E-book
14.7
drukowana A5
26.08
przyStań i inne opowiadania

Bezpłatny fragment - przyStań i inne opowiadania


Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8221-295-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.08

Déjà vu

— Magda, gdzie ty jesteś?!

Biegiem, ścieżką za dom, potem wzdłuż płotu, pomiędzy jabłonki, czereśnie i śliwy; dalej dróżką do szosy. Rozglądałem się — byłem niczym Światowid.

— Magda!

Mijały mnie samochody, motocykliści, dziewczyny na rowerach; lekko siąpił deszcz; letnia duchota oblepiała ciało.

— Madzia!

Nigdzie jej nie było.

Może za pasieką? Ale do pasieki kawał drogi.

Pędziłem bez wytchnienia. Ten cholerny Osuch! Na pewno uciekła do niego, do tego miodu, pszczółek, zapachu drewna i kleju stolarskiego; na bank tam była.

— Madzia! Cholera, Madzia, nie rób mi tego! Dwa słowa za dużo, a ty już lecisz do Osucha?!

Potknąłem się, prawie wywróciłem. Oparłem dłonie na kolanach, sapiąc głośno. Chwila wytchnienia. Zbiórka myśli — wszystkie baczność! Kolejno odlicz! Gdzie jest Magdalena? No, gdzie?! Raz, dwa, trzy…!

Minął mnie żółty, zachlapany błotem pick-up Osucha. Za kierownicą siedział on sam. Tyle zauważyłem. Adrenalina grzmiała we mnie, waliła piorunami, ale na sto procent Magdy przy nim nie widziałem. Przecież nie schowałby jej na pace pod płachtą! Czyli pewnie zwiała do miasta; siedzi teraz w Pizzerii wpatrzona w szklankę z piwem wymieszanym z colą. Może myśli, że dobrze byłoby zapalić. Może ma nadzieję, że Osuch wejdzie, przysiądzie się, spędzą romantyczne chwile wśród aromatów czosnku, bazylii, oregano; odkroją mnie jak przypalone ciasto i zostawią na talerzach z resztkami sosu.

Trzeba było się spieszyć, działać.

Złapałem okazję — jakiś młody student. Usiłował zagadywać, nie reagowałem. Nawet nie rozumiałem, co mówił. Wysiadłem koło Parku, bo między krzewami jaśminu mignęła mi blond burza włosów nad oparciem ławki, wypisz, wymaluj Magda. Siedziała z Osuchem w Parku, pick-up zaparkowany był przed Pizzerią.

Jezu! Nie wytrzymam!

Podbiegłem do bramy, prawie zderzyłem się ze starszą, mocno umalowaną panią.

— Po co pan tam biegnie?! — zawołała przestraszona. — Tam zboczeniec morduje blondynki!

— Czy ja wyglądam na blondynkę?

— Ostrzegam tylko pana!

— Po co? Ja szukam Osucha z Magdą.

Zostawiłem kompletnie zaskoczoną kobietę przed bramą i puściłem się sprintem w głąb głównej alejki.

Zatrzymał mnie ostry zgrzyt hamulców. Obejrzałem się. Rozpędzony autobus gruchnął w ogrodzenie. Kierowca wypadł przez przednią szybę, bryznął na mnie krwią z twarzy, przekoziołkował po chodniku; znieruchomiał z szeroko rozpostartymi ramionami. Podszedłem zaskoczony. Kobieta, która ostrzegała mnie przed zboczeńcem, wisiała bezwładnie, wprasowana zderzakiem autobusu między stalowe elementy parkowego płotu. W twarz miała wgniecioną torebkę, widocznie zasłoniła się nią przed uderzeniem — ostatni odruch przed śmiercią.

Zrobiło się siwo od szczypiącego w oczy dymu. Wewnątrz pojazdu ktoś krzyczał, ktoś inny jęczał, ktoś jeszcze wył; walono w przekrzywione drzwi, skapywała spod nich brudna krew. A co, jeśli Madzia była wewnątrz? Doskoczyłem w jednej chwili. Udało mi się wcisnąć palce między lekko rozchylone skrzydła drzwi. Zacząłem z całej siły ciągnąć, szarpać, kopać.

— Co ciągniesz, debilu?! Zadzwoń po pomoc! — dobiegło ze środka.

Gdzieś po drugiej stronie brzęknęła rozbijana szyba, jakaś kobieta wrzasnęła. Usłyszałem głuchy odgłos upadku na chodnik.

— Czy jest tam Magda?! — zawołałem. — Madzia, proszę cię, jesteś tam?!

Krzyki, jęki, płacz, niezrozumiałe słowa, dziwne kwiki, rzężenie. Nic nie przypominało Magdaleny, bo i jak by mogło? Zaniechałem dalszych wysiłków. Pognałem z powrotem do Parku. W dupie miałem autobus, jeśli jej w nim nie było. Minąłem pijaków pod drzewem — grali w karty na starym kocu; potem plac zabaw — dzieci rzucały w górę zabawki, wrzeszcząc:

— Uważaj! UFO ci spadnie na głowę!

Dalej była klatka z pawiami, przy niej kilka osób z nosami przylepionymi do siatki, jakby nigdy w życiu nie widzieli takiego ptactwa.

Zaczynało brakować mi sił, ale mimo to przegalopowałem koło zardzewiałego słonecznego zegara, który od lat nie wskazywał żadnych godzin, przeskoczyłem kilka kwietników otoczonych niskimi żywopłotami z bukszpanu. Zatrzymałem się przy fontannie i z głębi płuc wrzasnąłem:

— Maaadziaaa!

Kilka kawek poderwało się z pobliskiej lipy, paw zaskrzeczał przenikliwie, widocznie wskutek mojego wrzasku złożył mu się ogon. W dupie miałem pawie i kawki.

— Maaadziaaa!

Ludzie patrzyli na mnie jak na idiotę. Dzieci przerwały zabawy przy fontannie.

— Mamo, dlaczego pan krzyczy? — spytał przestraszony chłopczyk w koszulce z Minionkiem.

W dupie miałem chłopczyka i jego najmądrzejszą na świecie mamę. I całą resztę świata!

Pognałem dalej. Park się skończył, znalazłem się na ruchliwej ulicy. Gdzie ta Pizzeria? Musiałem zacząć myśleć jak Osuch — skoro nie miałem pick-upa, bo przecież mijał mnie na szosie, jak poruszałbym się po mieście, żeby było najszybciej? Autobusem, rzecz jasna! Rozejrzałem się. Przystanek był pięćdziesiąt metrów dalej. Nie miałem już siły biec. Poczłapałem tam, ledwo powłócząc ociężałymi nogami, do tego miałem wrażenie, że buty zaczęły nagle ważyć po dziesięć kilo każdy. Głowę rozsadzał dudniący ból.

Na darmo szukałem na rozkładach przestanków o nazwie Pizzeria. W końcu spytałem jakiegoś chudego z brodą. Powiedział, że najlepsza pizza jest na Starym Mieście, muszę jechać linią 57, a dalej dojść deptakiem. Broda przytaknęła. Podziękowałem obojgu i zacząłem spalać się w czekaniu, dusić w smogu własnych bardzo paskudnych myśli. Jakkolwiek było to straszne, najstraszniejsze miało jednak dopiero nadejść.

Autobus przyjechał punktualnie. Gorąco w środku wręcz obezwładniało. Zablokowanych okien nijak nie dało się otworzyć. Na wielkim wyświetlaczu nad szoferką przesuwał się napis: Klimatyzacja włączona. Proszę nie otwierać okien. Bez jaj! Stałem z otwartymi ustami jak ryba bez wody, pot płynął mi po twarzy, koszulka i spodenki kleiły się do skóry. Zabijał mnie zapach dziesiątków dezodorantów, posiłków, papierosów, alkoholi, napojów, nieświeżych bielizn, balsamów, maści rozgrzewających — kakofonia zmysłów i symfonia grozy. Stłamszony obcymi ciałami, równie spoconymi jak moje, mogłem tylko czekać na śmierć. Gdyby tu był teraz ten zboczeniec z Parku! Miałby raj. Przywarłby do jakiejś ponętnej dupci i nawet jej właścicielka nic by pewnie nie poczuła, zajęta łapaniem powietrza i rozpaczliwym unikaniem czucia tych wszystkich zapachów. Dopiero w domu zapaskudzony tyłek dałby jej do myślenia.

Kątem oka spostrzegłem, że właśnie koło Parku przejeżdżamy. Zobaczyłem też siebie — wpadałem w wejściu na straszą panią, która krzyknęła do mnie:

— Po co pan tam biegnie?! Tam zboczeniec morduje blondynki.

— Czy ja wyglądam na blondynkę?! — burknąłem opryskliwie. Miałem przy tym bardzo durną minę.

— Ostrzegam tylko pana!

— Po co? Ja szukam Osucha z Magdą.

Wbiegłem przez żelazną bramę i zniknąłem za ogrodzeniem.

Moment później ja, wewnątrz linii 57, usłyszałem zgrzyt hamulców i huk uderzenia. Autobusem szarpnęło w tył. Popchnięty lepką masą setek kilogramów pasażerów, którzy stali tuż za mną, runąłem bezwładnie do przodu. Kierowca, wyrzucony siłą uderzenia, znieruchomiał na chodniku z rozpostartymi ramionami.

Nie miałem się czego złapać. Leciałem przed siebie na złamanie karku. Czyjaś parasolka wbiła mi się brzuch. Poczułem jej szpiczastą końcówkę aż na kręgosłupie. Dobrze, że się nie rozłożyła, choć niewiele by to zmieniło. Żebra nie wytrzymały napierającego ciężaru. Pękły. Wyszły bokami, dziurawiąc przepoconą koszulkę. Gdyby jakiejś rybie skurczyło się nagle ciało, a ości nie, wyglądałaby jak ja w tym momencie. Zdałem sobie sprawę, że nie przeżyję — za dużo miałem skojarzeń z rybami. Chciałem krzyknąć, ale — zamiast dźwięku — z ust wyleciały kawałki gardła i odgryzionego języka. Zanim straciłem przytomność, uświadomiłem sobie z całą jasnością, iż Magda mówiła mi wczoraj, że idzie dziś z koleżanką robić paznokcie. A więc nigdzie nie uciekła, nie spotkała się z żadnym Osuchem! Hura! Mogłem spokojnie umierać.

Ktoś zaczął szarpać za drzwi, kopać w nie, ciągnąć, głośno przy tym sapiąc. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to byłem ja.

— Co ciągniesz, debilu?! Zadzwoń po pomoc! — krzyknął jakiś mężczyzna.

Zacząłem odpływać w tradycyjny niebyt, ból narastał, dusiłem się, krew waliła z ust i nosa.

— Czy jest tam Magda?! — usłyszałem z zewnątrz swój własny głos. A może to było tylko déjà vu?


Koniec

Dzielnica cudów I

Przy browarku

Wracam dwa dni temu od Wiesia… To ten kumpel z pracy, wiesz, mówiłem ci… A on stówę od szwagra pożyczył na życie i wódkę postawił. No i wracam se od niego… A on tam, na tym osiedlu mieszka nowym, wiesz, co te ulice takie ptakowe mają nazwy, jakaś jaskółcza, gołębna, wróbelna, kojarzysz? No! To ja, rozumiesz, wracam już i fajka se chciałem zapalić. Stanąłem. Fajki już mam, ale zapalniczki, ni chu chu, nie mogę namacać. I tak stoję i się, kurna, obmacuję na środku tej wróbelnej czy bocianiej. I mija mnie taki młody jak ty. Może starszy trochę… Taki brunecik wyczesany na cienkich nogach, tak jak to teraz te spodnie noszą, wiesz. A ja już zapalniczkę miałem; kurna, dziura mi się zrobiła w kieszeni w kurtce i wszystko mi za podszewkę wpada. A ten młody wyciąga ci coś ze spodni i sru, rzucił do przodu. Nie zobaczyłem co, ale pomyślałem, że telefonem rzucił! Wariat?! Co ty byś o takim pomyślał? Wąskie spodnie nosi, aż mu mózg ścisnęło! A jakby tak w dziecko trafił? Albo w samochód? I potem w samochodzie szyba wybita, w dziecku oko wybite, rozumiesz?

Już go chcę zapytać, czy głupi czy co, ale widzę, że on tak… Kiwa się jakoś tak, jakby może podpity… I nagle jeb na glebę!

I, kurna, leży! Mnie się fajek pali, ale — chuj — wyrzucam i idę do niego. Nie wypada obcego zagadywać z fajkiem w gębie, rozumiesz, trzeba z obcymi kulturalnie, bo to nie mój rejon.

No i kucam przy nim, a on… Nie wiem, nieprzytomny czy zemdlał, wiesz… Ślepia wywraca, tu mu ta szczęka chodzi jakoś… Mówię ci, kurna… No, wystraszył mnie koleżka!

Pytam się go:

— Żyjesz? Co ci jest?

A on nic! Tylko te gały i szczęka. I w spodnie się zlał. Myślę — chuj — dzwonię! Facet mi umiera czy coś, niech go zabierają.

Jak mnie ta złowieszcza baba w słuchawce wymęczyła! A czy może pan sprawdzić to i czy może pan sprawdzić tamto! Co to ja, kurna, jakiś tester jestem?! Sprawdzacz etatowy?! Mówię do niej jak do człowieka, że tu leży młody, nie mówi, bo pewnie nie może; że ja mu pomocy nie udzielę, bo po wódce jestem! Już taki, kurna, byłem szczery z tym babolem! Mówię ci, ja to się wkurwiam strasznie na takie! No ale nic! Powiedziała, że wóz wysyła i żebym czekał. I po chuj?! Jeszcze może psiarnia niech przyjedzie i niech mnie na dołek zabiorą! Nie ma, myślę, trza spierdalać! Ale mi szkoda tego dzieciaka; no, młody jak ty! A on już nawet gałami przestał. Biały się zaczyna robić, warga sina… Na moich oczach ci umiera! Zgłupiałem! Normalnie, stary, mówię ci, zgłupiałem! Ona mówi mi „czekać”! I co robić?! Mam mu lulajkę zaśpiewać, kurna, procentową, czy co?! No co ty byś zrobił?!

Stanąłem i stoję. Fajka wyrzuciłem, ale zaraz pomyślałem, że właśnie teraz to bym porządnie zajarał! I znowu do kieszeni. Łapy to mi chodziły… Jak temu przy młocie, wiesz, co w asfalt napierdala. Ale w końcu odpaliłem i jaram.

I czekam.

Z dziesięć minut czekałem! Łaziłem w tę i z powrotem, a to takie osiedle, że nikogo tam nie ma na tych ulicach! Takie pierdyferie! Rano każdy do roboty, dzieci do szkoły… I dopiero na obiad powrót. A tak, pusto.

No, ale przyjechali. Bez sygnału. Dwóch. I od razu do mnie:

— Pan dzwonił? Co się stało?

Mówię, co się stało, a oni łypnęli tak jakoś na siebie, jakby się, wiesz, oczami rozumieli!

Jeden, taki starszy i cwańszy, mówi:

— A pan to chyba taki trochę wczorajszy, co?

Wyjaśniłem grzecznie, bo przecież nie będę się z niosącym pomoc nakurwiał, że w sumie to nawet dzisiejszy, bo kolega dopiero co wódkę postawił. A ten pokiwał łbem; taki, kurna, inteligent, że niby się od razu skapnął!

No, zaczęli mi oni nerwa ruszać! Rozumiesz! Bo zamiast się zająć tym, co leży, to ten skurczybyk do mnie jakieś żaluzje!

Mówię:

— Panowie, ja swoje zrobiłem. Nie wiem, co temu tu jest. Wyrzucił coś i rypnął! Tak, jak go tu widzicie. Ja nic nie ruszałem. A pomocy po pijaku udzielać nie chcę.

To ten starszy do mnie:

— Dobrze. To pan już idzie.

I wtedy słyszę, jak ten drugi mówi jakoś tak:

— Jurek, to kolejne wykrwawienie, dobrze myśleliśmy.

A ten Jurek do niego macha, żeby tamten, wiesz, ryja zamknął! No bo ja stoję cały czas i słucham! Myślę, kurna, śledztwo jakieś?

I wtedy ten Jurek znowu do mnie, czy mam jeszcze jakieś pytania. Kurna, tysiąc pińset dwa dziewińset! Ale mówię, że nie.

A on, że:

— To dziękujemy. I pan tam uważa na zakrętach.

Myślę — chuj — jebnę mu… Bo mnie zaraz coś rozniesie! Ale, widzę, ten drugi wyciąga komórę. Będzie dzwonił. No, to nie ma to tamto.

— Do widzenia panom. — I idę.

Ale mi tak wpadło do tej mojej durnej łepetyny, żeby pójść tam, gdzie ten młody telefonem rzucił. Ciekawość, kurna, wiesz…

I tak odszedłem z dziesięć metrów i mnie coś tak… żeby się obejrzeć. I teraz patrz! Odwracam się i widzę, jak oni tego młodego do karetki ziu! Jeden za ręce, drugi za nogi i chlup do środka! No, kurna, jak worek z tym… no… z mąką! Chlup! A w tej karetce, z tyłu, wiesz, już leżało… ja wiem? Z pięciu?! Tak jeden na drugim. I ten młody tam na szóstego, łup! A panowie drzwi szybko zamkli i wrrrr! Pojechali! Ja cież pierdolę, myślę! Tak z człowiekiem?!

Mówię ci, tak mnie… no… ta… kurwa, złość wzięła, że chciałem za nimi gonić! I nakurwić po całości!

I wtedy dziecko jakieś słyszę:

— Mamo, mamo!

Rozglądam się i widzę malucha, jak leci, a przed nim… Nie wiem, jak ci to powiedzieć… No, na środku ulicy wielkie, kurna, jezioro; czerwona, ciemna plama. Cała ci ulica w chuj zalana chuj wi czym!

Podchodzę i widzę w środku… Tak se myślę, że to to było, co ten młody rzucił. Myślałem, że telefon. Nie. Nie telefon. To takie coś było… jak buteleczka. Malutka. Czarna. Widziałeś, ostatnio cośmy u Tomka pili, pamiętasz, to miał takie małe łiskacze; takie na jeden raz. Jak on to, kurna, mówił? Miniaturki! To takie samo coś leżało na ulicy i z tego się lało, że chuj! Jakby rura pękła! Tyle że gęste i czerwone. No krew normalnie!

Piłem wtedy, wiem! Ale jak krew wygląda, też wiem! Ileśmy razy świnie bili ze szwagrem Wieśka! Krew sikała…! A myśmy świnię wieszali i zlewali do miednicy. I tu to samo! Tylko na asfalcie! Kurna! I mi się przypomniało, jak ten drugi mu powiedział: „Jurek, to kolejne wykrwawienie”. Ja cież pierdolę! Uwierzysz?! Że to młodego krew była?! Kurna! Weź, polewaj! Bo mi w japie całkiem wyschło!


Koniec

One też umrą dzięki nam

Na żółtym bileciku napisane było: Pokój S-22, czwartek, 10.30. Spód zdobił maleńki ex libris z ozdobnym imieniem Kaś.

Tymon zjawił się punktualnie. Otoczenie lekko tonącego we mgle pensjonatu Dwie Lilie przywitało go chłodnym zapachem lasu. Budynek miał dwa piętra i kształt szerokiej podkowy. Duże okna połączone w niekończące się szeregi nadawały mu wygląd dość nowoczesny. Otoczony gęstwiną dębów, buków i wiązów, oddalony niemal o kilometr od głównej dwupasmówki, stał w miejscu idealnie zacisznym. Dlatego właśnie Tymon je wybrał. Odetchnął głęboko, wyczuwając nikłą woń palonego gdzieś w głębi lasu ogniska i ruszył śmiało w kierunku zadaszonego wejścia.

W recepcji i holu nie zastał nikogo. Zerknął w lewo do — jak się okazało — rozległej jadalni, gdzie jedną ścianę zajmowało panoramiczne okno z widokiem na gęsty las, ale tu również było pusto. Po prawej zauważył szerokie przeszklone drzwi z matowym napisem SPA. Wzruszył ramionami. „Pewnie ćwiczą” — pomyślał żartobliwie i uśmiechnął się lekko.

Klucz do pokoju dostał dwa dni wcześniej, wbiegł więc energicznie po wyłożonych miękką, zieloną wykładziną schodach na pierwsze piętro i bez trudu odnalazł właściwe drzwi. Otworzył je, wszedł i rozejrzał się. Uznał, że jest całkiem przytulnie. Wnętrze tonęło w obiecującym półmroku.

Kurtkę rzucił na mały tapczan pod ścianą. Rozsiadł się wygodnie w wielkim, ustawionym tyłem do wejścia, skórzanym fotelu. W pokoju była jeszcze smukła jednodrzwiowa szafa, przecięta na pół pasem wciąż zamglonego słonecznego światła, sączącego się spomiędzy nie do końca zaciągniętych ciemnych zasłon. Ich koloru nie potrafił nazwać, podobnie jak koloru fotela. Obok okna stała szafka pod telewizor, gdzie, zamiast niego, ustawiono wazon pełen gerber i dużą prawdopodobnie białą figurę Buddy.

Ściany zdobiły wątpliwej urody, powyginane dziwactwa — prawdopodobnie, zdaniem właścicieli, dzieła nowoczesnej sztuki. „Jakby ktoś rozjechał nietoperza, wysuszył go i powiesił” — pomyślał. „I po kiego jeszcze ten Budda?”

Na podłodze leżał puszysty dywan, który w pasie słońca zdawał się być zielony, a dalej tonął w posępnej szarości.

Tymon, ziewając szeroko, założył nogi na szafkę. Spojrzał na zegarek. Minęła dopiero minuta. Zamierzał się przeciągnąć, gdy nagle usłyszał za sobą młody kobiecy głos:

— Cześć. Hej.

Zerwał się szybko, zastanawiając się, czy zamykał drzwi, czy nie, i wyjąkał nerwowo:

— Dzień dobry.

— Jestem Kaśka. — Była niewiele starsza od niego. Mówiła dźwięcznie i trochę zawadiacko. — Dziękuję, że przyszedłeś punktualnie.

Położyła swoją kurtkę na tapczanie; dużą brązową torbę postawiła na podłodze obok i podeszła do okna.

— Wpuszczę tu trochę światła — zaproponowała.

— Nie, nie! — zareagował natychmiast. — Zostaw! W tym półmroku jest lepiej.

Zatrzymała się i odwróciła. Mogłoby się zdawać, że przez jej twarz, dziewczęcą i do tej chwili skupioną, przemknął ulotny uśmieszek. Trochę zalotny, ale też kryjący jakąś podstępną satysfakcję, jakby poczuła, że od teraz to ona jest tu najważniejsza.

— Nie lubisz grać w otwarte karty? — spytała.

Zawahał się, żeby dobrze przemyśleć odpowiedź.

— W ogóle nie lubię grać — stwierdził po chwili.

— Aha. Czyli nie lubisz niczego ukrywać? To dlaczego wolisz siedzieć po ciemku?

— Nie rozumiem? — Tych pytań było trochę za dużo, pojawiały się za szybko; Kaśka zadawała je jak z automatu. To wzbudzało niepokój. — Wydawało mi się, że jest przyjemniej, to znaczy przytulniej, bez odsłaniania.

— Ja wolę światło. Jest piękne słońce, zobacz! — Sięgnęła w kierunku zasłony, ale zacisnęła tylko dłoń na jej skraju. Wciąż patrzyła z tym ulotnym uśmieszkiem jedynego zwycięzcy w tym pokoju. Zacisnął zęby, gotów natychmiast zmrużyć powieki, gdy tylko słoneczny blask przystąpi do ataku.

— Wiem — wycedził, tłumiąc irytację — ale powiedzmy, że czuję się zręczniej bez tego słońca.

— Aha, okej — skapitulowała. Cofnęła rękę. Usiadła na tapczanie. — Nie spinaj się tak. Bez względu na to, jakie wrażenie na mnie zrobisz, widzisz mnie po raz pierwszy i ostatni. Znasz takie słowo jak luz? — Patrząc mu prosto w oczy, uśmiechnęła się tym razem przyjaźnie. Wyraz twarzy zwycięzcy ustąpił miejsca ciepłu uśmiechu.

Teraz zauważył, że miała uniesione do góry, ostre brwi, duże, ładnie wycięte usta i krótkie blond włosy. Była szczupła; Tymon powiedziałby nawet: smukła.

Wyjęła z torby laptop, otworzyła go — ekran oświetlił blado jej drobną twarz. „Hm — przeszło Tymonowi przez myśl — fajnie jej w tym blasku”.

— Zadam ci teraz kilka pytań — zaczęła, patrząc w ekran i wystukując coś na klawiaturze. — Muszę wypełnić krótką ankietę.

— Po co?

— Zawsze to robimy. Takie tam coś tam dla potrzeb statystycznych.

Pytań rzeczywiście nie było dużo: imię, nazwisko, stan cywilny, ile lat, rodzeństwo i tym podobne. Uporała się z nimi sprawnie, zamknęła laptop, odłożyła na tapczan i powiedziała:

— Okej. To co, zaczynamy?

Nie bardzo wiedział, co ma robić. Spojrzał pytająco. Dostrzegł w jej oczach coś na kształt rozczarowania.

— Na co czekasz? — ponagliła.

— Chyba znów nie rozumiem…

— No tak — stwierdziła z niesmakiem. Opuściła głowę, patrząc gdzieś w bok. — Może od zdjęcia swetra, co? Jak myślisz?

W pierwszej chwili chciał zrobić, co proponowała, ale jego męska duma zwyciężyła. Dlaczego jakaś obca kobieta… Zaraz! Jaka znów kobieta?! Dlaczego taka siksa, bezczelna swoją młodością i dziewczęcością, mówi mu, co i kiedy ma zdjąć?! Co to ma być?! Jemu! Z krwi i kości mężczyźnie, który zaaranżował to całe spotkanie; który pokrywał wszystkie koszty!

— Po co? — niemal syknął.

— A ty nic, tylko po co i po co. Zdejmij, proszę, sweter. Będzie prościej.

O nie, tego już się robiło za wiele. W imię jakich zasad?!

— Podciągnę rękawy — nie dawał za wygraną, choć grunt coraz mocniej zaczynał osuwać mu się spod stóp.

— Czy wy zawsze… — zawahała się, wypuściła wolno powietrze i dokończyła spokojnie: — Czy zawsze musicie wszystko utrudniać?

Wyczuł w jej głosie żal i tłumioną irytację.

Podeszła do niego.

— Podnieś ręce — warknęła stanowczo.

Tym razem posłusznie wykonał polecenie. Ale nie spuszczał z niej oczu, gotów do natychmiastowej obrony w razie, gdyby co. Chwyciła jego sweter od dołu i wprawnym ruchem zdjęła go, mierzwiąc mu włosy na głowie. Złożyła go ładnie w kostkę, położyła obok kurtek i spojrzała na Tymona już łagodnie.

— Powinieneś się tak czesać. Zrobiłam ci niechcący nową fryzurę — zauważyła, nie kryjąc rozbawienia.

Poczuł się nieswojo, ale przyjemnie. Postanowił pograć trochę na czas, żeby zobaczyć, co wyniknie z tej całej sytuacji.

— Po co mnie rozebrałaś?

— A ty swoje! — Załamała ręce. — Nie rozebrałam cię. Zdjęłam z ciebie sweter, bo nie chcesz mi pomóc. Ubrania oddajemy na różne cele, nie chciałam go pobrudzić.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Wolałby usłyszeć coś bardziej intymnego, jakieś okraszone rumieńcem wyznanie. Szorstkość jej słów go zniesmaczyła.

— Jesteś amatorką? — Chciał, żeby to pytanie choć trochę ją poniżyło.

Spojrzała groźnie. Miała granatowe oczy, które teraz wydawały się czarne.

— Złośliwiec? — wycedziła pytanie niby spokojnie, ale było w jej głosie dużo napięcia. — Taki jesteś? Postaraj się trochę mi pomóc, dobrze? Jestem tu dla ciebie, ale wszystkiego nie chcę robić sama.

Podeszła do szafy. Otworzyła ją szeroko. Siedział cicho, patrząc na jej smukłą sylwetkę — była od niego niższa co najmniej o głowę. Wyjęła mały skórzany kufereczek i postawiła obok gerber.

— Przepraszam — powiedział cicho — nie chciałem cię urazić. Postaram się lepiej.

— Muszę odsłonić. — Nie patrzyła na niego. Nie wiedział nawet, czy usłyszała, co mówił. Słońce bezlitośnie ugodziło go w oczy — poranna mgła najwyraźniej ustąpiła. Zmrużył powieki.

— Jesteś całkiem, całkiem — odezwała się po dłuższej chwili.

No w końcu — wreszcie jakaś nutka sympatii. Wreszcie wszystko wracało na swoje miejsce. Ale to ona była sprawczynią wcześniejszego chaosu. Trzeba ją było ukarać. Otworzył oczy.

— Co znaczy całkiem, całkiem?

— Znaczy, że jesteś nawet fajny. — Teraz uśmiechnęła się naprawdę. Poprawiła blond grzywkę. — Tak na ciebie patrzę i myślę sobie, dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej? Tak, wiesz, normalnie. Jak dwoje ludzi.

— Czyli…?

— Jezu. No po prostu! Gdybym zobaczyła cię na ulicy… No, jest na czym zatrzymać oko. Nie o każdym mężczyźnie da się tak powiedzieć.

— O co ci chodzi? Nie jesteśmy tu towarzysko.

— Wiem, wiem. — Udała oburzenie, nie przestając się uśmiechać. — Jesteśmy tu, bo tak zarabiam na życie, a ty wybrałeś moją firmę. Ale czy mimo to nie może być choć trochę miło?

— Może. Ale w czym to pomoże?

— Może i w niczym. Ale ja nie potrafię tak po prostu wejść, zrobić swoje i wyjść. Myślałam, że z czasem to przyjdzie, ale nie przyszło. Nie umiem traktować was przedmiotowo. Prawie co dzień spotykam różnych facetów. Od niektórych aż się chce od razu uciekać, ale są wyjątki. Lubisz być kąśliwy, to nawet fajnie. No i, poza tym, podobasz mi się. Troszkę.

Patrzył na nią, kręcąc głową. Często słyszał o dwoistości kobiecej natury, ale zawsze uważał, że mówią o tym tylko frajerzy, pantoflarze; tacy, co to nie mają jaj i pozwalają sobą sterować, i nakazywać sobie różne rzeczy. A wtedy kobieta może dowolnie zmieniać się z potężnie panującej w potulnie uległą, ale zawsze na własnych zasadach.

— Rozumiem — powiedziała, poważniejąc. — Myślisz, że to taka procedura i mówię to wszystkim.

— A nie jest tak? To w końcu twoja praca.

— Praca, ale nie rutyna.

Znów wyłapał napięcie w jej głosie, jakby nagle stała się obrażona. Pomyślał, że pora na atak.

— Długo w tym robisz? — Chciał, żeby natychmiast wyczuła podstęp w tym niby niewinnym pytaniu.

— Trzeci rok.

Pytanie nie przyniosło spodziewanego efektu, ale próbował dalej:

— I nie masz dość?

— Wiesz co, zaczynam mieć. Doszłam niedawno do wniosku, że jak tak dalej pójdzie, to sama któregoś dnia zgłoszę się do mojej firmy jako klientka.

Może jednak nie przesadził. W jej odpowiedzi była rozbrajająca szczerość. Nie był pewien, czy po kimś, kto wykonuje swoje obowiązki profesjonalnie, należy spodziewać się podobnych słów. Te były jakby nie na miejscu, więc jego atak przyniósł zamierzony skutek: ofiara zaczynała się łamać.

Zapadło niezręczne milczenie. Kaś stała i patrzyła w okno.

— Posłuchaj, Kaś… — zaczął.

Nie pozwoliła mu skończyć:

— Mam na imię Dorota.

— To po co ta Kaś?

— W sumie może być Kaś — odpowiedziała obojętnie, nie odrywając oczu od okna. Skinęła przy tym lekko głową, jakby przytakiwała sama sobie i odwróciła się do szafy. Zaczęła szukać tam czegoś, o czym na pewno nie miał pojęcia.

„Dziwne to było o tych trzech latach” — pomyślał. „Przyszedłem tu specjalnie dla niej, jestem gotów, jak nigdy wcześniej; nie oddałbym się w ręce nikogo innego, a tu co? Jestem świadkiem gorszego dnia, wewnętrznych rozterek, zwykłego zmęczenia materiału, czy o co tu, do cholery chodzi?!”

Dorota tymczasem, z maleńkim kluczykiem odnalezionym w głębinach szafy, podeszła do skórzanego kuferka stojącego obok gerber. Otworzyła go, wsuwając kluczyk do połyskującego złotem zamka w wieczku. Wewnątrz kuferka były: gumowy pasek, para lateksowych rękawiczek i lśniący ozdobny nożyk. „Czy to jest sterylne?” — przemknęło Tymonowi przez myśl, ale szybko uświadomił sobie, że jakakolwiek sterylność nie ma tu najmniejszego znaczenia. Nożyk mógłby nawet być stary i zardzewiały, dlaczego on, facet z krwi i kości, miałby się tym przejmować?

Wyjęła wszystko i położyła na szafce. Włożyła rękawiczki. W kuferku zostało malutkie plastikowe pudełeczko, którego Tymon wcześniej nie zauważył. Otworzyła je, po czym wzięła ze środka żółtą pastylkę.

Nie bardzo wiedział, co zrobić, kiedy zbliżała się do niego z tą podejrzanie żółtą pastylką w palcach, a już całkiem zbaraniał, kiedy podsunęła mu ją pod nos, mówiąc:

— Weź to.

— Co to?

— To cię rozluźni.

— Ale tak bez popicia?

— Pogryź i połknij, to nic nie kosztuje — rzuciła oschle. Jej głos obniżył się nagle i stwardniał, jakby wyłączyła wszystkie emocje, a on stał się w jej oczach całkowicie bezwolnym maleńkim nikim. Wiedział, że to nic nie da, ale spróbował zawalczyć o czas, stwierdzając z oburzeniem:

— Nie było mowy o żadnych tabletkach.

— To nowa procedura. Szef kazał nam tak robić. Jakieś tam europejskie normy i wymogi. No, połknij to, bo nigdy nie zaczniemy.

Włożył tabletkę do ust, rozgryzł i spojrzał z wyrzutem na Kaś.

— Gorzkie gówno — wydusił, krzywiąc twarz.

Nie zwróciła na to uwagi. Przełknął jakoś to świństwo i natychmiast zaczęło robić mu się niedobrze. Zakrył ręką usta. Wstrzymując oddech, zamknął oczy.

— Powinno zaraz zadziałać. — Usłyszał. Chyba miało go to pocieszyć.

Gorycz w ustach powoli ustępowała, w głowie lekko zawirowało. „Czy to już? Taki to ma skutek? Taki lekki rausz? Jakoś nie czuję się rozluźniony”. Otworzył oczy. Kaś była tuż przy nim. Spoglądała spod blond grzywy i miała bardzo tajemniczy uśmiech; takiego jeszcze chyba nie widział. Uklękła i położyła mu ręce na udach. Poczuł ich ciepło i odprężającą miękkość.

— Dotknij mnie — szepnęła. — Dotknij moich dłoni.

Ociągając się, wykonał polecenie.

— Śmiało — ponagliła. — Teraz powoli przesuń w górę, a potem na ramiona.

Przyjrzał jej się uważnie. Zauważyła to.

— No co? — Zdziwiła się. — Dalej. Czekam. Wiesz, co robić.

— O co chodzi? Co to ma być?

— Pomogę ci. — Uniosła się nieznacznie, chwyciła jego T-shirt i zdjęła go tak, jakby całe życie nie robiła niczego innego.

Chciał coś powiedzieć, ale złączyła jego nogi i siadła na nich okrakiem, dotykając go raz po raz, ni to mimowolnie, ni celowo, miękkim biustem. Zaczęła gładzić go w dół do brzucha i z powrotem.

— Chcę cię pocałować — szepnęła, napierając kroczem na jego krocze. Chwilę potem wplotła mu palce we włosy i westchnęła prosto do ucha: — Chcę, żebyś mi pozwolił.

Dość! Nie wytrzymał. Wstał energicznie, wypychając się mocno na poręczach fotela. Wylądowała twardo na dywanie. Dosłownie poczuł odgłos jej upadku, jakby wszystko w pokoju lekko podskoczyło. Wyobraził to sobie i uznał za całkiem zabawne. Ona tymczasem, siedząc naprzeciw z zaskoczoną miną, wyglądała trochę niezdarnie i komicznie. Jej oczy znowu zrobiły się czarne.

— Teraz rozepniesz rozporek, tak? — syknęła zaczepnie.

Wcale nie miał tego na myśli, ale Kaśka mówiła coraz głośniej:

— Wyjmiesz ten swój cudowny, cuchnący męski organ i będę musiała go lizać, tak?!

— Nie… — chciał coś jeszcze dodać, ale nie pozwoliła.

— Siadaj! — warknęła.

— Kaś…

Tym razem cicho krzyknęła:

— Dorota! Siadaj, mówię!

Szybko wstała z podłogi i pchnęła go z powrotem w fotel. Gdy już siedział, otrzymał siarczysty policzek, tak mocny, że aż odrzuciło mu na bok głowę. A zaraz po nim dostał następny.

— Myślałam, że tabletka już działa, ale widocznie jesteś silniejszy. To nic, zaczekamy!

W tym momencie wszystko przed nim mocno zwirowało. Otępiający bezwład rozlał się po ciele. Głowa opadła w przód i była zbyt ciężka, by ją podnieść. Mimo to spróbował — bezskutecznie. Wszystko w nim wiotczało. Ciepła strużka moczu popłynęła po nodze i przesiąkła przez spodnie. Potem nastąpiło obfite wypróżnienie; nie miał na nie wpływu. W jednej chwili przestał chcieć kierować czymkolwiek, co działo się z jego ciałem; nie kontrolował chyba niczego, z wielkim wysiłkiem woli poruszał oczami; chciał nawet przestać oddychać.

— Nie no, zesrałeś się! — zawołała z wyrzutem. Szybko otworzyła okno. — Chyba dałam ci jednak za dużo, wystarczyłoby pół tabletki przy twojej wadze. Ale smród!

Tymonowi udało się poruszyć usta, żeby coś powiedzieć, ale one otworzyły się tylko i tak już zostały. Nie był w stanie ich zamknąć. Z gardła nie wydobył się żaden dźwięk, choć starał się za wszelką cenę zmusić je do pracy — nic z tego. Wypłynęła za to gęsta ślina i zaczęła skapywać na brzuch. Wypełnił go wstyd i wstręt do samego siebie. Wydawało mu się, że powinien się bać, jednak nie znajdował w sobie tego uczucia. Stał się za to kompletnie bezwolny, bezradny, beznadziejny, bezsensowny w tym swoim smrodzie i całej cielesnej ohydzie; nie był już mężczyzną, był nikim. Chociaż bardziej — niczym; a najbardziej: wielką, parującą, cuchnącą kupą nie wiadomo czego.

Z ogromnym wysiłkiem dostrzegł, że Dorota odeszła od okna, wyjęła z tylnej kieszeni spodni białą maseczkę i nałożyła ją sobie na twarz, zawiązując za uszami cienkie tasiemki. Potem wzięła z szafki pasek i skalpel.

Zbliżyła się do Tymona, uklękła; skalpel i pasek odłożyła na dywan. Odwróciła jego rękę wnętrzem dłoni do góry.

— Masz dobre żyły, od razu je widać, nie trzeba zaciskać — powiedziała. — Ale śmierdzisz okropnie. Nawet przez maskę to czuć. Obrzydliwe.

Podniosła skalpel i sprawnym ruchem zrobiła głębokie nacięcie od nadgarstka do połowy przedramienia. Tymon nie poczuł nic, jakby to była ręka kogoś innego. Teraz przyszła kolej na drugą. Głębokie cięcia od razu wypełniły się krwią, która zaczęła wolno kapać na fotel i spływać na podłogę. „Szkoda będzie tego puszystego dywanu”. Ale dlaczego obchodził go teraz jakiś dywan?! To z nim samym było źle!

Usiłował wycisnąć z siebie choć jedno słowo — bez skutku; tylko jakieś niemrawe stęknięcia. Dorota tymczasem usiadła na tapczanie i oparła się wygodnie o ścianę.

— Miałam ciachnąć ci tętnice na udach albo pod pachami, ale kiedy się zesrałeś, to się brzydzę. No, ale czytałam, że tak może być — mówiła z uśmiechem. — Nie widziałam jeszcze, jak facet sra w gacie! To było mocne! Czekaj, podeprę ci głowę, to będziesz mnie lepiej widział.

Z kieszeni kurtki wyjęła długopis, podeszła i podstawiła mu go pod brodę, opierając końcówkę z wysuniętym wkładem o mostek. Pewnie chciała, żeby zabolało; żeby wkład nieustępliwie wbijał się w ciało, zmieniając początkowy dyskomfort w nieznośne cierpienie. Nie doczytała widać, że proszek, który mu podała, znieczulał.

Wróciła na tapczan; rozparła się na nim wygodnie, rozstawiając szeroko nogi. Jaki to był film? Nagi instynkt? Tu było podobnie: spódniczka i nic pod spodem. W pewnej książce mówiło się na taki widok rozdziawiony bóbr. Tymon zawsze był przekonany, że kiedy się umiera, całe życie przelatuje człowiekowi przed oczami, a tu co? Rozdziawiony bóbr własnej żony! No i, poza tym, jeszcze nie umierał. Patrzył jej prosto w oczy. Wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie; jakby udało jej się skończyć jakiś trudny obraz lub rzeźbę.


Mieli się jak zwykle spotkać w zupełnie nieznanym miejscu i dla zabawy poudawać kogoś, kim nie byli. Pomysł wziął się z filmu, którego tytułu nigdy nie chciał zapamiętać, żeby to, co robili, wydawało się całkowicie ich. A bawili się w to od zawsze. Dorota mówiła, że lubi te ich głupotki — tak to nazywała: głupotki. Zaskakiwała Tymona, wymyślając sytuacje, których się nie spodziewał, a potem zaśmiewała się z jego miny.

Kiedyś udawał tapicera, a żona klientkę-nimfomankę. Miał przyjść niby do jej mieszkania (czyli pokoju w hotelu z dala, ale nie za daleko, od miasta) i zająć się kanapą. Umówili się, że będą się kochać na tej kanapie w rytm puszczonej z laptopa sceny ze skrzypiącym łóżkiem z filmu Delikatesy. Wcześniej jednak mieli udawać kompletnie obcych sobie ludzi i powolutku, od słowa do słowa, od gestu do gestu, doprowadzić do tak dzikiej orgii, żeby musiała interweniować zaalarmowana przez mieszkańców sąsiednich pokoi ochrona hotelowa. Albo żeby przynajmniej zapukał ktoś z kierownictwa i okazał swoje oburzenie.

Gdy wszedł, żony nie było. Zdziwił się, ale spokojnie usiadł i zaczął czekać. Minęło kilka minut, potem pół godziny, wreszcie godzina. Pamiętał, że był już mocno wściekły; miał wychodzić, kiedy usłyszał z wnętrza kanapy głuche uderzenia. Otworzył mebel i znalazł wewnątrz Dorotę, która zaczynała się już prawie dusić. Miała zamiar — o czym opowiedziała później — nastraszyć go, wyskakując ze środka z wariackim wrzaskiem, gdy tylko znalazłby się w pokoju, ale niechcący przysnęła i tylko cudem w porę się obudziła. Z orgii nic nie wyszło, ochrona ani kierownictwo nie mieli powodu do interwencji ani okazania oburzenia, a właśnie to oburzenie byłoby najbardziej bezcenne.

Dziś Tymon miał odgrywać zdeklarowanego samobójcę, żona natomiast pracownika fikcyjnej firmy, która za duże pieniądze pomaga bogatym maminsynkom zejść z tego świata. Wszystko szło dobrze do momentu, w którym zaskoczyła go tą żółtą tabletką, ale pomyślał, że to może jakiś afrodyzjak i będzie jeszcze przyjemniej. Chwilę później jednak cały plan się całkiem zawalił i Tymon musiał zrzucić ją z kolan. Jednej rzeczy nienawidził u kobiet szczególnie — zapachu papierosów z ust. Dla niego nie był to zapach, lecz nieuleczalna skaza, nieodwracalne rozczarowanie. Kiedy poczuł od Doroty papierosy, przestał się kontrolować. Doskonale wiedziała, jak bardzo nienawidził palenia. Paliła, kiedy się poznali i usiłowała to przed nim ukryć. Nakłonił ją do rzucenia; to znaczy, wiele razy ją nakłaniał, ale były to zwycięstwa na krótką metę. Co jakiś czas wracała w szpony nałogu, paląc w pracy i żując w drodze do domu owocowe gumy. Nie miał w takich chwilach litości — to coś, co wchodziło do mieszkania, cuchnące i pełne ohydy, nie było jego Dorotą. Bił wtedy najchętniej w twarz lub szczypał z całych sił tuż pod żebrami, jakby chciał wyrwać kawałki mięsa — wiedział, że to bardzo boli i strasznie upokarza. Później wymuszał szybki seks zazwyczaj od tyłu.

Lekarz, dobry znajomy Tymona, wystawiał jej zwolnienia z pracy — nie mogła przecież wyjść do ludzi opuchnięta i z siniakami lub z opatrunkami pod bluzką, choć te akurat ukryć było najłatwiej. Raz złamał jej nos, innym razem naderwał ucho, zdarzyło się też pęknięcie kości udowej (gdyby nogi krzesła były drewniane, a nie metalowe, pewnie pękłyby pierwsze); mimo to, co jakiś czas musiała zapalić. Tak jak dziś. I był pewien, że zawsze robiła to celowo, żeby go sprowokować, żeby pozwolić mu na tę brutalność; że jakaś jej część lubiła te ponikotynowe perwersje.

— No? — przerwała ostro jego rozmyślania. — Jak ci się umiera?

Nie mógł zobaczyć, jak dużo krwi już wypłynęło. Co chwilę robiło mu się gorąco, a jednocześnie zimny pot pojawiał się na plecach. Zdziwiło go, że odczuwa takie rzeczy, będąc jednocześnie znieczulonym na wszelki ból.

— Nie zamierzam tłumaczyć się przed tobą — mówiła jakby do siebie. — Chcę tylko, żebyś zrozumiał, że z tego pokoju już nie wyjdziesz. I nie pomoże ci nawet ten twój znajomy konował. Na to, co cię spotkało, nie wypisuje się zwolnień.

Zauważył ogniki rozbawienia w jej oczach, choć twarz miała poważną.

— Zaraz zresztą stąd wychodzę — mówiła dalej. — Znajdą cię jutro, kiedy skończy się doba hotelowa. Ale będziesz już zimny. I całe to gówno też.

Chciał powiedzieć, żeby tylko nie wyszła w tej debilnej maseczce. Przy okazji miał wielką ochotę skrzywdzić ją w jakiś dotkliwy sposób i to nie jeden raz. Gdyby tylko mógł się poruszyć!

Spojrzała w okno. Ciągle świeciło cudne słońce. Nie czuł jego ciepła.

— Tego nie przewidziałeś — mruknęła pod nosem, ale tak, żeby słyszał. — Tyle zawsze miałeś pomysłów. Im mocniej mi dopierdalałeś, tym lepiej ci stawał, ale tego nie przewidziałeś. Dziś moja kolej. — Wbiła w niego granatowe, a teraz czarne jak otchłanie samego piekła, oczy i powiedziała głośno: — Wiesz, jaką mam teraz stójkę?! Jakbym miała chuja, to by mi rozerwał majtki!

Wstała z tapczanu, zdjęła maskę i pochyliła się nad mężem. Poczuł jej smród. Chciała, żeby go poczuł. Jej włosy wchodziły mu bezczelnie do oczu i też śmierdziały, kiedy szeptała:

— Wymyśliłam sobie na tę okazję takie zdanie: Trzy lata z tobą były, jak nieustanne wpadanie pod ten sam rozpędzony pociąg. Pomyśl o tym. I zdychaj tu sobie z booogiem! — Ostatnie słowa specjalnie przeciągnęła, zrobiła wielkie oczy jak totalna wariatka i uśmiechnęła się lodowato.

Wyszarpnęła mu długopis spod brody. Głowa bezwładnie opadła na pierś. Oczy same się zamknęły. Słyszał, jak żona chodzi po pokoju, pośpiesznie szamocąc się z kurtką, wkłada do kuferka rekwizyty, a kuferek wrzuca do torby. Potem szybkie kroki, otwarcie drzwi, a po chwili (jakby zawahania) mocne ich kłapnięcie zamiast zwykłego, prostego: żegnaj.


— Weź! Ślinisz mnie! — broniła się dziewczyna. Była młodziutka. Miała lśniące, różowe włosy, które od połowy aż do końcówek przechodziły w czerń.

Chłopak przyciskał ją mocno i próbował wymusić namiętny całus. Szli zamiecioną parkową alejką, na której drobny żwirek zagrabiono w staranne esy-floresy.

Był słoneczny letni poranek. Całkowicie wyludniony park rozbrzmiewał świergotem ptaków i pachniał jaśminem.

— Co weź? — Chłopak zaśmiał się, choć oczy cały czas miał poważne i zaczynała tlić się w nich agresja.

Dziewczyna odepchnęła go lekko i szli dalej przed siebie, noga za nogą.

— Chcę buziaka od ciebie. Nie wolno? — spytał, ciągle uśmiechnięty. Obtarł nos kciukiem i włożył dłonie do kieszeni spodni.

— Wolno.

— To o co chodzi?

— O to, że śmierdzisz jak kibel.

— Jak co, kurwa?!

— Głuchy?! Jak sracz jakiś! Zębów nie myjesz! Wkurwia mnie to!

Przez chwilę milczeli. Chłopak, najwyżej dwudziestolatek, w pomarańczowej bluzie, z kapturem na głowie, szurając butami po żwirowej nawierzchni, kopał w małe kamyczki, posyłając je na trawnik.

— Jego se możesz całować. — Wskazała bezdomnego na oddalonej o kilka metrów ławce. Siedział zgarbiony, z opuszczoną nisko głową. Spod daszka czerwonej czapki nie widać było twarzy. Ubrany w wyświechtaną kurtkę w jodełkę, czarne dresowe spodnie i popękane białe sportowe buty wyglądał, jakby spał.

— To skunks — powiedział ponuro chłopak, taksując siedzącego wzrokiem. — Wkurwiają mnie takie skunksy.

— I kto to mówi?

— Nie pierdol, że ode mnie tak samo jebie.

— Jakbyś wpierdalał gówno od rana!

Chłopak zatrzymał się gwałtownie.

— Zamknij dziurę, bo ci jebnę! — warknął.

— Weź, kurwa! Sam se jebnij!

Chłopak wyciągnął dłonie z kieszeni i stanął z szeroko rozchylonymi ramionami. Spojrzała na niego pogardliwie, poprawiając różowo-czarne włosy.

— Śmieszny jesteś — stwierdziła.

— Nie wkurwiaj mnie!

— Śmieszny! — powiedziała bardzo głośno i splunęła mu pod nogi.

Chciał chwycić ją za ramiona, ale wykręciła się sprytnie.

— Uszy ci się robią czerwone! Jak się wkurwiasz, to się takie robią, wiesz?! Jak świnia wyglądasz z tymi uszami! — Cofnęła się kilka kroków w tył. — Dać ci telefon?! Jebniesz se świńskie selfie z różowymi uszami? — Sięgnęła do tylnej kieszeni spodni, wyciągnęła smartfon i zaczęła kręcić mu nim przed nosem.

Machnął niezgrabnie dłonią, jakby odganiał muchę, zacisnął zęby. Spiął się w sobie, przygarbił i ruszył ostro w kierunku dziewczyny. Uśmiechnęła się, jakby właśnie na to czekała. Widząc, że wyciąga w jej kierunku ręce, uskoczyła w bok. Dość niefortunnie. Ławka z siedzącym bezdomnym była trochę za blisko. Dziewczyna zaczepiła o nią nogą, zatoczyła się i wylądowałaby twardo na żwirowej nawierzchni, gdyby nie asekurowała się w ostatniej chwili, chwytając za nogę siedzącego.

— Jezu, przepraszam! — krzyknęła nerwowo, odskakując natychmiast. — To przez tego debila! — Nagle znieruchomiała. Wpatrywała się w zgarbioną sylwetkę bezdomnego. Zbladła. — Proszę pana?! Hej! — Zbliżyła się wolno i przyklęknęła. Wyciągnęła rękę, ale natychmiast ją cofnęła. — Słyszysz mnie, menelu? Proszę pana?! Ty, to chyba jest trup, kurwa! — Podniosła się i spojrzała na chłopaka. W jej oczach migotał strach na pół z rozbawieniem.

— To po chuj te kwiatki?

Na ławce leżały przewiązane wąską czerwoną wstążką trzy przywiędłe gerbery, każda w innym kolorze.

— Na chuj skunksowi kwiatki? — dociekał chłopak.

— Gerbery. Matka w budce też takimi handluje.

— Niezła beka, kurwa! — Chłopak zaśmiał się głośno. — Skunksi trup! Z gerberami, kurwa!

— Z czego rżysz?! Może żyje! Hej! Menelu! Hej, żulu ty, kurwa! Żyjesz?! — Trąciła daszek czerwonej czapki, która spadła na chodnik, odsłaniając posiwiałe resztki włosów na skroniach mężczyzny. Teraz widać było wyraźnie pożółkłą twarz, rozchylone usta i wystający siny koniec języka. Kątem oka dostrzegła też ciemną tłustą plamą na spodniach pomiędzy nogami siedzącego i w jednej chwili zdała sobie sprawę z ciężkiego zapachu, jaki wokół się roztaczał.

Chłopak gwałtownie spoważniał.

— Chodź stąd! — Chwycił dziewczynę za rękę. — Trzeba spierdalać!

— To spierdalaj! — Spróbowała się wyszarpnąć, ale trzymał ją zbyt mocno. — Może byś najpierw zadzwonił po karetkę!

— To dzwoń! Ja spierdalam. Nie będę wąchał strupiałego skunksa!

— No to już! Tchórzu! Won!

Puścił jej rękę, wzniósł obie dłonie do góry, machnął nimi zniechęcony, odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, mamrocząc pod nosem:

— Suka jebana!

Dziewczyna stała z telefonem w dłoni, patrząc to na ciemną plamę, to na przywiędłe gerbery. Nie słyszała już ptaków, nie czuła kwitnącego jaśminu, przytłaczała ją za to coraz mocniej ciężka woń lepkiej plamy na spodniach. Rozejrzała się, poszukała wzrokiem chłopaka — skręcał właśnie w boczną alejkę kilka metrów dalej. Oddalał się energicznie z rękami w kieszeniach.

— Sracz! — wrzasnęła za nim i znów spojrzała na gerbery. Ich widok sprawił, że ogarnęło ją dziwny uczucie bezpieczeństwa, jakby wszystko nagle stało się jasne. — Kwiaty też umierają dzięki nam — szepnęła, a słowa zanikły w świergocie ptaków.


Tymon został sam. Przestał cokolwiek słyszeć. Wypełniał go spokój. Był całkowicie wewnątrz siebie i zdał sobie sprawę, że bardzo odpowiada mu ten stan.

Przed nim, na tapczanie, jakby w półśnie, leżała na boku Dorota. Pod głowę podłożyła ich kurtki. Blond grzywka opadła jej na oczy. Leniwie oblizała usta.

— Śpisz? — spytał, myśląc że mówi.

— Zasypiam — odpowiedziała, przeciągając się.

Gerbery na szafeczce, choć lekko już przywiędłe, pachniały niesamowicie. Można było niemal dotknąć tego zapachu, z każdym wdechem było go coraz więcej. Miał wrażenie, że każda nuta aromatu tworzy w powietrzu odrębną, leciutko zamgloną barwę.

— Kwiaty też umierają dzięki nam — powiedziała sennie Dorota.

— Tak, wiem — odpowiedział po namyśle. — Śpij już, kochanie. Odpocznijmy.


Koniec

Omen

Bach! Kupa śniegu upadła przed Augustem. Zmrożony strachem, spojrzał w górę. Mężczyzna odśnieżał dach niskiego bloku, machając zawzięcie szuflą. Bach! Druga kupa!

— Panie! — krzyknął August.

Tamten przerwał robotę, zerknął w dół — jakiś śmieszny robak-nierobak pokrzykiwał:

— Uważaj pan! Ludzie tu chodzą!

— Dobrześ mu pan wygarnął — odezwał się nagle ktoś tuż za Augustem.

Mężczyzna na dachu machnął ręką i wrócił do przerwanej roboty.

— Widzisz pan jaki cham? — powtórzył głos. Należał do kobiety ze strasznie pomarszczoną twarzą. Głowę i ramiona owinięte miała szarym, niemiłosiernie zniszczonym szalem. August szybko oszacował, że zmechacenia i plamy musiały wskazywać na wielkie ubóstwo właścicielki, zapach zaś sugerował poważne uchybienia w higienie, być może brak dostępu do bieżącej wody, czyli najpewniej bezdomność.

— Michalina — przedstawiła się i chuchnęła w sine w dłonie. Mimo mrozu nie miała rękawiczek. August wstrzymał oddech, żeby nie poczuć tego na pewno śmierdzącego chuchnięcia. — Dwa dni temu na tamtym domie był. — Wskazała blok kilkadziesiąt metrów dalej. — Tak machnął, że mu szufla wypadła i mojego Wiesia jeb! W łeb! Że tu na miejscu umarł. To ja się drę: Ratunku, człowiek nie żyje! Wie pan, że ludzie chodzili i nic?! Dopiero taka młoda, co ją znam, że modelka, się ulitowała. Menedżer brzuch jej zrobił, figurę straciła i tera o! — Skinęła głową w bliżej nieokreślonym kierunku. — Sprząta. Karetkę wezwała, policję, ten telefon ma, to i dzwoni, kiedy chce. A ta szufla to na moim chłopie aż trzasła! A to stalowe! A ten chuj z dachu spierdolił! — Zacisnęła sine, kościste palce w pięść i pogroziła nią przed nosem Augusta, zupełnie jakby to on był tym chujem.

Zaczął się niecierpliwić. Był znużony pracą, bolały go uda i pośladki, bo kto to widział przez osiem godzin siedzieć przed komputerem; chciał szybko wrócić do domu, zrzucić buty, ubranie i wskoczyć pod letni prysznic, a później paść na co najmniej dwugodzinną drzemkę, ale wpajana latami uprzejmość nie pozwalała mu przerywać mówiącemu, choćby ten śmierdział najokropniej. A gdy do tego mówiący był kobietą, to już ho, ho!

— Karetka, panie, jedzie — kontynuowała kobieta — policja jedzie… — August rozejrzał się, ale ani karetki, ani policji nie zauważył, skojarzył więc szybko, że kobieta dalej opowiada niedawne zdarzenia. — I do mnie od razu! Że pijana! I że na izbę mnie biorą, a chłopa do kostnicy! Bo ten lekarz pęknięcie głowy zobaczył! To ja w nogi! Bym spierdoliła, tylko się wyjebałam na przejściu! W tej chlapie, jeb! Szpagat, panie, odpierdoliłam, aż mi się przedziałek o tak rozdziawił. — Otworzyła szeroko usta, żeby dokładnie zobrazować, co się stało z przedziałkiem. — Jak mnie ci dorwali! Darłam się, ale czy ja, stara baba, glinie poradzę?! No nie poradzę, taka prawda! Zgarnęli na dwie doby i dopierom co wyszła. I tera bądź tu mądra i pisz wiersze, gdzie mój chłop?!

Nagle stuknęła Augusta w ramię.

— O! Patrz się pan, laci ta modelka! Idę, bo mi jeszcze glinę na łeb ściągnie! Pa! — Klepnęła go w ramię jak równa równego i odkuśtykała pośpiesznie w swoją stronę.

Skupił się więc na modelce. Szła prosto na niego, pewnie i dumnie, i jakże pociągająco! Podziwiał parę z jej ust. Wyobraził sobie siebie nago w kłębach tej pary, doznającego rozkoszy przy każdym jej muśnięciu. Mimowolnie zjechał wzrokiem na biodra modelki, potem na uda, dziękując stwórcy, że dziewczyna nie założyła jakiegoś ciężkiego długiego płaszcza aż do kostek, tylko ciemnogranatowe, obcisłe jeansy i wysokie kozaczki. Ileż by wtedy stracił przyjemności z samego patrzenia. Gdy była już blisko, otrząsnął się z rozkosznych myśli, przybrał uprzejmy wyraz twarzy i zmusił do niewinnego uśmiechu.

— Przepraszam — zaczęła dziewczyna, zatrzymując się niecały metr od niego. — Czy pan tę kobietę zna?

Zaprzeczył.

— Mówią tu na nią Michalda. Wie pan dlaczego?

Znowu zaprzeczył, w myślach widział siebie, gryzącego zamsz jej kozaczków. Dziewczyna ściszyła głos:

— Mówią… — kiwnęła głową kilka razy, jakby sama chciała upewnić się, czy to, co ma zamiar powiedzieć, jest prawdą — że ona stwarza. — Zacisnęła usta, uniosła brwi i znowu pokiwała głową.

August musiał otrząsnąć się z dzikich myśli.

— Stwarza — powtórzył machinalnie, choć bardziej miało to być pytanie.

— To jest mitomanka. Opowiada dziwne historie i nigdy pan nie wie, czy to prawda. Ale to, co opowiada, zaczyna się dziać. I trwa jeszcze chwilę po tym, jak skończy mówić. Potem puf! Znika.

Dziewczyna poprawiła włosy, nie spuszczając z niego piwnych oczu. „Jak one to robią, że mimo mrozu nie różowieje im twarz? I nie pierzchną usta?” — zastanawiał się, ale jej słowa wymagały jakiejś reakcji, zapytał więc szybko:

— Jak to znika?

— Zwyczajnie. Zaczęła mi dziś na przykład opowiadać o mężczyźnie, który prawie dostał w twarz śniegiem od człowieka na dachu. Spojrzałam w bok i zobaczyłam pana, i tego z szuflą. A ona od razu do was poszła. — Znowu kiwnęła głową kilka razy. — Wymyśliła was.

„Szkoda, że wariatka — pomyślał. — Piękna, ale jednak. Obie wariatki. Cholera, zaraz mi nogi wrosną w chodnik od tego stania na zimnie”.

— Mówiła też — kontynuowała tymczasem modelka — że umrze dziś tłusty mężczyzna, bo sopel przebije mu czaszkę, uwierzy pan? Nie, żeby pan był tłusty czy coś, proszę tego nie brać do siebie. Po prostu panu opowiadam.

„Boże, co za dzień — myślał dalej — ale ta para…! Dobrze, że moich spodni nie widać”.

Mimo podniecenia i rosnącej irytacji, postanowił za wszelką cenę utrzymać uprzejmy ton:

— Skoro… — odchrząknął dwukrotnie — stwarza różne rzeczy, jak to pani powiedziała, to powinienem już chyba zniknąć, prawda?

— No… — Modelka uśmiechnęła pół na pół bezradnie, pół na pół niewinnie. — Tego na dachu już nie ma.

— Nie ma? — Zaskoczony August odwrócił i rozejrzał. Rzeczywiście! Dach był pusty. — Przypadek — powiedział do dziewczyny, ale jej także już nie było. W serce i żołądek leciutko zapukał niepokój.

— Kie licho? — wymamrotał.

Zrobił krok w tył. Stopa trafiła na świeży lód, pojechała ostro w bok. Zamachał rekami i runął jak długi, uderzając boleśnie głową w ścianę. Jęknął. W tej samej chwili ogromny sopel oderwał się od dachowej rynny, śmignął w powietrzu i zabił Augusta, wbijając mu się w ucho.


Koniec

Rożek

— Dwunasty Sokół Millennium?! — krzyczała z niedowierzaniem matka, stojąc w drzwiach pokoju Ambrożego. — Dziecko drogie! Synku! Odezwij się do mnie!

Bogdan, przyjaciel rodziny, o posturze pająka z kulistym odwłokiem i cienkimi nogami wciśniętymi w spodnie-rurki, wychylił się zza jej ramienia i mrugnął przyjacielsko.

— Rożek wie, że ma talent — stwierdził głośno i protekcjonalnie, szczerząc ciemne od papierosów zęby.

— Ja wiem, że ma — głos matki coraz bardziej się załamywał. — Ale zobacz, jak ten pokój wygląda. Wszędzie to draństwo stoi.

— Niech robi — Bogdan starał się uderzyć w pochwalny ton. — Zrobi, sprzedamy. Zobaczysz. To mądry chłopak. Zarobimy.

— Nie mogę już na to patrzeć. — Kobieta ostatkiem sił tłumiła płacz.

— Chodź, zamroziłem wódkę. Naleję ci lufkę. No, Marta.

Spojrzała na niego jak na rozjechanego kota. Chciała coś powiedzieć, ale łzy były niepowstrzymane. Popłynęły fontanną po policzkach, kapiąc na obcisłą bluzkę. Bogdan oblizał usta na ten widok, a ona pocieszyła się natychmiast w myślach, że to nie było oblizywanie na myśl o schłodzonej wódce.

— Niech ci będzie — szepnęła, starając się już nie szlochać.

Zamknęła drzwi pokoju Ambrożego. Bogdan objął ją w pasie i poszli wąskim, ciemnym przedpokojem do kuchni.

Tam wyjął z lodówki pół litra i nalał do dwóch kieliszków, które stały już na stole. Marta uniosła pod światło swój, jakby sprawdzając, czy nie pływa w nim mucha.

— Wczoraj filtrowana — zażartował Bogdan.

Wypili. Nalał jeszcze po jednym.

— Co ja mam zrobić, Bogi? — zaczęła, pociągając nosem.

— Nic.

— Nie mogę. To nie na moje nerwy. To już trwa trzy lata! Rok po rozwodzie się zaczęło, jak Rożek poszedł na to douczanie.

Bogdan wychylił kielicha i nalał następnego. Czknął.

— Daj co do jedzenia — stęknął, czkając po raz drugi.

— W lodówce masz.

— No, ale zrób co, kanapki może jakie albo…

— Bogi! — przerwała mu. — Zwierzam ci się, prostaku! Poczekaj, skończę, to będzie.

Powiedziała to takim tonem, że Bogdan aż się zgarbił i rozejrzał, czy nie grozi mu jeszcze jakieś niebezpieczeństwo. Niewiele myśląc, wychylił kieliszek i uderzył nim o stół dla zamanifestowania swojej męskiej natury.

Ona tymczasem wróciła do tematu:

— Do matury się musiał douczać, bo z matematyki był leń. I głąb. Poprosiłam znajomą byłego. Nauczycielka. Chyba jedyna, co jej nie wyrypał, bo brzydka. Kiedy ta jego rozklekotana lodziarka, co nią jeździł i robił biznes swojego życia, nawaliła, jej mąż mu ją reperował, to znaczy tej nauczycielki matematyczki, rozumiesz.

Bogi skinął, że wszystko jasne, choć już na myśl o lodziarce (nieważne, że rozklekotanej) poczuł przyjemne mrowienie krocza. Towarzystwem takiej lodziarki — a miał tu na myśli zgrabną brunetkę ubraną jedynie w bieluśki fartuszek z falbankami — na pewno by w tej chwili nie pogardził.

Nalał sobie czwartego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.08