Bajka
Za górami marzeń,
za lasami snów
głowa pełna wrażeń,
a pod skórą — lód.
Kruszą się odłamki
jeden w oko wpadł —
czy kaleczy oko,
czy kaleczy świat?
W tym pucharze wino
ma porażki smak,
patrzę łzawym okiem
na zepsuty świat.
Za górami nocy,
za lasami dni
wyjdę po angielsku,
nim otworzą drzwi.
Nawet nie pomacham,
nie odwrócę się,
lód spod skóry wyjmę
i obudzę się.
Za górami żalu,
za lasami kłamstw
zostańcie na balu,
nie pożegnam was.
Ciągle gra muzyka,
w rytm się stacza świat,
myli proste kroki,
prawie na twarz padł.
Jeszcze jeden obrót,
Piruet, może dwa…
Wyjdę po angielsku
zanim sięgnie dna.
Za górami głupot,
za lasami bzdur
bajka się skończyła —
i nieludzki twór.
Bez
Znów pachnie maj
bez
sennością
bez
miłością
bez
troską
bez
sens znajduję
gdy myślę o nas
wracam jak cień
zrywam się
bez szans na dzień
pachnę, bo kocham
bez
przerwy
na sen
pić chcę
ugaś mnie
bez łez
i bez
krwawą miłość
w tle.
Bluszcze
Kiedyś napiszę ci prozą,
bo wierszem już pisać nie umiem,
że mnie wciąż boli ta miłość
i że zapomnieć nie umiem.
Włożę w kopertę pachnącą
i pocałunkiem zakleję,
a potem po raz ostatni
gorzkimi się łzami zaleję.
Są zakochania jak bluszcze,
wrastają w duszę i ciało,
im mocniej się szarpie korzenie,
tym głębiej będzie wrastało.
Lecz nie wypada się dręczyć
bluszczem, co miłość udaje.
Gdy karmić przestanie się łzami,
wysycha i prochem się staje.
Bo zakochania powinny
miłości kwiatem zakwitnąć.
Gdy stają się bluszczem wijącym,
powinny uschnąć i zniknąć.
Boże Narodzenie
Za każdym razem,
gdy wzbudzisz pragnienie,
niech się w tobie stanie
Boże Narodzenie!
I w twym sercu małym
jak kiedyś we żłobie,
niech się dziecię Jezus
ogrzeje przy tobie.
Niech ci błogosławi,
wylewa łask zdroje,
ty Mu w zamian oddaj
całe życie swoje.
I za każdym razem,
gdy przyjdzie zwątpienie,
niech się w tobie dzieje
Boże Narodzenie!
Buduję się
Buduję się na nowo,
myśl po myśli, po słowie słowo.
Składam się nad wyraz,
wyrastam z milczenia.
Ciszę zmieniam w siebie
i cisza mnie zmienia.
Dziś nie widzę się w lustrze,
tylko w twoich źrenicach.
Gdybym była miłością,
mogłabym się zachwycać.
Lecz nie jestem, jeszcze — idę
drogą dziurawą.
Studzi mnie dobro ludzkie,
i spala grzechów lawa.
Kiedyś szukałam przyjaciół,
znalazłam tylko siebie,
a wszyscy, których kochałam,
gwiazdami są na niebie.
Więc czekam, aż się zbuduję
i będę wreszcie gotowa,
by nazwać siebie miłością
i z Bogiem zacząć od nowa.
Bywa, że głowa boli
Bywa, że głowa boli
od cudzej aureoli.
Bywa, że cieszą rogi,
gdy człowiek duchowo ubogi.
Chciałam być
Chciałam być kwiatkiem
Choć na chwil kilka
W sukience błękit swój wyraziłam
Pachniałam frezją, śmiałam się wiosną
Lecz przyszła zima, w siebie zwątpiłam.
Chciałam być ptakiem,
Dostałam skrzydeł,
wzniosłam się ponad każde stworzenie
Przyleciał wicher, połamał skrzydła
I pozostało tylko cierpienie.
Chciałam być bajką
Do snu tuliłam
Łagodną, słodką nutą dźwięczałam
Lecz ktoś dojrzały podarł mnie w strzępy
Bajkowych łez morze wylałam.
Chciałam być wodą
Gasić pragnienie
Dawać ochłodę, życie, nadzieję
Lecz mnie zmąciły twarde kamienie
Zrobiły że mnie błotnistą breję.
Chciałam być sercem
Bić jednostajnie
Pompować miłość i krew pompować
Ale mnie złamał cios niekochania
Musiałam się przed światem schować.
Chciałam być sobą
Siebie odnaleźć
Lecz się zgubiłam podczas szukania.
Stałam się kroplą łez, może deszczu
Niewartą nawet jednego zdania.
Chyba się zakochałam
Uwielbiam, gdy tak idę,
a ty mi tak pachniesz.
I patrzę, podziwiam
wciąż bardziej Cię pragnę.
Otwieram nocą okna —
może do mnie wpadniesz?
I czuję, jesteś wszędzie…
Chyba znów nie zasnę.
Oddycham coraz głębiej,
pieścisz moje zmysły.
Otwieram się na życie,
mam nowe pomysły.
I pragnę znów poranka
znów się tobą cieszyć.
Gonić cię na bosaka,
śmiać się, tańczyć, grzeszyć.
A ty mi odpowiadasz
na to uwodzenie
ciepłem swoim, jasnością
słonecznym westchnieniem.
Mam ciebie przed oczyma
i krew szybciej krąży.
Nic mnie nie powstrzyma,
muszę kochać zdążyć.
Tulę cię do siebie
jak błogie marzenie.
Choć wiem, że za miesiąc
zostaniesz wspomnieniem.
Chyba się zakochałam
no i w to mi graj.
A on to odwzajemnia,
cudowny miesiąc — maj.
Ćmy
lubię swoją samotność
gdy ćmy wpadają przez okno
nikt mnie nie widzi, nie słyszy
siebie rozgłaszam w ciszy
policzę gwiazdy z nudów
doczekam się paru cudów
wymyślę historię miłosną
by poczuć się bardziej żałosną
a potem przytulę nadzieję
do lustra się roześmieję
na palcach z aniołem zatańczę
odepchnę myśli skazańcze
odkurzę swoje wspomnienia
niewarte jednego westchnienia
i do modlitwy się złożę
cała oddana pokorze
w tej samotności mam wiarę
z nią pójdę dzielnie, najdalej
dzisiaj na ćmy ciągle liczę
jak one przy ogniu się ćwiczę.
lecz dzisiaj już się nie spalam
czasem z jasnością się scalam
z dystansem patrzę na życie
jak ćmy lubię swoje ukrycie.
Droga
Jest taka droga pośród snów,
którą się miłość z grzechem przechadza.
Tam swoje blaski księżyca nów
w pełni pochował, w groby powsadzał.
Droga ta zbita niczym klepisko,
bo choć anioły nią chadzają,
to przecież mogły latać nisko,
lecz one skrzydła swe ciągają.
Idę tą drogą czasem w nocy
jak każdy człowiek poraniony.
I choć na klucz zamknięta jestem,
przez rany wpełznąć chcą demony.
Nie moja wina i nie twoja,
że noże w plecy pchasz uparcie.
Kiedy wydaje się, że cel bliski,
to lądujemy znów na starcie.
Nikt nas nie prosi o wybaczenie,
my nie prosimy, by móc wybaczyć.
Chcemy zapomnieć ziemskie istnienie,
odzyskać światło i mrok zatracić.
Ale przed nami ze snu wciąż droga
i choć tam nie ma gór i zakrętów,
to wiemy — ona nie jest od Boga,
wychodzi z ludzkiej duszy odmętów.
Idą anioły, pędzą demony,
kurz niemiłości, niewybaczania.
Nie znajdziesz końca ani początku,
zrywasz się, krzyczysz — nie koniec spania…
Życie to sen jest i świat jest drogą,
marna to opcja przespacerować.
Na skraju życia, gdy przyjdzie trwoga,
kupić ciąg dalszy, mieć się gdzie schować.
A przecież kupić nic się już nie da,
ni sprzedać, choćby się nie wiem jak chciało.
Wszystko to nic jest, a nic jest wszystko.
Droga donikąd i wciąż jej mało.
Gazeta
Chciała być książką
czytaną z zapartym tchem.
Taką, do której się tęskni
cały dzień.
Została gazeta codzienną
rzucaną byle gdzie…
Gotowa
Jestem gotowa
na noc, na dzień
na ziąb, na upał
na jawę, sen.
Jestem gotowa
na głód, pragnienie
na ciastko z kremem
na przesolenie.
Jestem gotowa
na walkę też
na mur, na most
na suszę, deszcz.
I na melodię
na ciszy cios
na dobrych ludzi
na podły los.
Gotowa jestem
na dotyk rąk
na odepchnięcie
samotny kąt.
By iść, by zostać
by tańczyć, stać
zejść wszystkim z drogi
lub siebie dać.
By siebie zabrać
odpowiedź znaleźć
by już nie pytać
być bliżej, dalej.
Jestem gotowa
by trwać, by iść
na śmierć, na miłość
by zniknąć, być.
Na jedno tylko
nie jestem gotowa —
by poczuć strach
przed złem się schować
I choćby stanął
na głowie świat
pójdę pod prąd
pójdę pod wiatr.
Na pierwszy gniew
na pierwszy ogień
wystawę się diabłom
bo wszystko mogę.
I bez ciebie
i bez ciebie słońce świeci,
chociaż dość niemrawo
delektuję się wspomnieniem,
chociaż może… kawą?
ptaki też śpiewają głośno,
chociaż mniej radośnie
nie wiem, czy to koniec lata,
czy może przedwiośnie?
coś zagrzmiało, chyba burza,
chociaż spokój we mnie,
niebo płacze, bo się bujam,
w obłokach daremnie
kiedyś ci napiszę palcem,
może piórem wiecznym,
żeś był moim udręczeniem
najbardziej serdecznym
Jednym tchem
W świecie mamony i komputerów
Kretyni szkolą gęstych frajerów.
Z nich specjaliści w świat się udają
O swej potędze wiedzę sprzedają.
Oni rozgrzeszą, oni osądzą
Oni są wielcy, nigdy nie błądzą.
Zdania nie zmienią ani spojrzenia
Oplują jadem bez ostrzeżenia.
Zdrowy rozsądek sam się nie broni
Pokora przed tym nas nie uchroni
I nie ocali zdrowych na duszy
Kiedy położą po sobie uszy.
Człowiek — to dusza i jej postawa
Życie to nie jest ludzi plac zabaw
By walić po łbie łopatką złości
I sypać w oczy piachem podłości.
Każdy z nas wtedy otworzy oczy
Kiedy je zamknie — i nie podskoczy
Wyżej niż nieba, wyżej jasności,
Rozliczać będą tylko z miłości.
Takie życzenia nachodzą zatem:
Bądź ty mi siostrą, a ty mi bratem
Niewiele trzeba — więcej uśmiechów
Nie dodawajmy już sobie grzechów.
Nie zabierajmy sobie przestrzeni.
Tyle wystarczy, a świat się zmieni.
Jesteś szczęściem
Wiesz, kiedy brakuje słów,
przychodzi czas, by myśleć znów,
rozum mądrości plecie sieć,
i chce się być, a nie chce mieć.
Przed lustrem stawiasz swoją twarz,
najlepsze znów przed sobą masz,
lepszego nie zobaczysz nic,
więc może warto zacząć żyć?
Bo życie czeka niestrudzenie,
chce spełniać każde twe marzenie,
chce dać ci to, w czym masz nadzieję,
choć może obok ktoś się śmieje.
Twoja jest wartość, nie w cudzych słowach,
nie w cudzych śmiechach, sądach, rozmowach,
twoja jest wartość, tylko w twej mocy,
popatrz w swe wnętrze, spójrz sobie w oczy.
Choć czas cię liże jak hiena chciwa,
chociaż ci zmarszczek może przybywa,
to bez znaczenia, gdy głębią żyjesz,
w głębi swej duszy swój sens odkryjesz.
Wymyjesz brudy, zostawisz grzechy,
w bożej miłości szukaj pociechy,
w aniołów skrzydłach szukaj wytchnienia,
i podnieś głowę, spełniaj marzenia.
Nie zaplanuje nikt tobie losu,
daj sobie szansę, znajdź w sobie sposób,
by żyć tak pięknie, jak da się tylko,
każdą minutą i każdą chwilką.
Oddychaj, poczuj, słuchaj i smakuj,
w serce nadmiary miłości spakuj,
oddaj po stokroć, weź tylko ziarno,
i niech kiełkuje ci nie na darmo.
Szczęście jest w tobie, gdy tańczysz z życiem,
kiedy się śmiejesz bez ograniczeń,
kiedy masz dystans jak stąd do nieba,
sam jesteś szczęściem, więcej nie trzeba!
Kamień
Leżysz mi na sercu
jak ziarno w polu,
co nie dało plonu.
Już nie łudzę się, a jednak
po kryjomu pielęgnuję cię.
Nie powiem, nie-korzenie
masz głębokie,
sięgają rozumu.
Lecz nigdy nie zakwitniesz
mi w życiu, wiem.
Jesteś jakby snem,
a przecież na wyciągnięcie dłoni…
Jak cię odgonić, skoro kiełkujesz
i obumrzeć nie umiesz?
Leżysz beztrosko na sercu,
niczego nie rozumiesz.
Lecz przyjdzie dzień, wszystko minie.
Dziś słońca nie będzie,
bo rzucam się na ciebie cieniem.
Jesteś najgorszym cierpieniem.
Nie, nie ziarnem leżysz,
lecz kamieniem.
Kiedyś napiszę ci wiersz
kiedyś napiszę ci wiersz
że mnie bolałeś
od świtu do zmierzchu
jak grzech
spotkamy się gdzieś
między nocą a dniem
na skrzydłach aniołów
wzniosę się
by spaść jak pech
pod nogi tych
co depczą mnie
ten jeden raz
spóźniony
zatrzyma się czas
i speszy się
patrząc jak bardzo
cię chcę
lecz teraz
odpuść sobie mnie
jak nieswoją winę
wkrótce przeminę
jak twój ze mnie
śmiech.
Miesiączki
Rozpłakał się listopad
Wyrzucił w świat z drzew listy
Tak długo grał z wiatrem w pokera
Aż stał się przeźroczysty.
Nie szczędził grudzień chmur burych
Kłębiły się niczym cierpienia
Nakrywał świat białą pierzyną
By ukryć ludzkie marzenia.