E-book
14.7
drukowana A5
52.19
Przystanek Wrocław

Bezpłatny fragment - Przystanek Wrocław


5
Objętość:
230 str.
ISBN:
978-83-8221-500-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.19

Prolog

— — — — — — — — — — — —


Tęskna piosenka z lekkim pogłosem snuła się niczym dym z kadzidełka po długich, betonowych korytarzach kompleksu „Orzeł”:


Wrocław, Wrocław, tyś jedyne, moje miasto ukochane,

Zostawiłem tam rodzinę, której żywej nie zastanę.

Kiedy wrócę z tego piekła i odwiedzę dom znów mój,

To na gruzach ocalałych sam wykopię już grób swój.

Pochowajcie mnie w nim mili, abym z nimi leżał tam,

Bo ich tutaj już nie znajdę, bo już są u Nieba bram.

Gdy Atomem zaświeciło, ja pod ziemią byłem tam,

wtedy wszystko się skończyło i zostałem biedny sam.

Na Śródmieściu śmierć panuje i pilnuje plonów swych.

Nie wrócili z łowów swoich ani Marcin, ani Zbych,

Krzyki w ogniu utonęły i Fabryczna z nimi też,

W Starym Mieście i Psim Polu hula sobie dziki zwierz.

Ludzie siedzą gdzieś w podziemiu, pielęgnując żywot swój,

Trzeba skończyć to głaskanie i o lepsze ruszać w bój.

Bo o Mieście jest legenda, co połączy wszystkich nas,

I spotkają się ludziska, i odmieni nam się czas.

Znów wyjdziemy na powierzchnię, znowu ciepło będzie nam,

bo o Mieście jest to prawda i tę prawdę śpiewam Wam.


Smutna ballada śpiewana przez kalekiego barda łapała ludzi za serce. Jej słowa i melodię znali już prawie wszyscy mieszkańcy ich wspólnoty. Kompleks zdążył dorobić się własnej, znacznej spuścizny kulturowej tworzonej na miarę obecnych czasów. Ci, którzy nie mogli pracować, starali się jakoś pomagać, nawet śpiewając. Dziecięce rysunki na pożółkłym, zdobycznym papierze zdobiły szare, betonowe ściany korytarza podziemnego bunkra. Ich głównym tematem było oczywiście ponowne życie na powierzchni ziemi, w promieniach słońca i wśród kropel fantazyjnego, nigdy niewidzianego wcześniej, różnokolorowego deszczu. Dorośli karmili swoich bladych i mikrych milusińskich podobnymi wyobrażeniami. Bo czym skorupka za młodu nasiąknie…

Rozdział 1

— — — — — — — — — — — —


Odgłos kapiącej wody nie pozwalał mu ponownie zasnąć. Jednak nie chciał jeszcze wstawać z nagrzanego własnym ciałem wyra. Głowa bolała go strasznie po wczorajszym spotkaniu, suto zakrapianym alkoholem wszelkiej maści. To miarowe kapanie ćwiczyło granice wytrzymałości jego porywczej natury. Nawet zakrycie uszu mocno ubitą poduszką, wypchaną starymi szmatami nie wygłuszało miarowego kap, kap, kap. Wystarczyłaby chociaż godzina snu więcej i wszystko byłoby dobrze.

— Kurde, psia jego mać, jeszcze tylko pół godziny i wstaję! Ok? — warknął rozgoryczony sam do siebie.

Spokojny sen bez koszmarów zdarzał mu się bardzo rzadko w ostatnich latach.

Tymczasem woda nie zmieniła częstotliwości swojego katowskiego rytmu i kapała nadal. Ba, nawet jakby coraz głośniej.

***

Wczoraj, jak to dawno temu, odbyło się spotkanie wspólnoty „Orzeł”. Starszyzna zastanawiała się nad połączeniem sił z kompleksem Zalesie i zaprosiła na otwarte obrady swoich obywateli. Wiadomość o ich istnieniu odebrał radiooperator „Orła”. Przeprowadzono z nimi wstępne rozmowy i opowiadano o zasiedleniu. Członkowie obu wspólnot czekali na moment, w którym będą mogli ze sobą na żywo porozmawiać i wymienić się masą historyjek oraz doświadczeń. Trudno jest podejmować decyzję o połączeniu, nie znając zasobów koalicjanta ani relacji panujących w jego społeczności. To było wydarzenie na miarę odkrycia życia na innej planecie. Niektórzy z mieszkańców spekulowali na temat wyglądu Zalesian, bo od bardzo długiego czasu nie widziano obcego człowieka. Czasami „turyści” „Orła” napotykali innych ludzi, ale ci byli zasłonięci kombinezonami i z reguły szybko uciekali na widok poszukiwaczy.

Kilka tygodni upłynęło na przygotowaniach do spotkania i gorączkowych porządkach w skromnym domu wspólnoty „Orzeł”. Było nim zbudowane przez Niemców podziemne zabezpieczenie dla ludności lub wojska w czasie drugiej wojny światowej w dzielnicy Sępolno, albo raczej pod nią. Według legendy, Sępolno to jedyne olimpijskie miasteczko w Polsce, które pozostało po Niemcach z lat przedwojennych, kiedy we Wrocławiu odbyły się igrzyska olimpijskie.

Prawie dwa dziesięciolecia pod ziemią potrafiło wycisnąć piętno wrogości i nieufności na ludziach i wobec ludzi. Tu, w „Orle” liczącym teraz niecałe dwa tysiące mieszkańców, wszyscy się znali i wiedzieli o sobie prawie wszystko. A tamci? Podstawowe pytanie — jakimi zasobami dysponują? Jacy to są ludzie — dzicz, żołdaki albo w ogóle jakaś zbieranina mutantów? Ich przedstawiciel cały czas szczerzył się do Orlan, jakby uśmiech przykleił mu jakiś chirurg plastyczny. Chyba został specjalnie wyszkolony w krasomówstwie, bo jego opowiadaniom nie było końca, ale o konkretach nie wspominał. Zapewniał jedynie, że jest u nich zasilanie i są pod tym kątem niezależni, mają czystą wodę i, co najważniejsze, potężne zapasy środków czystości.

Leszek Michalak, jak się przedstawił ich wysłannik, w rzeczy samej nieźle pachniał, biorąc pod uwagę warunki teraźniejszej egzystencji. Zresztą, cała delegacja Zalesia pachniała jak przed Katastrofą. Ci ludzie byli dość młodzi, ułożeni i co rusz stosowali zapomniane już konwenanse — a to proszę, a to dziękuję. Ta młodzież urodziła się już po wojnie, ale sam Leszek powinien pamiętać jeszcze życie przed Katastrofą. Był to starszawy, szczupły pan z łysą czaszką. Człowiek z innego świata i innej epoki, ale pod każdym względem dostosowany do realiów obecnych czasów. Delegaci Zalesia przynieśli ze sobą prezenty. Panie z „Orła”, które towarzyszyły mężom w spotkaniu, otrzymały flakoniki perfum (prawdziwych — francuskich. Gdziekolwiek ta Francja jest i czy jeszcze jest), a panowie z lekkim skrępowaniem przyjęli męskie wody toaletowe. W „Orle” tylko najstarsi mieszkańcy pamiętali czasy, kiedy używano tych rarytasów i zbytków dnia codziennego. Może głowa nie bolała tylko od samego alkoholu.

Zaraz po przyjęciu prezentów rozeszły się zapachy przeszłości. W takim zabójczym stężeniu aż strach było zapalić skręta, żeby wszystko nie wybuchło. Delegaci rozglądali się czujnie od śluzy do samej sali zebrań, z podziwem cmokali i kręcili głowami na wszystko wokół. Orlanie mieli tydzień na przygotowania, więc sądząc po zazdrosnych i zachwyconych spojrzeniach gości, zapewne udało im się zrobić odpowiednie wrażenie. Najważniejsza zasada w handlu — zaprezentować się bogato, aby mieć potem podstawy do wygórowanych roszczeń. Taki pic na pokaz, ale gospodarze czuli się z tym nawet przyjemnie.

Ponoć Zalesianie przyszli bez broni, jednak byłoby to raczej niemożliwe, chyba że… Chyba że ich ochrona pozostała na powierzchni. Może ich ochroniarze posiadali coś lepszego niż stare OP3 i dysponowali jakimś działającym pojazdem.

Po kilku toastach zaczęły się opowieści o przeszłości.

— Jak wam się udało zasiedlić ten bunkier? — spytał Leszek Michała, ręką zataczając krąg w powietrzu.

Michał spojrzał najpierw na Leszka, potem na swoich ziomków. Westchnął głęboko i zaczął swoją opowieść:

— Początki były trudne, ba, nawet bardzo trudne. Kiedy zawyły syreny, ludzie zbagatelizowali ten sygnał. Ale kilku miało wypracowaną obowiązkowość — Skinął w stronę Arka i cichego jak zawsze Tomasza. Obaj skłonili głowy, lecz nie wiadomo, czy to ze skromności, czy też z dumy. — Oni jak zawodowi żołnierze otworzyli wejście do dawnego schronu i nawoływali przechodniów. Na początku mało kto skorzystał z tej oferty, ale na szczęście zadziałała zasada stada. Kiedy udało im się ściągnąć kilka osób, inne ruszyły ich śladem. Dopiero po eksplozji głowicy mniej ogłuszeni rzucili się do schronu. Już kilka minut później ludzie wybiegali szukać bliskich, a reszta pomagała bardziej niezaradnym z okolicy. Tak powstawała nasza społeczność. Pierwsze dni upływały nam na organizacji naszego przyszłego domu. — Rozłożył szeroko ręce, prezentując ich otoczenie. — Brak wody i jedzenia były podstawowym mankamentem. Przy pomocy prymitywnych narzędzi przebiliśmy ściankę z cegieł i weszliśmy do pozostawionych hurtowni. — Tutaj uśmiechnął się do swoich wspomnień. — Nie natrafiliśmy na żadne jedzenie, ale za to znaleźliśmy sprzęt ogrodniczy, kilka zgrzewek wody mineralnej, pewnie zapas dla pracowników lub właściciela, ubrania, nasiona, ech, tego było pod dostatkiem. Najważniejsze były kombinezony i maski. Takie wiesz, przeciwgazowe, ale nie wojskowe. Dzięki temu można już było wyjść na zewnątrz. Chłopaki zaczęli znosić wszelkie dobra, jakie pozostały w okolicznych sklepach i opuszczonych domach. Wtedy ludzie wracali jeszcze do swoich siedzib i trwali tam bezsensownie. Kilkoro udało się namówić do zejścia w podziemia.

— Mogę? — odezwał się Arek.

Michał zezwolił mu skinięciem.

— Zdarzało się wiele nietypowych sytuacji, ale czasami było też komicznie. Wchodzimy kiedyś do sklepu spożywczego, a tam stoi kolejka. Zamurowało nas na amen. Byliśmy pewni, że lokal jest pusty, a jednak nie, tu, proszę pana, stoi regularna kolejka. Popatrzyliśmy po sobie i stajemy na końcu, jakby nigdy nic. Kolejka to kolejka, kultura musi być. Co niektórzy z kolejkowiczów spoglądali na nas spod byka. My w kombinezonach i maskach, a oni w normalnych szmatach, no zwykłych ubraniach, w jakich się wtedy chodziło na co dzień. Kilka minut później jacyś faceci, zaczęli wykładać towar na ladę. Wydawali artykuły, reglamentując wodę, konserwy, kaszę i makarony. Wszystko odbywało się w ciszy. Kiedy podeszliśmy do lady, nawet na nas nie spojrzeli. Po dwie butelki wody, dwie puszki makreli w pomidorach i po paczce kaszy i makaronu. Aha, i po kilka świeczek. Wzięliśmy, co nasze i wyszliśmy na zewnątrz. Za nami stali następni. Parę dni później już nie było widać ludzi na zewnątrz. Żadnego ruchu, no może poza paroma wałęsającymi się psami.

Tutaj nastąpiła pauza, ktoś po chwili, zaproponował toast za tamtych nieznanych ludzi. Wypili w ciszy. Do rozmowy włączył się milczący z natury Tomasz:

— Już nigdy nie zapomnę tych krzyków gwałconych kobiet. Tych bladych twarzy z czarnymi otoczkami wokół oczu. Samobójców skaczących z dachów, ludzi umierających pod ścianami budynków i na ulicy. Tych napuchniętych do granic tarczyc. Tego nie da się po prostu zapomnieć.

I znowu zapanowała głucha cisza. Wieczór zamieniał się w ponurą stypę po dawno minionych czasach. Jednak gęsta atmosfera została wyparta przez wypowiedź Kuby:

— Ale w naszym domu intensywnie starano się, aby wyprodukować następne pokolenia. I to baaardzo intensywnie.

Na twarzach zebranych pojawiły się uśmiechy.

— A buty, pamiętacie buty? — ekscytował się Marek. Odpowiedziały mu kiwania głowami i cichy śmiech. Nie pociągnięto tego tematu, mimo widocznego zainteresowania Leszka.

— Skąd wzięliście broń? — Leszek dalej dopytywał się o ich historię. — Przecież nie znaleźliście jej w hurtowni.

— Kilka tygodni przed wybuchem wojsko intensywnie remontowało pomieszczenia LOK-u, to jest Ligi Obrony Kraju. Zwozili tam coś, wywozili stamtąd coś innego. Założyli nowe zamki i zniknęli. Kilka dni po Katastrofie nikt już niczego nie pilnował. Udało nam się z niemałym trudem otworzyć te pomieszczenia. Na zamieszkanie się nie nadawały, ale za to w środku były małe magazyny broni i masek przeciwgazowych. Wszystko nowe jak spod igły, tyle że w znikomych ilościach. Wspomagaliśmy się bronią własnej produkcji. Nie wiem, jak tam było u was. Do nas kilka tygodni po Katastrofie przyciągnęły tabuny ludzi. Istny eksodus. Szli od strony Psiego Pola i Jelcza do centrum. Niestety, wtedy też pierwszy raz musieliśmy się bronić. Udało nam się stworzyć naszą pierwszą, małą armię. Małą, ale jakże skuteczną. — Ta informacja była wyraźnie skierowana do Leszka.

Mimo wielu dalszych pytań, Leszek nie uzyskał więcej żadnych konkretnych odpowiedzi. Sam nie był też skory do opowiadania. Impreza potoczyła się dalej własnymi torami.

Rozdział 2

— — — — — — — — — — — —


Kapiąca woda była nadal obecna w ciszy, wybijając stały rytm niczym zegar. Powoli zwlókł się z łóżka, schylił i zaczął obmacywać podłogę wokół niego. Po chwili natrafił ręką na okrągły kształt latarki. Podniósł ją i włączył. W silnym diodowym świetle z ciemności wynurzyła się jego cela, bo tak nazywał swoją kwaterę. Nadal był kawalerem i mimo wysokiej rangi w Radzie, nie chciał zmieniać pomieszczenia na większe niż to aktualnie zajmowane. Miało dwa metry na trzy i pół, więc wystarczająco do spania i przebierania. Rzadko przebywał na miejscu, nosiło go i nie posiadał przez to czasu ani chęci na założenie rodziny. Tymczasem wokół niego kręciło się kilka, ba, kilkanaście, pań. Był atrakcyjny pod względem fizycznym, a jego pozycja również stanowiła spory atut. Która z kobiet nie chciałaby siedzieć pod świetlikiem w towarzystwie innych pań i doglądać spłodzonej z nim pociechy? Natomiast żadna nie pchała się do pielęgnowania upraw ogrodowych lub dyżurów w chlewie, które wypadały średnio raz na dwa miesiące i stanowiły osiem dni harówki przy zwierzętach, nawet w nocy. A świetlik, jasne miejsce spotkań towarzyskich, przyciągał kobiety jak ćmy do świecy. Był właśnie jego zasługą i pomysłem. Płyty szkła ołowiowego pozyskane z jakiegoś dosłownie zmielonego obiektu Politechniki Wrocławskiej umocowali nad szybem nieczynnej windy. Zdemontowali nieczynną maszynerię, ściany pokryli folią aluminiową i w kompleksie zapanowała jasność. Tak, przez kilka tygodni był Bogiem, bo dał ludziom dzienne światło. Kiedy odchorowywał swoje zmęczenie, żeńskich opiekunek miał bez liku.

Panowie z Zalesia nie mogli widzieć ich cudu, przybyli wieczorem, już po zmierzchu. Zapobiegliwi gospodarze nie chcieli ujawniać najsłabszego punktu ich twierdzy. Dzieci z kompleksu mogły bawić się i uczyć przy naturalnym świetle, nad warzywniakiem i ogródkiem też udało się doprowadzić światło dzienne, ale było wspomagane lampami kwarcowymi. Brak ultrafioletu źle wpływał na wegetatywność roślin. Energię elektryczną zapewniały agregaty spalinowe oraz ogrodowe elektrownie wiatrowe, których całkiem niemałą liczbę udało się pozyskać z podziemnej hurtowni. W zamierzchłej przeszłości nie znalazły zbyt wielu chętnych nabywców, pewnie ze względu na wysoką cenę. Ich właściciel, jeśli będzie chciał, dostanie należność, ale od prawie dwudziestu lat się nie pokazywał.

Jedyną niedogodnością był brak żarówek energooszczędnych i diodowych. Większość zniszczył wybuch podczas Pożogi, a te ocalałe w okolicach kompleksu zostały zebrane prawie co do jednej. Ekipy „turystów” wciąż ganiały po najbliższej dzielnicy, czy raczej tego, co po niej zostało. Poniemieckie budynki, według opowiadań, służące jeszcze olimpijczykom przed drugą wojną światową, w zamyśle zostały postawione tylko na chwilę, a w rzeczywistości przetrwały ponad pół wieku. Niemiecki cud architektury widziany z lotu ptaka przedstawiał w zarysie niemieckie godło, orła. Młodzież na zajęciach historii uczyła się o wielkości swojego miasta i jego bogatej w wydarzenia przeszłości. Może im lub ich dzieciom dane będzie ponownie je odbudować i zasiedlić. Wszystkim zależało na odpowiedniej edukacji dzieci, aby kiedyś mieć z nich pożytek pod każdym względem. Nikt nie dążył do uwstecznienia ani powrotu do epoki kamienia łupanego. Dzieci stanowiły swojego rodzaju inwestycję, gdyż z powodu braku znienawidzonego dawniej ZUS-u nikt nie planował dostawać rent ani emerytur.

Od razu ruszył na poszukiwania wody. Musiał i chciał szybko dojść do siebie, bo kac zaćmiewający mu myślenie był nie do zniesienia. Zaraz na pewno go zawołają — trzeba ustalić, co dalej robić z Zalesiem. Zero picia. Postanowił.

Woda lekko zatęchła, ale była zimna i dobra na takie dolegliwości. Wypił duszkiem z blaszanego kubka i westchnął. Myśli zaczęły same porządkować się w jego głowie. Na ministoliczku zbitym ze starych palet zadzwonił telefon. I masz babo placek — pomyślał — nie mogą się nawet wysrać beze mnie.

— Słucham — rzucił do telefonu ochrypłym głosem.

Zakrył dłonią słuchawkę i odkaszlnął. Po drugiej stronie również usłyszał zachrypły głosik:

— Witaj, Kubuś! Jeśli możesz i jesteś gotowy, to zapraszamy. Goście wrócą za godzinę i trzeba coś niecoś ustalić.

— Już pędzę i lecę — odwarknął z nieukrywaną agresją.

Rozpoznał po charakterystycznym głosie, Darka, lizusa i nadgorliwca w Radzie. Chłop starał się ze wszystkich sił i porzucił wszelką godność, aby dołączyć do elity Starszych. On i jego żona byli niepotrzebni, nie robili niczego pożytecznego, zawalali każde zadanie albo go nie kończyli. Para lewusów i obiboków. Ktoś wpadł na pomysł zrobienia z niego sekretarza od wszystkiego i, o dziwo, udało się. Facet w nowej roli rozwinął skrzydła. Polecenia do brygad zanosił błyskawicznie, szybciej niż telefon. Wynosił się ponad mniejszymi w funkcji, kłaniał się w pas Radnym. Taka zwykła menda społeczna. Jego żona po „awansie” męża puszyła się jak paw. Dzięki tej parze udawało się zachować pewną normalność w tych chorych czasach.

Kuba wyszedł ze swojej „celi” i podreptał do wspólnej łazienki. Szczęśliwie wewnątrz nie było nikogo. Spojrzał w lustro i mimo słabego oświetlenia zobaczył wielkie wory pod oczami. Podatek od przepicia. Kilka razy ochlapał twarz zimną wodą i byle jak obmył zęby palcem, aby choć trochę usunąć podły smak i zapach z ust.

— Wystarczy tego dobrego — warknął do swojego odbicia w lustrze.

Zakręcił wodę. Towar był ściśle reglamentowany. Wytarł twarz w mocno zużyty, ale czysty ręcznik i wyszedł z łazienki, gasząc światło.

Kiedy wszedł do sali spotkań, członkowie Rady już w niej siedzieli. Przed każdym z nich stał kubek kawy z prażonych buraków. Buraki uprawiano jako warzywo, a ze specjalnej odmiany robiono kawę. Każdemu dorosłemu przysługiwał przydział 25 gramów na miesiąc. Ci, którzy nie pili kawy, wymieniali się na inne przydziały. Radni mieli zwiększone racje jako dodatek za zarządzanie.

— Siadaj — Mikołaj — Starszy Rady — zaprosił go oszczędnym ruchem dłoni.

— Napijesz się z nami? — zaproponował Darek, trzymając już w ręku kubek z parującym płynem.

— Dawaj, wypiję wszystko, co mokre — odpowiedział Kuba.

— Co wyście za paskudztwa wczoraj pili? — zapytał Tomasz, radny, jeden z uczestników wczorajszego posiedzenia.

— Nie pamiętam.

— No dobrze, zacznijmy się zastanawiać nad propozycją naszych szacownych gości — przemówił po chwili Mikołaj.

— A o czym tu dyskutować? — odezwał się Kuba znad kubka. — Niech zaproszą nas do siebie i pokażą swój grobowiec. Wczoraj zasadniczo nic nam nie zaproponowali poza wytartym humorem i trefnymi prezentami z poprzedniej epoki.

— Poczekaj, Kuba. Kiedy ty zalewałeś się z młodymi, myśmy dalej rozmawiali. Bełkotaliście po kątach, aż żal było na was patrzeć. Znalazłeś swoje wymarzone towarzystwo, brachu. — Ostatnie słowo zaleciało głębokim sarkazmem.

Kuba podniósł wolną rękę do góry jak uczeń w klasie i wstał gwałtownie. Nie mógł nic powiedzieć, bo nabrał gorącego napoju do ust.

— Uuu, poczekaj no — wybełkotał sparzonymi ustami. — Ceba byo posuchac, o cym bekotalismy s tymi modymi. Sostawilisce mne sameho, a jak wadomo — westchnął głęboko — In vino veritas. Rozgadali się chłopcy, oj rozgadali.

Spojrzenia wszystkich obecnych skoncentrowały się na nim. Przeciągająca się cisza i jego nadal podniesiona ręka tylko wzmagały ciekawość oraz zniecierpliwienie.

— No mówżeż w końcu — nie wytrzymał Tomasz. — O czym gadali?

Kuba przełknął ślinę i odprężył się jak po jakimś wysiłku.

— Chłopcy mówili o swoich interesach z Sołtysowicami — zaczął opowiadać. — Mają regularną wymianę i wygląda na to, że starają się podporządkować sobie wszystkie kompleksy na wschodnich granicach. Karmią Sołtysowice, a w zamian dostają broń i amunicję. Tam to dopiero jest arsenał. — Westchnął z rozmarzeniem — Na Zaciszu mają bardzo mało kobiet, dlatego tak wodzili oczami za naszymi paniami.

— To znaczy, że i my mamy czym handlować — powiedział Krzysztof z uśmiechem. — Tego towaru u nas pod dostatkiem. Wystarczy wysłać mądre ochotniczki i mamy u nich swojego konia trojańskiego.

— Chyba klacze.

Na twarzach wszystkich zgromadzonych pojawiły się ledwo skrywane uśmieszki.

— Dobra, dobra, panowie — Krzysztof zakończył nierozpoczętą, na szczęście, dysputę, która mogła nie mieć końca. — Do rzeczy, bardzo cię proszę, Kubo.

— Coś tam przebąkiwali o metrze. Gdybym był z każdym pojedynczo, to kto wie, co by powiedzieli, a tak to się nawzajem pilnowali. Wiedzą sporo, jak sądzę.

— Ale czegoś się dowiedziałeś? — zapytał Mikołaj. — Czegoś więcej?

— Zalesie ma jeszcze kontakt z różnymi siedliskami w mieście i wszyscy „tamci” sądzą, że jedna ze stacji jest właśnie u nas. Chodzi o ukończoną stację, nie tunel.

Piątka zgromadzonych najpierw patrzyła na Kubę szeroko otwartymi oczyma, a po chwili zaczął się teatr — machanie rękoma i przekrzykiwania.

— Cisza! — ryknął Kuba. — Panowie, za kilka minut znowu się z nimi spotykamy. Dojdźmy do porozumienia. Mamy w rzeczy samej masę kobiet. — Tu podniósł ręce i pokręcił głową, aby nie dopuścić do głosu pozostałych. — Nie żartuję. O ile oczywiście same będą chciały.

W kompleksie „Orzeł” przeważającą część stanowiły kobiety. Częste intrygi i kłótnie o mężczyzn spędzały Radzie sen z powiek, ale dzięki nim było widać gospodarską rękę. Prześcigały się nawzajem, aby pokazać, ile każda z nich jest warta. Samiec był bardzo cenną zdobyczą, gdyż na jednego mężczyznę przypadały cztery kobiety. Nawet dzieci w większości były rodzaju żeńskiego. Piętnaście lat temu na jednym z posiedzeń nowo powstałej Rady ustalono, że na terenie kompleksu obowiązuje monogamia. Śluby dawane chętnym przez starszyznę były obowiązujące. Kiedy zdarzyły się dwie zdrady małżeńskie, zdradzających wygnano z kompleksu. Od tamtej pory młode pary ściśle przestrzegały Reguł i Przepisów. Aczkolwiek, wolni obywatele nie grzeszyli wstrzemięźliwością. Według Reguły dzieci ze związków musiały mieć dwoje rodziców, więc jeśli kobieta zaszła w ciążę, musiała wskazać potencjalnego ojca, choć nie zawsze biologicznego. Panie polowały na panów i kiedy poczęto już maluszka, wskazywały na najbardziej wartościowego z partnerów. To zapewniało jako taką wierność partnerską. Młodym małżonkom zapewniano lepsze, jak na miarę kompleksu, warunki. Zasadniczo oddawano im pomieszczenia nowo odkopane z pomocą całej wspólnoty. Wykopane boksy stanowiły istne mrowisko i gwarantowały bezpieczeństwo przed zawałem dzięki wzmacniającym je elementom stalowym i innym materiałom budowlanym z okolicznych budynków znoszonym przez „turystów”. Śluby zawsze stanowiły spore wydarzenie — wiązały się z uroczystą zabawą, połączoną z tańcami i lepszym jedzeniem, a nierzadko zakrapianą alkoholem własnego pędu i ściśle reglamentowanym.

Dalszej części zebrania przeszkodziły kroki mocno wybijane na betonowej posadzce. Dyżurny stanął przed Radnymi i zasalutował.

— Panowie Radni, delegacja Zacisza już wstała i chciałaby podjąć dalsze rozmowy.

Kuba machnął ręką na ten pokaz i burknął:

— Dawaj ich tutaj.

Dyżurny wykonał regulaminowy zwrot i wyszedł. Zebrani nie zdążyli wypowiedzieć nawet słowa, gdy z korytarzyka prowadzącego do Sali zebrań usłyszeli głosy nadchodzących gości. Kiedy prowadzący delegację Leszek pojawił się w wejściu, gospodarze podnieśli się na powitanie. Michał gestem wskazał wolne miejsca przy stole.

— Witam panów! Proszę siadać, zaraz zorganizujemy coś do jedzenia. Mam nadzieję, że nic nie przeszkadzało naszym dostojnym gościom w odpoczynku.

Gdy okazało się, że delegacja nie jest w stanie opuścić terenu kompleksu o własnych siłach, Michał zaprosił ich na nocleg. Przez radio poinformowano kompleks Zacisze o sytuacji i po uzyskaniu ich zgody Leszek, jako przewodniczący delegacji, wyraził szczerą ochotę na pozostanie w gościnie. Wyluzował się zupełnie, a z nim, pozostali członkowie delegacji. Naprędce przygotowano pomieszczenia dla gości, ale na zewnątrz zapobiegliwie ustanowiono wartę. Nikt nie chciał, aby nowi znajomi włóczyli się nocą po ich gospodarstwie.

Widać było, że Michał już wcześniej przygotował się z tematem śniadania. Dosłownie po chwili na stole pojawiły się ciepłe, parujące kiełbaski swojskiej roboty oraz pomidory i fasola. Niestety, zarówno sztućce, jak i zastawa były mocno poszczerbione i nie do kompletu. Takie czasy. Do posiłku każdy dostał kubek z gorącą kawą.

Na twarzach przybyłych odmalowały się zdumienie i zadowolenie. Młodsi delegaci bardziej niż na podawane jedzenie zwracali uwagę na usługujące im kobiety. Gospodarze szybko wymienili dyskretne spojrzenia. Potwierdziły się ich wcześniejsze założenia. Obecne panie najlepsze lata miały już za sobą, a jednak wzbudziły nieskrywane zainteresowanie u młodzików z Zalesia.

Kiedy ukończono znoszenie śniadaniowego dobra i wręcz było słychać burczenie w brzuchach siedzących panów, Michał ponownie zaprosił wszystkich do jedzenia. Podczas konsumpcji prawie nikt się nie odzywał. Ot, jakieś uprzejmości skierowane do gospodarzy i podziękowania ich samych. Po skończonym pojedynku z kiełbaskami i dodatkami warzywnymi gościom zaserwowano miskę truskawek — świeżutkich, pachnących prawdziwych truskawek. Kuba bacznie obserwował miny delegatów. Te były bezcenne. Chyba nawet nie spodziewali takiej niespodzianki. Szkoda, że nie mam przy sobie aparatu — pomyślał.

— To dekoracja? — zapytał Leszek z zakłopotaniem.

— Ależ nie, zapraszam do jedzenia — powiedział z uśmiechem Michał.

Gościom ślinka kapała na widok takich delicji. Młodzież z delegacji nie wiedziała nawet, jak je jeść, więc poczekali chwilę, aby to Leszek pokazał im odpowiedni sposób. Dopiero wtedy ruszyli do ataku.

Konsumpcja trwała bardzo krótko i tym razem bez zbędnych konwenansów. Goście prześcigali się w tym, kto zdoła wsadzić sobie do ust więcej soczystych owoców. Gospodarze powoli i ze smakiem zjedli co najwyżej po dwie truskawki.

— No, no. Na bogato nas ugościliście — powiedział Leszek, wycierając usta z soku.

Kuba teraz zrozumiał, że Michał nie zasypał gruszek w popiele i zaprezentował kompleks z jak najlepszej strony. Truskawki o tej porze roku istniały w marzeniach każdego mieszkańca ich wspólnoty. A tu naraz tyle, na jeden posiłek.

Wszyscy rozsiedli się wygodnie na swoich krzesłach. Było po czym, jak na możliwości i realia tego podziemnego świata.

— Teraz zapraszam na kawę do naszego pokoju dziennego — powiedział Michał, wstając ze swojego krzesła.

Gestem wskazał kierunek gościom. Kubę na moment zamurowało.

— On chce im pokazać nasz świetlik, rany Julek! On chce nas obnażyć! — Przemknęło mu przez myśl.

Strach przed głupotą Michała ścisnął mu trzewia, ale zaraz przywołał się do porządku:

— Na pewno wie, co robi, to wyga i dyplomata.

Uspokoił się i ruszył przodem. Chciał mieć gości na oku, a zwłaszcza ich miny. Powoli wstali i poszli za nim niczym skazańcy na szafot. Połączenie pełnych brzuchów i kaca powinno skutkować pójściem do łóżka, a nie wycieczką po nieznanym terenie i jeszcze wśród zupełnie obcych ludzi, których poznało się raptem parę godzin temu.

Gdy znaleźli się pod świetlikiem i łagodne światło dnia rozjaśniło mrok korytarza, jakim przyszli do sali dziennej, aż westchnęli z wrażenia.

— Mój Boże! — zawołał Leszek. Jego twarz poczerwieniała. — Toż to prawdziwy pałac.

Pozostali wysłannicy Zalesia też stanęli z otwartymi ustami, a na widok oczka wodnego z wyraźnie eksponującymi się rybami zaklaskali. Michał stał dumny pośród wszystkich. Pan na włościach, można by rzec. Kuba nie mógł powstrzymać się od uśmieszku i skromnego komentarza. Podszedł do Starszego Rady i szepnął:

— Tylko kontusza Waszmości brak.

Michał spąsowiał i odkrzyknął:

— Zapraszam panów na wspomnianą kawę i papieroska. Tutaj możemy kontynuować wczorajszą rozmowę. Mam nadzieję, że miejsce na relaks wybrałem w miarę dobre.

Dało się zauważyć brak kobiet mających wolne od zajęć, zazwyczaj spędzających czas na plotkach pod świetlikiem. Cwany skurczybyk — pomyślał Kuba — wszystko przewidział i zorganizował do ostatniego, najdrobniejszego szczegółu. Dobry wybór, jeśli chodziło o ustanowienie go przewodniczącym.

Po małej powtórce rozmów o niczym, żywcem przeniesionych z wczoraj, Michał podniósł ręce do góry i zaczął się śmiać. Rozgadani uczestnicy spotkania zamilkli natychmiast, zdziwienie na ich twarzach miało przekomiczny wyraz.

— Znowu brak aparatu fotograficznego — westchnął Kuba.

— Proszę wszystkich zebranych o uwagę — zaczął Michał, spoglądając po zgromadzonych z poważną miną. — Spotkaliśmy się, aby coś uzgodnić, a mam wrażenie, że tylko tracimy czas. Gaworzymy jak starzy znajomi przy grillu.

Zalesianie zagłębili się w ogrodowych plastikowych krzesłach. Młodzi delegaci szeptem zapytali Leszka, o co chodzi z tym grillem, jednak ten w odpowiedzi tylko pokręcił głową.

— Jeśli można — kontynuował Michał– chciałbym zadać kilka pytań naszym szacownym gościom. — Ukłonił się w stronę wspomnianych osób. — Potem powrócimy do waszych zapytań odnośnie nas i naszej wspólnoty.

— Yyy… — zająknął się Leszek.

Po chwili gorączkowego oglądania się na swoich podopiecznych skinął głową i się roześmiał. To zrobiło wrażenie na pozostałych.

— Ok, panowie. Możemy przejść do rzeczy. Zgadzam się, dosyć już tego owijania w bawełnę, tego niepotrzebnego cyrku. Nasza potrzeba rozpoznania waszej wspólnoty na tym etapie dobiegła końca. Później to już tylko czas pokaże, czy uda nam się porozumieć. Potraficie zaskoczyć i się wykazać, co jest bardzo miłe. Nie zostaliśmy upoważnieni do podpisania całkowitego układu. To, jak sądzę, potrwa, ale będę waszym konsulem u nas. — Tu skłonił się w stronę Rady. — Oczywiście, jeśli wyrazicie na to zgodę.

Ciche oklaski wydobyły się spod pulchnych rączek Darka — menda już szukała nowych panów, żenada. Dobrze, że był bez swojej małżonki, bo kto wie, do jakich ekscesów mogłoby dojść. Zapewne młodzi z delegacji Zalesia byliby ukontentowani.

— Nasze propozycje zawarto w pismach przekazanych mi przez naszą radę — ciągnął Leszek. — Mogę minimalnie nagiąć wyznaczoną granicę, ale nie mogę jej przekroczyć.

Skinął na jednego z młodych ze swojej delegacji, wziął od niego grubą, zalakowaną kartonową teczkę i przekazał ją Michałowi.

— To są propozycje. Dalszą część będziemy mogli przeprowadzić po waszej wizycie w naszym kompleksie. Zapraszam w imieniu swoim i naszej rady.

Ukłonił się dystyngowanie w stronę Michała i usiadł. Odetchnął głęboko, jak po odczytaniu wyroku.

— W takim razie zrobimy przerwę, a gości zapraszam do zwiedzenia ciekawych części naszego skromnego domu — zaproponował Michał.

Do stołu podeszli umundurowani dyżurni. Kubę aż zatkało na ich widok. Rany Boskie, w co on ich, kurde, przebrał?! — pomyślał.

Wszystkich ubrano w zielone ogrodniczki i bluzy tego samego koloru. Armia cholernych ogrodników. Może tylko zamiast kałaszy powinni mieć jakieś grabki albo motyczki. Jednak, trzeba przyznać, prezentowali się bojowo. Po lekko przestraszonych minach delegatów dało się stwierdzić, że zrobili na nich wrażenie. Michał znowu zdobył punkt.

Kiedy goście wyszli, przewodniczący otworzył teczkę. Wyprosił też Darka. Lepiej, żeby nie wiedział o ustalanych propozycjach.

— No, to zapoznajmy się z ich ultimatum — rzekł z przekąsem Krzysztof.

Michał przebiegł wzrokiem po pierwszej stronie gęsto zapisanej kartki i zbladł.

— To rzeczywiście jest ultimatum — wychrypiał.

— Czytaj na głos — poprosił Kuba.

Michał wbił wzrok w zapisane kartki i ledwie utrzymał je w trzęsących się dłoniach. Krzyś chciał je przejąć, ale Starszy Rady mu nie pozwolił.

— Zostaw, dam radę! — odkrzyknął i przełknął głośno ślinę. Ułożył kartki na stole i wziął pierwszą. Zaczął czytać grobowym głosem:

— Rada wojskowa wspólnoty Zalesia anektuje kompleks „Orzeł” i ustanawia warunki przejęcia go w zarządzanie. Na teren kompleksu zostanie wprowadzony komendant wraz z załogą. Radzie wspólnoty „Orzeł” nakazuje się udostępnić wszystkie zasoby oraz instalacje potrzebne do funkcjonowania kompleksu oraz przedstawić imienny wykaz jego mieszkańców. Jakiekolwiek niepodporządkowanie się będzie karane zgodnie z zasadami prawa wojennego. Zatrzymanie delegatów i niepoddanie się ich wymaganiom spowoduje wprowadzenie w trybie natychmiastowym stanu wojny pomiędzy kompleksami. Wyżej ustanowione decyzje nie podlegają negocjacjom. Podpisano: Komendant Główny, Wacław „Kamień” Brona.

Michał sięgnął po następną kartkę, ale ta okazała się pusta, podobnie jak wszystkie pozostałe. Cisza, jaka zapanowała wśród zebranych, była iście grobowa. Wszyscy spoglądali na Michała, jakby liczyli na żart z jego strony. Niestety ten nie wydawał się żartować, cały blady patrzył gdzieś w nieistniejącą dal. Nagle z krzesła zerwał się Kuba i zawołał dyżurnego. Ten, widząc stan komendanta, ruszył do niego biegiem. Stanął w postawie zasadniczej i zasalutował. W końcu to Kuba był dowódcą sił zbrojnych i porządkowych. Nie była to liczna armia, ale zawsze stanowiła twardy orzech do zgryzienia dla potencjalnych zagrożeń.

— Słucham, dowódco — padło z ust podkomendnego.

— Natychmiast zatrzymać i osadzić w osobnych pomieszczeniach całą delegację z Zalesia. — Teraz to Kuba zaczynał swoje przedstawienie. — Zero kontaktów. Wykonać!

Nikt z zebranych Radnych nie próbował mu się przeciwstawić ani nawet odchrząknąć. Wiedzieli, że kiedy ich wódz naczelny wykazywał podwyższony stan podenerwowania, myślał szybko i jak do tej pory nie popełniał błędów natury strategicznej. A mieli już kilka sytuacji podbramkowych. Chłop sprawdzał się na swoim stanowisku, mimo młodego wieku. Miał do tego wrodzony dar.

— Tak jest — padło z ust dyżurnego, który puścił się pędem w stronę, gdzie udała się delegacja Zalesia.

Jako że obiekt nie był duży, już po chwili słychać było podniesione odgłosy w korytarzu południowym. Dyżurni wybrani przez Michała na pokaz byli sporymi chłopcami. Na co dzień pełnili zupełnie inne funkcje, ale właśnie dziś znajdowali się na odpowiednim miejscu. Raczej żaden z delegatów nie miał szans w starciu z nimi.

Kuba nie czekał na ciąg dalszy, tylko ruszył do zatrzymanych. Nabiegła krwią twarz i rozdęte nozdrza zdradzały jego stan. Facet o sylwetce buldożera i w takim amoku mógł wydobyć wszystkie potrzebne informacje bez stosowania przemocy. Na nieszczęście dla uwięzionej delegacji tym razem nie była to tylko pusta poza. Kuba siłą woli powstrzymywał się przez roztrzaskaniem im głów. Nigdy nie cierpiał obłudy i zakłamania, jednak zawsze musiał się hamować w ich społeczeństwie. Teraz nie było potrzeby.

Rozdział 3

— — — — — — — — — — — —


Dyżurni stali na baczność przed komórkami, w których dotychczas składowano części do przyszłych napraw. Małe pomieszczenia, mniej więcej metr na metr, wyposażono w ciężkie, stalowe drzwi zamykane tylko od zewnątrz na potężne klamry. Zasadniczo nikt nie wiedział, co niemieccy budowniczowie tego bunkra mieli na myśli podczas ich budowy. Na klitki mieszkalne były stanowczo za małe, za to teraz idealnie spełniały swoje zadanie.

Kuba powiódł nieobecnym wzrokiem po ciągu drzwi, zamkniętych na cztery spusty.

— Gdzie siedzi ten sku…?

Twarze wyprężonych wartowników wyrażały lękliwe pytanie.

— Gdzie siedzi ich szef, ten łysy palant?! — wrzasnął Kuba.

Natychmiast cztery ręce wskazały na ostatnie drzwi po lewej. Jeden z pilnujących wyrwał się z meldunkiem:

— Tutaj siedzi.

Kuba spławił go machnięciem ręki, po dwóch krokach zatrzymał się przed wskazanymi drzwiami i rozkazał ich otwarcie wartownikom. Od jednego odebrał kałasznikowa, skierował lufę w dół, przeładował i odbezpieczył. Drzwi skrzypnęły głucho i natychmiast po otwarciu pokazała się w nich łysa głowa przedstawiciela delegacji Zalesia.

— Wyłaź! — ryknął Kuba, mierząc do niego z broni.

Mężczyzna zmrużył oczy przed padającym w jego twarz światłem latarki. Nie mógł osłonić się przed nim, ponieważ ręce miał skute kajdankami na plecach.

— Idziemy. — Kuba pchnął lufą wystraszonego i zamroczonego Leszka, wyznaczając mu kierunek marszu.

Po przejściu kilkunastu metrów doszli do kwatery głównej komendanta kompleksu „Orzeł”. Kuba otworzył drzwi przed pochylonym, milczącym Leszkiem i wepchnął go do środka. Na korytarzu za nimi zgromadzili się już mieszkańcy wspólnoty. Wszyscy byli ciekawi przybyszów, ale takie ich traktowanie musiało wzbudzić niekłamane zaskoczenie.

Kuba zapalił światło przełącznikiem. W kompleksie ważniejsze miejsca posiadały stałe zasilanie elektryczne z akumulatorów ładowanych energią wiatru lub poprzez ogniwa fotowoltaiczne. Generatory prądu działały tylko w awaryjnych sytuacjach, a paliwo oszczędzano ponad wszelką miarę.

Kwatera główna, jak na swoje pięć na pięć metrów, nie należała do małych pomieszczeń podziemnego kompleksu. Pełniła szereg funkcji — była między innymi centralą telefoniczną oraz miejscem prowadzenia monitoringu. Kamery i monitory wykorzystano z przerobionych wideofonów znalezionych w magazynie sprzętu ogrodowego, z którego pochodziła większość technicznego wyposażenia ich gospodarstwa

Kuba popchnął delegata na plastikowe krzesło i sam usiadł po drugiej stronie biurka, prawdziwego drewnianego biurka będącego luksusem w tych warunkach.

— Nawijaj — szepnął grobowym głosem do wystraszonego Leszka.

Na twarzy gościa wykwitły zaskoczenie i strach. Wyglądał, jakby nie rozumiał żądań swojego niedawnego kompana doskonałej zabawy i szukał u niego jakiegoś wytłumaczenia, jakiejś podpowiedzi co do zaistniałej sytuacji.

— Wody — poprosił.

— Gadaj, sukinsynu, potem się nażłopiesz.

— Ale co mam mówić? — zachrypiał cicho mimo wyschniętego gardła.

— Po co te cyrki urządzaliście, po jaką cholerę budowaliście zaufanie?!

Leszek otworzył usta i nachylił się do przodu. Kuba nawet będąc podenerwowanym, potrafił odczytać autentyczność w zachowaniu gościa.

— Chcesz mi powiedzieć, że nie wiedziałeś, co było w waszym ultimatum? — zapytał już łagodniej.

— Jakim ultimatum? — wychrypiał Leszek. — Daj mi wody, proszę.

Tym razem już nie oponował, wezwał dyżurnego i nakazał przyniesienie wody do picia. Gdy zostali sami, żaden nie odezwał się słowem. Leszek siedział blady i oddychał z trudem. Kuba bujał się w krześle i patrzył na sufit, mrużąc oczy przez jaskrawe światło diodowej żarówki zamontowanej wprost nad jego głową.

Rozległo się ledwie słyszalne pukanie, po czym w pomieszczeniu pojawił się dyżurny wartownik niosący dzbanek i kubki. Zatrzymał się, rozglądając za wolnym miejscem na ich postawienie. Kuba dopiero teraz zwrócił uwagę na totalny bałagan na swoim biurku. Jednym ruchem ręki zmiótł część papierów i map.

— Dawaj tu — wskazał na pusty kawałek blatu — i dopilnuj, aby nikt nam nie przeszkadzał. Zrozumiano?

— Tak jest!

Tym samym pozbył się wartownika, który już baczniej zaczął obserwować gościa. Zaraz dyżurny skończy służbę i znajdzie nowy temat do rozmowy z żoną i ze znajomymi. A im więcej będzie wiedział, tym ważniejszy będzie w swoim odcinku mieszkalnym. W kompleksie od długiego czasu nic się nie działo, dlatego takie spotkanie z innymi ludźmi stanowiło nie lada gratkę. Ileż nadziei i plotek w jednym! Kuba to rozumiał i nie chcąc go po prostu wyrzucić, przyjął wersję, w której może być dalej ważny. Oczywiście na odległość. Rozmowa miała pozostać tajemnicą dla pozostałej części obywateli. Samo aresztowanie tak długo oczekiwanych delegatów musiało zagęścić senną atmosferę w ich kompleksie i zapewne przedstawiciele odcinków mieszkalnych wkrótce zmuszą Radę do opowiedzenia o całej sytuacji i przyczynie aresztowania. Oby jak najpóźniej, bo nikomu nie była teraz potrzebna panika ani masa towarzyszących jej komplikacji. Ludzie na co dzień musieli mierzyć się z własnymi problemami.

Kiedy przekonany o swojej misji dyżurny trzasnął obcasami butów i służbowo wykonał w tył zwrot, Kuba podsunął kubek z wodą w stronę Leszka. Ten jednak nie sięgnął po niego.

— Proszę, nie rób ze mnie zwierzaka — burknął. — Jestem przecież skuty.

Kuba wyciągnął kluczyki z szuflady biurka i wstał powoli, cały czas patrząc w oczy swojego aresztanta. Ten okręcił się w krześle i nastawił dłonie. Już po sekundzie otwarte kajdanki spoczywały w ręku Kuby.

— Pij i opowiadaj –padł rozkaz w stronę Leszka.

Ten roztarł zdrętwiałe ręce i sięgnął po kubek. Jak na kogoś spragnionego zdecydowanie za długo patrzył na mętny płyn w zdezelowanym kubku, ale po chwili wypił go jednym haustem. Lekko się wzdrygnął od posmaku tej lury, odstawił naczynie na blat i nie podnosząc oczu, zapytał siedzącego naprzeciw Kubę:

— Możesz mi powiedzieć, co było w kopercie? Potem odpowiem na wszystkie twoje pytania.

Kuba położył obie dłonie na stół i wziął głęboki oddech. Zastanawiał się nad sensowną odpowiedzią, czego nie robił często. To on był tu od zadawania pytań. Po chwili przedłużającego się milczenia odchylił się w krześle i zmrużył oczy.

— Chcesz mi powiedzieć, że nie znałeś treści tego ultimatum?! — spytał z wściekłością — Że wysłali jakiegoś nic niewartego głupka na stracenie? Że nie bawiłeś się dobrze naszą naiwnością? Wiecie, że zostaniecie potraktowani jak najeźdźcy, jak wrogowie?

— Mogę? — przerwał mu Leszek — Tylko kilka słów i sam zrozumiesz, co i jak.

Kubą aż zatrzęsło, dopiero się rozkręcał, ale odpuścił, machnął ręką i warknął do przerażonego Leszka:

— Dobra, nawijaj, tylko z sensem, bo szkoda mi czasu na wasze gierki.

Leszek odetchnął głęboko i sięgnął po pusty kubek, kiedy go przechylił, do otwartych ust zleciało kilka ostatnich kropel wody. Widać było, że wystarczyło i tyle, aby nawilżyć wyschnięte z emocji gardło. Obracał pusty kubek w ręku, jakby go zobaczył pierwszy raz.

— Nie jestem mieszkańcem Zalesia. — przyznał — Ja i dwóch chłopców z delegacji jesteśmy mieszkańcami Sołtysowic. Nowy Komendant Zalesia zaproponował nam tę wyprawę z obietnicą, że jak wszystko skończy się dobrze, to zostanę waszym konsulem. Nie mam wiele do powiedzenia. Zasadniczo niczego nie mogę tam mówić ani robić. Siedem lat temu zajęli nasz bunkier i od tamtej pory rządzą. Na początku było strasznie, teraz jest już dobrze albo się przyzwyczailiśmy. Najgorszy jest brak kobiet, a te, co są, mają przerąbane. Gwałcone i przekazywane z rąk do rąk. Są towarem, można je odkupić za alkohol lub inne używki. Komendant na spotkaniu z nami opowiadał, że po połączeniu się z wami nastaną lepsze czasy dla wszystkich. Dlatego uwierzyłem w misję. — Tu żałośnie westchnął — Dlatego tak walczyłem o udział w tej delegacji.

Kuba przysłuchiwał się Leszkowi z niekłamanym zdziwieniem.

— Kim tam jesteś, że cię wybrano? — zapytał.

— Kim jestem? Nikim, po prostu żyję i pracuję. Kiedy ogłoszono, że nawiązali z wami łączność i szukają ochotników do nawiązania z wami kontaktu, zgłosiłem się dobrowolnie. Zorganizowano coś na kształt konkursu i udało mi się go wygrać.

— Kim byłeś przed Katastrofą? W sensie, co porabiałeś?

— Studentem czwartego roku Politechniki Wrocławskiej na Wydziale Mechanicznym na kierunku Budowa Maszyn. — odpowiedział Leszek z błyskiem w oku i pewną dumą w głosie. Dotychczas zgarbiony i przytłoczony wyprostował się na wspomnienie minionych lat. W tamtym momencie Kuba miał przed sobą zupełnie innego człowieka.

Poczuł narastającą w nim przychylność do tego starego już studenciaka. To, jak wypowiadał się o swojej przeszłości, pokazało Kubie, jaki teraz był mały. Pokazało, za jakim światem tęsknił ten łysy i szczupły mężczyzna o wyglądzie intelektualisty. On nie miał kompleksów, a to, co mówił, było swojego rodzaju wyciem, wołaniem za czymś, co już nie wróci. Za czymś, co utracili wszyscy, ale oni w tych sterroryzowanych Sołtysowicach utracili jeszcze więcej. Surowi Zalesianie zabronili im bycia sobą.

Kuba nie należał do ufnych osób, ale teraz po prostu wiedział, że ma przed sobą wyjątkowego człowieka. Bardzo wartościowego człowieka, któremu należy tylko podać pomocną dłoń i będzie można korzystać z tego sojuszu. Ten facet był doskonałym materiałem na przyjaciela, a tych Kuba nie miał za wielu, głównie z powodu swojej porywczej natury, która w większości nie odpowiadała słabym duchem mieszkańcom kompleksu „Orzeł”. Leszek był doskonałym materiałem do rozmów, do wypitki i do przemyśleń o przyszłości. Była w nim jakaś ukryta siła. Kuba podjął decyzję. Dokończą rozmowę i po przesłuchaniu pozostałych zwoła Radę. Dzięki Leszkowi mogli się dowiedzieć co nieco o Zalesiu. Tamci bez informacji pozyskanych przez swoją delegację będą działać po omacku.

— Opowiedz mi o wszystkim. — odezwał się Kuba — O zasadach panującej władzy, uzbrojeniu, ludziach i nastrojach. Czy z waszymi — i tu świadomie użył określenia — „obywatelami” będzie można później normalnie współpracować? Może uda nam się nawiązać kontakty i wypracować jakiś konsensus. Możemy zawrzeć z wami układ i jakoś oddalić problem Zalesia od was i od nas. Razem będziemy silniejsi. Chcą nam zagrozić, nie znając nas i nie wiedząc o nas nic?

Leszek patrzył na Kubę z lekko zmrużonymi oczyma. Z jego twarzy o nijakim wyrazie nie dało się odczytać żadnych emocji. Te zapewne targały wnętrzem Leszka, choć na zewnątrz był niewzruszony jak granit. Miał godną podziwu cechę prawdziwego Indianina, o jakich czytał Kuba w zamierzchłej młodości.

Po zbyt długiej chwili milczenia Leszek rozparł się wygodniej na krześle i poprosił o wodę. Po wypiciu kubka w ten swój szybki sposób odstawił naczynie powoli i delikatnie, jakby miał do czynienia z porcelaną lub innym dziełem sztuki, po czym zaczął opowiadać powoli i dość cicho:

— Ludzi pod bronią jest tam najwyżej z dwustu.

Kuba aż musiał pochylić się w jego stronę. Nie chciał uronić ani słowa, wiedział, że każda informacja była na wagę złota.

— Reszta to ochotnicy z naszego kompleksu, szuje. Mają okazję się wykazać Komendantowi i są gorsi od samych Zalesian. Jedyną różnicą między wojakami z Zalesia a tymi od nas jest to, że Zalesianie mają broń palną, a tamci tylko pałki. Pałki są zrobione ze wszystkiego, co udało się znaleźć, Z drewna, kawałków rur stalowych lub prętów zbrojeniowych. Słowo pałka i prawo do jej noszenia jest ustanowione w regulaminie nadanym nam przez Komendanta Zalesia. Zgodnie z nim można się wyżywać i nie podlega się karom ani zakazom dotyczących pozostałej ludności. Krótko mówiąc, chcesz mieć pałkę i związane z nią przywileje, to donieś na kogoś lub pokaż wojakom Komendanta, gdzie ukrywa się dziewczę. Najlepiej młode. Bądź sobą, zwykłym skurwysynem.

Kiedy to mówił, jego wargi pobielały i dłonie mocno zacisnęły się w pięści. Ten człowiek musiał osobiście doświadczyć czegoś złego z tamtymi bydlakami. Może nawet coś gorszego, o czym strach pomyśleć. Kuba chciał o coś zapytać, ale zrezygnował. Mógł bez emocji zabić lub podczas przesłuchania zedrzeć skórę z delikwenta, ale gwałt na słabszej kobiecie, sama myśl o gwałcie. Nie! To było zupełnie coś innego. To niemęskie i zbyt urągające jego zasadom. To nie czasy barbarzyńców. To tylko człowiek mógł tak postępować z drugim człowiekiem. Człowiek, którego już nie można było zostawić przy życiu. Jeśli uda im się nawiązać współpracę i wyeliminować Zalesian, wszystkich postawi się przed sądem i wygna na zewnątrz. Już miał swój cel na najbliższą przyszłość.

Leszek odchrząknął, jakby coś stanęło mu w gardle. Kuba wstał, podszedł do aresztanta i położył mu rękę na ramieniu. Nie musiał nic mówić. Leszek spojrzał na górującego nad nim mężczyznę i skinął głową. Zrozumieli się bez słów. Kuba już nie usiadł. Zaczął spacerować po swoim gabinecie, lawirując pomiędzy przeszkodami w postaci porozstawianych różnorakich szafek i stosów papierów.

— Opowiadaj — zwrócił się do siedzącego Leszka już bez wcześniejszej agresji. Jakby mówił do serdecznego kumpla.

Leszek westchnął, chyba zrozumiał sytuację i współczucie u swojego rozmówcy.

— Od jakiegoś czasu rodzi się bardzo mało dzieci, kobiety są zmuszane do prokreacji. Ale to nie znaczy, że chcą współpracować. Mimo gwałtów i zmuszania do ciągłego seksu, nie zachodzą w ciążę. Obaj Komendanci, stary i nowy, próbowali różnych sposobów. Najpierw poprzez kary i przymus, potem próbowali nagród. To znaczy, kiedy już któraś zaszła, dostawała więcej jedzenia i co najważniejsze, chwilowy spokój. Jednak tam zawsze jest jakieś ale. Kiedy urodziła, już tego samego dnia potrafili ją dopaść i gwałcić. Jakby sam połóg podniecał tych skurwysynów. Kiedyś, jeszcze kilka lat temu, było słychać wołania o pomoc. Jednak nikt nie reagował. Teraz już tylko kwilą jak szczeniaki albo pisklęta. Jeżeli ktoś udzielił im pomocy, dostawał karę chłosty, czyli śmierć na oczach wszystkich. — W głosie znowu dało się słyszeć nienawiść i beznadzieję — To chore i nikczemne potwory, aż dziw bierze, że nie żyją na powierzchni z równymi sobie. Tam mogliby wyładować swoje żądze na mutantach.

Otarł spocone czoło zewnętrzną stroną dłoni. Kuba bez proszenia nalał wodę do kubka i podał przytłoczonemu wspomnieniami Leszkowi. Ten spojrzał na darczyńcę spode łba i podziękował mu ledwie kiwnięciem głowy. Tym razem nie wychłeptał zawartości od razu. Zaczął sączyć powoli. Dla takich jak on czas się zatrzymał.

— Jeśli możesz, to dawaj dalej — poprosił Kuba.

— Nie ma sprawy, teraz przeszłości się już nie zmieni. Na czym to skończyliśmy? Aha, już wiem. Skończę o tych bydlakach, bo to cię zasadniczo nie interesuje. Broń to w większości stare kałasze z nieistniejącej jednostki wojskowej. Mają ograniczone ilości amunicji, na marginesie przestarzałej. Do nowej broni się nie dostali, tylko kilka osób wie, gdzie jest ukryty arsenał po Szkole Chorążych. — W tym momencie spojrzał na Kubę.

Ten odpowiedział mu bacznym spojrzeniem, w którym widoczne było pytanie i rodzącą się ciekawość.

— A tak, tak. Wiem, o co będziesz chciał spytać. Ale wybacz, nie na pierwszej randce. Ten związek musi zaiskrzyć, aby było z niego jakieś dziecko.

Na ponurym obliczu Kuby zagościł uśmiech.

Reszta pytań i odpowiedzi popłynęła już w luźnej atmosferze. Pozostali przesłuchiwani delegaci albo potwierdzali słowa Leszka, albo nic nie wiedzieli. Nie zauważył u tych ludzi potrzeby bycia bohaterami ani poświęcenia dla ideałów ich chorego wodza. Sytuacja przedstawiona w opisach przez więźniów rozjaśniła trochę obraz tajemnicy na temat przyszłych przeciwników. Wszyscy zatrzymani, jak jeden mąż, poprosili o azyl. Po zakończeniu przesłuchania Kuba poprosił jeszcze na chwilę Leszka i zadał mu tylko jedno pytanie:

— Czy wśród tych ludzi jest ktoś z przeszłością? Wiesz, o co mi chodzi?

— Wiem, ale nie ma. Komendant wysłał tych najmniej przydatnych, ale względnie dobrze wyglądających.

Kuba spojrzał na Leszka z otwartymi ustami. I po sekundzie ryknął śmiechem. Leszek mu zawtórował. Śmiech ich oczyścił, dodał im nowej energii i scalił ich jeszcze bardziej. Rozprężenie przerwało głośne stukanie do drzwi.

— Wejść — krzyknął Kuba

Do pomieszczenia weszli w kolejności, wartownik, który chciał coś zameldować, i po chwili odpychający go na bok roztrzęsiony Michał.

— Wróciła drużyna „turystów”, musisz z nimi natychmiast porozmawiać. To pilne!

Zrobił w tył zwrot i dosłownie wybiegł z pomieszczenia. Wartownik został i za bardzo nie wiedział, co ze sobą zrobić. Już miał wyjść na zewnątrz, ale zatrzymał go Kuba:

— Odprowadź naszego gościa do pokoju wypoczynkowego i dopilnuj, aby zaopatrzono go w kawę i inne dobra. — Następnie zwrócił się do Leszka — Może zechcesz się wykąpać? Nie licz na luksusy, ale to zawsze lepsze niż nic. Zachowaj swój wdzięk, na jaki liczył przecież Komendant.

Leszek spojrzał uważnie na Kubę i już po chwili uśmiech zawitał na jego twarzy.

— Co z pozostałymi chłopakami? — zapytał.

— Jak wrócę, to postanowimy. — odparł Kuba już na odchodnym.

Kilka minut później w sali obrad Rady spotkała się Starszyzna. Do Radnych dołączyli „turyści”. Już wykąpani i przebrani w cywilne stroje.

— Zaczynajcie opowiadać — polecił im Michał, siadając na krześle i nie czekając na resztę towarzystwa.

— Koło wieży natknęliśmy się na kilku obcych ludzi. Byli uzbrojeni i zaczęli bez ostrzeżenia do nas strzelać. Kilku naszych było w rozproszeniu jak zwykle, ich nie zauważyli. No to odpowiedzieliśmy ogniem z paru kierunków i po chwili było po sprawie. Jednego rannego sprowadziliśmy do kompleksu. Nikt nas nie śledził i na górze zostało jeszcze dwóch naszych. Obserwują okolicę. — Spojrzał po wszystkich zebranych i wzruszył ramionami. — To wszystko, jeśli chodzi o zajście. Z tym rannym można śmiało porozmawiać. Jest pod kluczem w magazynku koło wejścia.

Tym razem Kuba nie czekając na nikogo, ruszył w stronę śluzy. Zebrani odprowadzili go wzrokiem, jednak nikt nie poszedł w jego ślady. W sali zapanowało milczenie. Kłęby dymu papierosowego stworzyły istną chmurę burzową nad ich głowami. Wydawać się mogło, że zaraz uderzą z niej pioruny.

Kuba nie zwrócił uwagi na wartownika, który wyprężył się na jego widok, szarpnięciem otworzył drzwi magazynku i wpadł do środka. Na plastikowej skrzynce po jakichś archaicznych i zapomnianych napojach siedział dość potężnej postury mężczyzna w podartym kombinezonie OP1. Podniósł zmrużone oczy w stronę światła i burknął:

— Zgaś to gówno albo nie świeć mi nim w oczy, gnoju jeden!

Na tym jego buta się skończyła. Kuba miotnął nim niczym pustym workiem w stronę wyjścia z prowizorycznej celi. Nim ten zdążył się podnieść, noga Kuby usadziła go w miejscu. Próbował coś wymamrotać, ale nie był to ten sam ordynarny ton. Na podłodze leżał już łagodny baranek, ba, nawet nie baranek, a owieczka. Kuba szarpnął go do góry i powlókł w stronę sali obrad. Chciał, aby przesłuchanie odbyło się przy wszystkich. Kiedy dotarli do celu, Kuba zauważył siedzącego wśród zebranych Darka.

— Spierdalaj — machnął wolną ręką w jego kierunku, pokazując mu drugie wyjście.

Ten nawet nie pisnął, zerwał się i biegiem pomknął we wskazaną stronę, nawet nie oglądając się za siebie.

— Pilnuj wejścia — rozkazał Kuba wartownikowi, który pilnował dotychczas rannego jeńca.

Pchnął na ziemię trzymanego cały czas mężczyznę i warknął w jego stronę:

— Gadaj, śmieciu, ktoś ty i skąd jesteś?

Ten popełnił pierwszy błąd. Kiedy podniósł wzrok na zebranych, spróbował się wyprostować i w trakcie tego na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. Cios w nerkę sprowadził go ponownie do parteru, gasząc głupi uśmieszek na jego twarzy. Z ust wyrwał mu się skowyt, ból musiał być wyjątkowo dotkliwy. Radni zaszemrali, ale wystarczyło spojrzeć na rozjuszonego Kubę, aby nastała cisza.

— Pytam ostatni raz, kim jesteś i skąd przyszedłeś? Potem wychodzimy na powierzchnię.

Skręcony z bólu leżący jeniec jeszcze raz spróbował podnieść głowę. Tylko spróbował, kiedy następny cios spadł na jego drugą nerkę. Kuba chwycił go za włosy i zaczął ciągnąć do wyjścia. Mimo ostrego bólu i braku powietrza ranny wydusił z siebie prośbę:

— Zostaw, będę mówił.

Kuba posadził go pod ścianą. Ten oparł się i łapczywie chwytał powietrze. Ślina kapała mu z otwartych ust, jednak chyba nawet tego nie zauważył. Gdy Kuba ruszył w jego stronę, ten zasłonił się obiema rękami i zakwilił:

— Proszę, nie bij. Jestem z Zalesia — słaby głos był ledwie słyszalny. — Mieliśmy zrobić rozpoznanie waszych terenów. Na górze jest jeszcze jeden zespół i krąży od strony Biskupina.

— Pilnuj go — rozkazał Kuba wartownikowi. Sam ruszył szybko w stronę wyjścia.

Zebrani podskoczyli na ostry dźwięk gwizdka. Nadal milczeli, patrząc na rannego jeńca. Ten jakby wyczuł zainteresowanie swoją osobą i poprosił o wodę. Z kubkiem w ręku ruszył do niego przejęty sytuacją Wojciech, szef hodowców. Wartownik jednak zareagował i nie pozwolił na ten ludzki odruch.

W przejściu nagle pojawiło się kilku „turystów”, wszyscy biegli do wyjścia, a każdy w ręku trzymał karabinek. Od strony wyjściowej przyszedł Kuba ubrany w kombinezon ochronny i nakazał zamknięcie więźnia do jego powrotu. Sekundę potem zerknął przez wejście do sali i już spokojniej zwrócił się do Radnych:

— Panowie, nakażcie zamknięcie świetlika i to szybko.

W ciągu trzydziestu minut na korytarzach kompleksu zaroiło się od ludzi. Dotychczas obiekt wyglądał na wymarły. Leszek siedzący we wspólnym pokoju wypoczynkowym obserwował biegających członków wspólnoty. Po rozmowie z Kubą poczuł, jakby zrzucił ciężar z pleców i wątroby. Bardzo chciał pomóc tym ludziom, ale jeszcze nie zasłużył sobie na miejsce w tym ulu. O ile dotychczas obiecał sobie, że nie spojrzy na żadną kobietę, o tyle te widziane tutaj pomału zamazywały słowa przysięgi. One były po prostu inne — wolne i niezależne. Niektóre przebiegające ślicznotki na chwilę zatrzymywały na nim wzrok. Oj, było w nim coś więcej niż tylko odkrycie nowego członka wspólnoty. Coś jak skryta obietnica.

Nikt nie zajął się gościem, nikt go o niczym nie informował, ale ten nie przejmował się tym, rozumiał, że dzieje się coś ważnego.

Rozdział 4

— — — — — — — — — — — —


Jakąś godzinę później kilku mężczyzn biegło wśród ruin osiedla Sępolno w kierunku Biskupina. Charczenie zaworków w maskach było jedynym dźwiękiem, jaki wydawali. Każdy w ręku trzymał karabinek KBK AK i poprzez okulary maski rozglądał się wokół. Niebo zasnute było burymi chmurami i nawet najmniejszy promyczek słońca nie przebijał się przez tę pierzynę. Na dawnym skrzyżowaniu ulic Spółdzielczej i Karola Olszewskiego leżał przewrócony autobus, a właściwie jego resztki. Właśnie w nich biegnący zauważyli przyczajonego człowieka, który lustrował okolicę przez lornetkę. Na swoje nieszczęście obserwator patrzył w głąb ulicy Olszewskiego i nie dostrzegał zagrożenia. Kuba ze swoimi chłopakami do celu mieli jakieś sto metrów.

Jedyne, co mogło ich zdradzić, to tumany kurzu wzbijane podczas biegu. Kuba za pomocą języka migowego opracowanego przez wspólnotę pokazał jednemu z kompanów obserwatora i zakończył tę bezsłowną rozmowę ruchem podrzynania gardła. Całą uwagę skupił na odległej okolicy. W tym czasie „zagadnięty” ściągnął z pleców potężną kuszę i z pozycji leżącej naciągnął to historyczne ustrojstwo z pomocą drugiego kolegi. Bełt, który umocował w łożu kuszy, przeznaczono chyba na słonia. Był gruby na dwa centymetry i zakończony stalowym grotem szerokim na jakieś pięć centymetrów. Na szczycie kuszy umocowano lunetę strzelniczą. Kuba podniósł rękę, dając sygnał, by strzelec zbliżył się do kamiennej zasłony, za jaką leżeli przyczajeni. Gdy ręka opadła, dał się słyszeć jęk. Po chwili obserwator ukryty w resztkach autobusu wypuścił trzymaną lornetkę i zawisł w otworze po oknie.

Już po chwili dwie schylone sylwetki towarzyszy Kuby pomknęły do przodu. Poza zaczajonymi gdzieś przed nimi ludźmi groziło im niebezpieczeństwo od strony osiedla Dąbie. Tam upatrzyły sobie miejsce zmutowane pozostałości ludzkiej cywilizacji. Stwory bez sumienia i z wielkim apetytem na wszystko, co się dało złapać. Kuba miał posłać kolejnych ludzi, kiedy od strony Dąbia dobiegły ich odgłosy strzelaniny. Kilka karabinków grzmiało dość chaotycznym ogniem. Pojedyncze serie, a po chwili wręcz palba. Pierwsza dwójka dopadła do resztek autobusu i szybko wyciągnęła zwłoki. Zajrzeli do wnętrza, jeden wyciągnął torbę zapewne należącą do zabitego obserwatora. Ruszyli z powrotem, zabierając wszystko, co mogło się jeszcze przydać żywym. Kiedy już wrócili do oczekujących ich towarzyszy, Kuba obejrzał zdobyczną lornetkę. Pokiwał z uznaniem dla wspaniałego trofeum.

Na dalsze oględziny musieli poczekać, gdyż od strony zachodniej w ich kierunku biegło sześciu ludzi. Ostrzeliwali się do tyłu i nawet nie spojrzeli na oczekujących ich żołnierzy z „Orła”. Czwórce biegnącym skończyła się amunicja, pozostała dwójka zaczęła już strzelać ogniem pojedynczym. Za nimi z ruin domków wypadły istoty dobrze znane chłopakom Kuby. Z daleka były podobne do bajkowych strachów na wróble. Rozwarte ręce i powiewające resztki jakiegoś materiału przypominały rysunki z książek dla dzieci. To byli ludzie, którzy zostali na powierzchni, a raczej ich dzieci, a może już dzieci ich dzieci. Jeśli się uprzeć, to nawet zachowały ludzką sylwetkę. Na tym kończyły się podobieństwa. Stwory miały dłuższe muskularne nogi z wielkimi stopami, drobne, szponiaste dłonie zakończone ostrymi pazurami, wybujałe futro porastające ich plecy i kończyny, wielkie oczy oraz płaskie nosy. Najgorszym dla nowicjusza, który je spotkał pierwszy raz, było to, że nie zaczynały atakować. Podchodziły powoli i przepraszały. Właśnie! Przepraszały. Ich smutne „przepraszam” było gorsze od wszystkiego, co podsuwała wyobraźnia. To było takie ludzkie w pyskach tych stworów, że ludzie niejednokrotnie poddawali się im, jakby byli zahipnotyzowani.

Chłopcy z „Orła” wraz ze swoim dowódcą już czekali. Jeszcze tylko kilka metrów i uciekający jeden za drugim zniknęli im z oczu. Pułapka zadziałała. Kuba poprowadził kompanów, rozganiając stwory z drogi. Kiedy już podeszli nad dziury pozostałe po piwnicach i spojrzeli w dół, ich oczom ukazał się śmieszny obrazek. Czwórka uciekinierów leżała na ziemi, prawdopodobne z połamanymi kośćmi, za to dwójka szalała po pomieszczeniu niczym jakieś robaki w pudełku. Heniek, jeden z chłopców z drużyny Kuby, nie wytrzymał, stanął na krawędzi, rozpostarł ręce i zaczął naśladować stwory. Na dole rozległy się wrzaski o tak wysokich tonach, że mogłyby zwabić nietoperze z całej półkuli północnej. Ludzie podskakiwali i wymachiwali rękoma, w panice popychali jeden drugiego. U góry natomiast zabrzmiały śmiechy, nawet ich surowy dowódca sobie nie żałował. Ot, takie chłopięce zabawy.

Uwięzieni na dole nagle zrozumieli, że nie czyhają na nich żadne potwory. Cofnęli się pod jedną ze ścian, a ci, którzy mogli, podnieśli ręce do góry w geście poddania. W swoim położeniu raczej nie mieli innej szansy. Kuba skinął na swoją drużynę, wydał chłopcom kilka poleceń i w chwilę potem w dół poleciała drabinka sznurowa. Dwójka sprawnych natychmiast zaczęła się wdrapywać po cienkich strzeblach. Nawet nie obejrzeli się na swoich rannych towarzyszy. Po wyjściu na widok uzbrojonych od razu uklękli i podnieśli ręce do góry. Bezceremonialnie skrępowano ich i postawiono do pionu. Kuba zdjął maskę przeciwgazową i zwrócił się do swoich:

— Tych na dole zostawić na pożarcie, tę dwójkę odprowadzić. Jeśli będzie problem, wrócić i wrzucić ich do kolegów. O ile jeszcze tu będą. — Splunął w dół i obrócił się na pięcie.

Eskortujący poprowadzili więźniów w stronę kompleksu. Ci z obłędem w oczach jeszcze kilka razy obejrzeli się za siebie. Kuba pochylił się nad krawędzią i krzyknął do uwięzionych rannych przeciwników:

— Ilu was było razem?! Który odpowie, wychodzi.

Nie musiał zbyt długo czekać, problem był raczej ze zrozumieniem, gdyż w jednej chwili wszyscy próbowali odpowiedzieć. Presja pozostawienia bezbronnych na pastwę stworów zrobiła swoje. Nie było już wśród nich twardzieli, zostały ludzkie żałosne śmieci.

Kuba wystrzelił z pistoletu. Z wnętrza piwnicy dobiegł tylko histeryczny wrzask.

— Teraz spokojnie i pojedynczo. Jak nie, to odchodzę.

Przepychanka słowna z dołu trwała tylko kilka sekund. Już po chwili odezwał się jeden głos:

— Wyszliśmy w dziesięciu, panie Komendancie. W dziesięciu. — Reszta mu potakiwała. Ich kontuzje w żaden sposób nie wpłynęły na gorliwość w odpowiedzi.

— To co z resztą? Naliczyłem was sześciu, jeden odpadł w przedbiegach, co z trójką?

— Potwory je zabrały, panie Komendancie.

— Rozumiem. — Kuba pokiwał głową ze zrozumieniem. — Czego tutaj szukaliście?

W dole zapanowała cisza. Wystarczyło, że Kuba tylko schował się za widoczny wyłom, by rozległy się prośby z dołu. Wrócił na swoje miejsce i usiadł na krawędzi.

— No słucham — rzucił.

— Szukaliśmy wejścia do metra, szukamy już od siedmiu lat, panie Komendancie.

Kuba zorientował się, że atmosfera dookoła zaczęła się niebezpiecznie zagęszczać. Żołnierze czuli otaczające ich istoty z piekła rodem, więc trzeba było wracać, i to szybko.

— Pomóżcie im — polecił swoim ludziom.

Dwójka wskoczyła do wykopu i pomogła wychodzić okulałym ludziom. Kuba podawał rękę u szczytu i już po dwóch minutach wszyscy dreptali w stronę śluzy.

Naprzeciw wlokącym się powoli postaciom w maskach wyszedł stwór podobny do jakiegoś przebierańca. Wysoki na ponad dwa metry z wielkimi kończynami górnymi zakończonymi bardzo długimi palcami albo, co gorsza, szponami. Z długich, ale chudych ramion zwisały mu rzadkie kłaki futra. Gdyby nie to, że postać starała się wyglądać na agresywną, można by ją uznać za jakiegoś stukniętego ekshibicjonistę w wieczornym parku. Jeden z żołnierzy skierował w jej stronę lufę karabinka, lecz Kuba powstrzymał go, kręcąc przecząco głową. Rzeczywiście, im bliżej podchodzili do tego stwora, tym ten powoli, ale sukcesywnie ustępował im miejsca.

Kiedy do wejścia zostało im około dwustu metrów, na ruinach stanowiących część instalacji obrony kompleksu „Orzeł” pojawiły się inne stwory. Tych już nie dało się zlekceważyć w podobny sposób. Były szybkie i niebezpieczne. Z powodu ich zawołania stosowanego podczas polowania w większym stadzie — ole, ole — nazywano je kibolami. To dla uczczenia pamięci kibiców WKS Śląska, Wrocławskiego Klubu Sportowego. Często na meczach piłki nożnej darli się w podobny sposób. I tak samo jak te stwory, zachowywali się agresywnie. Istoty te wyglądały jak pomieszanie wilka z owcą. Miały pysk jak u wilka i łapy zakończone potężnymi pazurami i sierść, a właściwie wełnę, jak u owcy. W tych warunkach idealne połączenie drapieżnika w sweterku z wełny. Od strony wejścia rozbrzmiał jakby jęk i po chwili jeden ze stworów wił się w kółko. Reszta stada straciła początkowy animusz i werwę. Kiedy drugi przedstawiciel ich grupy padł martwy na ziemię, reszta rozpierzchła się wyjąc opętańczo. Na powitanie zespołu Kuby z rannymi jeńcami wyszło kilku żołnierzy z kompleksu. Perfekcyjnie wyliczony czas.

Rozdział 5

— — — — — — — — — — — —


Kilka godzin po powrocie i prowizorycznym opatrzeniu rannych Kuba zwołał swoich podkomendnych i zastępców na udział w przesłuchaniu. Nikt z władz kompleksu nie został zaproszony. Mieli po prostu za miękkie serca do tych męskich rozmów.

Na pierwszy ogień zaproszono rannych. Byli już nakarmieni i w miarę wypoczęci. Odizolowano ich od siebie na różne sposoby, ponieważ kompleks nie posiadał tylu wolnych miejsc dla zatrzymanych. Jedyną osobą spoza grona wojskowych był Leszek, który został jednogłośnie przyjęty w szeregi obywateli „Orła” bez przeznaczenia co do roli w zgromadzeniu. Ale wszystko w swoim czasie. Teraz ważne były inne sprawy, bodaj najważniejsze od zasiedlenia kompleksu.

Aresztantów sprowadzono do niedawno odkrytego pomieszczenia, jeszcze niegotowego do zamieszkania lub wykorzystania do innych celów. Posadzono ich pod jedną ze ścian. Doprowadzone oświetlenie nie pozwalało im zbytnio widzieć wszystkiego ze szczegółami. Kuba obrzucił wzrokiem zebranych i kiedy stwierdził, że wszystko jest gotowe, podszedł do więźniów z propozycją zapalenia po papierosie. Gdzieś w głębi siebie stwierdził, że będzie to najlepsza metoda.

— Będę zadawać po jednym pytaniu, na które chcę uzyskać odpowiedź. Jakakolwiek negatywna postawa z waszej strony zakończy się wyprowadzeniem was na zewnątrz.

Ciężko było zachować powagę na widok więźniów. Dwa spore chłopaki, niedożywione, ostrzyżone na zero. Ich ubrania zszyto z różnych materiałów i kolorów, przez co wyglądali jak dwa pajace. Na dodatek siedzieli skurczeni z papierosami w rękach i wydawać się mogło, że zaraz zaczną wykonywać jakieś sztuczki cyrkowe. W dawnych czasach mogliby pracować jako animatorzy i dawać występy na imprezach dla dzieci.

— Jak liczebna jest wasza zgraja i w co uzbrojona — zapytał spokojnym głosem Kuba.

Zbyt długo przeciągająca się cisza wywołała tylko jedną reakcję. Kuba wstał i zawołał strażnika. Kiedy ten wszedł, wskazał na siedzącego po prawej i wręcz z koleżeńskim zapytaniem zwrócił się do aresztanta:

— Tak w ogóle, to jak masz na imię?

— Bogdan, panie Komendancie — pytany natychmiast wstał i podał odpowiedź.

— A ty? — zwrócił się do drugiego.

— Przemek, panie Komendancie, ale mówią na mnie Zgryz. — Ten również wstał i nie pozwolił długo czekać na odpowiedź.

Kuba położył Bogdanowi dłoń na ramieniu i lekko popchnął go w stronę strażnika.

— Wyprowadź, brachu, naszego przyjaciela na powierzchnię. Może dzięki temu Przemek będzie bardziej rozmowny. A właśnie, bez kombinezonu, rzecz jasna. Nie będzie mu za długo potrzebny. Nasi zewnętrzni myśliwi nie lubią za bardzo takich parówek w gumowych kondomach.

Włączył stojący na stoliku monitor. Jakość obrazu pozostawiała wiele do życzenia, ale i tak widać było, kto oczekuje gościa na zewnątrz. Obaj aresztanci widząc wilki w baraniej skórze, aż przysiedli ze strachu.

— Nie, proszę, nie! Panie Komendancie, proszę, nie! — zaczął wyć Bogdan.

Uchwycił się ręki Kuby, nie zważając na ciągnącego go strażnika i pokiereszowaną nogę. Stawiał silny opór przed tą ostatnią wyprawą na zewnątrz. Przemek szeroko otworzył oczy, w których nie było widać żalu za kolegą, ale strach przed swoją kolejką. Nagle jeden z siedzących uczestników przesłuchania podniósł się i podszedł do targanego Bogdana.

— Poznajesz mnie? — spytał. — Przyjrzyj się uważnie i odpowiedz.

Ten mrużąc oczy, spojrzał na pytającego. Przemknęła w nich iskra świadomości i twarz Bogdana rozjaśniła się.

— Poznaję. To ciebie Komendant wysłał do „Orła”. Poznaję. — Napięcie opadło z Bogdana, jakby ktoś spuścił powietrze z worka. Poznał ziomka ze swojego kompleksu. Przecież nie wyda swojak swojaka na pastwę potworów. Jest jakaś szansa na ocalenie własnej skóry. — Pomóż mi, bracie, ja wszystko powiem. Przecież wiesz, że jestem dobrym człowiekiem. Powiedz im, proszę. — Już się nie wyrywał, całe jego jestestwo skierowane było na tę nikłą szansę ocalenia.

— Po prostu odpowiadaj, nie masz nic do stracenia — podpowiadał mu Leszek. — No, może poza życiem. To tylko twoja decyzja, ja nie mogę ci pomóc inaczej. Sam jestem tutaj jako zatrzymany.

Drugi z przesłuchiwanych zaczął już mówić, mimo że nie była to jego kolej. Doszedł do wniosku, że lepiej uprzedzić fakty:

— Ze dwieście chłopa jest pod bronią, panie Komendancie! Mamy różne żelastwo, ale nie wszystko sprawne. Szukają jakiegoś arsenału, tak mówią. — Przemek aż pluł śliną, podając te informacje.

— To prawda, panie Komendancie, to prawda — ryczał teraz Bogdan. — Samiuśka prawda!

Kuba skinieniem odprawił strażnika i ten z uśmiechem wyszedł. Przesłuchiwani nawet nie zauważyli, że filmik ponownie zaczął się tą samą sceną. Był to zapis z kamerki samochodowej montowanej w dawnych czasach, pochodził sprzed kilku lat i uwieczniał tylko kilka minut zajścia z potworami przed wejściem. Stanowił swojego rodzaju materiał naukowy do poznania zachowań tych bestii, a teraz przydał się jako rekwizyt w wyreżyserowanej scence.

— Siadać! — ryknął Kuba do aresztantów. Ci zwietrzyli swoją szansę na przeżycie, bo natychmiast wykonali ten jakże miły dla nich rozkaz. — Jak liczebny jest garnizon na Sołtysowicach? I w co są uzbrojeni?

— Ja jestem z Sołtysowic — wyrwał się z odpowiedzią Bogdan. — U nas w większości składa się ze swojaków, ale dowodzą nami ludzie z Zalesia. Broni jest mało, zazwyczaj pałki.

Tutaj Kuba spojrzał na Leszka i kiedy ich spojrzenia się spotkały, pokiwał głową.

— Co powiesz na temat swojego krajana? — spytał Leszka.

— Nie widziałem go w żadnej akcji przeciwko swoim, nie znam go pod tym kątem — odpowiedział Leszek.

— Bo ja, panie Komendancie, jestem z poboru — Bogdan rozgadał się jak katarynka. — Nie ochotnik. Nam kazano badać teren. Zalesianie nie chodzą tak daleko. Nam dają po magazynku amunicji i najgorszą broń. On, Przemek, też nie jest z ochotników, on stanął w obronie matki swojego kolegi. Taka stara już kobiecina. To go też wyrzucili do nas. Teraz jest taki z gorszych, panie Komendancie. A tydzień temu pobór był i nas załapali. To już wszystko. — W tym czasie Przemek tylko potakiwał i co drugie słowo potwierdzał słowa kolegi.

Kuba podrapał się w zadumie po głowie. I po chwili zawołał strażnika:

— Zaprowadź tych nieszczęśników do jadalni, potem niech dadzą im jakieś ludzkie ciuchy, ale najpierw niech się wykąpią, bo wyglądają jak jakieś żałosne klauny. Przyprowadź następną dwójkę, jak będziesz już wracał.

Przesłuchania nie wniosły już nic nowego. Powoli klarował się Kubie obraz tego, co dzieje się w Zalesiu i na Sołtysowicach. Nie pozostawało nic innego, jak skontaktować się z Radą i uzgodnić plan działania.

Rozdział 6

— — — — — — — — — — — —


Późnym wieczorem w pokoju operatora radiowego pojawił się Kuba w towarzystwie Leszka. Na polecenie szefa operator dostroił radiostację i wywołał Zalesie. Upłynęła spora chwila, nim ktoś po drugiej stronie odpowiedział na wezwanie.

— Wyjdź — polecił operatorowi Kuba i sam zasiadł do mikrofonu. Poprosił Leszka o zamknięcie drzwi wejściowych. — Tu kompleks „Orzeł”, przy mikrofonie Kuba Warnel. Odbiór.

Po drugiej stronie znowu zaległa cisza, towarzyszył jej szum eteru i trzaski będące pozostałością po Katastrofie.

— Tu Zacisze. Kim jesteś? — zacharczał głośnik.

— Najpierw się przedstaw, a potem ci odpowiem, pacanie.

Dało się słyszeć kilka niecenzuralnych tekstów i znowu zaległa cisza. Zaraz głośnik odezwał się ponownie:

— Tu Zacisze. Za chwilę będzie mówił do was nasz Komendant, Wacław „Kamień” Wrona.

— Dobra, dawaj go — Kuba pośpieszył rozmówcę.

— Wymagam szacunku, ty flejo — zabrzmiało znowu, tym razem pijackim głosem.

— To on — szepnął Leszek do ucha Kuby. — To ten szakal.

— Na szacunek trzeba zasłużyć, śmieciu — odezwał się Kuba z uśmiechem na twarzy. Po chwili szepnął do Leszka. — Chyba już problem z wypowiedzeniem wojny mamy z głowy.

— Kto mówi? — dało się usłyszeć pytanie z drugiej strony.

— Komendant „Orła”, Kuba Warnel, do usług.

— Aaa… rozumiem. Komendant. Pajacyk. No dobra, gadaj, czy dostaliście nasze pismo? Coś długo zwlekaliście, cioty. Jutro wysyłamy ekspedycję do was, a ty, gaduło, możesz przyjść nawet dzisiaj. Ugoszczę cię jak zasrańca. Uuu… u nas gościna jak się patrzy. — Po chwili głośnik trząsł się rechotem kogoś z drugiej strony.

W pewnej chwili drzwi się uchyliły i do ciasnego pomieszczenia weszli Radni. W środku ledwo mieściły się dwie osoby, ale potrzeba bycia poinformowanym była silniejsza.

Kuba dosunął się z krzesłem do blatu stolika i przyłożył palec do ust, nakazując tym samym ciszę wszystkim obecnym.

— Jesteś tam, cioto? — padło pytanie przez głośnik.

Kuba nie obraził się, to była jego domena. Poruszać się po ziemi z takimi właśnie ludźmi. Z takimi kanaliami w ludzkiej skórze.

— Jestem, drobny pijaczyno. Jak wytrzeźwiejesz, to napisz albo wpadnij. Teraz nie mamy o czym rozmawiać. A twoje wypociny nadały się tylko do podtarcia dupy. Jeśli masz więcej tego papieru, to możemy pohandlować. Bez odbioru.

Odsunął mikrofon od ust, ale nadal trzymał przycisk nadawania, tym samym uniemożliwiając tamtej stronie odpowiedź.

Michał postukał tylko Kubę po ramieniu i pokiwał głową. Panowie się zrozumieli.

***

W nocy wszyscy dyżurni mieli pełne ręce roboty. Umocnili świetlik stalowymi płytami. Przenieśli maszty elektrowni wiatrowych do ruin budynków, tam było nawet lepsze miejsce ze względu na stałe przeciągi. Dotankowano wodą wszystkie zbiorniki, przemieszczono ludność cywilną poza obszar działań wojennych, jakie mogłyby się toczyć wewnątrz kompleksu. Odwołano lekcje w szkole na najbliższe dni. Wstawiono zdemontowane, stalowe drzwi i zbudowano dodatkowe zapory na wszelki wypadek. Rusznikarz sprawdzał wszystkie zmagazynowane sztuki broni. Nie było tego za wiele, ale było czym się bronić od biedy. Ładowano akumulatory rezerwowe, napełniano butle gazem płynnym z cysterny leżącej od dwudziestu lat niedaleko kompleksu. „Orzeł” był gotów do walki.

Nad ranem do kabiny radiooperatora wszedł Kuba, na jego twarzy było widoczne zmęczenie proporcjonalne do długości jego zarostu. Podał radiowcowi kartkę z tekstem i nakazał nawiązanie łączności z Zalesiem oraz przeczytanie treści depeszy.

— Nie czekaj nawet na odpowiedź, tylko upewnij się, że odsłuchał to ich komendant. To wszystko i kiedy skończysz, pędź odpocząć.

Kuba wrócił do swojej kwatery i tutaj czekała go niespodzianka, ktoś uszczelnił połączenie na rurze. Woda już nie kapała. Uśmiechnął się z przekąsem i rzucił na łóżko. Zasnął, kiedy głowa jeszcze opadała mu na poduszkę. Miał ten rzadki dar, zasypiał dosłownie w sekundę i mógł spać, maszerując. Typowy wojskowy charakter.

Kiedy zawyła syrena, błyskawicznie zerwał się na nogi, już po kilku sekundach biegł korytarzem w stronę sali obrad. Nie musiał się ubierać, gdyż spał w ubraniu. Po drodze mijał ludzi pędzących na swoje stanowiska. Byli wyszkoleni na wszelkie niespodzianki i teraz właśnie jedna z nich się urzeczywistniła. Ćwiczenia były dotychczas traktowane jako zło konieczne, ale niektórzy uważali to za rozrywkę. Jednak dzięki nim udało się wyłonić z mieszkańców tych najlepszych. Dostali szarżę wojskową i zostali zwolnieni z prac dodatkowych na rzecz wspólnoty. W sali obrad jarzyły się już monitory, na jednym z nich było widać grupę skulonych biegnących mężczyzn.

— To widok od strony ulicy Ściegiennego — poinformował szefa jeden z żołnierzy.

Ten spiorunował go wzrokiem i kazał przejrzeć inne obrazy z kamer. Miał rację. Należało dodać, jak zwykle. Znacznie większa grupa, około setki żołnierzy, przemykała się od strony ul. Konarskiego i wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że była to główna grupa.

— Idealnie, po prostu idealnie — mruczał Kuba. — Idą jak cielęta na rzeź.

Obraz był bardzo niskiej jakości, a biorąc pod uwagę ledwo zipiące monitory i martwe pola nieświecących się pikseli obecne na każdym z nich, można by powiedzieć, że ludzie cudem wyławiali z nich cokolwiek przydatnego.

Mniejsza grupka, złożona z piętnastu ludzi, była oddalona od wejścia numer dwa o jakieś pięćdziesiąt metrów i przystanęła. Ludzie widoczni na monitorze zaczęli się rozglądać.

— Oto komitet powitalny dla naszych nieproszonych gości. — Kuba uśmiechał się od ucha do ucha. Jego podwładni nie widzieli go jeszcze takim, radosnym. Ludzie widziani z kamery skupili swoją uwagę na czymś, czego kamera nie obejmowała. Zaczęli strzelać w kierunku wejścia do ich podziemia. Coś powodowało ich agresywne, a raczej paniczne, zachowanie. Widzowie patrzyli po sobie zaskoczeni. Tylko ich komendant cały czas się uśmiechał i wydawał co chwila radosne okrzyki. Stojący wśród obecnych dwaj najbardziej zaufani ludzie szefa podali sobie ręce. Widocznie byli sprawcami zajścia, jakie wszyscy obserwowali.

Kuba uniósł rękę do góry jak dyrygent i gwałtownie ją opuścił. Zebrani dojrzeli dwa pięknie wyrośnięte kibole. Rosłe i nieźle spasione, a co najciekawsze, ubrane w swego rodzaju pancerze. Kuba odwrócił się od monitora i spojrzał na zaskoczone twarze swoich towarzyszy.

— Dobre, nie? — Nie czekał na odpowiedź, znowu skupił się na monitorze.

Jeden z kiboli upadł, trafiony w głowę, ale swoją śmiercią okupił życiem dziesięciu Zalesian. Pozostała grupa zaczęła uciekać. To był ich największy błąd, bo drugi kibol dopadł ich z tyłu i w niespełna minutę nie było świadka wydarzenia, który byłby w stanie cokolwiek opowiedzieć.

— Teraz przejdźmy do głównego teatru — Kuba cicho zaprosił zebranych uczestników.

Wrogi odział skupił się w zbitą gromadę i wolno posuwał wśród ruin. W momencie, kiedy weszli w wąwóz powstały z resztek dwóch budynków wysokich na jakieś cztery czy pięć metrów, czoło oddziału otworzyło ogień.

— Taaa… wystrzelajcie się, jeszcze kawałek drogi do nas — mruczał Kuba sam do siebie.

Ogień otworzyli już wszyscy, na krawędziach sztucznego wąwozu, pojawili się mieszkańcy Dąbia. Słychać było ich przeciągłe „przepraszam”.

— I mamy efekt! — krzyknął Kuba i klasnął jednocześnie w dłonie.

Widać było, że kilku żołnierzy z wrogiego oddziału nie ma już czym strzelać.

— Chłopaki przyszli na wycieczkę, a nie na wojnę — odezwał się Krzysiek, jeden z grupy obserwującej wydarzenia na monitorach.

— Raczej nie. Komendant wysłał ich z myślą o wydarciu od nas zaopatrzenia. Dostali prawdopodobnie większość z zapasów amunicji. Za dużo wśród nich oficerów, aby to miał być tylko rekonesans. Oj, przeliczył się ich ochlaptus, oj przeliczył.

Kilka minut później oglądali rzeź wrogiego oddziału. Zaledwie kilku żołnierzom udało się przebić w ich stronę.

— Zaproście gości do środka — polecił Kuba podkomendnym.

Pomieszczenie opustoszało, przed monitorami pozostał tylko jeden dyżurny. Miał zadanie śledzić dalsze wydarzenia w okolicach ich wejścia. Tak na wszelki wypadek.

Rozdział 7

— — — — — — — — — — — —


W schronie pod dawnym kinem Światowid, nad którym kiedyś górowała wieża, zrobiono tymczasowy lazaret. Jeńców nie chciano wprowadzać do kompleksu ze względu na bezpieczeństwo mieszkańców. Kilka biegłych w medycynie kobiet zajęło się rannymi. Zdziwienie wywołały rany postrzałowe, gdyż potwory nie używały broni palnej. To mogło świadczyć tylko o jednym. Wojsko z Zalesia było słabo wyszkolone i strzelało na oślep. Rannych pilnowali chłopcy z „Orła” i natychmiast tłumili wszelkie przejawy buntu. Siedmiu ze sprowadzonych wylądowało na powierzchni, bez kombinezonów ochronnych, i tak marnej jakości, i masek przeciwgazowych. Reszta jeńców się uspokoiła. Byli teraz bezbronni. Wszelką broń odebrano im przy wejściu do schronu, pozostawiono tylko ubrania. Ciężej rannych przeniesiono do szpitala w kompleksie, pozostałym rozdano porcje żywieniowe i wodę.

Skład ekipy z Zalesia stanowili młodzi chłopcy. Tylko oficerowie mieli około czterdziestki, byli butni i najbardziej uprzykrzali życie wolontariuszkom. Za to pozostali wodzili oczyma za paniami i cmokali lub wykrzykiwali dosyć obelżywe propozycje. W niespełna godzinę od wprowadzenia kilku żołdaków sprowadzono do pionu lekkim, aczkolwiek dotkliwym, fizycznym skarceniem. Kiedy do schronu zszedł Kuba w asyście kilku swoich oficerów i zaczął zabierać na przesłuchania wskazanych ludzi, na twarzach pozostałych pojawił się lęk. Strach poczuli nawet dotychczas pewni siebie oficerowie wrogiej armii.

W chwili, gdy przesłuchujący weszli drugi raz, w schronie zapanowała głęboka cisza, wszystkie oczy zwróciły się w stronę dowódcy „Orła”. Na przesłuchanie zabrano następną piątkę, tym razem z dwoma rannymi. Po ich wyjściu ludzie w pomieszczeniu zaczęli szeptać między sobą i gestykulować. Spoglądali w specyficzny sposób na pilnujących ich żołnierzy. Najwyraźniej szykował się bunt i niepotrzebny przy tym rozlew krwi.

Obserwujący na monitorze dyżurni pobiegli do Kuby, aby przedstawić mu zaobserwowany problem. Ten natychmiast pojawił się w pomieszczeniu obserwacyjnym i postarał się zidentyfikować głównego podżegacza. Nie zdziwił się, gdy zorientował się, że stali za tym panowie oficerowie.

— Sprowadźcie wszystkich oficerów. Pozostałych podzielcie na grupy i wsadźcie zdrowych do wykopów.

Wykopy były miejscem odkrywania zasypanych fragmentów podziemi w głębszych poziomach schronu. Panowała tam duża wilgotność, ale nie było promieniowania.

— Są naszymi jeńcami i nie cackajcie się z nimi. W razie jakiegokolwiek oporu przywalić kolbą z umiarem albo kula w łeb — rozkazał Kuba.

Pięć minut później do pomieszczeń schronu wpadła uzbrojona brygada i prowadzący ją oficer Marek zaczął wskazywać na samych oficerów. Ci na początku lekceważyli polecenia Marka, próbowali szybciej podnieść rokosz, ale kolby karabinków i brak wsparcia ze strony zalesiańskich żołnierzy zmusiły ich do haniebnego wyjścia.

Sprowadzono ich wszystkich do przedsionka kompleksu, gdzie już czekali na nich Kuba wraz z Leszkiem. Dla delegata była to swojego rodzaju próba lojalności wobec nowego miejsca i nowej społeczności. Ten jednak nie wahał się ani chwili. Kiedy więźniom nakazano stanąć pod ścianą, przeszedł przed szeregiem i świecąc latarką po twarzach jeńców, wskazał czwórkę największych znanych mu zbrodniarzy, która natychmiast powędrowała do osobnych cel, a resztę wspólnie zamknięto w jednej.

Kubę bolała już głowa, lecz nie mógł liczyć na sensowne zastępstwo. Wiedział, że Marek nieco mu pomoże, ale w przypadku tej czwórki musiał działać sam. Kilka minut później siedział na ogrodowym krzesełku i przesłuchiwał w celi jednego z oficerów wskazanych przez Leszka.

— Imię, nazwisko i stopień. — W tonie dowódcy „Orła” słychać było zmęczenie i irytację.

Więzień w pojedynkę nie był już taki odważny i butny. Stanął na baczność, jak przystało na żołnierza, i na jednym wydechu wyrecytował:

— Janusz Majewski, kapitan bloku F. — Tu skinął głową i przyjął postawę na spocznij.

— Podaj cel waszej misji i kto wami dowodzi.

— Zdobyć i utrzymać wejście do kompleksu „Orzeł”. Wicekomendant Dariusz Hożępa. To jest, podpułkownik Blokowy Dariusz Hożępa.

— W jaki sposób mieliście skontaktować się z dowództwem waszego kompleksu?

— Mieliśmy zdobyć waszą radiostację i z niej podać komunikat.

— Jakiej treści miał być ten komunikat? — Kuba już miał następny plan. Coś zaczynało się klarować i dawało szansę na uniknięcie własnych strat.

— Nie wiem, komunikat miał przekazać podpułkownik Hożępa.

— Gdzie on teraz jest? Pokażesz mi który to.

— Jego tutaj nie ma, panie Komendancie. — Przesłuchiwany po raz pierwszy użył stopnia Kuby. Albo zrobił to z przyzwyczajenia, albo zaczął budować swoją szansę. — On uciekł wraz z Gwardią w momencie starcia. Zostawił nas samych.

Kuba pokiwał głową ze zrozumieniem. Żałował, że nie ma tutaj tego ich podpułkownika, jednak co się odwlecze, to nie uciecze.

Przesłuchiwany oficer czekał na dalsze pytania, ale to był koniec. Kuba wyszedł i strażnik zatrzasnął za nim drzwi. Jeniec został sam w ciemnościach swojej małej i ciasnej celi. Po godzinie dalszych rozmów z niedobitkami armii Zalesia dowództwo „Orła” miało już jasny ogląd na to, czego chciał Komendant Wacław „Kamień” Wrona lub, jak nazywano go w „Orle”, Pijus.

Na Zalesiu i Sołtysowicach skończyły się wszelkie zasoby. Pijus wpadł na prosty pomysł ich pozyskania — obiecał swoim poplecznikom Eldorado w postaci kompleksu „Orzeł” i nie musiał długo czekać na ochotników. Kuba dowiedział się też, że już od dłuższego czasu są na świeczniku Komendanta, a nawiązanie łączności nie było dziełem przypadku. Informację o ich wspólnocie dostarczyli wyrzuceni zdradzieccy małżonkowie. Naopowiadali o skarbach w „Orle” i o słabej obronie tegoż obiektu. Kuba nigdy nie wtajemniczał postronnych w wiedzę o sile i szkoleniach zespołu. Tylko kilkunastu pracowało na swoistych etatach, inni byli rezerwowymi pracującymi na co dzień na różnych stanowiskach. Kuba pod przykrywką wyjść na zewnątrz prowadził dość częste szkolenia ze swoimi ludźmi. Dzięki temu zyskał sprawną armię, o ile można tak było powiedzieć o ich siłach zbrojnych, a ponadto, szkolono też pozostałych cywili na wypadek podobnego wydarzenia. Niski stan zaludnienia wymuszał takie podejście do tematu. Nikt się nie sprzeciwiał, podobne aktywności traktowano jak rozrywkę przerywającą monotonię dnia codziennego. Kuba na podstawie zdobytych informacji wywnioskował, że teraz to jego wojsko jest liczniejsze, i postanowił nie czekać na następny łut szczęścia.

Rozdział 8

— — — — — — — — — — — —


Wczesnym rankiem prawie dwustu ludzi wyruszyło w stronę kompleksu Sołtysowice. Prowadził ich Leszek, zgodnie ze swoimi marzeniami miał zostać konsulem „Orła”, o ile prowadzona właśnie akcja się uda. Popłynęli Odrą i w miejscu dawnych mostów Jagiellońskich wykonali desant.

Do miejsca akcji zostało im pół kilometra. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z zamysłem. Po wylądowaniu musieli się rozdzielić, aby w razie wpadki nie wszyscy brali udział w starciu. Jedna grupa poszła ulicą Bolesława Krzywoustego w stronę placu Kromera, druga przecięła rdzewiejący szkielet dawnego hipermarketu Korona.

Mieli wejść od dwóch stron od razu, w ten sposób utrudniając osłabionym siłom wroga powstrzymanie ich natarcia. Kubie zależało na minimalnych stratach i to po obydwu stronach. W takich czasach jak te życie ludzkie było wprost bezcenne, jeśli ich gatunek miał pozostać dalej panami tej ziemi. Leszek poinformował Kubę, że same Sołtysowice są słabo bronione i podstawową bronią tam jest pałka oraz trzeba się liczyć z niespodzianką w postaci potworów zamieszkujących dawne rozlewisko rzeki Widawy.

Grupa, która minęła resztki Korony, ujrzała niebywały widok. Masa zieleni wynurzała się z dawnego rozlewiska, olbrzymie drzewa niewiele się zmieniły od czasu Katastrofy, może poza faktem, że teraz były znacznie większe. Tak jakby w ich wcześniejszym rozwoju przeszkadzał człowiek. Ten soczysty zielony kolor w ponurym świecie był bardzo miły dla oka, ale właśnie w tych konarach mogły przebywać potwory. Trudno im się dziwić z wyboru podobnego miejsca.

Do samego wejścia nie wydarzyło się nic, co mogło powstrzymać grupę ich ludzi. Zaczaili się dwadzieścia metrów od zejścia do podziemi i oczekiwali na sygnał od oddziału, który miał wejść od strony dawnego placu Kromera.

Drugiej grupie przemykającej wzdłuż ulicy Krzywoustego nie udało się przejść bez szwanku. Kiedy byli w połowie drogi od strony ulicy Czajczej, na ich powitanie wybiegły ptaki.

— Polskie strusie, kurwa jego mać — zaklął prowadzący ich Leszek Michalak.

Ptaki naprawdę wyglądały jak strusie, tyle że były wyższe i miały znacznie dłuższe, kacze dzioby. Szybkość, z jaką się poruszały, potrafiłaby zawstydzić zamierzchłe gepardy. I te, w odróżnieniu od swoich pobratymców, wcale nie unikały ludzi, tylko traktowały oddział jak jakąś cudowną przekąskę.

— Skubane pędziwiatry, ależ są szybkie — skomentował jeden z żołnierzy, widząc ptaki pędzące im na spotkanie. Dystans trzystu metrów pokonały w oka mgnieniu.

— Ognia! — padła komenda i dziesięciu strzelców otworzyło ogień w kierunku stworów z piekła rodem.

Ptaki szybko rozpierzchły się na boki. Cztery leżały na potrzaskanym asfalcie ulicy, jeden kuśtykał w stronę ulicy Czajczej.

— Biorę udko albo nawet dwa — licytował się jeden ze strzelców.

— Ja pierś i… — zaczął drugi i zaraz urwał, kiedy dostał kuksańca w prawy bok.

— A co, twoja chowa cycki przed tobą?

Zbiorowy śmiech był dowodem na znikomą szkodę psychiczną, jaką mogły spowodować potworki w piórach.

Leszek spojrzał na to wojsko z ciepłym uśmiechem. Tu morale było wysokie. Żołnierze wspierali się wzajemnie i byli jak bracia, w niczym nie przypominali straceńców z Zalesia. Pobiegli do przodu, zachowując teraz większą czujność. Leszek pokazał im kierunek i skręcili w prawo. Nie mógł nic powiedzieć z powodu zadyszki, swojej zerowej kondycji i niedożywienia, musiał oddać palmę pierwszeństwa ludziom z „Orła”. Przebiegli pod wiaduktem kolejowym i wpadli w uliczkę po drugiej stronie. Z wiaduktu zwisały resztki jakiegoś wagonu, który musiał wypaść z torów podczas Katastrofy. Ileż trzeba będzie odbudować, aby stworzyć choć namiastkę tego, co było kiedyś? — Leszek pomyślał na widok wiaduktu. Czy kiedyś jeszcze pojadą pociągi? Czy zgodnie ze słowami wielkiej, polskiej piosenkarki, Maryli Rodowicz, będzie nam dane „Wsiąść do pociągu byle jakiego”? Do jakiegokolwiek? I dokąd nim dojedziemy, czy gdzieś jeszcze jest życie? Takie normalne, może bez udziału techniki, ale życie. Bez masek i potworów, pod słońcem i w czystym powietrzu. Musiał zdjąć maskę, aby obetrzeć łzy napływające do oczu.

— Maskę załóż! — polecił przechodzący obok Marek Madejski, wymownie wskazując na dozymetr.

— Wiem, ale zebrało mi się na takie smuty. — Leszek nagle zdziwił się, że może z obcym sobie człowiekiem rozmawiać o swoich uczuciach.

— Nie ma sprawy, chłopie. Rozumiem cię. — Marek poklepał go po plecach i poleciał do przodu.

Skręcili w prawo i po kilku metrach znaleźli się przed wejściem do kompleksu.

— To tutaj — powiedział Leszek, wskazując na betonowy kiosk ze stalowymi drzwiami.

Marek rozstawił chłopaków w półkolu, część oddziału ukryła się w okolicznych ruinach. Po chwili rozległ się huk i kilka sekund później na niebie zaświeciła się flara. Piękny zielony kolor rozświetlił chmury nisko położone tego dnia. Naprzeciwko ich flary zbliżała się jej siostra w kolorze czerwonym. Oba zespoły osiągnęły cel. Marek spojrzał na swój zegarek i podniósł rękę do góry jak dyrygent.

— Na mój znak wchodzimy. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Teraz!

Stalowe drzwi zostały wcześniej otwarte, nie było żadnych zabezpieczeń, tak jak mówił Leszek.

Ruszyli w ciemność tunelu. Przodem biegła szpica składająca się z ośmiu ludzi. Na razie nie zapalali czołówek umocowanych do kasków, by jak najbardziej oddalić moment zaskoczenia. Jednakże uważali na możliwe przeszkody pozostawione na swojej drodze. Po przebyciu około stu metrów ich oczom ukazał się słaby płomyk tlącego się ledwie ogarka.

— Stój! — szepnął zasapany biegiem i emocjami Leszek. — To ich taki punkt kontrolny. Mogą mieć broń palną.

Marek pokiwał głową — prawdopodobnie, bo w tych ciemnościach zasadniczo można było się tylko domyślać, a nie widzieć.

— Łysy z Kowalem, zdjąć ich! — komenda została wydana ledwie słyszalnym głosem, ale zrozumiano ją doskonale.

Po chwili do przodu wysunęły się dwie sylwetki z kuszami w rękach. Dwa razy zajęczała cięciwa i na wydany przez Marka rozkaz ruszyła reszta.

Kiedy mijali posterunek, w słabym świetle dojrzeli trzech martwych ludzi, dwójkę z nich przyszpilił jeden bełt. Na barykadzie zbudowanej z cegieł leżał pordzewiały karabin maszynowy. Nie nadawał się raczej do użytku bojowego. Był reliktem zamierzchłej przeszłości, jednakże z kilku metrów mógł nadal budzić grozę w potencjalnym przeciwniku.

Jakieś dwadzieścia metrów dalej, za zakrętem zrobiło się już jaśniej. Ludzie siedzący przy drgających od przeciągu płomykach kaganków nie zareagowali na ich przejście. Zdawali się nieobecni, nie podnieśli nawet na nich wzroku. Wyraźnie bali się wszystkich zbrojnych i nie chcieli wchodzić im w drogę. Chcieli po prostu przeżyć, więc zwyczajnie udawali, że ich nie ma. Na prawej ścianie widoczny był napis „Mordercy”, reszta została zamazana. Stan napisu wskazywał na to, że wykonano go dość dawno, zapewne jeszcze wtedy, kiedy ci ludzie stawiali opór okupantowi.

Ekspedycja z „Orła” miała dreszcze spowodowane opadającą adrenaliną, nie spodziewali się aż takiej bierności ze strony obywateli Sołtysowic. Marek jako wtajemniczony w realia dnia codziennego opisanego przez Leszka uwierzył w każde jego słowo. Wyrwanie się z tego piekła było chyba marzeniem każdego żyjącego tu człowieka. Mimo że minęli już z setkę mężczyzn w różnym wieku, nie zobaczyli kobiety ani dziecka. Wydawać się mogło, że to kompleks zamieszkały przez samych facetów. Nie udało się też zauważyć żadnego porządkowego i było to najbardziej podejrzane.

Marek wysłał oddział dwudziestu ludzi na rozpoznanie. Liczba odnóg korytarzy zwiększała się w miarę posuwania się oddziału naprzód. Nie chciał zostawiać ludzi w tyle — wolał, aby wszyscy byli razem. Dzięki temu łatwiej nimi dowodził i kontrolował sytuację.

W pewnym momencie, kilka metrów przed nimi, ukazała im się grupa kilkunastoletnich chłopców uzbrojonych w kije i pałki, biegnąca za jakimś osobnikiem.

— Zatrzymajcie ich! — krzyknął Leszek. — Oni właśnie polują.

Najbliżsi żołnierze byli skonsternowani, spojrzeli na Marka, czekając na jego reakcję, w końcu on był tu szefem i dowódcą, a Leszek tylko ich przewodnikiem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.19