problemem, jednak łuszczyca na tyle rzuca się w oczy, że nie było wyjścia. Okazało się, że to małe, niewinne dziecko potrafi dać większą dawkę szczerego, bezinteresownego wsparcia niż niejeden dorosły. Nawet Hania, obserwując zachowanie Toli, potrafiła podejść do mnie, wskazać palcem płat łuszczycy, powiedzieć: „kuku” i pogłaskać mnie po głowie. Takie sytuacje rozbroiłyby twardziela, a co dopiero przesadnie ckliwego tatuśka.


Po powrocie do domu zadzwoniłem do Anety. Poinformowałem ją, że byłem zmuszony wziąć urlop na żądanie do końca tygodnia. Nie była zadowolona, tym bardziej, że w piątek musiała pracować dwanaście godzin. Problemem był czwartek, który miał być jej wolnym dniem, zaplanowanym już dawno. Nie mogła zjawić się w pracy. Zadzwoniłem do Oliwii i powiedziałem, jak wygląda sytuacja. Zaproponowała, że w czwartek to ona będzie pracować na dwunastogodzinnej zmianie, a także, że otworzy i zamknie sklep. Nie miałem wyboru. Musiałem się zgodzić.

* * *

Następnego dnia Tola miała się już znacznie lepiej, a ja byłem w stałym kontakcie zarówno z Lucy, jak i z Oliwią. Dzień w BRS-ie pod jej kierownictwem na szczęście przebiegał bez komplikacji.

Wiedząc, że nie będę się ruszał z domu oraz korzystając z nieobecności Hani, posmarowałem głowę lekkim stężeniem cygnoliny. Robiłem wstęp do leczenia szpitalnego. Wieczorem mogłem spokojnie dopisać kilka stron tekstu — czegoś, co tworzyłem w tajemnicy. Nazywanie tego książką byłoby nadużyciem.

* * *

W piątkowy poranek obudził mnie dzwoniący telefon, przerywając kolejny z moich koszmarów. Śniła mi się bójka z Danielem. Krzyczeliśmy na siebie i mocno szarpaliśmy. Nie wiem, jak sen się skończył, gdyż zerwałem się nagle, by zdążyć odebrać. Czułem się zdezorientowany po nocy spędzonej przed komputerem. Zerknąłem na zegarek, było po dziewiątej. Dzwoniła Aneta, czułem, że będą problemy.

— Halo? — Odebrałem na wpół przytomny.

— Kto wczoraj otwierał sklep? — zapytała bez żadnych wstępów.

— Eeee… Oliwia.

— A kto zamykał?

— No też Oliwia.

— Czy ty jesteś poważny?

— Aneta, nie miałem wyboru, a ona bardzo ogarnia.

— Bez jaj. Pracuje u nas dwa tygodnie. Nawet nie jest zgłoszona jako sprzedawca funkcyjny.

— Miałem to niedługo zrobić.

— Tak? Paweł czeka na tę funkcję od pół roku.

— Dobra, coś jeszcze? Zajęty jestem — rzuciłem poirytowany.

— Tak. Zbieraj dupę i przyjeżdżaj jak najszybciej. Jest tu Martyna z WMS-em, a za chwilę będzie wizytacja z Warszawy. Robię ci przysługę, ziomuś, że w ogóle do ciebie dzwonię.

— Jak mam to niby zrobić? Jestem z dzieckiem.

— Wymyśl coś. Będą za pół godziny.

Zakończyłem rozmowę, wstałem i podszedłem do okna. Zastanawiałem się co zrobić z Tolą. Postanowiłem poprosić o pomoc Antoninę. Ubrałem córkę do wyjścia i pojechaliśmy pod dom samotniczki.

— Tatooo, tu jest strasznie — wyszeptała Tola, ściskając mocno moją dłoń, kiedy przechodziliśmy przez podwórko.

Niestety drzwi były zamknięte i nic nie wskazywało na to, że Antonina je otworzy. Kiedy zajrzałem przez okno, dostrzegłem ją przemykającą do dalszego pomieszczenia. Zdałem sobie sprawę, że nie uzyskam pomocy, po którą przyjechałem. Mina Toli też wyraźnie wskazywała na to, że nawet gdyby Antonina nam otworzyła, i tak nie zgodziłaby się tam zostać. Nie pozostawało mi nic innego, jak zabrać córkę ze sobą.


Pół godziny później wpadłem do BRS-u, z Tolą na rękach, i od razu skierowałem się do biura. Tam czekali już wszyscy. Przy moim biurku siedziała Ewa Pierzchała z sektora kadr, a obok niej Żaneta Jarosławska — nasz WMS. Po drugiej stronie stała wyraźnie zdenerwowana Aneta, a obok niej Martyna z włączonym laptopem.

— Dzień dobry — powiedziałem do wszystkich, ściągając Tolę z rąk. — Mam awarię, ale dotarłem.

— Witamy — odpowiedziała Pierzchała z uśmiechem. — Już się rozgościłyśmy.

Ledwie to powiedziała, a do biura weszła kobieta w średnim wieku. Spora nadwaga uwydatniona minispódniczką i biust wylewający się ze zbyt obcisłej błękitnej koszuli sprawiały, że nie wyglądała zbyt korzystnie. Jej ubiór, jak na taką pozycję zawodową, pozostawiał wiele do życzenia.

— Daryna Vakhno. — Podała mi rękę, przedstawiając się. Kojarzyłem to nazwisko. Pojawiało się w różnych pismach i oficjalnych mailach od zarządu. — Dyrektor handlowy, o czym pan zapewne wie — dodała z wyraźnie wschodnim akcentem.

— Witam panie. — Rozłożyłem ręce. — Czemu zawdzięczam tę kontrolę?

— Wizytację — poprawiła mnie Vakhno. Następnie wskazała na stojącą przy mojej nodze Tolę. — Czy dziecko powinno tu przebywać?

— To moja asystentka — powiedziałem, kładąc ręce na ramionach córki.

— No! W końcu ktoś kompetentny — wycedziła Pierzchała.

Vakhno kucnęła przy Toli i zapytała:

— Jak masz na imię?

— Anatolia — odpowiedziała pewnie, patrząc prosto w oczy kucającej przy niej kobiecie. Zdziwiła mnie nieco, gdyż nigdy nie używała pełnej formy swojego imienia.

— Ile masz lat?

— O tyle — odpowiedziała, pokazując cztery palce.

— I co mi jeszcze powiesz, Anatolu?

— Emmmm… — Tola się zmieszała i zaczęła kręcić stopą w podłodze. — Mój tata ma łuszczycę i musi się smarować. Przez to, że tu przyjechaliśmy, to nie może.

— Przepraszamy — odpowiedziała pani dyrektor. — Będziemy się uwijać.

Wizytacja trwała w najlepsze. Pierzchała sprawdziła wszystkim szafki pracownicze, a Vakhno przejrzała kilka segregatorów. Wskazała drobne błędy w ekspozycji towaru oraz skrytykowała stan czystości w pomieszczeniach socjalnych.

Tuż przed opuszczeniem sklepu i zakończeniem wizytacji, stanęliśmy w niedużym kółku przed wyjściem.

— Tatooo? — wyszeptała Tola. — Mogę wejść do środeczka?

— Tola, to nie przedszkole — rzuciłem krótko. — To nie kółko graniaste.

Vakhno pożegnała się z nami i poprosiła Żanetę o rozmowę na osobności. Kiedy opuściły sklep, poczułem ulgę.

— Łukasz, co to za akcja była wczoraj z Oliwią? — zapytała Martyna.

— Sytuacja patowa… — Zacząłem się tłumaczyć. — Aneta była niedyspozycyjna, Kinga na urlopie, a ja na „użetce”. Oliwia to dźwignęła, byliśmy cały czas w kontakcie.

— Łukasz, jakby Vakhno to wyczaiła, to byłoby po tobie.

— No, ale nie wyczaiła.

— Wyczaiła za to syf w socjalnym — rzuciła Aneta. — Trzeba to ogarnąć.

— No. — Pokiwałem głową. — Nikt tego nie zrobi lepiej, niż osoba, która ma licencjat z pracy socjalnej.

— Rozumiem. — Zaśmiała się głośno. — Robisz się coraz bardziej złośliwy. Brawo. Moja szkoła.

Kiedy zostałem sam z Martyną, dyskretnie pokazała mi w telefonie zdjęcie jednej ze znanych maści stosowanych w leczeniu łuszczycy.

— Co myślisz? — zapytała. — Sebastian dostał od lekarza.

— No co, steryd. Tani, tandetny steryd. Już lepiej zainwestować w Takrolimus.

— Dobra, zapiszę.

— Martyna, muszę lecieć — uciąłem. — Tola jest przeziębiona, a za to, że ją tu przywiozłem, żona ukręci mi łeb.

— A ten Takro… coś tam, to na receptę?

— Tak-ro-li-mus — powtórzyłem. — Tak, musi poprosić lekarza. Występuje w różnych wersjach. Lecę.

— Dzięki — odpowiedziała. — I nie stresuj się tą sytuacją. Całą głowę masz w łusce.

Udaliśmy się z Tolą na parking przed centrum handlowym z zamiarem powrotu do domu.

— Od kiedy przedstawiasz się jako Anatolia? — zapytałem, wyraźnie zaciekawiony.

— Oj, tato. Nie znam tej pani, więc nie chciałam, żeby poznała moje prawdziwe imię.

Pięcioletnie dziecko potrafi rozbawić do łez. Zastanawiałem się czy to jeszcze dziecięca nieświadomość, czy już dojrzałe poczucie humoru.

Niestety, mój dobry humor bardzo szybko został zepsuty. Stało się coś, czego nie życzyłbym w tej sytuacji największemu wrogowi. Samochód odmówił posłuszeństwa. Definitywnie. Zepsuła się prawdopodobnie stacyjka, ponieważ przekręcanie kluczyka nie przynosiło kompletnie żadnego efektu. Lucy już jakiś czas temu mnie przed tym ostrzegała, ale ponieważ rzadko korzystałem z samochodu, zupełnie o tym zapomniałem.

Zrezygnowany zadzwoniłem do żony. To był błąd. Lucy, zmęczona całą sytuacją z mamą, potrzebowała tylko małej iskry, żeby eksplodować.

— Czy ty jesteś normalny?! Tola jest chora, a ty ją do pracy zabierasz?! Już dawno miałeś sprawdzić, co się z tym samochodem dzieje! Nawet nie potrafisz go odkurzyć z łuski. Głowa rodziny! Nie zapomnij tylko selfie sobie zrobić.

— Chyba trochę przesadzasz. Co miałem zrobić? Byłem z Tolą u Antośki, ale nie otworzyła nam drzwi.

— Gdzie?! — wrzasnęła donośniej. — Jeszcze lepiej! Ty to masz pomysły.

— Ty za to wcale. Umiesz tylko siąść i narzekać.

— Chętnie bym się z tobą zamieniła!

— Zawsze chętnie byś się zamieniała! Myślisz, że masz najgorzej!

— Wiesz co?!

— Co?!

— Nic!

Rozłączyła się. Ta rozmowa od początku nie miała sensu. W nerwach często zdarzało mi się mówić rzeczy, których później żałowałem. Musieliśmy ochłonąć, a wtedy najlepiej milczeć.

Zacząłem szukać w przeglądarce internetowej firmy taksówkarskiej, która mogłaby nas zawieźć do domu, kiedy spostrzegłem, że obok zaparkowała Oliwia. Jeździła dokładnie takim samym samochodem, jak przed laty Norbert. Sentyment czy zbieg okoliczności? Jej Toyota Camry w przeciwieństwie do tej czarnej Norberta, była krwiście czerwona.

— Hej, a co ty tu robisz? Przecież masz wolne! — krzyknąłem przez uchyloną szybę.

— Przyjechałam na zakupy. A co ty tu robisz, i to z córką?

— Była wizytacja, musiałem przyjechać. Teraz nie mogę odpalić i oberwałem od Lucy.

— Serio? Przecież to nie twoja wina.

— Trochę moja. Samochód już wcześniej szwankował.

— Bez przesady. — Oliwia spojrzała w kierunku budynku, chwilę się zastanowiła, podeszła do moich drzwi i zaproponowała: — Wiesz co? Skoczę tylko załatwić jedną sprawę i zaraz cię odholuję do warsztatu. Poszukaj w necie najbliższego.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Po kwadransie odstawiliśmy samochód do mechanika. Przepiąłem fotelik Toli na tylną kanapę i ruszyliśmy w stronę Urwiska. Oliwia prowadziła wyjątkowo dynamicznie i z pazurem. Samochód bardzo szybko się rozpędzał po każdym zatrzymaniu na czerwonym świetle, dopiero kiedy przypomniałem jej, że wieziemy dziecko, zmieniła styl jazdy.


W momencie gdy podjechaliśmy pod dom, podziękowałem i zaprosiłem ją na kawę. Z chęcią przyjęła zaproszenie.

— Widzę, że trochę się uspokoiłeś — powiedziała, wchodząc do domu.

— Tak, sytuacja opanowana. Dziękuję. Zaraz zadzwonię do Lucy i ją też uspokoję.

— Cudowny facet z ciebie — rzuciła, podnosząc Tolę i robiąc z nią „samolocik”, o który mała prosiła całą drogę.

Słowa Oliwi ewidentnie łechtały moje ego, jednakże ciągle pamiętałem o tym, jak doskonale potrafi grać i mówić to, co druga osoba chciałaby usłyszeć. Kiedy zadzwoniłem do Lucy i opowiedziałem, jak problem się rozwiązał, opryskliwie nakazała mi zaprosić Oliwię na obiad i podziękować również w jej imieniu. Lucy była zła, niechęć do mnie wylewała się z głośnika. Oliwia przystała na naszą propozycję, informując, że i tak nie miała planów na ten dzień. Zawsze powtarzała, że samotne siedzenie w wynajmowanej przez firmę, olsztyńskiej kawalerce wpędza ją w melancholię.


Po obiedzie nasz gość zaproponował, że zrobi kakaowe naleśniki. Tola była w siódmym niebie. Oliwia, wchodząc do kuchni, od razu zwróciła uwagę na pokaźną kolekcję magnesów zawieszonych na lodówce.

— Ale ładne! I jak ich dużo! — krzyknęła.

— Większość to upominki od znajomych.

— Ten jest prześliczny. — Zdjęła gipsowy magnes w kształcie wieży Eiffla. — Byłam tam kiedyś z Nor…

— Z kim?

— Normalnymi ludźmi, takimi prawdziwymi przyjaciółmi. Było cudownie.

— No, bardzo romantyczny. Każdy ma swój ulubiony. Ja uwielbiam ten z Londynu. — Wskazałem palcem.

— To otwieracz do piwa.

— No właśnie!

Dziewczyny działały w kuchni, a ja poszedłem oporządzić kucyki.


Po powrocie, spełniając życzenie córki, włączyłem płytę z wesela mojego i Lucy. Tola uwielbiała tańczyć do piosenek utrwalonych na nagraniu. Jedną z najlepiej wspominanych przez wszystkich rzeczy z naszego wesela był zespół. Wróciły wspomnienia. Dawno nie miałem okazji oglądać tego filmu. Zwykle kościół się przewija, żeby trafić na muzykę, ale tym razem oglądaliśmy od początku. Oliwia wpatrywała się w ekran z dużym zainteresowaniem, bo — jak przyznała — nigdy nie brała udziału w takiej ceremonii. Zadziwiające, że ktoś mający ponad trzydzieści lat nie był na ślubie. Gdy ujrzałem na ekranie Lucy wypowiadającą przysięgę, wstrzymałem oddech. Wyglądała wtedy wyjątkowo pięknie i cały czas się uśmiechała. Na niektórych ujęciach przypominała Marylin Monroe. Moja kochana żona, chciała mnie takiego, jakim byłem. Wiecznie sypiącego łuskę, ciągle błądzącego myślami, niezarabiającego kokosów i często skupionego wyłącznie na swoich sprawach. Patrzyłem na nią, na bijące od niej szczęście i cały mój gniew oraz żal minęły. Później było wesele, wspólne tańce i moment, w którym wypiliśmy „Błękit Luśki”. Od tamtej pory już zawsze, kiedy byłem zły na żonę, włączałem sobie ten fragment i negatywne emocje ulatywały.

Czas przy filmie oraz tańcach Toli mijał bardzo szybko. Wkrótce nadszedł wieczór. Mała nie chciała iść spać, widząc, że najnowsza „ciocia” jest w domu. Każda nowopoznana kobieta praktycznie z miejsca zdobywała u naszej córki taki przydomek. Kiedy jednak powiedziałem, że im szybciej zaśnie, tym szybciej zobaczy mamę i siostrzyczkę, wystarczyły zaledwie trzy strony bajki o Pafnucym, aby zasnęła.

Oliwia siedziała w salonie, a ja schodząc po schodach, rozmawiałem z Lucy. Wciąż była poirytowana. Opowiadałem jej, jak minęły popołudnie i wieczór. Być może gdyby Lucy nie znała Oliwii, i nie miała w pamięci tego, jak wiele jej zawdzięczam, przedłużająca się obecność kobiety w naszym domu by jej przeszkadzała. Jednak w tej sytuacji nie miała nic przeciwko.

Kiedy skończyłem rozmawiać z żoną, Oliwia zapytała:

— Naprawdę Lucy nie jest zła, że siedzę tu już tyle czasu?

— Nie. I właśnie to w niej uwielbiam.

— Podziwiam. Kobiety zwykle są zaborcze.

— Nie Lucy. Nie ma w niej chorej zazdrości o koleżanki czy znajome. Potrafimy wspominać normalnie nawet nasze poprzednie związki.

— To dopiero ciekawe — wtrąciła ożywiona rozmową. — Większość par nie chce nawet o tym myśleć.

— No wiesz, to część naszego życia. Nasza historia — powiedziałem, zmieniając kanały w telewizji. — Wypierając się tego, co było, to tak, jak byśmy wstydzili się sami siebie. Lucy zawsze tak powtarza. Poza tym nie mogę się pochwalić długą listą byłych dziewczyn. Nigdy nie miałem szczęścia w miłości… przez chorobę i to, jaki byłem.

— A jaki byłeś?

— Trochę nieznośny i irytujący.

— Ale w końcu trafiłeś na tę odpowiednią osobę. Masz mądrą żonę — powiedziała Oliwia z uśmiechem i dodała: — a ona świetnego męża.

— Dziękuję — odpowiedziałem, nieśmiało odkładając pilota.

— I przystojnego — dopowiedziała, lekko przysuwając się w moją stronę.

Zadawałem sobie pytanie: „To jakiś sygnał czy moja nadinterpretacja?”.

— Przestań… — Zaśmiałem się i odsunąłem. — Może kilka lat temu…

— Proszę cię, właśnie teraz zrobiłeś się taki… bardziej męski. Wtedy byłeś zakompleksionym dzieciakiem. Zawsze będę pamiętała nasze pierwsze spotkanie, jak zestresowany moją obecnością tłumaczyłeś się ze spóźnienia do pracy i zakładałeś koszulę na lewą stronę.

— No — przytaknąłem. — Tak było. Już wtedy robiłaś wrażenie na wszystkich facetach.

— Żartowniś z ciebie. Ale serio, wyglądasz nieźle.

— Teraz trochę się zapuściłem. — Pogładziłem się po brzuchu. — I wszędzie biały puch.

— No, życie… — Strząsnęła dłonią łuskę z mojego barku. — Taki mąż to marzenie niejednej kobiety.

— Cha, cha! Nie wiem, czy Lucy przyznałaby ci rację.

— Taki facet to prawdziwy skarb — powiedziała, przybliżając się.

Nie do końca wiedziałem, co się dzieję. Osoba wyglądająca jak ucieleśnienie wszystkich męskich wyobrażeń na temat kobiecego piękna siedziała na mojej sofie i zasypywała mnie komplementami.

— Nie przesadzaj — odpowiedziałem speszony. — Jestem zwykłym mężem i ojcem. Może gdybyś była mężatką, widziałabyś to z innej strony.

Oliwia się lekko zasmuciła, po czym z jej ust padło niestandardowe pytanie:

— Czy zrezygnowałeś kiedyś z czegoś, co mogło sprawić, że byłbyś chociaż przez chwilę jeszcze bardziej szczęśliwy?

— Nie przypominam sobie.

— A byłbyś w stanie kiedykolwiek zrezygnować?

— Nie, bo szczęśliwszy już być nie mogę — odpowiedziałem stanowczo, a na mojej twarzy widać było niespotykaną u mnie pewność siebie. Wstałem i podszedłem do okna.

— Chyba źle mnie zrozumiałeś — powiedziała zmieszana.

— To znaczy? — dopytywałem, drapiąc się po głowie.

Pokręciła głową i odparła, wstając:

— Właściwie to nieważne. — Spojrzała na zegarek i skierowała się w stronę wyjścia. — Tak w ogóle, to muszę już iść.

— Dziękuję ci za pomoc — powiedziałem. — Jesteś świetną kumpelą, fajnie by było, jakbyś została w naszym zespole na dłużej. Rozkręcilibyśmy BRS-a na całego.

Przystanęła, wbiła wzrok w podłogę, wzięła dwa głębokie wdechy, odwróciła się i patrząc mi prosto w oczy, powiedziała poważnie:

— W waszym zespole? — Pokręciła głową. — Człowieku, was już nie ma.

— Słucham? — zapytałem zdezorientowany.

Oliwia powolnym krokiem przeszła w stronę sofy i usiadła. Masując powieki, powtórzyła:

— Was już nie ma.

— Oliwia, możesz jaśniej?

— Łukasz, musisz mi obiecać dyskrecję. Nikt nie może się dowiedzieć o tym, co za chwilę powiem.

— Nikt się nie dowie — zapewniłem. — Słowo jest dla mnie więcej warte niż pieniądz.

— Obiecujesz?

— Jasne. — Wzruszyłem ramionami.

— Nie. Obiecaj.

— Obiecuję, że nikt się nie dowie o tym, co zaraz powiesz.

Zamilkła, założyła okulary i zaczęła… Nic już miało nie być takie, jak wcześniej.

— Chcą zlikwidować sklep po nowym roku.

— Czemu?

— Nie wiem. Podobno tego nie planowali, ale sytuacja ich zmusiła.

— Dostaniemy wypowiedzenia przed samymi świętami? To świństwo — powiedziałem wzburzony.

— Nie, nie dostaniecie.

— Nie?

— Nie, Łukasz. Nie dostaniecie wypowiedzeń, tylko zwolnienia dyscyplinarne, a kierownictwo sklepu dodatkowo zostanie obciążone finansowo.

Zapadła cisza. Patrzyłem na nią, a ona na mnie. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

— To niemożliwe — wymamrotałem.

— Możliwe. Podpisywałeś umowę, wiesz, jak jest z odpowiedzialnością materialną.

— No, ale…

— Właśnie po to tu jestem. Już zaczęłam przygotowywać grunt. Będziecie mieć po świętach inwentaryzację, która wypadnie tragicznie. Szybka, niezapowiedziana kontrola i lecicie na pysk.

— Dlaczego tak?

— Jak wypowiedzą wam umowy, to będą musieli przez trzy miesiące płacić kasę. A tak… udupią was i jeszcze zarobią.

— Ale jesteśmy wyszkoloną kadrą. Jesteśmy cenni. Vakhno nie będzie chciała się nas pozbyć.

— Mylisz się. Po dzisiejszej wizytacji dostałam od niej zielone światło.

Stałem, słuchałem i nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie powiedziała. Przechodziło mi przez myśl, że może to żart? Może zemsta za to, że byłem nieczuły na jej umizgi? Obawiałem się jednak, że prawda była znacznie gorsza.

— Co teraz? — zapytałem niepewnie.

— Złóż wypowiedzenie. Uratujesz się.

— Tak po prostu?

— Powiem im, że planowałeś to od dłuższego czasu.

— No dobrze, a reszta? A Aneta?! — krzyknąłem, kopiąc klocki Toli rozsypane na dywanie. — Martyna o tym wszystkim wie?

— Absolutnie, nikt o tym nie wie i nikt się nie może dowiedzieć. Domyślasz się chyba, co by się ze mną stało, gdyby tuż przed akcją zwolniło się całe kierownictwo?

— Co by było?

— Byłoby po mnie. W przenośni i dosłownie. To rosyjska sieciówka… biorąc pod uwagę jakie metody stosują, diabli wiedzą, czym by się to dla mnie skończyło. Wszyscy wiedzą, że ten kierownik ze Szczecina nie rzucił wszystkiego i nie wyjechał w tak zwane Bieszczady. Igrał z firmą, groził, że pójdzie do sądu.

— Taaa, słyszałem te plotki. Nie manipuluj mną. Aneta to moja przyjaciółka.

— Nie manipuluję. Naprawdę. Nie tym razem. Z BRS-em nie ma żartów.

— Daj spokój, to lepsza bajka niż te, które czytam Toli na dobranoc.

— Nie, Łukasz. Nie tym razem.

— Jesteś mistrzynią intryg, wiesz?

— Chcę dobrze, zrobisz jak zechcesz. Ja ostrzegałam. A co do Anety… — Oliwia spojrzała w sufit. — Nie lubię jej.

— A ja lubię. Jest szczera i uczciwa, a ty…

— Co ja? — Wyraźnie się zirytowała.

— Nie wstyd ci? — Kopnąłem kolejny klocek, który uderzył o ścianę. — Robisz obrzydliwe rzeczy.

— Łukasz, taka praca. Mam dwa kredyty do spłacenia. — Rozłożyła ręce. — W każdym razie ty masz możliwość wyjść z tego cało.

— Pani litościwa.

— Pan gruboskórny… — odrzekła, dodając po chwili: — w przenośni i dosłownie.

— Zaczynasz być bezczelna!

— Chcę ci pomóc, matole. Od początku wiedziałam, że jak tu przyjadę, to cię uratuję.

— A jak się dowiedzą, że odchodzę, to nie zrobią mi kontroli zdawczo-odbiorczej?

— Nie. Możesz mi zaufać. Złóż jak najszybciej wypowiedzenie i nie mów nic nikomu.

Założyła płaszcz i wyszła. Stanąłem przy oknie i biłem się z myślami.

W końcu usiadłem i drapiąc się po całym ciele, starałem się to wszystko poukładać w głowie. Utrata pracy, poświęcenie załogi, aby ratować swój tyłek… Jak ja to ogarnę? Co mam zrobić? Natłok myśli nie pozwalał mi zasnąć.

* * *

W sobotni poranek, z telefonem w ręku, czekałem na SMS od Lucy. Gdy tylko otrzymałem wiadomość, że wjechały już do Urwiska, wybiegłem z domu i czekałem przed bramą.

Po chwili byliśmy już w komplecie. Hania i Tola spały, a Lucy z założonymi rękoma, oparta o kuchenny blat, zaczęła:

— Nie popisałeś się wczoraj.

— Nie miałem wyjścia.

— Miałeś. Mogłeś nie jechać.

— No mogłem. Teraz już bym nie pojechał.

— Cha, cha! — Zaśmiała się szyderczo. — A co się od wczoraj zmieniło?

— Niewiele. Właściwie to tylko tyle, że muszę iść do pośredniaka. — Machnąłem ręką. — Taki szczegół, szczególik.

Lucy początkowo sądziła, że żartuję, ale kiedy wszystko jej opowiedziałem, usiadła z wrażenia.

— I co teraz będzie? — zapytała przestraszona. — Ja wracam do pracy dopiero za rok.

— Papiery będę miał czyste, a ze znalezieniem zatrudnienia raczej nie będzie problemu.

— Powiesz o tym wszystkim swojej załodze?

— Nie mogę.

— Ja bym powiedziała.

— Nie mogę — powtórzyłem, kręcąc głową i unikając jej wzroku. Nie oceniała. Szanowała moje zdanie, choć się z nim nie zgadzała. To był jeden z jej sposobów okazywania miłości. Poprzez szacunek do moich decyzji. Niestety, po chwili Lucy przeszła do salonu i od razu wpadła w złość.

— Łukasz! — zawołała przez zaciśnięte zęby. — Czy ty tu chociaż raz odkurzałeś?!

Całą noc spędziłem na sofie, rozmyślając, a co za tym szło — intensywnie drapiąc się po wszystkich swoich skorupach. Stres wzmaga swędzenie… To bolesna prawda. Czasem ludzie pytali, czy łuszczyca swędzi. Otóż tak, swędzi niemiłosiernie. Wskazuje na to chociażby jej łacińska nazwa. Słowo psoriasis pochodzi od greckiego psora, które oznacza — swędzący. Świąd nasila się podczas stresu lub po kąpieli. Drapanie przynosi chwilową ulgę, ale trudno się przed nim powstrzymać. Prawda jest taka, że rozdrapywanie i podrażnianie zmian skórnych przyczynia się do nasilenia objawów i powstania nowych wykwitów. Błędne koło…

— Odkurzałem, ale wczoraj całą noc się tu zamartwiałem. Wiesz, jak jest.

— Wiem. Ty pojedziesz zaraz do pracy, a ja będę latać z odkurzaczem.

— Nie martw się, niedługo przestanę tam jeździć — powiedziałem sarkastycznie.

— Ja już nawet nie mam siły być zła. — Lucy usiadła na zasypanej łuską sofie. — Za kilka dni wyjeżdżasz do Warszawy na wczasy i prawie miesiąc cię nie będzie. Ja się tak nie bawię.

— Pomyśl sobie, że nie będziesz musiała odkurzać. — Przysunąłem się do niej, szczerząc zęby. Starałem się rozładować atmosferę.

— Głupol. — Przytuliła się do mnie mocno.


Pojechałem do Olsztyna wcześniejszym autobusem. Musiałem przed pracą odebrać samochód z warsztatu.

* * *

W niedzielę zadzwoniłem do Martyny i poprosiłem, aby następnego dnia rano zjawiła się w BRS-ie. Złożyłem wypowiedzenie. Ustaliliśmy, że moja praca potrwa jeszcze dwa tygodnie, a następnie, idąc do szpitala, przejdę automatycznie na L4. Po zakończeniu zwolnienia, miałem formalnie zakończyć przygodę z firmą. Nie kryła zdziwienia, ale nie przekonywała mnie, abym został. Zupełnie inaczej sytuację postrzegała Aneta. Wychodząc z biura, Martyna rzuciła do niej:

— Łukasz zwija żagle, więc możesz rozwijać swoje. Będziesz musiała sama ogarnąć grudzień, zanim znajdę ci zastępcę.

Gdybym nie wiedział, co tak naprawdę ma się niebawem stać, chętnie pogratulowałbym Anecie zbliżającego się awansu. Moja zastępczyni weszła do biura i patrząc na mnie ze zdziwieniem, zapytała:

— O co chodzi?

— Trafiła mi się lepsza robota — skłamałem.

— Tak nagle?

— Tak.

— I co będziesz teraz robił?

— Idę do pracy w moim zawodzie. Będę sozologiem.

— W sensie?

— No ochrona środowiska. — Nie podobała mi się dociekliwość Anety.

— No… ale co będziesz robił? — pytała poirytowana. — Stał na wejściu do lasu z identyfikatorem i pałką?

— Nie. Będę robił różne pomiary i pobierał próbki.

— W jakimś konkretnym zakładzie?

— Oj, nie ma co drążyć.

— Nic nie mówiłeś.

— Bo to miała być tajemnica. Nie chciałem zapeszyć.

— No chyba, że tak. A mogę jeszcze o coś zapytać?

— No pewnie.

— Co jest z twoją chorobą? Ostatnio wyglądasz bardzo źle.

— Zaostrzenie. Tak bywa. Niebawem idę do szpitala. Stres związany z pracą i tygodniowa nieobecność Lucy zrobiły swoje.

— Aha. Słyszałeś Martynę? Chyba awansuję. — Wzruszyła ramionami z niedowierzaniem. Posmutniałem. Nie mogłem powiedzieć, co tak naprawdę czeka ją w najbliższym czasie. Przytaknąłem i zająłem się papierkową robotą. Aneta poszła na salę sprzedaży „podkręcać obroty” sprzedawcom.

Kiedy skończyłem, wsunąłem pendrive do służbowego komputera i otworzyłem plik tekstowy, który skrupulatnie i systematycznie uzupełniałem w każdej wolnej chwili. Wiedząc, że mój czas w BRS-ie dobiega końca, postanowiłem wykorzystać go na pisanie. Stron przybywało. W sumie było ich już czterdzieści, a pomysłów na dalsze mi nie brakowało. Historia mojego fikcyjnego bohatera nabierała kształtów. Upiększałem ją o motywy z własnego życia, skrzętnie utkane w fabułę. Miałem już dokładnie obmyślony pomysł na główną postać. To jednak, mimo wstępnych założeń, nie byłem ja. Nawet nie mój „odpowiednik”. To był ktoś zupełnie inny…

Nakreślanie fabuły przerwała mi dość szybko Aneta. Zaglądając przez drzwi, zapytała:

— Wyjdziesz na sklep?

— Jestem zajęty. — Akurat miałem wenę twórczą.

— Jakiś dziad drze japę na Kingę.

— Kinga świetnie sobie radzi z takimi zgredami. Lepiej niech jej nie wkurza.

— Zgred żąda rozmowy z kierownikiem.

— O co chodzi?

— Przyszedł z dzieckiem. Mały jest piłkarzem i korki mu się rozpieprzyły.

— Ludzie! Spiszcie reklamację.

— Chciałam. Powiedział, że mam się wypchać.

Niechętnie pofatygowałem się na salę sprzedaży. To był klasyczny przykład klienta, który żądał załatwienia sprawy tu i teraz. Nieważne, że buty zostały zakupione pół roku wcześniej, nieistotne, że obowiązują procedury. O nie. Zwrot gotówki od ręki i jakiś gratis w ramach przeprosin. Natychmiast!

Wyraźnie podenerwowany mężczyzna stał przy ladzie i machał butem przed nosem kasjerki. Obok stał jego, na oko, dziesięcioletni syn. Widać było, że wstydził się za ojca.

— Pan chciał rozmawiać? — zapytałem kulturalnie.

— Nie mam czasu na rozmowy, nowe buty poproszę. Syn ma trening za godzinę.

— Buty zakupione w maju, a mamy listopad. — Wskazałem datę zakupu na paragonie.

— No i co z tego?

— Możemy zareklamować.

— To sobie reklamujcie. Ja chcę teraz nowe buty.

— Obowiązują procedury. Nic nie poradzę. Spiszemy dokument i w ciągu czternastu dni roboczych…

— Ty! Pryszczaty! — zwrócił się do mnie pogardliwie, wskazując głową widoczne na mojej twarzy zmiany chorobowe. — Jesteś głuchy czy głupi?

Stojąca obok mnie Aneta niemalże eksplodowała ze złości. Szturchnąłem ją dyskretnie, nakazując milczenie, a sam kontynuowałem:

— W ciągu czternastu dni roboczych sklep odezwie się z informacją czy towar zostanie naprawiony, czy wymieniony.

— Naprawiony? — zapytał, wyciągając rozklejony but z pudełka. Następnie rozdarł go do końca i rzucił na ladę. — Chyba już nie ma czego naprawiać.

— Proszę pana, takie zachowanie świadczy już tylko o panu — kontynuowałem swój wywód ze stoickim spokojem. Cały personel i obecni w sklepie klienci z zainteresowaniem obserwowali sytuację. — W dalszym ciągu możemy spisać dokument. Uprzedzam, że szanse na pozytywną odpowiedź już nieco zmalały.

— To cię bawi? — warknął, widząc, że się uśmiecham.

— Mogę dać panu prywatną zniżkę. Kupi pan teraz młodemu buty, a te może naprawią. Będą dwie pary — zaproponowałem i zwróciłem się do wyraźnie zażenowanego chłopca. — Gdzie grasz?

— W juniorach Stomilu. Jestem królem strzelców.

— Brawo! — krzyknąłem, wysuwając dłoń. — To piątka!

Mężczyzna energicznym ruchem ręki zablokował dłoń syna.

— Weź, pryszczaty, te łapy od mojego syna. Jeszcze się zarazi.

— Ej! Ej! — wtrąciła Aneta.

Uśmiechnąłem się i schowałem dłoń.

— Byle tylko nie zaraził się głupotą ojca — powiedziałem z uśmiechem i udałem się w stronę biura. Po tych słowach awanturnik wpadł w jeszcze większą furię. Rzucił we mnie butami, krzycząc:

— Weź łeb se umyj, oblechu! Bo się rzygać chce!

Pierwszy raz ktoś w tak bezpośredni i wulgarny sposób odniósł się do mojej choroby. I mimo że powinienem się opanować, emocje wzięły górę:

— Tyle masz do powiedzenia, wieprzu?

Mężczyzna podbiegł do mnie, zaciskając pięści. Wiedziałem, że nie mam szans na wygraną w tym starciu. Uciekłem się do fortelu stosowanego w ostateczności jeszcze na szkolnym korytarzu. Jeśli ktoś, z kim nie byłem w stanie fizycznie sobie poradzić, zaczepiał mnie, chciał pobić albo coś zabrać, podciągnąłem rękawy i eksponowałem ogromne skorupy znajdujące się na moich rękach. Zwykle dodawałem jeszcze nawet pytanie w stylu: „Chcesz się zarazić?”. Może nie poszerzałem świadomości społecznej takim zachowaniem, ale zawsze ratowałem zęby. Instynkt nakazał mi zrobić podobnie w tej sytuacji. Mając już podciągnięte rękawy, podniosłem buty, którymi we mnie rzucił i odrzuciłem prosto w niego. Przestało mi zależeć na postępowaniu według procedur. W końcu i tak byłem na wypowiedzeniu. Kiedy klient zauważył te potworne zmiany, zatrzymał się raptownie, złapał syna za rękę i skierował się w stronę wyjścia, krzycząc:

— Idziemy stąd! Syf i malaria.

— Chwila, niech pan poczeka! Właściwie to nie wiem, czy zarażam, ale możemy się przekonać! — wykrzyczałem, idąc z wyciągniętymi rękoma w jego stronę. Trzeba przyznać, że opuścił sklep w ułamku sekundy. Aneta patrzyła na mnie z niedowierzaniem, kiedy opuszczałem rękawy. — Coś jeszcze? Mogę wracać do swoich obowiązków?

— Jesteś hardcorem — odpowiedziała, podnosząc uszkodzone buty z podłogi.

Całe życie marzyłem o tym, aby właśnie w taki sposób potraktować kogoś, kto na to zasłużył.

* * *

Kilka dni później obchodzony był Światowy Dzień Chorych na Łuszczycę. Lucy, jak zawsze, złożyła mi życzenia, a ja, jak zwykle, byłem wzruszony.

Na Instagramie Niki huczało. Była na ogólnopolskim zjeździe biedronek i skrupulatnie wszystko relacjonowała. Pytała wcześniej, czy może wykorzystać moje zdjęcie do prezentacji akcji „Nie daj się — odkryj się”. Oczywiście się zgodziłem. Wchodząc w hasztag, widziałem, ile osób dzięki niej zrobiło pierwszy krok do zrzucenia bariery wstydu. Niektórzy pierwszy raz w życiu uzewnętrznili się na jakimkolwiek forum. Byłem z niej dumny, mimo że była kompletnie obcą mi osobą.

Tego dnia pojawił się na Instagramie nowy użytkownik. Kuba miał zaledwie dziewiętnaście lat i krył się pod nazwą kropek. Polubił wszystkie komentarze pod postem Niki i odpisywał na nie każdemu, ubiegając nawet ją. Coś na zasadzie robienia sobie darmowej reklamy. Miał tylko jeden post i dwudziestu obserwujących (dla porównania — Nika miała ich kilka tysięcy, a ja kilkaset). Wpis Kuby opatrzony był zdjęciem twarzy i tekstem, który zawierał więcej hasztagów niż treści:

Moją misją jest zarażać was motywacją! Dać wam impuls do działania i wyciągać z was pokłady siły motorycznej! To jest nasz czas!


#walka #łuszczyca #niedamysie #motywacja #impuls #czasdzialac #łuszczyca #choroba #choroby #luszczyca #kropek #l4l #f4f #psoriasis #psoriasiwarrior #dermo #skora #skóra #instalife #instapeople#fight #psoriasiswarrior #psoriasispeople #worldpsoriassisday #swiatowy #dzien #ludzi #chorych #na #luszczyce

Miałem mieszane uczucia. Tekstu było niewiele, a tak duża ilość hasztagów świadczyła tylko o tym, że post miał mieć jak największy zasięg.

* * *

Ostatniego dnia pracy robiłem generalne porządki w biurze. Aneta snuła się po sklepie i nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Oliwia przyjmowała samotnie dostawę. Wolałem się nie zastanawiać nad tym, co tam naprawdę robiła. Chciałem jak najszybciej zamknąć ten etap życia i zostawić go za sobą. Nie zrobiłem imprezy pożegnalnej, mimo że Aneta mnie do tego namawiała. Chciałem emocjonalnie odciąć się od nich wszystkich. Nie umiałbym spojrzeć każdemu z nich w oczy. Nie wiem, jakim cudem Oliwia nigdy nie miała z tym problemu. Zadbałem o to, abyśmy się mijali. Ułożyłem grafik tak, żeby godziny pracy nam się nie pokrywały. Szanowałem to, co dla mnie zrobiła, ale czułem do niej niechęć.

W tym dniu nie czekałem nawet do końca oficjalnej zmiany. Kiedy tylko skończyłem porządki, pożegnałem się z pracownikami i wyszedłem. Przy wyjściu dogoniła mnie Aneta. Miała łzy w oczach.

— Cieszę się, że mogłam cię poznać. Jesteś fajnym ziomem — wyszlochała, zaciskając zęby. — Tylko powiedz mi na koniec, czy ja ci coś zrobiłam? Czemu mnie unikasz od jakiegoś czasu?

Patrzyłem jej w oczy i zrozumiałem, że tak nie można. W jednej chwili przekonałem się, że nie dam rady zachować się inaczej. Nie po tym wszystkim, co razem przeszliśmy. Mimo danego Oliwi słowa, musiałem to z siebie wydusić.

— Uciekaj stąd — wyszeptałem, przybliżając do niej głowę. — Jak najszybciej.

— Słucham? — Zmarszczyła brwi z niedowierzania. — Ale my…

— Was już nie ma — wtrąciłem. — Uciekaj stąd.

Odwróciłem się w stronę wyjścia.

— Ale, Łukasz… — Złapała mnie za rękaw. — My będziemy…

— Będziecie sponsorami nowej pary Valentino — wycedziłem, ponownie wchodząc jej w słowo i wymownie spojrzałem na drzwi do magazynu.

Aneta zamarła. Odwróciłem się i wyszedłem. Poczułem wielką ulgę. Wiedziałem, że postąpiłem właściwie. Nie miałem pojęcia, co Aneta zrobi z tą wiedzą, ale liczyłem na jej inteligencję. Opuściłem tonący statek, spuszczając szalupę ratunkową.


Przemierzając drogę na przystanek, mijałem moje ulubione studio fotograficzne. Dostrzegłem na drzwiach niedużą kartkę:

Zatrudnię do pracy!

Wiadomość na miejscu.

Minąłem budynek, ale nagle jakiś impuls sprawił, że zawróciłem i wszedłem do środka. Studio nie było duże. We frontowej części stało kilka regałów z ramkami na sprzedaż, a za szklaną szafą zamykaną na klucz leżało kilka aparatów cyfrowych i lustrzanek. Na samej górze, chyba jako ciekawostka koneserska, stał bardzo stary aparat analogowy. Dalej była lada i przejście do drugiej części pomieszczenia. Tam zapewne znajdowało się studio.

— Mogę w czymś pomóc? — zapytała stojąca za mną drobna kobieta około czterdziestki. Ubrana była w czarną sukienkę i kontrastujące z nią białe buty. Patrzyła na mnie przyjaźnie i piła soczek w kartonie.

— Chciałem zapytać o pracę. Kogo pani potrzebuje?

— Dekarza — odpowiedziała, poprawiając krzywo stojącą ramkę na ekspozycji. — Ewentualnie może być fotograf.

— Jak można aplikować? — zapytałem niepewnie.

— Jest pan fotografem?

— Staram się.

Do rozmowy wtrącił się mężczyzna, który uprzednio wyłonił się zza regału.

— Na jakim sprzęcie pan pracuje? Jaki aparat? Obiektywy?

Wyciągnąłem swój telefon i pokazałem im obracając go kilka razy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 61.19