E-book
22.05
drukowana A5
39.68
Przystanek: Jutro

Bezpłatny fragment - Przystanek: Jutro

Objętość:
120 str.
ISBN:
978-83-8273-060-9
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 39.68

jutro zobaczę cię znowu

(…)

poprzez otwarte okno

wejdzie promień słoneczny

przysiądzie na moich włosach

zaświeci


zdumiony

zamilkniesz na chwilę

— tak milkną na obrazach święci

w niewidzialnego boga zapatrzeni —


jutro — to będzie jutro


tymczasem wytrwałe słońce

obiega

drugą stronę zmarzniętej ziemi

— Halina Poświatowska

Mary Thompson

Mary Thompson, Londyn, Earl’s Court

Najczęściej spotykaliśmy się na Earl’s Court — na stacji metra londyńskiego na terenie Royal Borough of Kensington and Chelsea. Aziz czekał na mnie w czarnej bluzie z kapturem, a ja miałam na sobie białą sukienkę w niebieskie bardzo małe kwiatki. Szliśmy trzymając się za ręce. W tej swobodnej dzielnicy po brzegi wypełnionej kolorowym tłumem nikt nie zwracał na nas uwagi. Byłam wtedy tak bardzo szczęśliwa. Jeszcze miałam nadzieję, że Aziz się wyplącze z sieci, w którą się zaplątał. Szliśmy do parku. Siadaliśmy na trawie. Aziz przytulał mnie do siebie. Nie istniało wtedy wczoraj ani jutro. Ale zanim poznałam Aziz’a wydarzyło się coś, co mnie zmieniło. A potem wydarzyło się jeszcze więcej. Jednak obydwoje do samego końca byliśmy pewni, że jutro mimo wszystkich przeciwności, będzie już tylko nasze…

14 miesięcy wcześniej

Mary Thompson

Po ostatnim „wyzwaniu” w nocnym klubie nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Ruszyłam w kierunku metra. Metro to był mój drugi dom. Spędziłam w nim tyle godzin w ciągu swojego niezbyt jeszcze długiego życie, że mogę śmiało tak powiedzieć. Dojazdy do szkoły, do domu, do klubu, do przyjaciół, do Covent Garden. Zawsze i wszędzie metrem. Metro mój drugi dom. Dla moich rodziców metro chyba było nawet czasem ważniejsze ode mnie. Obydwoje są inżynierami, którzy nadzorują linie londyńskiego metra pod względem bezpieczeństwa energetycznego. Metro było niezwykłe. Jak wehikuł czasu. Przenosi cię z jednej dzielnicy Londynu do drugiej jak do biegunowo odmiennych od siebie światów. Odrywa cię od rzeczywistości, obowiązków, zmartwień. Tutaj ludzie czytają książki, prasę, słuchają muzyki, odpoczywają, śpią, oderwani od wszystkich trosk. Jakby na chwilę wyrwani z życia i zmuszeni do zajmowania się rozrywka albo po prostu niczym. Tutaj uczyłam się robić — nic. To dla mnie bardzo trudne. Zawsze byłam tak niespokojna, że wiecznie musiałam coś robić. A teraz po ostatnim zwariowanym weekendzie, podczas którego najpierw moja koleżanka zaprosiła nas na ślub, a potem jeszcze to wyzwanie w klubie… Zwariowany świat. Moja koleżanka jest feministką i singielką. Zawsze podkreślała, że zawsze będzie singielką. Kocha siebie, swoje poukładane życie, swoje rozrywki, jogging i nie pozwoli, by ktoś jej coś kazał, albo, żeby komuś usługiwała. Tak to ujęła. W takie słowa. Ja uważam, że służenie drugiemu człowiekowi nadaje sens naszemu życiu, ale nawet tego nie powiedziałam, bo wiem, że moja kumpela zareagowałaby na moje słowa z oburzeniem. Nie miałam ochoty się z nią kłócić. Nie chciałam jej niczego udowadniać. Chciałam spokoju. Kumpela zaprosiła mnie na sologamy, czyli ślub, który wzięła sama ze sobą. Była ubrana w białą suknię i w obecności przyjaciół obiecywała sama sobie miłość i wierność aż po grób. Wszystko poprowadził mistrz ceremonii. Zastanawiałam się jak zdołał zachować powagę. Potem poszliśmy na „wesele” do nocnego klubu, gdzie dałam się namówić na wyzwanie, po którym nie mogę teraz zaznać spokoju. Nie chciałabym skończyć jak moja koleżanka. Mam nadzieję, że spotkam jeszcze miłość swojego życia. Póki co chciałam o wszystkim zapomnieć. Zniknąć z tej rzeczywistości, przenieść się wehikułem czasu do innego miejsca. Wsiadłam więc do metra. Pojechałam na stację London Liverpool Street, by dotrzeć do dzielnicy finansowej stolicy City oraz centrum Londynu. Na stacji Tottenham Hale przesiadłam się na linię metra Victoria Line łączącą stacje Kings Cross, Oxford Circus, Green Park i Victoria, a potem znalazłam się na stacji Stratford London, która zapewniła mi połączenie z linią DLR jadącą do Canary Wharf. Tyle czasu spędziłam w podróży, by wreszcie uświadomić sobie, że od siebie samego nie można uciec. Przyszła pora, żeby poukładać swoje życie i siebie samego w środku, wtedy też na zewnątrz wszystko zacznie się dobrze układać.

Aziz Muhammad

Z Londynu, do którego wysłali mnie rodzice, pojechałem z kolegą do Syrii. Obydwaj zostaliśmy członkami organizacji Państwo Islamskie (PI). W Syrii szkolono nas na bojowników. Słyszeliśmy wiele obietnic, które miały być spełnione za to, że pojedziemy do Syrii na szkolenie. Mieliśmy dostać drogie samochody i cztery żony. Noszenie brody i broni też mi imponowało. Po przyjeździe na miejsce nie czekał na nas jednak żaden obiecany raj. Obydwaj z kumplem trafiliśmy do obozu dla zagranicznych bojowników. Poczułem się jakbym utracił wolność. Trafiłem do więzienia. To było jak sekta. Najpierw obietnice, a potem pranie mózgu. Musiałem oddać paszport, telefon, a nawet własną szczoteczkę do zębów. Myć wolno było nam się tylko raz w tygodniu w brudnym jeziorze. Na ścianie bił nas w oczy napis: „Ucieczka grozi śmiercią”. Rozpoczęły się dla mnie codzienne lekcje Koranu i strzelania z kałasznikowa. Uczono nas, że nie wolno zbierać jeńców. Zabić trzeba będzie wszystkich. Miałem ochotę uciec, ale po tym, jak zobaczyłem, co się stało z jednym z uciekinierów — zrezygnowałem. Przynieśli nam go do pokoju… bez głowy. Mogłem wybrać pomiędzy nauką na bojownika, albo na zamachowca- samobójcę. Wybrałem to pierwsze. Potem wróciłem do Londynu. Tutaj miałem działać. Jednak poznałem Mary. Mary Thompson. Ona zmieniła w moim życiu wszystko.

— Ona jest niewierna, w dodatku najgorsza niewierna, bo chrześcijanka, katoliczka, musisz ją zabić! — usłyszałam od swojego zaufanego kompana, któremu się zwierzyłem. Te zwierzenia to był błąd. Nie miałem tu żadnych przyjaciół. Mój kompan był dżihadystą, a nie przyjacielem.

John Thompson

Przede wszystkim w życiu jestem ojcem. Moja córka nazywa się Mary. Mary Thompson. Tylko ona mi pozostała. Martwię się o nią, chciałbym, żeby zapomniała już o tamtym chłopaku o imieniu Aziz. Czasem nie mam siły nawet o tym myśleć. Wiem, że nic nie da się tutaj zrobić. Sama musi pogodzić się z tym, co się stało. Większą część dnia pochłania moja praca. Nie mam ochoty rozmawiać z ludźmi, z którymi pracuję. Nie mam z nimi o czym rozmawiać. Ten świat mnie rozczarował i zmęczył. Jedynie córka i praca utrzymują mnie w dobrej formie. Gdyby nie to, położyłbym się i w ogóle nie wstał. Jest we mnie wyrwa. Wyrwa po matce Mary — Harriet. O czy tu po niej mówić? A teraz przyjęli taką nową, wielką panią inżynier — Julię Teams. Ma sześćdziesiątkę na karku, a zachowuje się jak nastolatka. Chce się przyjaźnić, wyciąga mnie na kawę. Odmawiam. Myśli, że jestem mruk, gbur czy cham. A ja po prostu nie chcę, nie mam siły. Moje serce… czuję, jakby zostało wyrwane z klatki piersiowej, rozdarte na wiele części, rzucone o ziemię i podeptane. I ja mam teraz pić kawę, rozmawiać?! Jak?! Ja się pytam jak?! Czy ci wszyscy ludzie, którzy mnie otaczają są w stanie to zrozumieć? Nie. Nie widzą niczego więcej, poza czubkiem swojego nosa. Ja bez Harriet nie mogę żyć, nie mogę oddychać, a co dopiero rozmawiać, pić kawę, śmiać się?! To jest po prostu niemożliwe. Niemożliwe! Wieczorem po pracy, w służbowym pokoju zapalam świece, bo Harriet tak bardzo lubiła zapalać świece, wyobrażam sobie, że ona zaraz przyjdzie i jak to ona — zarzuci mi ręce na ramiona — i zacznie mnie całować, głęboko, żarliwie, gorączkowo, namiętnie, jak to Harriet, ale ona nie przychodzi, więc piję gin z tonikiem. Piję tak długo, aż nie poczuję ulgi w bólu. Kawa? Po co mi kawa?! Nie uśmierzy bólu, bo stracie Harriet. Milczenie jest moim schronieniem. Skorupą jak dom u ślimaka. Czasem powiem kilka słów więcej do Sophie i Roberta, bo z nimi pracuję długo, już kilkanaście lat. Siedzimy razem na tej odludnej stacji energetycznej pod Londynem i jesteśmy zdani tylko na siebie. Nowi szybko odpadają. Nie mogą znieść rozłąki z rodziną i powrotów jedynie na weekend, albo w ogóle do tej pracy się nie nadają, brakuje im wiedzy i wtedy też w popłochu stąd uciekają. Jedynie Ralph Fanns zaliczał się do „starej” ekipy, no i oczywiście Harriet — moja żona, ale od tamtego wypadku, kiedy ich zabrakło, kiedy zabrakło mojej Harriet, słowa przestały mi być potrzebne. Zawsze wolałem ciszę. Ciszę, spokój i milczenie. Jedynie dla Harriet robiłem wyjątek, bo tego potrzebowała. Potrzebowała niezliczonej ilości słów. Była taka wesoła, gadatliwa, roześmiana, przypominała mi kolorowego koliberka, który był wszędzie, umilał wzrok niebieskimi skrzydełkami, które w zawrotnym tempie zmieniały ciągle swoje położenie. Harriet mi powtarzała, że milczenie oddala nas od siebie, że słowa są jak deski w pomoście, który budujemy, by dostać się bliżej drugiego człowieka, że bez słów się nie da zbliżyć, poczuć ciepło, zaznać głębszej zażyłości.

— Jakoś o bez słów się nie da? A dotyk? — pytałem wtedy, tuląc ją mocno w swoich ramionach. A ona śmiała się i wymykała z mojego uścisku.

— Dotyk jest w nocy, a w dzień są słowa — mówiła, bo zawsze musiała mieć rację.

Dlaczego więc to wszystko się stało? Za późno zacząłem rozmawiać, być powiernikiem, słuchaczem, za późno, czy to dlatego? Przecież słowa nic nie znaczą! Dlaczego ludzie tak bardzo przywiązują do nich wagę. To czyny są najważniejsze, nie słowa. A czyny są takie, że byłam przy niej zawsze. Zawsze przy Harriet. I przy Mary naszej wspaniałej córce.

Mary Thompson

Taty prawie nigdy nie było w domu. A kiedy był — milczał. Przy nim naprawdę można było poczuć się samotnym. Na szczęście mama potrafiła go „rozkręcić”, stawiała go po prostu pod ściną: „musimy porozmawiać” albo „musisz mnie wysłuchać”. I zaczynała opowieść o pracy albo o tym, że się o mnie martwi, bo znikam na całe noce i niewiadomo, gdzie się włóczę. Tata słuchał, a potem mówił, że ze mną porozmawia. Przychodził do mojego pokoju, siadał na obrotowym fotelu przy biurku i pytał tak jak mama mu kazała:

— Mary, jak tam wygląda twoje życie, opowiedz mi.

— Wszystko w porządku, tato, jest ok — odpowiadałam.

— To świetnie — kwitował krótko i wychodził z pokoju. Wracał do salonu i włączał swój ulubiony program na YouTube o fizyce kwantowej albo o polu elektromagnetycznym. A ja wtedy rozpaczałam z powodu Aziz’a, ale jak miałam mu o tym powiedzieć? Ktoś kto jest poukładany i logiczny, nie zrozumie tak irracjonalnej historii…

Aziz Muhammad

Miałem dwanaście lat, kiedy podczas maratonu bostońskiego wybuchły dwie bomby domowej roboty. Zrobili je dwaj braci, których kilka miesięcy wcześniej poznałem w meczecie. Zrobiło się wtedy o nich głośno, byli wszędzie — w telewizji, gazetach, w rozmowach na ulicy, sklepach, barach. Jeden z nich od razu poszedł do najwyższego kręgu raju. Ponad dwustu niewiernych zostało rannych. Ich misja, ich udział w świętej wojnie był owocny. Chciałem być taki jako oni. Rodzice niepokoiła moja fascynacja dżihadem, dlatego wysłali mnie do dalekiego wujka w Londynie. Zamieszkałem z nim i jego rodziną, posłał mnie do szkoły i na tym kończyło się jego zainteresowanie moją osobą. W Londynie czułem się obco, źle, samotnie. Aż do czasu, kiedy poznałem Al-Mahmeda. Był już mocno zaangażowany w dżihad. Podpalił kilka kościołów, zabił kilkunastu niewiernych. To niewielka liczba, ale i tak imponująca jak na początek. Polubił mnie i zobaczył we mnie potencjał na gorliwego dżihadystę. Razem przygotowywaliśmy bomby. Zostałem wytypowany razem z kilkunastoma braćmi w świętej wojnie do zajęcia się zachodnią częścią Londynu. Miałem podłożyć bombę pod kościołem katolickim i na jednej z linii metra w zachodnim Londynie. Najpierw miał być kościół. Byłem w stu procentach przekonany co tego, co mam zrobić, aż do momentu, w którym usłyszałem Mary Thompson. Miała włosy w kolorze kasztanów mieniących się w słońcu, bardzo jasne oczy, stała na chórze i śpiewała pieśń: „Ave Maria”, a ja poczułem ciarki na plecach i łzy same napłynęły mi do oczu. Nigdy nie płakałem! Nigdy! Mary był jak anioł. Zaczepiłem ją, kiedy wychodziła z kościoła. Widziałem strach w jej oczach, kiedy dotknąłem jej ramienia. Ale nie cofnęła się, nie minęła mnie, nie uciekła. Stała, patrzyła na mnie z niewzruszonym spokojem, ładnością. „Czy chcesz ze mną porozmawiać o Jezusie?” — zapytała. Oniemiałem. „Tak” — odparłem. Skłamałem. Chciałem tylko na nią patrzeć. Chciałem jej dotykać, całować ją, posiąść. A ona mówiła o swojej wierze, a ja wtedy po raz pierwszy pomyślałem, co to za niezwykła wiara, która każe kochać każdego, bez wyjątku, nie namawia do zabijania, tylko do miłości, wybaczenia, służenia sobie wzajemnie. Dzięki niej uwierzyłem, że istnieje na świecie dobro. Któregoś dnia powiedziałem Al-Mahmedowi, że chce się wycofać.

— Jak to chcesz się wycofać?! — krzyknął oburzony.

— Nie chce podkładać bomby pod kościół…

— Nie możesz się wycofać. Ze świętej wojny nie można się wycofać, za to jest kula w łeb. Jak nie ty podłożysz ładunek wybuchowy, to zrobi to ktoś inny. Co się stało? Chodzi o tę dziewczynę z dziwnym kolorem włosów? Przeleć ją i zapomnij o niej.

— Ja ją kocham!

— Masz kochać Allacha. Za to co powiedziałeś, powinienem cię zabić, to chrześcijanka. Żaden dżihadysta nie może kochać chrześcijanki, ona jest nieczysta, ona jest niewierna! Nie możesz się wycofać. Za to jest kara śmierci. Musisz to zrobić.

— Nie zrobię tego.

— Aziz, kocham cię jak brata. Widzę co się z tobą dzieje. Oni cię zabiją, ale ja ci pomogę. Ja podłożę ładunki. Powiem im, że zginąłeś w akcji. A ty weź tą Mary i uciekajcie do innego kraju.

— Dzięki, bracie.

Mary Thompson

— Nie spotykaj się z Azizem — ostrzegł mnie ksiądz po jednej z mszy.

— Dlaczego?

— To dżihadysta.

— Niemożliwe… — wyszeptałam.

— Niestety… Nie spotykaj się z nim — odparł ze smutkiem kapłan.

— Czy chrześcijaństwo nie oznacza, że powinniśmy pełnić służbę wśród ludzi i ratować ich dusze przed ciemnością, przecież ksiądz sam tak mówił! — rzekłam zdumiona jego słowami.

— Zwodzisz sama siebie, gdy sądzisz, że możesz przebywać w złym towarzystwie i nie ulegać zepsuciu, zobacz ile twoich koleżanek, które zaczęły spotykać się z chłopakami wyznającymi islam nie nosi już sukienek, tylko burki, wszystkie!

— Ja nie będę — rzekłam z naciskiem i pewnością.

— Zwodzisz sama siebie. Mój kolega, też ksiądz, zamieszkał w dzielnicy domów publicznych i mówił, że pełni służbę dla prostytutek. Jednak ten, kto pozostaje w takim środowisku zbyt długo, zmieni się, popadnie w kłopoty. Tak się stało z tym księdzem, porzucił w końcu swoją służbę, pochłonął go ten nie jego świat. Jeśli zanurzysz się w środowisko Aziz’a twoja wiara w końcu osłabnie, a twoja moralność się pogorszy, może nawet przyznasz mu rację…

— Jestem chrześcijanką. Dlatego jestem silna. Uratuję Aziz’a.

— Nie spotykaj się z nim. Zakończ to, póki czas.

— Nie mogę. Nie potrafię bez niego żyć — przyznałam w końcu.

— Sama widzisz…

Odeszłam bez słowa, wstrząśnięta, tym, co usłyszałam. Zadzwoniłam do Aziz’a i poprosiłam go o spotkanie. Zapytałam wprost czy to prawda, że należy do dżihadu. Przyznał, że tak, że to nakazuje mu jego wiara, ale nie chce, żebym zginęła. Prosił, bym nie przychodziła na mszę o godzinie 18.00w najbliższą niedzielę, bo może się stać coś nieodwracalnego.

— Co?

Aziz milczał. A jego milczenie niszczyło moją miłość do niego. Chciałam wtedy zakończyć z nim znajomość. Wyrwać go ze swojego serca. Ale Aziz już w nim zamieszkał i w mojej głowie, i w moich myślach. Ciągle miałam przed sobą czarne oczy Aziz’a. Co robić? Co teraz mam zrobić? Muszę ostrzec ludzi, którzy przyjdą na mszę. Czy pójść na policję? Wtedy aresztują Aziz’a. Nigdy go już nie zobaczę.

Chciałam wieczorem zwierzyć się mamie, ale ona była nieobecna myślami, w ogóle mnie nie słuchała. Widziałam, ze pisze z Ralph’em. Tylko Ralph, i Ralph. Taty w domu nie było…

Ralph

Pragnąłem czegoś więcej od stabilnej pracy i regularnych obiadków w domu. Pragnąłem ekscytacji, namiętności, ukrytych schadzek, gorączkowych pocałunków. Pragnąłem Harriet. Tylko jej brakowało mi do szczęścia. Długo musiałem na nią czekać. Paplała bez przerwy jaki wspaniały, cudowny i dobry jest jej mąż John, że nawet gdyby coś do mnie czuła, jakąś nić sympatii, to nie mogłaby się ze mną spotkać, inaczej, niż w pracy, bo John. John to, John tamto, a jak nie John, to jej córka Mary. Z biegiem lat widziałem jak słabnie, w końcu to była tylko kwestia czasu, ze mi ulegnie. Było warto czekać.

Julia Team, Londyn, Covent Garden

Nazywam się Julia Team. Mieszkam na Neal’s Yard. Najbardziej kolorowej uliczce Londynu. Niełatwo znaleźć moje przytulne mieszkanie. Trzeba wejść w wąski przesmyk od ulicy Shorts Garden Street lub w bramę od strony Monmouth Street. W moich latach młodości kochałam to miejsce, zwłaszcza kiedy zamieszkałam tutaj z mężem Martinem i córkami Alice i Susan. Teraz jednak nie wahałam się wrzucić trochę rzeczy do walizki i wyruszyć do stacji energetycznej pod Londynem, gdzie poszukiwano inżynierów i zapewniano im zakwaterowanie, by nie musieli pokonywać wielu mil każdego dnia. Na studiach energetycznych byłam jedną z dwóch zaledwie kobiet. Kierunek: energetyka należał do mężczyzn, ale mój ścisły umysł doskonale się w tym świecie odnajdywał. Na studiach poznałam mojego przyszłego męża Martina Team’a. Po pięciu latach intensywnej nauki i wieczornych, ukradkowych spotkań, obroniliśmy tytuły inżyniera i rozpoczęliśmy pracę przy rozbudowie londyńskiego metra. Metro w Londynie pierwszą linię uruchomiło w 1863 roku. Obecnie to już Ponad 270 stacji, 12 linii oraz 400 kilometrów tras. A my z Martinem mamy w tm swój udział. Dzieliliśmy nasze życie pomiędzy pracę i dom. To był dobry czas — pełen obowiązków, poświęcenia, które przynosiło satysfakcję, radości z wychowywania dwóch córek. Nie wiem, kiedy to wszystko przeminęło. Martin odszedł ode mnie. Wybrał się w ostatnią podróż. W podróż, z której się nie wraca. Podróż do wieczności, w której, mam nadzieję czeka na mnie, a kiedy przyjdzie mój czas — znowu będziemy razem. Moja starsza córka Alice wraz z mężem i synkiem zamieszkała w Australii, a młodsza Joan wyjechała do Szkocji. Po życiu wypełnionym rodziną, pracą, zostałam nagle sama w pustym mieszkaniu. Trudno było znosić samotność, która nigdy nie była moim udziałem, do której nie byłam przyzwyczajona, przygotowana. Zawsze żyłam w przekonaniu, że Martin i dziewczynki będą przy mnie, razem ze mną, tuż obok mnie. Niestety życie to zmiana. Nieustanna zmiana. Aż do tej ostatecznej, w której zmienia się nasza przestrzeń, czas, ciało rozpada się i zostaje wreszcie tylko sama — dusza, która wraca tam, skąd przyszła. Wraca do Boga, jeśli podczas życia nie odwróciliśmy się od niego albo jeśli chociaż w ostatniej minucie wzywaliśmy imię Jezusa Chrystusa. Bo to On jest bramą, przejściem, i ten kto w niego wierzy, choćby i umarł, żyć będzie wiecznie. Ja jednak pozostawałam jeszcze na tym świecie, osamotniona i w tej samotności zupełnie zagubiona, smutna, nie potrafiąca tej samotności zaakceptować. Miałam sześćdziesiąt lat i przeszłam już na emeryturę, jednak perspektywa długich, samotnych godzin, spędzanych nawet w moim ukochanym Covent Garden, spowodowała, że zdecydowałam się przyjąć ofertę pracy na stacji energetycznej pod Londynem. Do moich obowiązków miała należeć między innym kontrola pracy stacji metra pod względem energetycznym. Bez wahania wrzuciłam trochę ubrań do walizki na kółkach, spakowałam laptopa i wyruszyłam podjąć nowe obowiązki, które wypełnią moją codzienność po brzegi, a w dodatku poznam nowych ludzi. W nowym miejscu najbardziej zaintrygował mnie John Thompson. Człowiek nieprzenikniony, którego nie sposób było poznać. Thompson był jak pokój zamknięty na klucz.


**

John Thompson. Stacja energetyczna pod Londynem

Moim współpracownikiem, który wprowadzał mnie w arkana pracy został inżynier John Thompson. Jaka byłam naiwna ciesząc się z powrotu do pracy! Myślałam, że obowiązki i poznanie nowych ludzi uwolni mnie od uczucia osamotnienia. Jednak zapomniałam, zupełnie jakbym miała znowu naście lat, o tej oczywistej prawdzie, że wśród ludzi jest się czasem bardziej samotnym niż kiedy się jest samemu, w dosłownym tego słowa znaczeniu. John Thompson był typem człowieka, do którego nie sposób się zbliżyć, nie można go poznać, a co do pracy również ograniczył zasób słów do minimum: „Nazywam się John Thompson. Tu jest twoja karta dostępu do centrali energetycznej. Tu jest dokumentacja, w biurze czeka na ciebie służbowy laptop, masz tam wgrane wszystkie dane techniczne, gdybyś miała pytania dzwoń do mnie.” Oczywiście, że miałam pytania, ale kiedy podniosłam wzrok znad dokumentacji, by zadać pierwsze z nich Johna już nie było. Kiedy do niego dzwoniłam, słyszałam tylko: „Już jadę.” albo „Zaraz będę.”, ewentualnie trochę więcej: „Koniec twojej zmiany. Jadę.” Przy moim odcinku kontroli stacji metra oprócz Johna Thompsona pracowała jeszcze inżynier Sophie Smith i inżynier Robert Brown. Młodsi ode mnie o jakieś pięć może siedem lat. Któregoś dnia, podczas obiadu, widząc, ze zarówno Sophie, jak i Robert są gadatliwi, otwarci i z poczuciem humoru, postanowiłam zapytać ich o Johna Thompsona. Było to po tym, kiedy sama próbowałam przełamać bryłę lodu pomiędzy nami i zapytałam:

— John, możemy razem wypić kawę, podczas przerwy?

— Nie.

— Dlaczego? Nie podrywam cię. Mam sześćdziesiąt lat. Akceptuję swój wiek i akceptuję to, że jestem sama. To tylko kawa.

— Nie — odparł szorstko, a potem chyba coś w mojej twarzy pojawiło się, co wzbudziło w nim jednak jakąś empatię, bo dodał łagodniej:

— Nie, dziękuję.

— Dlaczego? — nie zamierzałam się poddać.

— Nie, bo nie lubię kobiet — odparł John Thompson. To nie był żart. Nie uśmiechał się przy tym w ogóle, ani odrobinę.

Poddałam się.

— Okay — odparłam, siląc się na uśmiech.

Dlatego, kiedy widziałam otwartość i gadatliwość Sophie Smith i Roberta Browna postanowiłam zapytać o Johna.

— Dlaczego John nic nie mówi?

— Nie lubi kobiet — odparł od razu Robert.

— To przez Harriet — dodała Sophie.

— Kim jest Harriet?

I się zaczęło. To wtedy poznałam historię Johna Thompsona…

**

Harriet Thompson

— Thompson, nazwisko takie samo jak u Johna, byli rodziną?

— Tak. Harriet Thompson była żoną Johna — wyjaśniła Sophie.

— Była? Rozwiedli się — nie potrafiłam opanować ciekawości.

— Nie rozwiedli się… — pokręcił głową Robert Brown.

— Dlaczego więc mówicie — była? — zapytałam.

— Harriet Thompson nie żyje… — rzekł z powagą Robert. Nie zdążyłam jednak zapytać czy na coś chorowała, ile miała lat, co się stało, bo Sophie rozpoczęła już swoją opowieść.

— Harriet Thompson to była rudowłosa piękność — zaczęła swoją opowieść Sophie Smith.

— Nie przesadzaj — tonował ją Robert.

— Błękitne oczy w ciemnej oprawie długich rzęs, wysokie kości policzkowe, usta wykrojone jak z czerwonego papieru z połyskiem i długie, jasne kasztanowe włosy, długie, prawie do pasa, które związywała czerwoną tasiemką, tworząc wielki kok, tuz nad smukłym karkiem — Sophie mówiła z pasją jakby koniecznie chciała Roberta przekonać do własnej wizji Harriet. Robert jednak był nieprzejednany i próbował sobie kpić z zachwytów Sophie:

— Chyba minęłaś się z powołaniem, Sophie. Powinnaś zostać pisarką, a nie inżynierem…

— Oj, tam, nie znasz się na kobietach, dlatego zostałeś starym kawalerem, o przepraszam, singlem, teraz tak to się nazywa — Sophie nie pozostawała mu dłużna.

— Moją żoną jest Energetyka — bronił się Robert.

— Tak, wiem, poświęciłeś się dla londyńskiego metra — śmiała się Sophie.

— Wszystko przed wami — kto się czubi, ten się lubi — rzekłam z uśmiechem. Chyba uderzyłam w czuły punkt dla Sophie, bo od razu zmieniła temat.

— Zostawmy starego singla Roberta. Opowiem ci o Harriet Thompson. Ale, żeby opowiedzieć o Harriet, trzeba najpierw opowiedzieć o Ralph’ie Fannes’ie — rzekła Sophie, przygotowując się do dłuższej opowieści.

Ralph Fanns

Ralph był przystojny, wysoki, dobrze zbudowany, a do tego wyjątkowo inteligentny, czarujący, z poczuciem humoru. Ożenił się, miał dwóch synów. Jego żona zajmowała się domem i synami, Ralph wracał do nich na weekendy, a w tygodniu pracował na stacji energetycznej pod Londynem. Ralph krótko mówiąc miał poukładane, szczęśliwe życie — szczęśliwą rodzinę i satysfakcjonującą pracę. Miał jednak jedną cechę, która komplikowała mu życie. Był uzależniony od adrenaliny. Sam kiedyś opowiadał Robertowi, że kiedy nic się nie dzieje, popada w takie zmęczenie, znużenie, że nie ma siły wstać z łóżka. Miał świadomość udanego życia, z jednej strony w pełni to doceniał, a drugiej strony wiecznie go coś gnały do przyjmowania na siebie nowych obowiązków, niebezpiecznych instalacji, emocjonujących znajomości. Dlatego chyba zainteresował się Harriet. Ona też, podobnie jak on sam, była żywiołowa, pełna energii, ambitna, spragniona osiągania nowych celów, miała udane małżeństwo i dobrze wychowaną córkę Mary, doceniała to idealne życie, a jednak szukała dalej, pragnęła więcej, jakby się bała, że to jej życie nie jest jeszcze nie dość pełne, bogate, ciekawe, fascynujące. Obydwoje nie potrafili żyć w spokoju. Czuli się wtedy znużeni, zmęczeni, senni. Być może Harriet też była uzależniona od adrenaliny. Ten ich romans w ukryciu przed wszystkimi na pewno dostarczał nie lada emocji. Ale po co ludziom emocje, które przynoszą wyrzuty sumienia i mogą zniszczyć idealnie poukładane życie? Chyba ludzie uzależnieni od adrenaliny, którzy dopiero w napięciu, czują, że żyją, nie są w stanie, nawet jeśli mają świadomość, zastosować się do tych logicznych zasad. Kiedy człowiek już wszystko ma, to jest sytuacja niebezpieczna. Zaczyna szukać jeszcze czegoś. Mimo, że tak naprawdę niczego już nie potrzebuje. Spokojna, zwykła codzienność wypełniona obowiązkami i hobby czy też odpoczynkiem — jest świętością. Jednak taka sytuacja jest zagrożona. Natura nie znosi próżni. Licho nie śpi. W boski spokój wkracza diabeł, żeby wszystko zmącić. Musi się coś dziać. Budujemy, upadamy, znowu wstajemy, żeby odbudować, to co przez upadek się pokruszyło i tak bez końca, aż do samej śmierci. A ci uzależnieni od adrenaliny, jak Ralph mają jeszcze ciężej, oni w ogóle nie mogą przestać generować sytuacje ekstremalne, dziwne, szalone, namiętne. Harriet była dla niego wyzwaniem, przygodą, chwilą szaleństwa. A w domu czekała na niego miła, łagodna, troskliwa żona i dwóch wesołych synków. Miał wszystko, czego chciał.

Trzy lata temu Ralph był szefem naszej stacji energetycznej. Kontrolował pracę londyńskiego metra. Harriet był jego prawą ręką, zlecał jej wszystkie ważniejsze zadania związane z metrem. Jednak tylko do pewnego momentu. Odsunął Harriet od prac związanych z funkcjonowaniem metra, kiedy dowiedział się, że córka Harriet, osiemnastoletnia Mary spotyka się z dwudziestoletnim Azizem Muhammad’em podejrzanym przez służby specjalne o przynależność do dżihadystów Państwa Islamskiego (PI). Aziz miał być przygotowywany do podłożenia bomby w londyńskim kościele katolickim, a później w londyńskim metrze. To popsuło ich relacje. Wybuchła wtedy chyba najgłośniejsza awantura w historii całej stacji energetycznej. Harriet bardzo głośno wylewała swoje żale pod adresem Ralpha, że po tym wszystkim co ich łączyło, nie może nie mieć do niej zaufania, że nigdy by nie przekazała córce żadnych informacji o poszczególnych stacjach, żeby przekazała je Azizowi. Poza tm zaznaczał, że Mary trzyma się z daleka od islamu, chodzi do Kościoła katolickiego. Ralph był nieugięty. „Tu chodzi o życie setek ludzi. Nie mogę ryzykować. Zajmiesz się konserwacją systemów, metro należy tylko do mnie od tej pory.” Nikt może nie zwróciłby uwagi na tę wymianę zdań, gdyby nie była aż tak podszyta emocjami i jeszcze tym zdaniem — „po tym wszystkim, co nas łączyło.” Od razu rozeszły się plotki, że Ralpha i Harriet łączy coś więcej niż praca. Oczywiście na końcu te pogłoski usłyszał John. Tego dnia razem z Harriet wyjechali na weekend do domu. W poniedziałek Harriet odbyła długą rozmowę z Ralphem za zamkniętymi drzwiami, w jego gabinecie. Potem Ralph wyszedł stamtąd poważny i blady, może smutny. Zaraz potem włączył się alarm. I zdarzył się tamten straszny wypadek, w którym zginął Ralph i Harriet, a John Thompson przestał mówić.

— Przecież on nigdy nic nie mówił — wtrącił się Robert w opowieść Sophie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 39.68