Moje życie, moja wina, moja bardzo wielka miłość
R. i O.
Przystanek
Czekam na przystanku życia
na ostatniego przewoźnika,
co sprzeda bilet za dwa złote
i zabierze mnie w tę samą stronę.
W słowa święte wierzę,
a Ty mówisz jak bóg,
że stale przy mnie jesteś
i kładziesz na powiekach
pocałunki miękkie,
wiem, że dzisiaj nie odjadę,
ani nie odejdę…
Mówisz, że za rzeką
zasnąć też jest ciężko,
słodko spać nie może
przelęknione dziecko.
Myślisz, że gdy będziesz stary
wszystko będzie prostsze,
dziecko, które dzisiaj płacze,
zdąży do czegoś dorosnąć.
Żegnasz więc me czoło
i obie dłonie odchodząc,
usta omijasz jak kierowca
pijanego na drodze.
Czułość jest prawdomówna,
wierzę w tę pustkę i ciszę,
w jej nieme słowa święte,
wciąż stoję na przystanku
czekając na Ciebie…
Siła życia
Zimą wspinasz się na górę,
idziesz nocą czarnym lasem,
niebo dźwigasz na ramionach
lecz przyklękasz tylko czasem.
Gwiazda spada tuż za Wozem,
taki wielki, szybko jedzie może?
Pod ich Twórcy nieopamiętaniem
ktoś uwierzył w zmartwychwstanie.
Ty chłopaku, wolny strzelcu
niedowiarkiem długo byłeś,
idąc nocą pod gwiazdami
odzyskałeś wiarę w miłość.
Możesz unieść każdy ciężar,
droga trudna, lecz przyjemna.
Gdy uczucie jest prawdziwe
nie zabiera, daje siłę.
Znów ciemności błyszczą oczy,
mróz aż szczypie rozpalony,
noc zaprasza do wolnego tańca,
sadza na pól nagich kolanach.
Wytańczona, czarna dama,
cała się rozpływa z rana,
a on dalej ściska, trzyma,
tak jak w Tobie, jest w nim siła.
Strumienie
Opuszczamy białe niebo
przed nadejściem nocy.
Wielki, czarny koń już ciągnie
gwiazd pełniutkie wozy.
Jadą nocą Drogą Mleczną
przez krainę ciszy wieczną.
Stojąc gdzieś pomiędzy nimi,
by nie zgasły, też milczymy.
Nie uciszy noc strumieni,
nie jesteśmy tu potrzebni.
W kryształowych ramach lodu
płyną ciemnych luster tafle,
szumią o miłości wielkiej,
przeglądają się w nich czaple.
Nie potłuką się na szczęście
z lawinowym jej nadejściem.
Pośród gąszczy dzikich sadów,
drzew zgarbionych wiatrem czasu,
odjeżdżamy w sen spokojny,
Twoja dłoń na mojej dłoni,
ogniem płoną horyzonty.
Świątynia
Stanęła na skale świątynia samotna,
tylko jednemu swoje mury podda.
Na widok budowli zlecieli się bogowie,
jeden zamieszkał jej święte podwoje.
Odtąd świątyni już nikt nie zbezcześci,
Bóg skarbów pilnuje i wzrokiem pieści.
Samotność złożyła miłości w ofierze,
Boga w sercu nikt jej nie odbierze.
Tylko śmierć tak potężne mury powala,
ciepłe światło wnętrz żywcem wykrada,
ucisza serca roztańczonych dzwonów,
pokrywa patyną głowy lśniących kopuł.
Kiedy Bóg odchodzi z jakiejś świątyni,
może ona runąć już w każdej chwili,
gdy trwa na skale dumna, choć samotna,
ma swego Boga, który ją wciąż kocha.
Koncert Gilmoura z koparki na wykopaliskach
Pośród wspomnień wykopalisk,
dawnych związków niewypały,
na gruzach przeszłości,
niewybuchy miłości.
Wokół wszędzie krwawe plamy
serc w niewolę nocy pojmanych,
bladym świtem rozerwanych…
W historycznym tym terenie
stoją zakochani śmiertelnie…
Dla nich biją dzisiaj dzwony,
szukają ratunku swych dłoni,
dźwięków, by się z nocą splatać,
lecieć do lepszego świata,
tam gdzie „wszystko lśni jak diament”
i „zieleńsza trawa”.
Tak wiele chcę powiedzieć
Tak wiele miły chcę Ci powiedzieć…
to czego pragniesz i nie chcesz wiedzieć.
Może i lepiej, że Ciebie nie ma,
bo gdy się zjawiasz, mowę mi odbiera.
A ja się lubię dzielić dobrym słowem
i potrzebuję mieć Cię stale przy sobie,
więc nie mam pojęcia, na czym to polega,
że gdy przychodzisz, dech mi zapiera.
Jeśli nie chcesz bym była kaleką,
trzymaj się, proszę, ode mnie z daleka.
Poznasz myśli moje najszczersze
gdy będę pisać o miłości wiersze.
Lecz ja uwielbiam Cię jak czereśnie,
choć jestem pełna, chciałabym jeszcze.
Co będzie jeśli zamieszkamy z sobą?
Z całą pewnością zostanę niemową!
Niebo
Otworzyłam oczy pod zielonym niebem
już umarłam, czy leżę pod drzewem?
Śmiechy naszych dzieci słyszę w oddali,
z piłką, gitarami, wniebowzięci cali…???
Bierzesz mnie za rękę, idziemy do drzewa,
opieramy się o nie, miłości się nie da.
Zanim ptak wyleci, żołędzie opadną,
wszystkie jego listki aż po czubek zadrżą.
Skoro to niebo, to i niebiańska zabawa!
Przy ognisku pijemy, śpiewamy do rana!
Może to nie raj, jeszcze nie umarłam,
ale tu granica gdzieś się już była zatarła…
Dusza
Przyszła wieczorem,
usiadła ostrożnie
przy okrągłym stole,
oczami nocy
wpatrywała się w ogień.
Ciepło i muzyka
w jego żyłach płynie,
obudził duszę
w samotnej dziewczynie
więc na ucztę życia
przyszła zaproszona,
zakosztować szczęścia,
dusza niezaspokojona.
Ciało opuszczone
w łożu pozostało,
czego mu potrzeba,
rankiem otrzymało
ale dusza nadal pragnie,
szuka ciepła dłoni,
na granicy życia
w mgle swych uczuć błądzi.
Wojna
Brama, ścieżka, drzwi do domu,
wejść nie wolno już nikomu,
a w ogrodzie studnia stoi,
co nikogo już nie poi…
Kiedyś żyła tu rodzina,
pustka dom odziedziczyła.
Martwą głębią okien zgasłych
patrzy na przechodniów masy.
Nieciekawi są historii,
nieświadomi przeszłej wojny,
co rodzinę wyniszczyła,
szczęście domu wypaliła.
Bezsensownie, bez litości
poszły z dymem zapewnienia
o największej ich miłości.
Gospodarze poginęli
w bez uczucia tej Syberii.
Dzieci wojna podzieliła,
siostra bratu już niemiła.
Wszystkie mosty popalone,
wron naloty dywanowe
kraczą, że nadejdzie nowe,
nowi państwo i ich dzieci,
dla mnie obcy i najeźdźcy.
Jak różaniec w dłoniach
przesuwam wspomnienia,
w albumach przechowuję
pożółkłe zaświadczenia.
Była miłość i szczęście!
Mam zdjęcie…
Ojciec
Wkładał do ręki chleb i młotek
mówił: „Każdy córko musi
odwalić tu swoją robotę”.
Przychodzi we śnie
sprawdzić czy wszystko gotowe.
To nie był Ten, co karcił mnie,
to był Ten, co kochał,
ostatnie ciepło i ostatnią łzę,
to również dzieciom oddał…
W łodzi rodziną obwieszonej
poszedł na dno mariańskiego dołu,
do nieznanego Mu nigdy dotąd,
świętego spokoju…
Miłość w ziemi zakopana,
wzrasta w nas każdego rana.
Wbijam gwóźdź i kroję chleb.
wiem, że nie jestem sama.
Arka
Wybuduję wiersz
jak łódź, naszą Arkę,
zamieszkamy w słowach
najpiękniejszych na stałe.
Popłyniemy do ziemi
marzeniami obiecanej,
gdzie ból pleców, zdarte palce
nie zakłócą zachwytu
zatopionym światem.
W wierszu zbitym ze słów,
jak w łodzi z deseczek,
wszystko pomieszczę…
Pięć obrączek, cztery koty,
dziewięć gitar, dwa namioty,
kilka kubków, łyżek, noży
wszystko się w Arce jakoś ułoży…
Wiosła plączą liliom szyje,
nasza łódka prosto płynie.
Powalonych drzew konary
tu dla orłów są przystanią,
ja przystanią dla Ciebie,
Ty przystanią dla mnie.
Park
Matko, nie chodź do parku
tam giną wszystkie dzieci!
Uciekają w prerie na rumakach
wyłamanych w krzakach
gdy siadają na huśtawki,
zamieniają się w ptaki!
Potem żyją pod kopułą
zielonego nieba
i nie słyszą głosu matki,
że do domu wracać trzeba.
Nieprzegotowaną wodę
prosto z nieba piją,
łapią na lasso złote motyle,
w gałęzi apartamentach,
na najwyższych piętrach,
w złotych gniazdach
wysiadują złote jaja.
Gdy nadchodzi zima,
głodna ziemia liście wzywa.
Dzieci-ptaki więdną z nimi,
spadają z rumaków,
lądują na ziemi…
Oparte na swych kijach,
białe kruki na parkowych ławkach,
rozmyślają o dzieciństwie
i o złotych matkach,
jak patrzyły, jak się śmiały,
wszystkie parki pokazały.
Zaklęta w sokoła
Dziś o świcie do Ciebie przylecę,
w którym lesie mój kochany jesteś?
Pod którym drzewem zasnąłeś?
Jestem zaklętym sokołem.
Uśmiechnij się, a zaraz Cię znajdę,
już kołuję, wypatrując dołeczków
najcenniejszej zdobyczy.
Zapikuję w dół natychmiast,
by je w dziób pochwycić.
Musnę jeszcze skrzydłami
włosów gęstych pole,
a Ty rozłóż ramiona jak mosty zwodzone
i wypowiedz zaklęcie, abym mogła wylądować.
Nie mogę sobie wyobrazić
Przyglądał mi się mężczyzna w autobusie,
ja również długo przyglądałam mu się.
Był przystojny, wyglądał na inteligentnego
wyobraziłam sobie całe życie już u boku jego
jadąc od przystanku Psie Pole do Kochanowskiego.
Mogłoby się zdarzyć, mogło być wspomnieniem,
ale nie mogę sobie wyobrazić dnia życia bez Ciebie…
Niechciana ciąża
Zalęgła się w myślach
jak niechciana ciąża,
przypadkowa miłość,
wypełnia głowę i obciąża.
Tu pigułka nie pomoże,
lobotomia jakaś może.
Na dodatek ona rośnie,
już nóżkami nawet kopie
i po nocach spać nie daje.
Niby siły mam za dwoje,
rano jakby chora wstaję.
Może sprawca to obibok,
kłamca, łobuz i pokraka?
Trzeba by to z głowy wybić
lecz aborcji mamy zakaz.
Jedna noc co może zrobić,
nie ma wyjścia, trzeba rodzić!
Gdy poczuje skurcz w żołądku,
wiotkość nóg i ciała drżenie,
to otworzę lekko usta,
niech wychodzi sama ze mnie,
krzykiem „Kocham” świat przywita
i niech dobrze się rozwija.
Zatrzymaj noc
Zatrzymaj ją proszę
właśnie chce odejść.
Wpadła na moment
zabrać sny swoje
może kiedyś powróci
zakochana bez pamięci,
pójdziecie na spacer
w jej ciemnościach objęci.
W mieszkaniu zbyt ciasnym
śni sny swoje własne,
czasem się budzi,
gwiazd blaskiem ożywa,
słucha jak zegar
sekundy odlicza,
wzdycha ciężko czasem
przejeżdżającym autem,
choć leżysz tuż obok,
nie słyszysz gdy płacze…
Zasypia nad ranem
w zgiełku miasta kołysance.
Dziś o świcie odchodzi,
by znów śnić o miłości.
Biseksualna zdzira
Sadystka Samotność,
ta biseksualna zdzira,
to moja nowa dziewczyna.
Pieści mnie swą zimną,
szorstką, siną dłonią.
Leżę o świcie bez ruchu
w ekstatycznym smutku,
ze ściśniętym gardłem,
w jej ramion imadle.
Całuje zimnem
drżące, nagie ciało
i kąsa wspomnieniem,
by bardziej bolało.
Jeszcze nigdy z nikim
tak mi źle nie było.
Od najgorszych myśli
w głowie się kłębiło.
Taka miłość tylko między
największymi kochankami.
Szczytowałam raz za razem
gorącymi łzami.
Czarna kawa
Wszedł dzień, jak zły salowy
do pokoju o piątej nad ranem.
Policzkuje na miłość chorych
zimnym, niebieskawym światłem.
Pobudka wariaci, koniec marzeń!
Przed chwilą byłam szczęśliwa,
z ciemnością radość odpływa.
Wstaję z żalem, robię kawę
z wciąż zamkniętymi oczami.
Nie wypuszczę kropli czerni,
w niej my dwoje roztopieni,
z nocą słodką wymieszani,
pod śpiącymi powiekami.
Noc nie stanie się wspomnieniem
z moim własnym oka mgnieniem!
Rozsypuję cukier po podłodze,
wrzątkiem parzę wszystkie palce,
do ostatniej chwili trzymam
uszko w chińskiej filiżance.
Piję kawę czarną jak noc
o piątej dziesięć z rana.
Czuję w sobie jej ożywczą moc,
miłość, którą noc mi dała.
Białe stada
Zieleń opuściła podziemia,
ożywiła obumarłe zimą spojrzenia.
Czas popędzić w łąki z bata
dni samotnych białe stada.
Niech w rumaki się zmieniają,
z rączym latem uciekają,
a wracają na jesieni życia,
na ostatni, syty wypas
w łąkach drżących, wysuszonych,
czyichś czułych, ciepłych dłoni…
Król życia
Był kiedyś królem życia,
w ostrogach złotych chodził.
Wiele kobiet nosi ich ślady,
że na białym rumaku wożone,
a nie ujeżdżane będą, myślały.
Założył ostrogi raz jeszcze,
porwał w galopy blond dziewczę.
Taniec to nic złego w końcu…
trawa pachniała skoszona,
a ostrogi lśniły w słońcu…
Nietutejsza, nie wiedziała,
z królem życia się zadała.
Oj potańczył ci on ostro,
w butach z ostrogami,
z piegowatą blondyneczką,
z zielonymi oczętami.
Woził dziewczę całą nockę,
najlepszego dosiadała konia.
Czemu biegnie tak w popłochu
kryjąc twarz swą w dłoniach?
To w co wierzę
Życie nasze jak kałuża,
słońce się w niej czasem nurza,
gdy po suszy jest ulewa,
widać w niej kawałek nieba.
Między Bogiem, a prawdą
wszystko się tu toczy,
gwiazdy świecą wieki,
gasną szybko nasze oczy…
Trzymasz mnie za ręce,
pytasz w co ja wierzę?
Gdy nie widać drogi,
wierzę w ciepło dłoni…
Bogu już nie ufam,
bo go nie rozumiem,
zaufałam wiośnie,
bo ożywiać umie…
Stała na ulicy,
rozdawała miłość.
Wzięłam ją w przelocie,
co to, chciałam dociec…
Jak troskliwa matka,
pchnęła Ją przed szereg.
Za to wiosnę kocham,
w miłość matki wierzę.
Zamek
Idziemy do zamku brzegiem jeziora
czyjś książę na skałach go wybudował.
Setkami dusz i mieczy rządził on,
mój książę włada tylko jedną mną,
a buduję zamki co do nieba się pną.
Tarasy, fontanny gdzieś wysoko w górze,
płynę tam co dzień na błękitnej chmurze.
Podróż się kończy, gdy kończy się sen,
obłok szczęściem opity nagle moczy się.
Nadciąga burza, nieprzyjaciel wiatr,
porywa zamek, niszczy marzeń świat.
Wracamy na tonącą w kroplach ziemię,
wokół jak konary łamią się nadzieje.
Jedziemy do chat i walących się domów,
przespać tę burzę, śnić stale i znowu.
Ufoludek
Wylądował kiedyś ufoludek na Ziemi.
Zamiast przemierzać zimne przestworza,
chciał sobie mieszkać nad brzegiem morza,
mieć ładny domek, żonę i kota,
lecz żadna Ziemianka nie chciała robota,
co nie je, nie pije, a wiecznie żyje,
ani nie chudnie, ani nie tyje,
nie ma depresji, nawet kataru,
a jego dusza nie trafi do raju.
Więc ufoludek wnętrze otworzył
prosząc o duszę Tego, co go stworzył.
Wiecznej energii układ scalony,
chciał on wymienić dla domu i żony.
Usłyszał z kosmosu głos stłumiony:
„Ludzki gatunek ambitny jest wielce,
zamiast by przetrwać, myśli, by żyć wiecznie.
Dostanie kiedyś, jak ty, układ scalony,
życia wiecznego gen upragniony.
Wszystko nastąpi w ewolucji czasie,
gdy miłość ponad życie
bardziej cenić zacznie.
Póki co, radzę ci mój ufoludku,
poszukać sobie inteligentniejszego gatunku.”
Kamień
Choć ulewy dziś nie było,
coś dziwnego się zdarzyło,
coś zagrzmiało, coś błysnęło
z skały źródło wypłynęło.
Płynie wolno i donikąd
życia długą pradoliną,
którą lata wyżłobiły,
znika gdzieś na zboczach szyi.
Nie wypływa z Gór Radości
lecz znad policzkowych kości.
Smak ma taki… lekko słony,
zna go każdy porzucony,
kamień gromem porażony.
Ona
Ona pragnie tylko harmonii
między dźwiękami melodii.
Fałszywych tonów, gdy kłamiesz,
zagrać nie jest w stanie.
Cała drży gdy czasem
muskasz po niej palcem.
Jest to „coś” pomiędzy wami,
Twoją silną, męską dłonią
i jej gładkimi strunami.
Nastrojona dobrze i napięta,
każdy dotyk Twój pamięta.
Kiedy długo nie przychodzisz,
martwi się czy jesteś zdrowy,
czy dla jakichś małych skrzypiec
nie straciłeś aby głowy…?
Diament
Oczy otwarte, oczy zamknięte,
ciemność widać tę samą.
Myśli skulone, gdzieś pod ścianą,
kręcą się z boku na bok.
Godziny wloką jak psy zdziczałe
ciało koszmarem zbudzone,
szarpią wspomnieniem i kąsają
życie myśleniem zmęczone…
Lecz był jeden poranek wiosną,
w drewnianym domku pokój…
Przytulone do Kogoś myśli radosne
i wszechogarniający spokój.
To diament co tkwi niezniszczalnie
w koronie mej pamięci,
błyszczy i stale daje nadzieję,
że w rzece życia znajdę ich więcej.
Sylwester z samotnością
Wciągnę kreskę czystej nocy,
gwiazdy jaśniej zamigocą
i zatańczę z samotnością,
wszak mnie darzy swą miłością.
Znakomita z niej tancerka,
spędzę noc dziś w jej objęciach
i wypiję z nią szampana,
hulać będę do białego rana.
Torty
W popołudnia słońcu złotym
pieką się wspomnienia jak torty.
Pocałunków porannych biszkopty,
przewracam co chwilę na boki.
Smaruję dżemem z uwielbieniem,
ostatniej nocy wspomnienie,
połączone z cukrem białka,
w ustach słodycz jego cała.
Czas upływa bardzo słodko
w myślach wszystkich zakochanych.
Miłość robi pyszne torty,
to cukiernik w świecie znany.
Góra do nieba
Na wysokiej górze stałam,
w kręgu rosły młode drzewa,
choć na świecie wyższe góry,
bliżej nieba stać się nie da.
Pni sosnowych szorstka kora,
szorstkie dłonie na mych biodrach,
pokłoniona przed drzewami,
las zalany nasionami.
Gdy w przyrodzie wiosny orgia
łatwo o wzniecenie ognia.
Zmył i spłukał deszcz nad ranem
las pachnący ludzkim ciałem.
W ciało wniknął już na zawsze
zapach nasion przeszłych lasem.
Kiedy budzę się o świcie,
czuję wiosnę na gór szczycie.
Oczekiwanie na spotkanie
Czym tu myśli zająć można
gdy początek jest tygodnia?
Na zegarze naszych spotkań
to jednostka czasu nowa.
Zagnam myśli do roboty,
niech malują wiosną płoty,
niech nie łażą z kąta w kąt
po głowie tak bezczynnie,
tylko, że na każdym płocie
będzie wypisane Jego imię.
Zmuszę je do posprzątania
i do klepek układania,
do paprochów wymiecenia
z półek smutku i zwątpienia.
Do roboty brać się zaraz,
bo myślenia dam wam zakaz!
Myśli szybko odkurzyły,
zdjęcia w ramkach ustawiły,
siedzą, gapią się jak głupie
na najmilszą w świecie buzię.
Chłopcze mój
Aniele, chłopcze mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
nie pojawiaj się jak zjawa,
stróżem bądź mojego ciała.
Unoś się nade mną stale,
mów, że jesteś zakochany,
budź o świcie czule szepcząc
jeszcze gorącymi ustami.
Wieczorami siadaj przy mnie,
trzymaj mnie za rękę w kinie.