E-book
15.75
drukowana A5
31.82
Przytul mnie na pożegnanie

Bezpłatny fragment - Przytul mnie na pożegnanie

Objętość:
160 str.
ISBN:
978-83-8369-752-9
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 31.82

Maksymilian

Czy kiedy widzisz jasny błękit nieba, spodziewasz się czarnych chmur? Ja przeoczyłem wszystkie ostrzeżenia; a może ich nie było? Może ta bolesna zmiana naszego życia przyszła zbyt nagle i nie można było jej zapobiec? Wiem; obydwoje przegraliśmy. Dlaczego? Bo żadne z nas nie wiedziało, że to walka. Walka o nas, walka o duszę — moją, Janki, Krystyny; każdego z nas…


**


Znowu przypomniały mi się tamte słowa. Jej cichy, delikatny głos…

— Pojadę i wrócę. Przytulisz mnie?

— Nie…

Tak bardzo chciałbym cofnąć czas i przytulić ją wtedy…

Bezwiednie wypowiedziałem jej imię… Janka…

Słuchałem jej ulubionej piosenki „Happens to the Heart” Cohena; tej nocy czułem, jakby śpiewał o mnie. Co stało się z moim sercem? Co stało się z jej sercem?

Może faktycznie zignorowałem jakieś subtelne sygnały, które wskazywały na nadchodzące kłopoty. Może rzeczywiście były tam ostrzeżenia, ale ja po prostu nie chciałem ich zauważyć? Wzrok utkwił mi w krajobrazie za oknem, gdzie jasny błękit nieba kontrastował z moimi mrocznymi myślami. Wciąż wracały do mnie te słowa, te delikatne westchnienia, które tak łatwo zlekceważyłem. Zamknąłem oczy, próbując zebrać myśli i odnaleźć jakiś sens w tym chaosie. Może ta bolesna zmiana była nieunikniona, a ja po prostu musiałem na nią przygotować się. Może to nie o ignorowanie ostrzeżeń chodziło, a o to, że życie czasem przynosi zmiany, których nie da się przewidzieć ani powstrzymać. Otworzyłem oczy i spojrzałem na niebo, nadal czując tęsknotę za dawnymi czasami, ale też gotowość do stawienia czoła przyszłości. Musiałem uwierzyć, że nawet jeśli teraz już widzę te nieprzeniknione, czarne chmury, to potrafię sobie poradzić z każdą burzą, która może jeszcze nadciągnąć. Chociaż, co jeszcze gorszego mogło mnie teraz spotkać…

Utrata Janki była już ostatecznym bólem…


**

Miała kasztanowe włosy i oczy o barwie gasnącej zieleni. Połyskujące w blasku słońca kosmyki, opadały falującymi lokami na ramiona, emanując ciepłem i miękkością. Kiedy słońce padało na nie, rozświetlało je złocistym blaskiem, sprawiając, że wydawały się jak płomienie tańczące na wietrze. Zawsze trzymała je zwykle splecione w luźny warkocz lub puszczone wolno, spływające swobodnie na plecy, dodawały jej uroku i delikatności. Oczy Janki, o barwie gasnącej zieleni, były jak okno do jej duszy. Gdy na nią patrzyłem, czułem, jak mnie wciągają w głąb niezbadanych tajemnic. Te oczy miały w sobie głębię i mądrość, jakby nosiły ze sobą historię tysiąca przeżyć i doświadczeń. W nich można było dostrzec iskrę życia i pasji, która nieustannie płonęła w jej wnętrzu. Janka była czasem dla mnie jak postać z innego, niematerialnego świata, emanująca tajemniczym blaskiem i pełna uroku. Jej kasztanowe włosy i oczy o barwie gasnącej zieleni były tylko zewnętrznym odzwierciedleniem tego, co kryło się w jej sercu — miłość do morza, pasja do sztuki i nieustanny głód miłości i pełni życia. Jej strata to był dla mnie najboleśniejszy cios w całym moim życiu. Strata nie przyszła nagle, dopiero teraz zrozumiałem, że wkradała się niespostrzeżenie do naszego życia. Ona zamykała się w swojej twórczości, a ja dawałem się pochłonąć swojej pracy. Noce na służbie w policji przynosiły ze sobą ciężar nie tylko fizycznego wyczerpania, ale również psychicznego obciążenia. Głosy ofiar przestępstw, widok krzywdy i zniszczenia, które napotykałem na co dzień, stopniowo wpływały na moją psychikę, kształtując mnie na swój sposób. Ganianie za dilerami narkotykowymi toczyło się jak niekończąca się walka z cieniem, gdzie z każdym kolejnym dniem stawałem się coraz bardziej świadomy przemożnej siły zła, które stale czyhało szczególnie na nastolatków. Te doświadczenia zmieniły mnie nieodwracalnie. Stałem się bardziej zamknięty w sobie, ostrożny w relacjach z innymi ludźmi, a czasem wręcz podejrzliwy wobec wszystkich dookoła. Milczący, ponury, nieobecny. Niedostępny nawet dla Janki i Krysi. Dwóch najważniejszych kobiet w moim życiu. Żony i córki. Byłem świadom, że świat, który wcześniej wydawał mi się prosty i zrozumiały, ukrywał w sobie mroczne tajemnice i zawiłości, których nie sposób było zignorować. Tajemnica mojej żony zniszczyła nasze życie. Grzech kiełkuje w tajemnicy, a potem rozrasta się tak, że któregoś dnia, ukochana osoba — znika. Nie potrafiłem już cieszyć się zwykłymi sprawami, takimi jak dobry obiad, rodzinny spacer. Przemierzając ulice miasta w pościgu za przestępcami, często zastanawiałem się, czy moje wysiłki naprawdę przynoszą jakiekolwiek rezultaty, czy też jestem tylko trybikiem w maszynie, która nieustannie miele ofiary i sprawców. Pytania te nie dawały mi spokoju, a każde kolejne wydarzenie tylko umacniało mnie w przekonaniu, że walka ze złem to nieustanny bój, którego wynik nigdy nie jest pewny. Jednak mimo zmian, jakie przyniosło mi moje doświadczenie w policji, wciąż tkwiła we mnie iskra nadziei na lepsze jutro, na świat bez przemocy i zła. Byłem gotów kontynuować moją służbę, mimo wszystkich trudności, wierząc, że nawet najmniejszy gest sprawiedliwości może rzucić światło na ciemność, jaką niesie za sobą przestępczość. Trzeba było w tym wszystkim bardziej dbać o to, co mam; o mój własny dom.

Teraz moja własna pamięć jest dla mnie katem…

— Pojadę i wrócę. Przytulisz mnie?

— Nie!

Może gdybym ją wtedy przytulił…

Teraz już nie mogę tego zrobić…

**

Głęboki smutek ogarnął mnie, kiedy uświadomiłem sobie, że ta możliwość została mi odbierana. Czas nie cofnie się dla mnie ani dla naszej przeszłości. Musiałem nauczyć się żyć z tymi nieodwracalnymi decyzjami, z bólem, który niosły ze sobą. Ale choć już nie mogłem jej przytulić, mogłem wciąż nosić ją w moim sercu. Obiecałem sobie, że nie pozwolę, by wspomnienia o niej przeminęły, że będę pielęgnować każdy cień uśmiechu, każdy dźwięk jej głosu w mojej pamięci. To była moja jedyna forma przypomnienia sobie, że miłość nigdy nie umiera, nawet jeśli czas ją rozdziela. Wstałem zdecydowany, że muszę iść naprzód. Nie mogłem cofnąć czasu, ale mogłem kierować swoją teraźniejszość. Choć trudno było mi to zaakceptować, musiałem odnaleźć siłę, by pójść dalej, z nadzieją, że gdzieś pośród wspomnień znajdę ukojenie…


**

Wejherowo to było nasze miasto, nasze miejsce na ziemi z kościołem przy rondzie, Kalwarią z wiekowymi kapliczkami, które zdobiły malownicze wzgórza, z ulicą Sobieskiego i Hallera, gdzie rosły wiekowe drzewa, o rozłożystych konarach, zdobiły miasto bujną zielenią, tworząc schronienie przed zgiełkiem codzienności. To właśnie w Wejherowie nasza historia miała swój początek. Spędziliśmy tutaj razem wiele spokojnych i beztroskich lat, odkrywając piękno miasta i otaczającej nas przyrody. Kościół przy rondzie był naszym „pokarmem dla duszy”, a Kalwaria stanowiła nieodłączną część weekendowych spacerów i wycieczek. Ulice Sobieskiego i Hallera były także naszymi ulubionymi miejscami na spacery. Przemierzając te miejsca, obserwowaliśmy, jak czas płynie, a miasto zachowuje swój niepowtarzalny urok. Lato spędzaliśmy każdego roku nad morzem. Janka kochała morze i zamglony błękit, wznoszący się tuż nad linią horyzontu. Wszystkie prawie urlopy spędzaliśmy nad morzem razem z naszą córką Krysią. Codziennie, o świcie, Janka oddawała się fascynacji tym niezmierzonym żywiołem. Zapatrzona w horyzont, czuła jak przenika ją moc natury. Dla niej morze było nie tylko wodą i piaskiem, ale też głosem tajemniczego świata, pełnego historii i niezgłębionych tajemnic. W jej oczach każde fale toczyły opowieści o odległych lądach, o dawno zapomnianych kulturach i niepowtarzalnych przygodach. Każdego ranka, gdy słońce unosiło się nad horyzontem, Janka czuła, jak energia tego nowego dnia przepływa przez nią, wzmacniając jej związek z morzem. Stała na brzegu, oddychając wilgotnym powietrzem i wsłuchując się w szum fal. To było dla niej więcej niż tylko chwila refleksji — to była medytacja, w której zanurzała się całym sercem. W jej umyśle rodziły się marzenia o podróżach po nieznanych wyspach, o spotkaniach z egzotycznymi stworzeniami morskiego świata, o odkryciu sekretów skrywanych na dnie oceanów. Morze było dla niej nieustającym źródłem inspiracji, dowodem na istnienie czegoś, większego od świata materialnego, siły wyższej, sprawczej. Każdy obraz musi mieć swojego autora, a taki krajobraz mógł być namalowany tylko ręką Boga. Choć czasami życie na lądzie przybierało swoje obowiązki, Janka zawsze wracała do brzegu, aby połączyć się z tym niezmiennym żywiołem. Dla niej morze było nie tylko miejscem, lecz także drogą do odkrywania własnej duszy i głębszych sensów istnienia. A potem, któregoś dnia, kiedy nasza córka już dorosła, a ja byłem pochłonięty pracą, zaczęła malować. Właśnie morze, z zamglonym błękitem. Ten motyw pojawiał się na większości jej obrazów. Zapach farb przenikał nasz dom. Zamglony błękit morza, który tak bardzo fascynował Jankę, stawał się centralnym motywem w jej twórczości. Patrząc na jej obrazy, można było poczuć siłę i spokój, których doświadczała stojąc na brzegu, wpatrując się w horyzont. Myślałem, że to malowanie popołudniami w zaciszu naszego domu jej wystarczy, że jest ze mną szczęśliwa…

Dlaczego przeoczyłem wszystko, co w tym czasie zaczynało się z nią dziać…

Wejherowo, 15 maja 2019

— Co to za torba? Dokąd jedziesz?

— Marcel Schliffen organizuje plener malarski w Darłowie… — nie patrzyła mi w oczy, kiedy to mówiła, pakowała sukienki, tę niebieską w małe białe kropki, którą dostała ode mnie też, pamiętam…

— Nigdzie nie pojedziesz! Z tym…,ech, co ty w ogóle wyprawiasz?! A ja i Krysia?

— To tylko kilka dni i wracam. Krysia ma dwadzieścia lat, jest dorosła, rozpoczęła własne życie, a ja chcę rozwijać swój talent…

— Talent! — byłem wściekły, nie pozwoliłem jej dokończyć. — A talent do normalnego życia?! Zapomniałaś? Zawsze mówiłaś, że najważniejszy jest talent do normalnego, zwykłego życia!

Wyrwałem jej torbę z rąk.

— Nigdzie nie pojedziesz!

— To tylko kilka dni… — powtórzyła.

Wiedziałem, czułem, że to się nie skończy na kilku dniach. Próbowałem się uspokoić.

— Zostań… — powiedziałem już łagodniej, odzyskując nad sobą panowanie.

— Pojadę. I wrócę. Przytulisz mnie?

— Nie! — uderzyłem pięścią w lustro. Szkło rozsypało się na wszystkie strony, chwyciłem kurtkę i wyszedłem z domu, trzaskając drzwiami. Chciałem wybiegać tę złość, nadmiar adrenaliny, nieludzką wściekłość. Ochłonąłem na Kalwarii. Porozmawiam z nią jeszcze raz. Na spokojnie. Kiedy wróciłem, w szafie nie było ani jednej sukienki.

Mogłem ją przytulić. Tak jak chciała. Na pożegnanie…

Może gdybym ją wtedy przytulił…

Krystyna

Kiedy rodzice stali się mniej dojrzali ode mnie? Przeoczyłam ten moment. Byłam zajęta swoimi sprawami: muzyką, nauką angielskiego, moim chłopakiem Robertem. Kiedy wracałam wieczorem do domu, tata albo spał po policyjnym dyżurze, albo właśnie wychodził do pracy — spięty i ponury, a mama siedziała przed sztalugą, malowała morskie fale i widząc mnie mechanicznie pytała: „wszystko u ciebie dobrze?”, a potem bez czekania na odpowiedź dodawała — odgrzej sobie obiad — jest kurczak ze szpinakiem i frytki.” Nie odrywała oczu od farb, a ja w sumie czułam się wolna — nie musiałam, o niczym szczegółowo opowiadać. Od dawna już zwierzałam się Robertowi, a nie rodzicom, którzy nawet, jeśli byli akurat obok, to pozostawali kompletnie niedostępni; nieobecni. Powinno mnie wtedy to zaniepokoić — nie to, że mają swoje sprawy, bo to akurat jest dobre, ale, że zaczęli żyć obok siebie, a nie — razem. A potem nagle wszystko wybuchło w powietrze, runęło jak domek z kart, dosłownie wszystko, cały nasz dom. Tata wrzeszczał, że mama straciła rozum, zwariowała, zgłupiała, bawi się w nastolatkę, spakowała swoje rzeczy i pojechała do Darłowa malować obrazy z jakimś oszukańczym właścicielem galerii z Berlina. Byłam na wystawie obrazów mamy, poznałam wówczas tego Marcela. Pozer, przykładający zbyt wielką wagę do swojego wyglądu, cechowała zbyt wielka pewność siebie i rażąca nonszalancja. Mama była jednak zaślepiona. Jakby straciła rozum. Wyznała mi, że się zakochała i nagle zaczęła zaprzeczać wszystkiemu, czego mnie nauczyła. Ech, pamiętam jak mówiła: „miłość jest najważniejsza w życiu. Miłość to pragnienie dobra drugiego człowieka. To zupełne przeciwieństwo zakochania, które jest egoistyczne, pełne pożądania, zwierzęce, zaciemniające rozsądek, jest jak choroba psychiczna. Pod zakochanie podciąga się każdą podłość. Zakochanie jest jak kolejka górska, zawieszona, wysoko, zbyt wysoko nad ziemią, nad przepaścią, na niesprawdzonych linach, a miłość — bezpieczny spacer doliną pełną słońca.” Przypominałam jej o tym. Milczała. Spuściła wzrok. Nic więcej. Pamiętam dokładnie, jak wiele razy powtarzała: „Trzymaj się Dekalogu, a twoje życie będzie dobre, twoja droga prosta, jasna, szczęśliwa.” — tak mi mówiła, tyle, tyle razy. I wiem, że miała rację, bo ja tak staram się żyć i życie moje jest rzeczywiście jasne, proste, dobre, szczęśliwe. Przypomniałam jej o tym, a mama odparła zamyślona, że owszem, to prawda, ale to nie jest takie proste — to skomplikowane. Gdybym — ja — jakiś czas wcześniej — tak powiedziała, z pewnością odparłaby, że używanie słów „to skomplikowane” świadczy o tym, że przeszłam na „złą stronę mocy”, a teraz sama powtarzała ten głupi slogan. Dekalog nie jest skomplikowany. Jest jasny i prosty. Wymaga wysiłku, ale nie jest skomplikowany. Ech… Potem słuchałam zwierzeń mojej matki, że ciągle była sama, że tatę pochłonęła praca w policji, a w niej wyrosła tak wielka dziura osamotnienia, że nic i nikt, już nie jest w stanie jej zasklepić. I jeszcze to jej malowanie, wystawy, galerie, to wszystko ją całkowicie oderwało od rzeczywistości, od taty, ode mnie; ta jej pasja stała się obsesją. Tyle razy mi mówiła: „wszyscy mają parcie na szkło, chcieliby połknąć cały świat, wspinają się na szczyt, którego nie ma. Po co? Najważniejsze jest normalne, dobre, proste życie. Nie da się połknąć świata; świat ten jest fałszywy i pusty, wynosi na piedestał rzeczy bez wartości, a my jesteśmy tutaj tylko na chwilę. Co możemy zrobić? Celem jest pozostawić po sobie dobro i odejść ze spokojną duszą, by nie zaznała ona piekła po śmierci”. I co mama nagle zrobiła?! Pojawił się Marcel i poleciała jak ćma do ognia, nie oglądając się na nic! Powrót? Powrót może być niemożliwy… Ech… Nie miałam siły, by dotrzeć do nich i namówić ich do naprawienia tego, co zniszczyli. Obydwoje przegrali, bo nie wiedzieli, że to walka. Walka duchowa, pomiędzy dobrem a złem. O dobro trzeba bezustannie dbać, pilnować, rezygnować z tego, co je zakłóca. My z Robertem o tym wiemy. Nie mogę już nic zrobić. Nie mogę za nikogo żyć. Jedyne, co mogę to mieć świadomość, że to walka i walczyć o swoje — udane małżeństwo. Próbowałam jeszcze coś zrobić, kiedy mama chciała wrócić i prosiła, bym porozmawiała o tym z tatą, ale on wtedy już pił od rana do nocy. Był w ciągu. Trzaskał drzwiami na samo wspomnienie mamy. Dlatego tak ważne jest przebaczenie, żeby nie popaść w diabelstwo — nienawiści, gniewu, rozżalenia i złości — w totalne wyniszczenie. Teraz, kiedy to koniec… dzwonię do ojca od dwóch dni. Nie odbiera. Będę musiała do niego pojechać…

Maksymilian

Wejherowo, dnia 15 marca 2024 roku

— Jak ty wyglądasz, żyjesz jak na śmietniku, naprawdę już na niczym ci nie zależy?! — przez dłuższy moment zastanawiałem się, czyj to głos. Słyszałem zgrzyt klucza w zamku i trzaśnięcie drzwi, uderzenie obcasów na kaflach w korytarzu, a potem — tuż nad moją głową — ten wysoki, nieprzyjemnie podniesiony głos: „Jak ty wyglądasz?!”. Stała nade mną jakaś młoda kobieta, kręciła głową, machała rękami, krzyczała. Kobieta. Jaka kobieta? Przecież to moja mała córka, Krysia. Jeszcze tak niedawno, to ona wróciła z dworu w zabłoconej sukience, bo razem z kolegą w przydomowej kałuży urządziła sobie basen, i to ja wtedy pytałem: „Jak ty wyglądasz?!”. Wtedy jeszcze te sosny na naszym osiedlu przy ulicy Sobieskiego były takie małe…

— Tato, jak ty wyglądasz, obudź się! Wróć do życia!

— Czego chcesz? Matka Cię znowu przysłała? Nie wybaczę jej, nie wrócę do niej, jej noga tu, w naszym mieszkaniu, nigdy nie postanie, niech ją…

— Tato! Mama nie żyje!

— Co?

— Ona nie żyje. Dzwonię do ciebie od dwóch dni. Nie odbierasz telefonu. Jutro jest pogrzeb o 09.00 rano. A potem notariusz. Zapisała Tobie wszystko. Dom nad morzem w Darłowie, wszystkie swoje obrazy… Ogarnij się. Jutro masz być rano w Kościele św. Leona, a o 11.00 u notariusza.

— A ten jej gach?

— To było prawie pięć lat temu, tato! On ją zostawił, mama chciała do ciebie wrócić, ale ty nie mogłeś jej wybaczyć, wolałeś pić, staczać się i grzebać w przeszłości. Chociaż teraz się ogarnij. Obudź się, życie przemija, zaraz się skończy! Weź się w garść, jak nie dla siebie, to dla mamy, dla mnie! Jutro pożegnanie mamy. Umyj się, ubierz, przestań chlać! Wychodzę. Spójrz w lustro! Nie da się z tobą gadać! Do jutra!

— Co się stało… jak to się stało, powiedz tylko, proszę, zanim wyjdziesz…

— Mama utonęła. Jej ciało znaleziono dwa dni temu na plaży w Darłówku…

— W marcu poszła pływać? To było samobójstwo? Popełniła samobójstwo?!

— Policja wykluczyła udział osób trzecich, a tobie, co?! Już się włączyła policyjna żarówka, mania prześladowcza i chęć na przesłuchiwanie ludzi zamiast rozmowy?!

— To samobójstwo?!

— Tak. Teraz to już nieważne. Utonęła. Nie żyje. A ty, zobacz, butelki po wódce przy łóżku, jak tu wygląda, kiedyś tu było tak pięknie, przytulnie… Ogarnij się. Nie pij. Jutro pogrzeb.

**

Nie chciałem o tym myśleć. A jednak wbrew własnej woli, wyobraziłem sobie ciało Janki na plaży. Zimne fale dotykały jej nieruchomych ramion. Wilgotne włosy leżały rozrzucone na piasku. O tej porze nie było tam nikogo. Kto ją odnalazł? Z kim spotkała się poprzedniego wieczoru? Depresja? Tak. Miała takie skłonności. Te jej chwile smutku, kiedy nie mogłem do niej dotrzeć, aż w końcu byłem tak zmęczony pracą, że nawet nie chciałem, nie próbowałem. Zajęła się tym swoim nowym hobby i dobrze. Nie miałem pojęcia, co się w z nią dzieje…

**

Strata. Jak ciężko jest po niej żyć. Nie da się. Golić się, ubierać, jeść, pracować, po co?! Pięć lat temu? Ja to pamiętam, jakby było wczoraj… Moja policyjna emerytura pozwoliła mi nie chodzić już do pracy. Miałem 45 lat i nie musiałem wstawać do roboty. Miałem ten czas poświęcić Jance — mojej żonie, zrekompensować jej te wszystkie lata samotności, ale ona… ech… Jej już nie było. Całe lata zmarnowałem na ganianie za nastolatkami palącymi trawę, włóczyłem się po parkach i lasach, żeby małych gnojków zakuć w kajdanki, a prawdziwi dilerzy chodzili sobie po wolności, w tym czasie Janka zajmowała się naszą córeczką Krysią, a kiedy Krysia stała się samodzielna, zaczęła coraz więcej czasu poświęcać malarstwu, jakby moją nieobecność chciała zamalować farbami. Byłem ciągle nieobecny, a nawet kiedy byłem w domu — pozostawałem niedostępny emocjonalnie, pochłonięty pracą. I stało się. Moja skromna, cicha żona — Janina Sosnowska — została nagle wielką malarką, cenioną w Berlinie — sławną Niną Sosen, a ja zostałem sam. Nawet Krysia dorosła i wyprowadziła się z domu, zapomniała już, że własna matka ją zostawiła, zapomniała, że tylko ja byłem przy niej… Co ja wyprawiam? Teraz te wszystkie żale wydają mi się śmieszne i głupie. Janka… Moja Janka nie żyje. Nie zdążyłem jej zobaczyć, nie zdążyłem jej wybaczyć…

Nigdy już jej nie przytulę…

**

Kościół w stylu neogotyckim, z czerwonej cegły, wznosił się dumnie przy rondzie, w samym sercu ulicy Sobieskiego w Wejherowie. Najpiękniejsza budowla w mieście. Kiedyś tak bliska memu sercu. Bliska nam, naszej trójce — Jance, Krysi i mnie. W każdą niedzielę przychodziliśmy na Mszę świętą, potem wracaliśmy na obiad. Janka nakrywała stół białym obrusem, zapalała świece, stawiała srebrny półmisek, na którym czekały na nas, moje ulubione, medaliony z indyka… Kiedy to się posypało, kiedy przestaliśmy tu przychodzić? Trzeba było o to dbać! Przepędziłem te myśli, które przyszły nie w porę, nikomu już niepotrzebne, uchyliłem ciężkie, drewniane drzwi i wszedłem do środka.

Muzyka organowa wypełniała przestrzeń. Na środku stała otwarta trumna. Podszedłem bliżej. Janka! Nic się nie zmieniła przez te pięć lat. Zeszczuplała tylko. Wyglądała jakby spała. Nie wiem, co mi się stało. Chwyciłem ją w ramiona. Ktoś zaczął strasznie głośno płakać… to ja… Niewiele pamiętam, co było potem. Robert odciągnął mnie od trumny.

— Tato, ochłoń, wyjdź na chwilę z kościoła — Krysia prowadziła mnie do wyjścia. Potem na cmentarzu dźwięk rzucanej grudki ziemi na zamknięte wieko trumny wydawał mi się hałasem nie do zniesienia. Jakimś cudem zapamiętałem urywki słów kapłana:

Jesteśmy tutaj tylko przez chwilę. Całe nasze życie walczymy o wolność. Najpierw w dzieciństwie stykamy się z ograniczeniami rodziców, ich zakazami, poleceniami, jako nastolatkowie próbujemy pierwszy raz zawalczyć o wolność, pragniemy różnych rzeczy, których niekoniecznie warto próbować, potem w wieku dorosłym ograniczają nas obowiązki, praca, ale potrzebujemy mądrości, by zrozumieć, że najcięższym zniewoleniem i tak naprawdę — jedynym zniewoleniem — jest trwanie w grzechu ciężkim, szatańskie podszepty, z którymi walczymy do końca, dopiero śmierć jest ostatecznym wyzwoleniem; od cierpienia, trosk i zniewolenia. Celem naszego życia jest śmierć. Śmierć jest powrotem do Boga. Jednak śmierć samobójcza to ostateczne zniewolenie — zwycięstwo szatana. Śmierć ciała, materialnych pragnień, śmierć grzechów, które popełnialiśmy, od których byliśmy uzależnieni — śmierć to uwolnienie. Śmierć ciała to narodziny duszy do życia wiecznego. Do wiecznej wolności. Bóg jest tym uwolnieniem. W chwili śmierci dusza rozstaje się z ciałem. I ta dusza, jeśli nie zdążyła, nie była gotowa być z Bogiem, potrzebuje naszej modlitwy. Łzy i smutek bliskich nie dają duszy żadnej korzyści, wręcz przeciwnie — utrudniają tylko dotarcie do nieba. Dusza po śmierci potrzebuje nie naszej rozpaczy, tylko naszej modlitwy. Szczególnie dusza Janiny, która odeszła w sposób tragiczny, przez samobójstwo. Fulla Horak wizjonerka, która zobaczyła jak wygląda piekło, czyściec i niebo, tak to ujęła: „O ile człowiek popełniający samobójstwo działał w zamroczeniu, a zatem o ile nie jest w pełni za swój czyn odpowiedzialny — dusza jego, dzięki doskonałej sprawiedliwości Bożej, nie będzie potępiona na wieki. Dusza taka potrzebuje dużo modlitwy, ponieważ spędzi w czyśćcu tyle lat, ile jeszcze żyłaby na ziemi, gdyby nie samobójstwo. Nic tak nie ciąży duszy czyśćcowej jak żal czy nienawiść tych, którzy zostali na ziemi. Przebaczenie umarłym z miłości do Boga i bliźniego przynosi ogromną ulgę w cierpieniu, a równocześnie zapewnia żyjącym łaski Boże. Należy więc wszystko przebaczać za życia, aby nam wszystko zostało po śmierci przebaczone.” Przebaczenie uwalnia duszę czyśćcową i uwalnia nas samych. Przebaczenie jest najwyższą formą wolności. Kiedy przebaczamy stajemy się podobni do Boga. Módlmy się za duszę, naszej siostry. Módlmy się o dar życia wiecznego w niebie dla Janiny Sosnowskiej.

Znowu zadźwięczały mi w głowie słowa Krysi: „gdybyś umiał jej wybaczyć, mógłbyś normalnie żyć!” Zacząłem płakać jak mały chłopak. Gdzie ja byłem, kiedy ona odbierała sobie życie, gdzie był ten jej Marcel, ech…

Kiedy ostatni raz płakałem… Nie pamiętam. Łzy przyniosły mi ulgę. Upragnioną ulgę…

W końcu pozwoliłem sobie na ten akt emocjonalnego wyładowania. Nie było to łatwe, przyzwyczajony byłem do ukrywania swoich uczuć, ale teraz pozwoliłem sobie na to, by być szczerym sam ze sobą. Każda kropla, która spływała po moich policzkach, była jak oczyszczenie. Była to ulga, której tak bardzo potrzebowałem, ale na którą nigdy nie potrafiłem sobie pozwolić wcześniej. To było przełamanie muru, który sam w sobie wybudowałem. A teraz, gdy ostatnie łzy wyschły, czułem się lepiej, lekko, jakbym oderwał się od ciężaru, który dźwigałem na swoich barkach. Było to jak uwolnienie, które przyniosło mi spokój i nadzieję na lepsze jutro.

Po pogrzebie, rozeszliśmy się do samochodów. O 11 znowu spotkanie. Tym razem u notariusza.

**

Czekałem na córkę w cieni wysokich sosen, tuż przed wejście do notariusza przy ul. Sobieskiego w Wejherowie, vis-a-vis parku kaszubskiego. Podjechał żółty Renault Megane. Otworzyły się drzwi. Z auta wysiadła Krystyna z mężem. Robert ukłonił mi się i podał rękę. Krysia tylko machnęła dłonią w powietrzu. Próbowałem ją na chwile zatrzymać. Spojrzała na mnie. Nawet się uśmiechnęła.

— Lepiej dziś wyglądasz, tato, nawet się ogoliłeś, no, no, mama byłaby zadowolona.

— Ależ wyrosłaś — powiedziałem szybko, byle tylko nie wspominać Janki. — Jeszcze wczoraj byłaś małą Krysią. Pamiętasz? Nasze spacery w Parku Majkowskiego, Mszę świętą w św. Annie, wędrówki po Kalwarii Wejherowskiej, wspólne obiady, desery z bitą śmietaną i orzechami, a mama to wszytko zniszczyła — musiałem to dodać, jak zawsze, to było silniejsze ode mnie.

— Moje życie potoczyło się dobrze, bo ja potrafiłam jej wybaczyć, a Ty stoczyłeś się, bo nie umiesz wybaczyć, to proste, tato, spójrz prawdzie w oczy. To ty to ze sobą zrobiłeś, ty sam! Bez wybaczenia nie ma szczęścia. Jeśli kochasz — wybaczasz, to proste.

— Nie da się z tobą gadać, jajko mądrzejsze od kury zrobiło się, wjedźmy już do środka.


**

Notariusz, szpakowaty facet w średnim wieku, w garniturze w czarne prążki zaprosił nas do gabinetu i wskazał miejsce na skórzanej, czarnej kanapie przy mahoniowym stole.

— Witam państwa. Jesteśmy tutaj, by poznać ostatnią wolę mojej klientki pani Janiny Sosnowskiej. Testament, który za chwilę odczytam, został zdeponowany tutaj, przed trzema laty, a dosłownie na kilka dni przed śmiercią, klientka zdążyła zmienić jego treść. Niniejszym, mąż zmarłej otrzymuje domek w Darłowie o powierzchni 74 metrów kwadratowych oraz kolekcję obrazów. Jej córka otrzymuje środki zgromadzone na koncie oszczędnościowym w wysokości dwustu tysięcy złotych oraz obraz pt. „Obraz zimowy”. „Obraz zimowy” nie znajduje się w domu w Darłowie, lecz w miejscu znanym mężowi zmarłej — Maksymilianowi Sosnowskiemu. Zmarła zapisała w testamencie wskazówkę: „Darłowo. Tam, gdzie byliśmy z Maksem szczęśliwi.” To wszystko. Dziękuję za obecność. Sekretarka rozda państwu odpisy stosownego dokumentu w sprawie dziedziczenia.

To wszystko. Dziękuję państwu. Składam kondolencje i życzę wszystkiego dobrego.

— Co teraz zrobisz? Przyjedź do nas na obiad.

— Nie mogę jeść, muszę się napić. Poza tym pełno tutaj obcych twarzy. Mama miała tylu znajomych?

— To jej sąsiedzi z Darłowa, amatorzy jej malarstwa i sama nie wiem, kto jeszcze… Przyjedź na obiad. Nie pij — moja córka, moja ukochana córka patrzyła na mnie z prawdziwą troską. Miłość jest wielka. Nawet w pijaku dostrzeże człowieka.

— Jeszcze dzisiaj się napiję. A potem koniec. Jutro pojadę do Darłowa. Wystawię dom na sprzedaż. Pieniądze przekażę Tobie i Robertowi. Robert to dobry facet. Dbaj o to małżeństwo. Małżeństwo to skarb.

— Dbam, tato. Nam nic nie trzeba. A ty zadbaj o siebie wreszcie, zacznij żyć. Przywieź mi tylko ten obraz, który zapisała mi mama — „Obraz zimowy”. Tylko nie wiem, skoro nie ma go w domu mamy w Darłowie, to wiesz gdzie go szukać. Tylko ten obraz po mamie bym chciała. Nic więcej. I przyjmij zaproszenie na obiad.

— Przywiozę obraz, córeczko. Nie wiem, co mama miała na myśli, pisząc, że będę znał miejsce, w którym on się znajduje, może jakąś wskazówkę pozostawiła w swojej pracowni… Pomyślę. Znajdę go na pewno. Wbrew temu co o mnie myślisz, powinnaś wiedzieć, że kocham cię bardzo.

— Wiem, tato. Ja ciebie też. I zadbaj o siebie!

Ostatnie słowa córki zostały mi w głowie i pobrzmiewały jeszcze po powrocie do domu. Spojrzałem w lustro. Wiele miesięcy picia odcisnęło piętno na mojej twarzy.

„Faktycznie, Krysia miała rację, jak ja wyglądam. Moja mądra, kochana córeczka…”

Z lustra patrzył na mnie blady, nieomal biały jak kartka papieru, facet z podkrążonymi oczami, w zbyt długich, tłustych włosach, niegdyś czarnych a teraz mocno poprzecinanych białymi pasmami, ze zmierzwioną brodą, zmęczony. Do bólu zmęczony. „Gdybyś wybaczył, mógłbyś normalnie żyć…” — znowu wróciły kolejne słowa Krysi. Zamknąłem oczy. Miałem się ochotę położyć i napić, a raczej napić, a potem położyć, i zasnąć i się nie obudzić. Nie! Znowu to samo. Obiecałem córce, że wezmę się w garść. Pojadę do Darłowa, poukładam sprawy, sprzedam dom, przywiozę „Obraz zimowy”… Tylko jak znaleźć na to siły? Zamknąłem na chwilę oczy. Zobaczyłem Jankę. Moją Jankę. Leżała w trumnie, taka delikatna i szczupła, jak kiedyś, gdy się poznaliśmy. I ten lekki uśmiech na twarzy. Moja, piękna Janka. Gdyby nie ten szczur z Berlina, gdyby nie ten cały Marcel Schliffen, zasrany łowca talentów, bylibyśmy teraz razem…

„Tato, przywieź mi obraz, który zapisała mi mama…”

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 31.82