Skarb znad Kanału
Marek z Łochowa koło Bydgoszczy miał ponad sześćdziesiąt lat, głowę pełną wspomnień i dłonie, które wciąż pamiętały, jak tańczyć po strunach gitary. Emerytura przyszła do niego cicho, bez fanfar, choć kiedyś przecież grywał na scenach, gdzie tłumy klaskały, a światła odbijały się w jego ciemnych okularach. Był sympatycznym człowiekiem, choć nieco ekscentrycznym — w Łochowie mówiono o nim z uśmiechem, że to „ten, co wciąż nosi skórzaną kurtkę z lat osiemdziesiątych i czasem gra solo na werandzie, jakby świat wciąż słuchał”. Jego żona, Kamila, kobieta o oczach jak spokojna woda Kanału Noteckiego, przyjmowała te dziwactwa z cierpliwością i ciepłem. Razem żyli w pięknym domu z ogrodem, który rozciągał się aż do brzegu kanału — miejscu, gdzie wiatr szeptał w trzcinach, a zachody słońca malowały niebo na pomarańczowo.
Pewnego dnia, wczesnym rankiem, Marek wrócił z Bydgoszczy z nowym nabytkiem: wykrywaczem metalu. Urządzenie wyglądało jak relikt z filmu science fiction — czarna rączka, okrągła tarcza i tajemnicze piski, które wydawało, gdy włączał je na próbę w kuchni.
— Marek, co ty znowu wymyśliłeś? — zapytała Kamila, unosząc brew znad filiżanki herbaty. W ręku trzymała książkę, jak zwykle, bo była miłośniczką kryminałów i zawsze szukała w nich logiki, której czasem brakowało w życiu jej męża.
— Skarb, Kamilo! — odparł z błyskiem w oku. — Nad kanałem zawsze krążyły historie o zatopionych kufrach i monetach z czasów pruskich. A nuż coś znajdę w naszym ogrodzie?
Kamila westchnęła, ale nie protestowała. Wiedziała, że gdy Marek złapie trop, nie odpuści. Zresztą, lubiła patrzeć, jak się ożywia — przypominał jej wtedy młodego muzyka, który kiedyś grał jej serenady pod oknem.
Tego samego dnia Marek wyruszył na poszukiwania. Wciągnął stare kalosze, naciągnął kapelusz z szerokim rondem i ruszył w głąb ogrodu, machając wykrywaczem jak dyrygent batutą. Urządzenie popiskiwało raz po raz — najpierw znalazł kapsel od piwa, potem zardzewiały gwóźdź, a w końcu starą podkowę, którą z dumą pokazał Kamili.
— To dopiero początek! — oznajmił, a ona tylko pokiwała głową, kryjąc uśmiech.
Przez kolejne dni Marek spędzał godziny w ogrodzie. Sąsiedzi zerkali zza płotów, zaciekawieni, co też ten „rockowy emeryt” znowu wymyślił. Czasem przysiadał na brzegu kanału, patrząc na leniwie płynącą wodę, i nucił pod nosem melodie z czasów, gdy grał z zespołem na małych festiwalach. Wykrywacz stał się jego nowym instrumentem — wydawał dźwięki, a Marek szukał w nich harmonii.
Pewnego popołudnia, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, wykrywacz zapiszczał inaczej — głęboko, natarczywie. Marek spojrzał na Kamilę, która akurat podlewała róże.
— Słyszysz to? To nie byle kapsel! — krzyknął, a potem rzucił się do kopania. Ziemia ustępowała pod jego łopatą, odsłaniając coś twardego. Po chwili wyciągnął z ziemi małą, zardzewiałą skrzynkę. Serce mu zadrgało — to mogło być to, o czym marzył.
Kamila odłożyła konewkę i podeszła bliżej. Marek ostrożnie otworzył wieko. W środku nie było złota ani klejnotów, tylko stare, pożółkłe listy, kilka monet z czasów zaborów i mały, mosiężny medalion z wyrytym napisem: „Pamięci Jana, 1872”. Zawartość nie lśniła bogactwem, ale opowiadała historię — czyjąś, zapomnianą, pogrzebaną w ziemi nad kanałem.
— No i co, panie poszukiwaczu skarbów? — zapytała Kamila z lekkim przekąsem, ale w jej oczach widać było ciekawość.
Marek uśmiechnął się szeroko.
— To lepsze niż złoto — powiedział, obracając medalion w palcach. — To opowieść. A ja zawsze kochałem opowieści.
Tego wieczoru usiedli razem na werandzie. Marek grał cicho na gitarze, a Kamila czytała listy na głos. Wiatr znad Kanału Noteckiego niósł ich słowa w dal, jakby chciał, by ktoś jeszcze je usłyszał. Skarb okazał się inny, niż Marek sobie wyobrażał, ale w jego ekscentrycznym sercu znalazł swoje miejsce — jak kolejna melodia, którą kiedyś zapisze.
Kareta z Łochowa
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy wiecznego marzyciela, miał w sobie coś, co sprawiało, że nawet w codzienności potrafił dostrzec przygodę. Tego dnia, wracając z porannego spaceru nad Kanałem Noteckim, zauważył przy śmietniku na skraju wsi coś, co inni uznaliby za śmieć: stary, zardzewiały wózek dziecięcy. Koła miał krzywe, rączka ledwo się trzymała, a metal pokrywała rdza jak mapa dawno zapomnianych dróg. Ale Marek nie widział rupiecia — widział możliwość.
— Kareta! — mruknął do siebie, a w jego oczach zapaliła się iskra. Bez wahania złapał wózek i pchnął go do domu, ignorując skrzypienie i chybotanie. Sąsiedzi, którzy akurat mijali go na rowerach, tylko kręcili głowami. „Marek znowu coś wymyślił” — szeptali między sobą.
W domu czekała Kamila, jak zwykle zatopiona w kryminale, z kubkiem herbaty w dłoni. Spojrzała znad książki, gdy usłyszała, jak mąż wciąga swoje znalezisko na podwórko.
— Marek, co to ma być? — zapytała, unosząc brew. Jej ton był spokojny, ale zdradzał lekkie zmęczenie — znała go zbyt dobrze, by nie spodziewać się jakiejś dziwnej idei.
— To nie wózek, Kamilo. To kareta! — oznajmił triumfalnie, ocierając pot z czoła. — A ty, moja droga, będziesz w niej księżniczką. Zabieram cię na przejażdżkę.
Kamila westchnęła, ale w kącikach jej ust czaił się uśmiech. Wiedziała, że z Markiem nie ma sensu dyskutować, gdy wpadnie na pomysł. Zresztą, było coś ujmującego w jego szaleństwie — jak wtedy, gdy grał jej serenady na gitarze pod oknem ich pierwszego mieszkania.
— No dobrze, ale tylko do furtki — zastrzegła, odkładając książkę.
Marek miał jednak inne plany. Pomógł Kamili usiąść w wózku — co nie było łatwe, bo konstrukcja trzeszczała, a Kamila, choć drobna, musiała się nieźle nagimnastykować, by zmieścić się w tej „karecie”. Gdy już się usadowiła, Marek złapał za rączkę i z teatralnym gestem zawołał:
— Ruszamy do kościoła, moja pani! Na mszę!
Kamila chciała zaprotestować, ale zanim zdążyła, wózek ruszył z hukiem. Koła skrzypiały, rdzawy pył sypał się na boki, a Marek pchał swoją „karetę” z dumą, nucąc pod nosem melodię, która brzmiała jak marsz weselny zmieszany z rockowym riffem. Droga do kościoła w Łochowie nie była długa, ale wystarczająco wyboista, by Kamila co chwilę chwytała się boków wózka, rzucając mężowi spojrzenia pełne mieszaniny rozbawienia i przerażenia.
Kiedy dotarli pod kościół, akurat zbierali się parafianie. Na widok Marka pchającego zardzewiały wózek z Kamilą w środku najpierw zapadła cisza, a potem rozległy się śmiechy. Ktoś szepnął: „To ten muzyk z kanału”, inny zaś dodał: „Marek zawsze musi zrobić wejście”. Kamila, czerwona na twarzy, próbowała zachować powagę, ale sama zaczęła chichotać, gdy Marek zatrzymał wózek i z galanterią podał jej rękę, mówiąc:
— Proszę, księżniczko, oto twój pałac.
Wszyscy weszli do kościoła, ale historia „karety” rozeszła się lotem błyskawicy. Podczas mszy parafianie co chwilę zerkali na Marka i Kamilę, siedzących w trzeciej ławce. Ksiądz proboszcz, człowiek o donośnym głosie i suchym poczuciu humoru, zaczął kazanie od słów:
— Pan Bóg kocha radość, a dziś, jak widzę, niektórzy przywieźli ją aż pod ołtarz.
Śmiech rozległ się po całym kościele, a Marek tylko mrugnął do Kamili, jakby to wszystko było częścią jego wielkiego planu. Kamila, choć zawstydzona, ścisnęła jego dłoń — bo choć Marek był najbardziej ekscentrycznym człowiekiem, jakiego znała, to właśnie za to go kochała.
Po mszy wózek został pod kościołem — Marek uznał, że „kareta spełniła swe zadanie”. Wrócili do domu piechotą, a śmiech parafian jeszcze długo niósł się nad Łochowem, jak melodia, którą tylko Marek potrafiłby zagrać.
Ząbkowy rock and roll
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk z duszą artysty i skórzaną kurtką, która pamiętała lepsze dni, nigdy nie przepadał za dentystami. Uważał, że zęby to trochę jak struny gitary — czasem się psują, ale jak się je dobrze nastroi, to jeszcze pociągną. Tego dnia jednak ból w szczęce, który pojawił się po gryzieniu orzechów z ogrodu nad Kanałem Noteckim, zmusił go do działania. Kamila, jego żona, postawiła ultimatum: „Idziesz do dentysty albo przestaję ci gotować rosół”. Marek wiedział, że z rosołem Kamili się nie żartuje, więc spakował swoją dumę i ruszył do gabinetu w Bydgoszczy.
W poczekalni siedział z gitarowym futerałem na kolanach — nie grał już zawodowo, ale lubił nosić go ze sobą „dla morale”. Gabinet pachniał sterylnością, a recepcjonistka, młoda dziewczyna z nosem w telefonie, rzuciła mu spojrzenie, jakby chciała zapytać: „Co ten rockman tu robi?”. Marek wypełnił kartę pacjenta, zaznaczając, że boli go „coś z tyłu po prawej”, i czekał.
W końcu weszła dentystka — energiczna kobieta w średnim wieku, z okularami na czubku nosa i uśmiechem, który miał uspokajać, ale u Marka budził raczej niepokój. Usiadł na fotelu, a ona rzuciła okiem na jego kartę.
— No dobrze, panie Marku, który ząb boli? — zapytała, zakładając rękawiczki.
— Ten z tyłu, po prawej — mruknął Marek, wskazując palcem mniej więcej na okolice szczęki. — Ale wie pani, ja mam jeszcze koncert w głowie, więc niech to będzie szybka solówka.
Dentystka zaśmiała się i zaczęła oglądać jego uzębienie. Problem w tym, że Marek, jak na artystę przystało, miał gestykulację nieco teatralną, a wskazując „z tyłu po prawej”, machnął ręką tak, że dentystka wzięła to za sygnał do zajęcia się górnym przednim zębem po prawej stronie. Zanim Marek zdążył coś powiedzieć, usłyszał:
— No, ten faktycznie wygląda na podejrzany. Wyrywamy!
— Czekaj, co?! — zdążył wykrztusić, ale już było za późno. Dentystka, z wprawą godną chirurga, wstrzyknęła znieczulenie, a po chwili szczypce błysnęły w świetle lampy. Marek poczuł szarpnięcie, usłyszał chrzęst i zobaczył, jak dentystka triumfalnie wyciąga… zdrowy, lśniący ząb, który nigdy go nie bolał.
— O, jaki ładny okaz! — powiedziała z dumą, pokazując mu ząb jak trofeum. — Ale wie pan, i tak był trochę krzywy. Teraz będzie bardziej rockowo.
Marek, z watą w ustach i oczami jak spodki, spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Ale… to nie ten! — wybełkotał, czując, jak znieczulenie zamienia jego język w galaretę. — Ten z tyłu boli, nie ten z przodu!
Dentystka zamarła. Spojrzała na ząb, potem na Marka, potem znów na ząb.
— Oj — mruknęła, a jej uśmiech zbladł. — No cóż… pomyłka się zdarza. Ale wie pan co? Ten z tyłu też możemy wyjąć, skoro już tu jesteśmy!
Marek chciał zaprotestować, ale znieczulenie sprawiło, że jego „Nie!” brzmiało jak „Meee!”. Zanim się obejrzał, dentystka naprawiła swój błąd, wyrywając drugi ząb — tym razem ten właściwy. Gdy wstał z fotela, czuł się jak po całonocnym koncercie: obolały, ale dziwnie żywy.
Wrócił do domu z opuchniętą twarzą i historią, którą Kamila wysłuchała z mieszaniną śmiechu i zgrozy.
— Marek, ty to masz talent do wpadek — powiedziała, podając mu zimny okład. — Teraz wyglądasz jak gitarzysta po bójce w barze.
— Ale za to mam mniej zębów do mycia — odparł z krzywym uśmiechem, a raczej półuśmiechem, bo druga połowa twarzy wciąż odmawiała współpracy.
Przez tydzień w Łochowie krążyła plotka o „rockmanie, co stracił ząb przez pomyłkę”. Marek, jak to Marek, obrócił to w żart — na werandzie grał teraz „ząbkową balladę”, a Kamila tylko kręciła głową, zastanawiając się, jak ten człowiek wciąż znajduje melodię w każdym chaosie.
Miodowa pułapka
Kamila, żona Marka z Łochowa, była kobietą stateczną — przynajmniej tak o sobie myślała. Kochała kryminały, herbatę z cytryną i porządek w domu nad Kanałem Noteckim. Ale miała też słabość, o której mało kto wiedział: miód. Nie byle jaki, tylko ten lipowy, złocisty, który Marek kupował od pszczelarza z sąsiedniej wioski. Trzymała słoik na najwyższej półce w kuchni, jak skarb, i czasem, gdy nikt nie patrzył, wyjadała go łyżeczką prosto ze słoika. Marek żartował, że to jej „rockowa” strona, ale nigdy nie złapał jej na gorącym uczynku — aż do tej nocy.
Była druga nad ranem, gdy Kamila obudziła się z nieodpartą ochotą na miód. Marek chrapał na drugim końcu łóżka, grając we śnie riffy na niewidzialnej gitarze, więc uznała, że to idealny moment. Nie zapalając światła — bo po co budzić dom? — wymknęła się do kuchni na palcach, jak detektyw z jej książek. W ciemności wymacała słoik, odkręciła nakrętkę i zanurzyła palec w lepkim raju. Smak był boski, ale coś ją tknęło. „Dlaczego ten miód się rusza?” — pomyślała, ale zanim zdążyła zgłębić temat, poczuła ukłucie w język. Ostre, palące, jakby ktoś wbił jej igłę prosto w podniebienie.
— Aaaauuu! — wrzasnęła, upuszczając słoik, który z hukiem rozbił się o podłogę. W tym samym momencie coś zabzyczało i wyleciało z miodowej kałuży. Osa! W środku zimy! Ukryta w słoiku jak pasażer na gapę!
Marek zerwał się z łóżka, wpadając do kuchni w samych bokserkach i z dzikim spojrzeniem. Myślał, że to włamywacz albo kolejna ekscentryczna przygoda, w którą sam się wpakuje.
— Kamilo, co się stało?! — krzyknął, zapalając światło.
Kamila stała na środku kuchni, trzymając się za język, z miodem ściekającym po brodzie i podłodze usłanej odłamkami szkła. Obok bzyczała osa, wyraźnie wkurzona, że ktoś przerwał jej zimowy piknik.
— Otha mnie użądliła! — wybełkotała Kamila, bo język już puchł jak balon. — W miothie!
Marek spojrzał na pobojowisko, potem na żonę, i wybuchnął śmiechem tak głośnym, że aż trzciny nad kanałem musiały się zatrząść.
— Ty i ten miód! — rechotał, łapiąc się za brzuch. — Mówiłem, że to niebezpieczna miłość! Nawet osa chciała go bronić!
Kamila chciała go zgromić wzrokiem, ale z opuchniętym językiem i miodem na twarzy wyglądała jak postać z kreskówki. Marek, wciąż chichocząc, złapał słoik octu — jedyny znany mu sposób na użądlenia — i zaczął robić okład, nucąc pod nosem „Sweet Honey Sting” na melodię starego rockowego hitu.
— Thie thmiejesz? — burknęła Kamila, ale sama zaczęła się śmiać, choć każdy ruch bolał.
Rano, gdy opuchlizna trochę zeszła, a osa została uroczyście wypuszczona za okno, Marek ogłosił, że to najlepsza historia w ich małżeństwie. Kamila, popijając herbatę (bez miodu!), przysięgła, że nigdy więcej nie będzie jeść w ciemności — ale w głębi duszy wiedziała, że z Markiem u boku każda wpadka i tak skończy się śmiechem.
Jajeczny koncert w Łochowie
Kamila, żona Marka z Łochowa, była znana z tego, że potrafiła wyczarować cuda w kuchni. Jej rosół był legendarny, a ciasto drożdżowe wywoływało westchnienia sąsiadów. Ale tego dnia, na targu w Łochowie, los postanowił z niej zażartować. W sobotni poranek, kiedy Marek jeszcze spał po nocnym nuceniu ballad nad Kanałem Noteckim, Kamila ruszyła na stragany po świeże jajka. Chciała ugościć sąsiadów — Halinę i Staszka — jajecznicą, bo dawno nie gadali przy stole.
Na targu starsza kobieta w chustce zachwalała swoje jaja kurze: „Świeże, prosto od kury, pani weźmie, tanio dam!”. Kamila, zmęczona po tygodniu sprzątania ogrodu, nie sprawdziła ich dokładnie — wrzuciła tuzin do koszyka i wróciła do domu, myśląc o tym, jak dobrze będzie zjeść coś prostego i domowego.
W kuchni rozbiła pierwsze jajko do miski. Zapach, który się rozszedł, nie był jednak swojski ani apetyczny — przypominał raczej zgniłe liście zmieszane z mokrą szmatą. „Zbuki!” — przemknęło jej przez myśl, ale zanim zdążyła zareagować, rozbiła kolejne. Smród uderzył jak fala — ostry, siarkowy, taki, że nawet trzciny nad kanałem mogłyby zwiędnąć. To były jaja zepsute, „śmierdziele”, które czasem trafiają się w wiejskich kurnikach. Kamila zaklęła pod nosem, co rzadko jej się zdarzało, ale wtedy usłyszała dzwonek do drzwi — Halina i Staszek przyszli wcześniej.
— O, jak pięknie pachnie! — zawołała Halina z entuzjazmem, wchodząc do kuchni. Staszek, bardziej powściągliwy, zmarszczył nos, ale nic nie powiedział.
Kamila, z wrodzoną uprzejmością i lekką paniką w oczach, nie przyznała się do wpadki. „Skoro już są, to co mam zrobić?” — pomyślała i postanowiła brnąć dalej. Rozbiła resztę jaj — każde kolejne śmierdziało gorzej od poprzedniego — dodała sól, pieprz i usmażyła jajecznicę na maśle, licząc, że zapach smażenia zamaskuje fetor. Nie zamaskował.
Gdy postawiła talerze przed sąsiadami, Halina wzięła pierwszy kęs i zbladła. Staszek, zawsze bardziej bezpośredni, odchrząknął i powiedział:
— Kamila, ty nas truć chcesz? To jakby kura zdechła i złożyła to na patelni!
Halina próbowała być grzeczna, ale po drugim kęsie wybuchła śmiechem, aż łzy poleciały jej po policzkach.
— O Boże, to śmierdzi jak stary kapeć po deszczu! — wykrztusiła.
W tym momencie do kuchni wpadł Marek, zwabiony hałasem. Wciągnął nosem powietrze, spojrzał na jajecznicę i z szerokim uśmiechem rzucił:
— No proszę, moja żona robi teraz muzykę zapachową! To jest punk rock wśród jajecznic!
Kamila, czerwona jak pomidor, chciała zapaść się pod ziemię, ale śmiech sąsiadów i Marka był tak zaraźliwy, że w końcu sama parsknęła. Staszek wstał, otworzył okno na oścież, a Halina zaczęły wachlować powietrze serwetką, jakby odpędzała demony.
— No, Kamila, tego się po tobie nie spodziewaliśmy — powiedziała Halina, wciąż chichocząc. — Ale za ten zapach to ty nam teraz ciasto drożdżowe stawiasz w ramach przeprosin!
Marek, wciąż rozbawiony, złapał gitarę i zaczął improwizować piosenkę: „Śmierdzące jaja z Łochowa, sąsiadów zwaliły na kolana, oh-oh-oh!”. Jajecznica wylądowała w śmietniku, a smród jeszcze przez godzinę unosił się w domu, przypominając wszystkim, że nawet Kamila, mistrzyni kuchni, może czasem trafić na zły akord. Sąsiedzi wybaczyli jej szybko — zwłaszcza że dwa dni później dostali drożdżówkę, która pachniała już tak, jak powinna.
Z grillowym przytupem
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy artysty i rękach, które lepiej radziły sobie z gitarą niż z łopatką do grilla, postanowił tego lata urządzić sąsiedzkie spotkanie. W ogrodzie nad Kanałem Noteckim stał jego skarb — drewniana altana, ręcznie zbita z desek, z dachem porosłym mchem i widokiem na wodę. „Idealne miejsce na kiełbaski i rockowe opowieści” — pomyślał Marek, rozstawiając grill tuż obok altany. Kamila kręciła głową, widząc, jak mąż podśpiewuje stare hity, rozpalając węgiel, ale nie chciała psuć mu zabawy.
— Tylko nie spal nam domu — rzuciła z uśmiechem, wychodząc z tacą pełną kiełbasek i chleba.
— Spokojnie, Kamilo! — odparł Marek, machając łopatką jak batutą. — To będzie koncert smaków!
Sąsiedzi — Halina, Staszek i paru innych z Łochowa — zasiedli na ławkach w altanie, popijając tani alkohol i czekając na ucztę. Marek, w swojej skórzanej kurtce (bo jak grillować bez rockowego stylu?), wrzucił kiełbaski na ruszt. Wszystko szło dobrze — dym unosił się w powietrze, tłuszcz skwierczał, a Marek nucił „Smoke on the Water”, czując się jak król ognia. Aż do momentu, gdy postanowił podkręcić atmosferę.
Chcąc zaimponować sąsiadom, sięgnął po butelkę oleju, myśląc, że kilka kropel doda płomieniom dramatyzmu. Nie zauważył jednak, że korek był poluzowany. Gdy przechylił butelkę, olej chlusnął na grill jak wodospad — płomienie strzeliły w górę, a Marek, zaskoczony, odruchowo odskoczył. Pech chciał, że potknął się o własne kalosze, zostawione obok, i przewrócił grill prosto na suchą, drewnianą ścianę altany.
— O cholera! — krzyknął, ale zanim zdążył zareagować, ogień liznął deski. Drewno, stare i suche jak zapałki, zajęło się w sekundę. Sąsiedzi zerwali się z ławek, Halina pisnęła, a Staszek złapał wiaderko z lemoniadą i chlusnął je na płomienie — co oczywiście nic nie dało, poza tym, że altana zaczęła pachnieć cytryną i spalonym drewnem.
Marek, w panice, złapał ogrodowego węża, ale zamiast wody poleciał z niego tylko słaby strumyczek — Kamila zapomniała odkręcić zawór. Altana płonęła, a on, biegnąc w tę i z powrotem, wyglądał jak rockman na scenie podczas nieudanego finału. W końcu Staszek, zawsze praktyczny, zadzwonił po straż pożarną, a Halina zaczęła filmować wszystko telefonem, chichocząc:
— Marek, to lepsze niż twoje koncerty w osiemdziesiątych!
Kiedy strażacy przyjechali, altana była już kupką dymiących desek. Kiełbaski, cudem ocalałe, leżały w trawie, a Marek stał z łopatką w ręku, patrząc na zgliszcza z miną zbitego psa. Kamila, która wróciła z domu, widząc pobojowisko, tylko westchnęła:
— Mówiłam, żebyś nie bawił się ogniem.
Strażak, gasząc ostatnie płomyczki, spojrzał na Marka i rzucił:
— No, panie, to się nazywa grill z przytupem. Następnym razem kiełbaski na patelni, co?
Sąsiedzi, choć stracili altanę, nie mogli przestać się śmiać. Marek, próbując ratować twarz, podniósł jedną z ocalałych kiełbasek i zawołał:
— To co, jemy na trawie? Rock and roll nigdy nie umiera!
Wieczorem, przy prowizorycznym ognisku z resztek altany, wszyscy zajadali się kiełbaskami, a Marek grał na gitarze balladę o „płonącym grillu z Łochowa”. Kamila tylko kręciła głową, ale w duchu cieszyła się, że jej mąż, nawet w największej wpadce, potrafi rozbawić cały świat.
Denaturowy toast
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o głowie pełnej pomysłów i kieszeni raczej pustych, postanowił zorganizować przyjęcie z okazji imienin Kamili. Chciał, żeby było hucznie — jak za dawnych lat, gdy grywał na małych scenach, a publiczność wiwatowała. Problemem był budżet. Wódka w sklepie wydawała mu się za droga, więc wpadł na genialny, jak mu się zdawało, plan: oczyści denaturat i zrobi z niego trunek godny rockmana. Słyszał kiedyś od kumpla z dawnego zespołu, że wystarczy przefiltrować go przez razowy chleb, a „będzie jak sklepowa”. Marek, człowiek czynu, nie sprawdził szczegółów — ruszył do akcji.
W piwnicy nad Kanałem Noteckim rozstawił warsztat: kilka litrów fioletowego denaturatu, bochenek razowego chleba od sąsiadki Haliny i stary lejek. Kamila, zajęta pieczeniem ciasta, nie miała pojęcia, co knuje jej mąż. Marek, nucąc „Highway to Hell”, wlewał denaturat przez chleb, który szybko zrobił się siny i śmierdzący jak mokra szmata po malowaniu płotu. Po godzinie filtrowania miał kilka litrów mętnego płynu, który — jak uznał — „pachniał wystarczająco dobrze”. Dodał soku malinowego dla koloru i nazwał to „Wódką Rockową Kamili”.
Dzień imienin nadszedł. Goście — Halina, Staszek, paru innych sąsiadów i kuzyn Józek z Bydgoszczy — zasiedli w ogrodzie. Marek, w skórzanej kurtce i z dumą, postawił na stole karafki z „wódką” i wzniósł toast:
— Za Kamilę, moją muzę! Niech żyje rock and roll i tanie życie!
Pierwszy kieliszek poszedł gładko — smak był ostry, chemiczny, ale goście, przyzwyczajeni do Markowych dziwactw, nie narzekali. Po drugim zaczęły się problemy. Staszek, zwykle milczący, nagle wstał i oznajmił:
— Coś mi się oczy zamgliły… Marek, co ty do tego dolałeś, farbę?
Halina, która wypiła trzy kieliszki, zaczęła chichotać, a potem krzyknąć:
— O Jezu, ja nic nie widzę! Gdzie jest stół?!
Kuzyn Józek, najodważniejszy, po piątym kieliszku padł na trawę i zaczął mamrotać o „fioletowych demonach”. Kamila, widząc chaos, złapała Marka za ramię:
— Coś ty im dał, wariacie?!
Marek, trochę blady, wyjąkał:
— No… denaturat… ale przefiltrowany! Przez chleb razowy, jak prawdziwy chemik!
Kamila zamarła, a potem wybuchła śmiechem zmieszanym z paniką:
— Ty idioto, to trucizna! Dzwonię po karetkę!
Wkrótce ogród zaroił się od sanitariuszy. Połowa gości trafiła do szpitala z ciężkim zatruciem — Staszek i Halina stracili wzrok na dwa dni, Józek bredził o koncertach UFO, a reszta wymiotowała w krzakach. Lekarze, kręcąc głowami, pytali Marka, skąd taki pomysł, a on, zawstydzony, mruczał coś o „tanim rockowym przepisie”.
Po tygodniu wszyscy wrócili do zdrowia, choć Halina przysięgła, że nigdy więcej nie tknie niczego, co Marek nazwie „domowym specjałem”. Kamila, choć wściekła, nie mogła się nie śmiać, wspominając minę męża, gdy sanitariusze zabierali gości. Marek, nauczony lekcji, obiecał, że następnym razem kupi wódkę w sklepie — ale w Łochowie jeszcze długo krążyła legenda o „denaturatowym toaście”, a sąsiedzi żartowali, że Marek „wysłał ich na koncert w zaświaty”.
Ostatnie namaszczenie
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy artysty i podejściu do życia, które można by nazwać „luźnym”, postanowił dorobić do emerytury. Kamila, jego żona, zasugerowała, żeby znalazł coś spokojnego, może w ogrodnictwie, ale Marek miał inne plany. Gdy zobaczył ogłoszenie o pracy w zakładzie pogrzebowym w pobliskim Żninie, uznał, że to idealne miejsce dla rockmana — „cicho, klimatycznie, a do tego blisko ludzi, którzy już nie marudzą”. Został zatrudniony na próbę jako pomocnik przy przygotowywaniu ceremonii.
Pierwszego dnia Marek stawił się w skórzanej kurtce i z szerokim uśmiechem, co nieco zszokowało szefa, pana Zygmunta, człowieka o twarzy jak nagrobek i humorze równie suchym. Zygmunt dał mu proste zadanie: przygotować dwie trumny na popołudniowe pogrzeby — panią Jadwigę, drobną staruszkę, która zmarła w wieku 92 lat, i pana Władysława, potężnego mężczyznę po sześćdziesiątce, byłego rzeźnika z masywnymi ramionami. Marek dostał listę z opisami i ruszył do chłodni, nucąc pod nosem „Stairway to Heaven”.
Problem zaczął się, gdy dotarł do zwłok. W chłodni leżały dwa ciała, owinięte w prześcieradła, a Marek, zamiast dokładnie sprawdzić etykiety, uznał, że „rozmiar się zgadza”. Pani Jadwiga, według niego, wyglądała na „większą” (bo prześcieradło się wybrzuszało), a pan Władysław na „mniejszego” (bo był skręcony w dziwny sposób). Nie zastanawiając się długo, włożył drobną staruszkę do wielkiej mahoniowej trumny pana Władysława, a potężnego rzeźnika upchnął — z niemałym trudem — do małej sosnowej trumny pani Jadwigi. Musiał użyć całej siły, żeby zamknąć wieko, mrucząc:
— No, Władziu, trochę diety by ci nie zaszkodziło!
Gdy trumny trafiły na katafalki w kaplicy, rodzina pana Władysława przyszła się pożegnać. Syn rzeźnika, rosły chłop jak ojciec, spojrzał na małą trumnę i zmarszczył brwi.
— Tato był większy… — mruknął, ale zanim zdążył coś więcej powiedzieć, wieko trumny pękło z hukiem pod naporem zwłok. Pan Władysław, jakby w proteście, „wyskoczył” na pół siedząco, a zgromadzeni zaczęli krzyczeć — jedni z przerażenia, drudzy ze śmiechu. W tym samym czasie rodzina pani Jadwigi, patrząc na wielką trumnę, dziwiła się, dlaczego babcia wygląda „taka duża i muskularna”. Gdy ktoś uchylił wieko, prawda wyszła na jaw: drobna staruszka leżała w trumnie jak lalka w pudle po lodówce.
Marek, stojący z boku, próbował ratować sytuację:
— No wiecie, rockowa zamiana, każdemu się zdarza! — rzucił z uśmiechem, ale pan Zygmunt, czerwony na twarzy, złapał go za ramię.
— Ty wariacie, co ty narobiłeś?! To nie koncert, to pogrzeb!
Rodziny, po początkowym szoku, zaczęły się śmiać — zwłaszcza syn Władysława, który uznał, że ojciec „i po śmierci miał wejście jak na scenie”. Pani Jadwiga w za dużej trumnie też wywołała uśmiechy, bo jej wnuczka stwierdziła, że „babcia zawsze lubiła dużo miejsca”. Marek dostał reprymendę, ale o dziwo, nie wyleciał — Zygmunt uznał, że taki chaos to w Żninie nowość, a rodziny i tak były bardziej rozbawione niż wściekłe.
Wieczorem, opowiadając o wszystkim Kamili, Marek zaśmiał się:
— Wiesz, może powinienem grać na pogrzebach, a nie je obsługiwać?
Kamila, kręcąc głową, odparła:
— Ty i te twoje solówki… Nawet trupom nie dasz spokoju!
W Łochowie historia o „rockowej zamianie trumien” krążyła jeszcze długo, a Marek przysiągł, że następnym razem sprawdzi etykiety — albo wróci do grania na gitarze, gdzie pomyłki brzmią lepiej niż wyglądają.
Z krwią do serca
Kamila, żona Marka z Łochowa, była mistrzynią domowych napraw. Gdy Marek wracał z ogrodu nad Kanałem Noteckim w dziurawych skarpetach, nie narzekała — brała igłę, nitkę i cerowała jak zawodowiec. Tego dnia, siedząc na werandzie z kubkiem herbaty i kryminałem na kolanach, postanowiła zająć się kolejną parą jego podartych skarpet. Marek, jak zwykle, grał na gitarze w salonie, wyśpiewując coś o „wolności stóp”, co tylko motywowało ją, by szybciej skończyć.
Wbiła igłę w materiał, ale skarpetka — stara i znoszona — stawiała opór. Kamila szarpnęła mocniej, a igła, zamiast przebić wełnę, ześlizgnęła się i z impetem wbiła jej się w dłoń.
— Auuu! — wrzasnęła, upuszczając wszystko na podłogę. Marek wpadł na werandę, wciąż trzymając gitarę, z miną jak po złym akordzie.
— Co się stało, moja muzo? — zapytał, ale zanim Kamila zdążyła odpowiedzieć, zauważyła coś dziwnego. Czubek igły… zniknął. Odłamał się przy samym końcu i jakby rozpłynął się w powietrzu. Dłoń bolała, a krew kapała na podłogę.
— Marek, coś mi się wbiło i… nie ma tego! — pisnęła, patrząc na niego z paniką.
Marek, człowiek o wyobraźni większej niż zdrowy rozsądek, spojrzał na jej rękę i rzucił:
— O cholera, to poszło do krwi! Pewnie już płynie do serca, jak w tym filmie, co oglądałaś!
Kamila, mimo bólu, przewróciła oczami:
— Marek, to nie kryminał, tylko igła!
Ale Marek już był w transie. Złapał telefon i zadzwonił po pogotowie, krzycząc do słuchawki:
— Moja żona ma igłę w sercu! Ratujcie ją, bo mi rockowe życie się zawali!
Pogotowie przyjechało w rekordowym tempie — głównie dlatego, że sanitariusz znał Marka z jego muzycznych wybryków i spodziewał się kolejnej dziwnej historii. Kamila, blada, ale wciąż przytomna, została zabrana do Szpitala Uniwersyteckiego w Bydgoszczy. Marek jechał za karetką swoim starym fiatem, nucąc pod nosem „Needle in the Heart Blues”, jakby komponował hit na żywo.
W szpitalu lekarze najpierw nie wierzyli w opowieść Marka o „igłowym zamachu na serce”, ale prześwietlenie pokazało mały, metalowy odłamek — czubek igły faktycznie utknął w żyłach, choć na szczęście daleko od serca. Chirurg, młody facet z poczuciem humoru, spojrzał na Kamilę i powiedział:
— Pani to ma szczęście, że mąż tak szybko zareagował. Ale wie pani, igła w sercu to bardziej rockowa historia niż medyczna.
Operacja była szybka — wyciągnęli czubek igły, a Kamila, choć obolała, śmiała się, słysząc, jak Marek w poczekalni opowiada pielęgniarkom o „bohaterskim cerowaniu żony”. Gdy wróciła do domu, Marek ogłosił, że od teraz sam będzie cerował swoje skarpety — ale Kamila wiedziała, że prędzej nauczy się latać, niż trzymać igłę.
W Łochowie historia o „igłowej podróży do serca” szybko obrosła legendą. Sąsiedzi żartowali, że Kamila to prawdziwa rockowa żona — gotowa na wszystko, nawet na igłę w dłoni dla miłości. A Marek? Kupił jej nowy zestaw do szycia — z plastikowymi igłami, „żeby serce zostało na miejscu”.
Kontrabas z procentami
Marek z Łochowa, choć na emeryturze, nigdy nie rozstał się z muzyką. Jego wielką miłością — poza Kamilą i Kanałem Noteckim — był kontrabas, który stał w kącie salonu jak pomnik dawnych lat. Grał na nim w młodości w zespole jazzowym, a teraz wyciągał go czasem, by brzdąknąć coś melancholijnego przy zachodzie słońca. Ale Marek, człowiek o duszy rockmana i głowie pełnej pomysłów, wpadł pewnego dnia na plan, który miał połączyć dwie pasje: muzykę i… alkohol.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Przed wizytą sąsiadów — Haliny i Staszka — Marek stwierdził, że dobrze byłoby mieć pod ręką coś mocniejszego, ale nie chciał, by Kamila zauważyła kolejną butelkę. „Schowam ją w kontrabasie!” — pomyślał, chichocząc pod nosem. Wyjął małą, płaską buteleczkę wódki, taką „małpkę”, i wsunął ją przez otwór rezonansowy instrumentu. Plan był prosty: w razie potrzeby wyciągnie ją zręcznie, jak magik królika z kapelusza, i zaimponuje wszystkim sprytem.
Problem pojawił się, gdy spróbował ją odzyskać. Butelka, zamiast grzecznie wypaść, zaklinowała się w środku, między ściankami. Marek szarpał, kręcił kontrabasem, a nawet potrząsał nim jak marakasami, ale nic. W końcu wsadził rękę do otworu — za głęboko, żeby dosięgnąć, a za wąsko, żeby manewrować. Instrument wydawał dziwne dźwięki, jakby protestował przeciwko takiemu traktowaniu, a Marek, coraz bardziej sfrustrowany, mruczał:
— No dawaj, ty głupi basie, oddaj mi procenty!
Kamila, słysząc hałas, zajrzała do salonu.
— Marek, co ty robisz? Tańczysz z kontrabasem? — zapytała, unosząc brew.
— Nie tańczę, ratuję barek! — odparł, a potem, w akcie desperacji, złapał piłę ręczną. Zanim Kamila zdążyła zaprotestować, wyciął z tyłu kontrabasu sporą, prostokątną dziurę. Drewno trzeszczało, wióry latały, a Marek, triumfalnie, wyciągnął buteleczkę, unosząc ją jak trofeum.
— Ha! Mam cię! — zawołał, ale spojrzał na podziurawiony instrument i zamarł. Kontrabas, jego duma, wyglądał teraz jak ofiara nieudanej operacji. Kamila tylko westchnęła:
— Ty i te twoje pomysły… Teraz to już tylko na złom.
Ale Marek nie byłby sobą, gdyby się poddał. W warsztacie znalazł kawałek deski, wyciął z niej „drzwiczki” na zawiasach i przymocował je do dziury, tworząc coś, co nazwał „muzycznym barkiem”. Otwierał klapkę, wkładał do środka butelkę, zamykał — i voilà, kontrabas stał się skrytką z klasą. Dla niepoznaki pomalował drzwiczki na czarno, żeby pasowały do reszty, i nawet przykleił małą naklejkę z napisem „Backstage Pass”.
Gdy Halina i Staszek przyszli w odwiedziny, Marek nie mógł się powstrzymać. W środku rozmowy otworzył kontrabas, wyciągnął butelkę i z rockowym uśmiechem rzucił:
— Panowie, każdy muzyk ma swoje tajemnice. To mój barek na solówki!
Staszek parsknął śmiechem, a Halina zaczęła klaskać, jakby Marek właśnie zagrał koncert. Kamila kręciła głową, ale w duchu cieszyła się, że mąż, nawet w swojej szalonej kreatywności, potrafi rozbawić ludzi. Kontrabas, choć już nigdy nie brzmiał tak jak kiedyś, zyskał nowe życie — w Łochowie szeptano o „basie z procentami”, a Marek czasem grał na nim krótkie melodie, popijając z ukrytej skrytki. „Rock and roll nigdy nie umiera” — mawiał, puszczając oko do Kamili.
Rockman kontra szpaki
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy wojownika i zamiłowaniu do dramatyzmu, miał w ogrodzie nad Kanałem Noteckim prawdziwy skarb — czereśnie. Drzewo rodziło owoce soczyste i czerwone jak rockowe marzenia, ale szpaki, te pierzaste złodziejaszki, nie dawały mu spokoju. Co roku urządzały sobie ucztę, zostawiając Markowi tylko pestki i ptasie „podziękowania” na werandzie. W tym roku powiedział: „Dość!” i kupił wiatrówkę na targu w Bydgoszczy. „To będzie moja solówka na szpaki” — mruknął, wyobrażając sobie siebie jako snajpera w skórzanej kurtce.
Pierwszego dnia ustawił się pod czereśnią z wiatrówką w ręku, nucąc pod nosem „Sweet Child O’Mine”. Kamila, zajęta podlewaniem róż, zerknęła na niego i rzuciła:
— Marek, tylko nie narób głupstw, bo znowu coś spalisz albo rozwalisz.
— Spokojnie, moja muzo, to precyzyjna robota! — odparł, mierząc do szpaka, który właśnie dziobał największą czereśnię. Pociągnął za spust. Śrut poleciał… ale zamiast w ptaka, trafił w doniczkę Kamili, rozbijając ją na kawałki. Szpak odleciał, wydając dźwięk, który brzmiał jak drwiący śmiech.
Marek nie zraził się. Strzelał raz za razem, ale jego celność była jak jego gra na kontrabasie po pijaku — pełna pasji, lecz bez precyzji. Śrut latał po ogrodzie jak oszalały: jeden trafił w płot, inny w starą oponę, a kolejny przeleciał nad siatką na sąsiednią działkę, gdzie Halina i Staszek opalali się na leżakach.
— Auuu! — wrzasnął Staszek, łapiąc się za ramię. Mały śrut zostawił mu czerwony ślad na skórze. Halina, trafiona w udo, pisnęła i zerwała się z leżaka, wymachując ręcznikiem.
— Marek, ty wariacie, strzelasz do nas?! — krzyknęła, a Staszek, bardziej wściekły niż ranny, pobiegł po telefon.
Marek, nieświadomy zamieszania, wciąż polował na szpaki, aż na podwórko wjechał radiowóz. Dwóch policjantów, z minami jakby przyszli na koncert, którego nie rozumieją, podeszło do niego.
— Panie Marku, dostaliśmy zgłoszenie o strzelaninie — powiedział starszy z nich, zerkając na wiatrówkę. — Sąsiedzi twierdzą, że jest pan zagrożeniem publicznym.
— Ja tylko bronię czereśni! — zaprotestował Marek, unosząc ręce. — Szpaki to terroryści owoców!
Policjant, tłumiąc uśmiech, skonfiskował wiatrówkę i wręczył Markowi mandat na 500 złotych. Staszek, z plastrem na ramieniu, burczał coś o „rockmanie z piekła rodem”, a Halina żartowała, że teraz ma pamiątkę po „bitwie o czereśnie”. Kamila, widząc męża z mandatem w ręku, parsknęła śmiechem:
— No, pięknie, Marek. Zamiast szpaków postrzelałeś sąsiadów, a teraz jeszcze zapłacisz za koncert.
Marek, choć zawstydzony, nie tracił rezonu. Wieczorem, popijając herbatę na werandzie, spojrzał na czereśnie i mruknął:
— Następnym razem kupię siatkę. Albo nagram szpakom płytę, niech się boją moich riffów.
W Łochowie historia o „snajperze Marku” szybko stała się hitem, a sąsiedzi jeszcze długo wspominali, jak czereśnie omal nie kosztowały ich zdrowia. Wiatrówka trafiła do policyjnego magazynu, a Marek przysiągł, że więcej nie będzie strzelał — przynajmniej nie do ptaków.
Kret w ogniu rocka
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o rockowej duszy i skłonności do przesady, miał dość kreta, który nękał jego ogród nad Kanałem Noteckim. Kopce pojawiały się wszędzie — pod czereśnią, koło altany, nawet pod werandą, gdzie Marek lubił grać na kontrabasie. Kamila, jego żona, sugerowała pułapki albo środki chemiczne, ale Marek uznał, że to za mało spektakularne. „Jak się pozbywać wroga, to z przytupem!” — stwierdził i wpadł na pomysł, który przeszedł do lokalnej legendy.
Pewnego dnia, wracając z Bydgoszczy, zahaczył o stację benzynową kumpla, gdzie zauważył starą cysternę z resztką paliwa — jakieś 200 litrów benzyny, która „i tak się marnowała”. Marek, w swojej skórzanej kurtce i z błyskiem w oku, przekonał kumpla, by pożyczył mu cysternę na weekend. Plan był prosty: wpompować benzynę do kretowiska, podpalić i „wysłać kreta na koncert w zaświaty”. Nie sprawdził, czy to legalne, ani czy bezpieczne — dla niego liczyła się rockowa sprawiedliwość.
W sobotnie popołudnie ustawił cysternę w ogrodzie, podłączył wąż do głównego kopca i zaczął pompować. Benzyna chlupotała w ziemi, a Marek, nucąc „Light My Fire”, zacierał ręce. Kamila, widząc to z okna, krzyknęła:
— Marek, co ty robisz, wariacie?!
— Spokojnie, Kamilo, to będzie solówka stulecia! — odparł, wyciągając zapałki. Niestety, nie przewidział, że benzyna rozlała się pod ziemią dalej, niż sądził. Gdy rzucił zapałkę, mały płomień zamienił się w gigantyczną kulę ognia. Bum! Ziemia zadrżała, a pożar rozprzestrzenił się jak fala — najpierw pochłonął jego działkę, potem płot, a w końcu ogrody Haliny i Staszka oraz starego pana Kazika z sąsiedztwa.
Sąsiedzi wybiegli z domów, krzycząc. Halina machała rękami, jakby odpędzała demony, Staszek złapał ogrodowy wąż, a pan Kazik, w kapciach, lamentował nad swoimi marchewkami. Marek stał jak wryty, patrząc, jak płomienie tańczą do melodii, której nie przewidział. Straż pożarna przyjechała w pół godziny, ale trzy działki były już zgliszczami — czereśnia spłonęła, altana zniknęła, a kretowisko wyglądało jak krater po bombie.
Policja zjawiła się chwilę później. Marek, wciąż w szoku, próbował się tłumaczyć:
— Panowie, to był kret! On zaczął, ja tylko chciałem go… no, przepędzić!
Funkcjonariusz, kręcąc głową, skonfiskował resztki cysterny i zabrał Marka na przesłuchanie. Sprawa trafiła do sądu w Bydgoszczy. Sędzia, słuchając zeznań o „rockowym exterminatorze”, nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Ostatecznie Marek dostał dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat, plus grzywnę, która zmusiła go do sprzedaży starego kontrabasu z „muzycznym barkiem”. Sąsiedzi, choć wściekli, nie mogli powstrzymać śmiechu, wspominając minę Marka wśród płomieni.
Kamila, odbierając go po rozprawie, rzuciła:
— No, Marek, teraz masz wyrok jak prawdziwy rockman. Ale następnym razem zawołaj fachowca do kreta, dobra?
Marek, siedząc na werandzie wśród zgliszczy, mruknął:
— Może i kret wygrał, ale ja przynajmniej dałem mu ognistą solówkę.
W Łochowie historia o „pożarze kreta” stała się hitem, a dzieciaki z sąsiedztwa jeszcze długo biegały po działkach, szukając śladów tajemniczego „ogniowego rockmana”. Marek zaś przysiągł, że więcej nie będzie bawił się w pirotechnikę — przynajmniej nie w ogrodzie.
Kamila w cyfrowej pułapce
Kamila, żona Marka z Łochowa, była kobietą tradycyjną — wolała książki od ekranów, a jej największą technologiczną przygodą było obsługiwanie radia w kuchni. Ale w lutym 2025 roku, zainspirowana sąsiadką Haliną, która chwaliła się zakupami online, postanowiła nauczyć się obsługi komputera. „Skoro Halina potrafi, to ja też dam radę” — pomyślała, siadając przed starym laptopem Marka, który ten trzymał w salonie „do muzyki i wspomnień”.
Marek, jak zwykle, był w ogrodzie nad Kanałem Noteckim, majstrując przy czymś (prawdopodobnie kolejnym szalonym pomyśle), więc Kamila miała spokój. Otworzyła przeglądarkę, wpisując w wyszukiwarkę „jak kupować w internecie”. Google zaproponowało kilka wyników, ale jej wzrok przyciągnęła reklama z kolorowym banerem: „Najlepsze oferty dla dorosłych — kliknij tutaj!”. Kamila, myśląc, że to poradnik dla „dojrzałych” użytkowników, kliknęła bez wahania.
Ekran zalała fala obrazków i dźwięków, których się nie spodziewała — zamiast porad o zakupach pojawiły się strony „tylko dla dorosłych”, pełne migających reklam, dziwnych haseł i odgłosów, które brzmiały jak ścieżka dźwiękowa do filmu, którego Kamila nigdy by nie obejrzała. „O mój Boże!” — pisnęła, próbując zamknąć okno, ale zamiast tego kliknęła w kolejne linki, otwierając jeszcze więcej zakłopotujących zakładek. Głośniki laptopa zaczęły wydawać jęki i westchnienia, a Kamila, czerwona jak czereśnie z ogrodu, machała myszką, jakby mogła nią odpędzić cyfrowe demony.
W tym momencie do salonu wpadł Marek, zwabiony hałasem. Stanął w drzwiach, spojrzał na ekran i wybuchnął śmiechem tak głośnym, że aż trzciny nad kanałem zadrżały.
— Kamila, ty rockowa buntowniczko! Co ty oglądasz?! — zawołał, łapiąc się za brzuch.
— To nie ja! To samo się otworzyło! — krzyknęła Kamila, waląc w klawiaturę. — Wyłącz to, Marek, bo zaraz sąsiedzi usłyszą!
Marek, wciąż chichocząc, podszedł do laptopa i jednym ruchem zamknął wszystkie okna — choć nie bez rzucenia okiem na ekran, co skwitował mrugnięciem do żony. Kamila, z rękami na twarzy, mamrotała:
— Chciałam tylko kupić coś online, a wyszło jak… jak w tych twoich rockowych historiach!
— No proszę, moja muza weszła na backstage internetu — żartował Marek, siadając obok. — Może zamiast zakupów powinnaś założyć bloga? „Kamila i tajemnice sieci”!
Kamila rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale po chwili sama zaczęła się śmiać. Postanowiła jednak, że naukę komputera odłoży na później — i poprosi Halinę o pomoc, zamiast ufać podejrzanym reklamom. Marek zaś przez tydzień nucił pod nosem melodię, którą nazwał „Cyber-blues Kamili”, a sąsiedzi nigdy się nie dowiedzieli, dlaczego tamtego dnia z domu nad kanałem dochodziły takie dziwne dźwięki.
Ostatecznie Kamila wróciła do swoich kryminałów, stwierdzając, że papierowe zagadki są mniej niebezpieczne niż cyfrowe. Ale w głębi duszy cieszyła się, że Marek ma kolejną historię do opowiadania — nawet jeśli tym razem to ona była gwiazdą przedstawienia.
Lekcja rockmana
Kamila, żona Marka z Łochowa, była w kuchni królową — jej rosół słynął w całym sąsiedztwie jako eliksir życia, a Marek mawiał, że „to jedyna rzecz, która trzyma go przy zdrowych zmysłach”. Tego dnia, szykując garnek pachnącego wywaru z kury, marchewki i pietruszki, czuła się w swoim żywiole. Marek kręcił się po domu, grając na kontrabasie i nucąc coś o „zupie miłości”, co tylko dodawało jej animuszu. Ale los, jak to los, postanowił z niej zażartować.
Gdy niosła garnek na stół — ciężki, gorący i pełen po brzegi — potknęła się o kalosz Marka, który ten zostawił w przejściu (bo „rockman nie sprząta po sobie”). Garnek wyleciał jej z rąk, a rosół z makaronem rozlał się po podłodze jak złota fala. Marchewki potoczyły się pod kanapę, makaron przykleił się do płytek, a zapach, choć cudowny, nie rekompensował widoku katastrofy. Kamila zamarła, patrząc na pobojowisko.
— O nie, mój rosół! — jęknęła, a z oczu niemal pociekły jej łzy.
Marek wpadł do kuchni, zwabiony hukiem. Spojrzał na podłogę, potem na Kamilę, i zamiast lamentować, wybuchnął śmiechem.
— No proszę, moja muza zrobiła rockowy bałagan! — zawołał, po czym, z błyskiem w oku, złapał ją za ramiona i powiedział: — Nie ma co płakać nad rozlanym rosołem. Trzeba to uratować!
— Jak uratować? — zapytała Kamila, zdezorientowana.
Marek ukląkł przy kałuży, złapał nitkę makaronu z podłogi i, z teatralnym gestem, wsadził ją do ust.
— O, jeszcze ciepłe! — oznajmił, mlaskając. — No, Kamila, do roboty! Zlizujemy, co się da, bo szkoda dobra marnować!
Kamila spojrzała na niego jak na wariata.
— Marek, chyba cię pogięło! Nie będę lizać podłogi!
Ale Marek, z rockową determinacją, nie odpuszczał. Chwycił ją za kark, pociągnął w dół i z uśmiechem rzucił:
— To twoje dzieło sztuki, więc ratuj je! Jak ja kiedyś zlizywałem sos z wzmacniacza po imprezie w klubie!
Kamila, choć wściekła, nie mogła się nie zaśmiać na widok męża ślizgającego się po podłodze i zbierającego makaron. W końcu, pod jego naciskiem, uklękła i — z miną pełną obrzydzenia — wzięła jedną nitkę do ust. Smak rosołu był wciąż boski, ale podłoga dodała mu „charakteru”. Marek klasnął w dłonie:
— No widzisz? Rock and roll to sztuka przetrwania!
Sprzątanie trwało godzinę, ale incydent wrył się Kamili w pamięć. Od tamtej pory była ostrożna jak saper — każdy garnek, każda miska, każdy krok w kuchni planowała z precyzją. Marek zaś żartował, że „zlizanie makaronu nauczyło ją szacunku do jedzenia”. W Łochowie krążyła plotka, że Kamila jest jedyną osobą, która nigdy więcej nic nie rozlała — a wszystko dzięki rockowej lekcji od męża.
Kamila czasem wspominała ten dzień z uśmiechem, ale przysięgła sobie jedno: następnym razem, jak Marek zostawi kalosz na środku, to on będzie lizał podłogę — i to bez rosołu.
Człowiek z tytanu
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o rockowej duszy, od lat zmagał się z bólem pleców. Gra na kontrabasie, noszenie wzmacniaczy w młodości i skakanie po scenie zrobiły swoje — kręgosłup trzeszczał mu jak stary winyl. Kamila, jego żona, miała dość słuchania jego jęków przy każdym schyleniu się po czereśnie w ogrodzie nad Kanałem Noteckim. „Idź do lekarza, Marek, bo zaraz zaczniesz grać tylko leżąc!” — rzuciła w końcu, stawiając ultimatum.
Marek, choć nie lubił szpitali („tam śmierdzi jak na próbach w piwnicy”), w końcu się ugiął. Trafił do Szpitala Uniwersyteckiego w Bydgoszczy, gdzie lekarz, po prześwietleniu, spojrzał na niego z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia.
— Panie Marku, ma pan kręgosłup jak po trasie koncertowej bez przerwy na sen — powiedział ortopeda. — Musimy wstawić tytanowe implanty, żeby to ustabilizować. Będzie pan jak cyborg!
Marek, słysząc „tytan” i „cyborg”, zamiast się zmartwić, rozpromienił się.
— No proszę, rockman z metalem w plecach! To brzmi jak tytuł płyty! — odparł, a lekarz tylko pokręcił głową, zapisując go na zabieg.
Operacja przebiegła sprawnie. Wstawiono mu tytanowe śruby i pręty, które miały trzymać kręgosłup w ryzach. Gdy Marek obudził się po znieczuleniu, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było poproszenie pielęgniarki o lusterko. Chciał zobaczyć, czy wygląda „bardziej metalowo”. Pielęgniarka, tłumiąc śmiech, przyniosła mu małe lusterko, ale Marek i tak stwierdził:
— Czuję się jak Iron Man, tylko z gitarą zamiast zbroi!
Po powrocie do domu zaczął testować swoje nowe „moce”. Stał wyprostowany jak struna, co w jego przypadku było nowością, i ogłosił Kamili:
— Patrz, moja muzo, teraz jestem niezniszczalny! Mogę grać na kontrabasie godzinami i nawet szpakom pokażę, kto tu rządzi!
Kamila, widząc go w skórzanej kurtce i z dumą unoszącego ramiona, parsknęła śmiechem.
— Marek, ty teraz wyglądasz, jakbyś był gotowy na trasę z Metallicą, a nie do ogrodu.
Pierwsze dni były jednak pełne niespodzianek. Tytanowe implanty dzwoniły cicho przy każdym ruchu — brzmiało to jak delikatne stukanie talerzy perkusyjnych. Gdy Marek próbował grać na kontrabasie, dźwięk metalu mieszał się z niskimi tonami, tworząc dziwną, industrialną melodię. Sąsiedzi, Halina i Staszek, przyszli sprawdzić, co się dzieje, a Marek, z rockowym uśmiechem, oznajmił:
— To mój nowy styl — heavy metal w dosłownym sensie!
Pewnego dnia, przechodząc przez bramkę na poczcie, uruchomił alarm. Urzędniczka, zdezorientowana, zaczęła go przeszukiwać, a Marek, nie tracąc rezonu, rzucił:
— Spokojnie, to tylko mój tytanowy kręgosłup! Jestem człowiekiem z metalu!
W Łochowie szybko rozeszła się fama o „tytanowym rockmanie”. Dzieciaki pytały, czy Marek jest robotem, a on z dumą odpowiadał, że „trochę tak, ale z duszą artysty”. Kamila zaś żartowała, że teraz ma męża, który nie tylko gra muzykę, ale i brzmi jak instrument. Ból pleców minął, a Marek zyskał nową ksywkę — „Tytan znad Kanału” — i kolejną historię do opowiadania przy ognisku.
„Mlekodój” z Biedronki
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o rockowej duszy i nieustającej potrzebie wrażeń, postanowił sobie dorobić. Emerytura nie wystarczała na czereśnie i struny do kontrabasu, więc gdy zobaczył ogłoszenie o pracy w „Biedronce” w pobliskim Murowańcu, uznał, że to idealna scena dla jego talentów. „Będę królem kasjera!” — oznajmił Kamili, zakładając skórzaną kurtkę na rozmowę kwalifikacyjną. Dostał robotę przy wykładaniu towaru — proste zadanie, które, jak sądził, nie przeszkodzi mu w nuceniu starych hitów pod nosem.
Pierwsze dni były spokojne. Marek układał puszki, przestawiał makarony i czasem żartował z klientami o „rockowym smaku pomidorów”. Ale szybko odkrył coś, co zmieniło jego rutynę — kartoniki mleka UHT na zapleczu. Stały tam w stosach, zimne, kuszące, a Marek, który od dziecka uwielbiał mleko („to paliwo dla riffów” — mawiał), nie mógł się oprzeć. Gdy nikt nie patrzył, otwierał mały kartonik, wypijał połowę i chował go z powrotem między innymi, myśląc, że nikt nie zauważy.
Z czasem stał się w tym mistrzem. W przerwach między układaniem towaru wymykał się na zaplecze, brał łyk mleka i wracał do pracy, nucąc „Sweet Milk O’Mine”. Czasem nawet otwierał kilka kartoników naraz, testując różne smaki — 2%, 3,2%, czekoladowe. „To jak degustacja wina, tylko bardziej rockowa” — mruczał do siebie, ocierając białe wąsy z ust. Kamila nic nie wiedziała, a współpracownicy dziwili się, dlaczego Marek tak często znika „po palety”.
Pewnego dnia kierowniczka sklepu, pani Grażyna — kobieta o sokolim wzroku i głosie jak megafon — złapała go na gorącym uczynku. Marek, z kartonikiem w ręku i mlekiem kapiącym po brodzie, stał na zapleczu jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierków. Grażyna zmrużyła oczy i ryknęła:
— Marek, co ty robisz?! Ty mleko pijesz?!
— Ja… no… sprawdzam jakość! — wyjąkał, próbując się ratować. — Dla dobra klientów, wie pani, rockman ma wyczulony smak!
Grażyna nie kupiła tej bajki. Sprawdziła zaplecze i znalazła stos pootwieranych kartoników — niektóre z ledwie kilkoma łykami w środku. Wezwała ochronę, ale zamiast wyrzucić Marka od razu, postanowiła go zdyscyplinować. Wieść o „mlecznym złodzieju” rozeszła się po sklepie lotem błyskawicy. Współpracownicy zaczęli nazywać go „Mlekodojem”, a klienci, słysząc plotki, zaglądali na zaplecze, licząc na darmowy spektakl.
Marek dostał naganę i ostrzeżenie, ale przydomek przylgnął do niego na stałe. W Łochowie sąsiedzi, Halina i Staszek, śmiali się, że „Mlekodój” to idealna ksywka dla rockmana z kontrabasem. Kamila, gdy się dowiedziała, tylko westchnęła:
— Marek, ty i te twoje numery… Mleko? Serio? Mogłeś хотя бы kawę kraść!
Marek, zawstydzony, ale z rockowym uśmiechem, odparł:
— No co, Kamilo, każdy artysta potrzebuje inspiracji. Mleko to moje paliwo!
Ostatecznie rzucił pracę w „Biedronce” — nie z powodu mleka, ale bo „za dużo zasad, za mało riffów”. Przydomek „Mlekodój” jednak został, a w domu nad Kanałem Noteckim czasem żartował, że mógłby nagrać o tym balladę. Kamila tylko kręciła głową, pilnując, by lodówka była zawsze pełna mleka — na wszelki wypadek.
Sukienka czy kombinezon
Kamila, żona Marka z Łochowa, rzadko pozwalała sobie na „luksusy” — jej garderoba składała się głównie z praktycznych spodni i bluzek do ogrodu nad Kanałem Noteckim. Ale pewnego dnia, zmęczona codzienną rutyną, postanowiła sprawić sobie coś ładnego. „Kupię sukienkę, taką elegancką, żeby Marek zobaczył, że mam jeszcze klasę” — pomyślała, ruszając do sklepu odzieżowego w Bydgoszczy. Marek, zajęty majstrowaniem w garażu, tylko mruknął: „Idź, moja muzo, zasługujesz na to!”.
W sklepie Kamila znalazła wymarzoną sukienkę — granatową, z delikatnym kwiatowym wzorem, idealną na letnie wieczory. Wzięła ją do przebieralni, zdjęła swoje ubranie — jeansy, T-shirt i wygodne trampki — i powiesiła na haczyku. Przymierzając nowy strój, kręciła się przed lustrem, uśmiechając się do siebie. „No, wyglądam jak gwiazda, Marek padnie z zachwytu” — stwierdziła, wyobrażając sobie jego minę. Ale gdy wyciągnęła rękę po swoje rzeczy, by się przebrać… haczyk był pusty. Ktoś, korzystając z jej nieuwagi, zwiał z jej ubraniami!
Kamila, w samej bieliźnie i nowej sukience na ramionach, wychyliła głowę zza zasłony. Sklep pełen ludzi, a ona — niemal naga. „O mój Boże, co teraz?!” — pisnęła w duchu, chowając się z powrotem. Próbowała wołać obsługę, ale głos uwiązł jej w gardle. W końcu, czerwona jak pomidor, zadzwoniła do Marka.
— Marek, ratuj mnie! — szepnęła do telefonu, drżąc z zimna i zażenowania. — Ktoś ukradł mi ubrania w przebieralni!
Marek, słysząc panikę w jej głosie, najpierw parsknął śmiechem, a potem rzucił:
— Spokojnie, moja rockowa damo, zaraz będę! Coś ci przywiozę!
Pół godziny później Marek wpadł do sklepu, niosąc pod pachą swój roboczy kombinezon drelichowy — brudny od smaru, z plamami po benzynie i dziurą na kolanie. Wcisnął się między wieszaki, ignorując zdziwione spojrzenia klientów, i dotarł do przebieralni.
— Kamilo, tu masz! — zawołał, wciskając kombinezon przez zasłonę. — To jedyne, co miałem pod ręką!
Kamila, zdesperowana, wciągnęła na siebie drelich. Kombinezon wisiał na niej jak worek — rękawy za długie, nogawki trzeba było podwinąć, a zapach smaru przyprawiał o zawrót głowy. Wyszła z przebieralni, wyglądając jak mechanik po szychcie, a nie dama w nowej sukience. Sprzedawczyni, widząc ją, zakryła usta, tłumiąc chichot, a Marek klasnął w dłonie:
— No proszę, moja muza w rockowym stylu! Wyglądasz jak roadie na trasie!
Kamila, choć wściekła, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zapłaciła za sukienkę — którą wciąż miała pod kombinezonem — i ruszyła do wyjścia, ciągnąc Marka za sobą. Klienci gapili się, a jedna starsza pani rzuciła: „Pani to ma męża z fantazją!”.
W samochodzie Kamila burknęła:
— Następnym razem kupuję online, a ty trzymaj swoje kombinezony z dala ode mnie!
Marek, wciąż rozbawiony, odparł:
— Ale przyznaj, Kamilo, to był występ godny sceny! „Dama w drelichu” — brzmi jak tytuł piosenki!
W Łochowie historia o Kamili w kombinezonie szybko obrosła legendą. Sąsiedzi żartowali, że Marek uratował dzień w swoim stylu, a Kamila przysięgła, że nigdy więcej nie zostawi ubrań bez nadzoru. Sukienkę nosiła z dumą, ale za każdym razem, widząc kombinezon w garażu, kręciła głową i chichotała — bo z Markiem nawet zakupy stawały się rockową przygodą.
Nietoperz „Ozzy”
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o rockowej duszy i ciekawości większej niż zdrowy rozsądek, pewnego dnia postanowił zajrzeć na strych swojego domu nad Kanałem Noteckim. Szukał starych strun do kontrabasu, ale zamiast nich znalazł… nietoperza. Mały, czarny stwór wisiał głową w dół pod belką, mrugając ślepkami. Marek, zamiast się przestraszyć, rozpromienił się jak dziecko.
— No patrz, ptak! — zawołał, choć Kamila, która weszła za nim ze szmatką do kurzu, rzuciła:
— Marek, to nie ptak, to nietoperz, głupku!
Ale Marek już miał w głowie nową obsesję. Nazwał nietoperza „Ozzy” (na cześć Osbourne’a, bo „też lubi ciemność”) i postanowił zgłębić jego zwyczaje. Wyczytał w internecie — na laptopie, który wciąż pachniał mlekiem z czasów „Mlekodoja” — że nietoperze są nocnymi łowcami i wydają piski, by się orientować. „To jak rockowe wokale, tylko bez wzmacniacza!” — uznał, a potem wpadł na pomysł, który wprawił Kamilę w osłupienie.
W piwnicy znalazł starą, czarną pelerynę z czasów, gdy grał w zespole na Halloween, i ogłosił:
— Będę badał nietoperze w ich środowisku! Nocą, jak prawdziwy artysta!
Od tamtej pory, każdej nocy o północy, Marek zakładał pelerynę, stawał przed lustrem i ćwiczył „nietoperze piski” — wysokie, skrzekliwe dźwięki, które brzmiały jak połączenie chorego koguta i zepsutej gitary. Potem ruszał na ulice Łochowa, machając peleryną i popiskując w ciemności. „Pip-pip-piii!” — rozlegało się między domami, a sąsiedzi, najpierw zdezorientowani, zaczęli wyglądać przez okna.
Halina pierwsza go przyłapała. Wychyliła się z balkonu i krzyknęła:
— Marek, co ty robisz, wariacie? Budzisz pół wsi!
— Badam nietoperze! — odparł z dumą, unosząc pelerynę jak skrzydła. — To naukowe podejście, Halino!
Staszek, mniej wyrozumiały, rzucił z okna:
— Jak cię złapią, to zamkną w psychiatryku, a nie w jaskini!
Ale Marek był nieugięty. Każdej nocy przemierzał Łochowo, piszcząc i nasłuchując, czy „Ozzy” albo jego kumple odpowiedzą. Kamila, choć wściekła, że budzi ją jego wracanie o świcie, nie mogła powstrzymać śmiechu, widząc go w pelerynie.
Pewnej nocy Marek poszedł za daleko — wspiął się na latarnię, by „lepiej słyszeć echo”, i oczywiście wpadł w krzaki. Policja, wezwana przez sąsiadów, zastała go zaplątanego w pelerynę, z gałęzią w ręku i miną zbitego psa.
— Panie Marku, co pan tu robi o tej porze? — zapytał funkcjonariusz, świecąc latarką.
— Jestem nietoperzem… to znaczy, badam je! — wyjąkał Marek, a policjant, tłumiąc śmiech, kazał mu wracać do domu.
Po tej przygodzie Kamila postawiła veto: „Koniec z nietoperzami, Marek, bo następnym razem to ja cię zepchnę z latarni!”. Marek zrezygnował z nocnych eskapad, ale „Ozzy” został na strychu, a peleryna wisiała w szafie jako pamiątka. W Łochowie zaś krążyła legenda o „nietoperzu w pelerynie”, a dzieciaki czasem piszczały pod domem Marka, licząc, że odpowie im rockowy „ptak”. Marek tylko mrugał okiem i mruczał:
— Rock and roll to też latanie, Kamilo. Nawet jeśli w krzakach.
Króliki — podziemna solówka
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy rockmana i sercu pełnym zapału, uwielbiał swoją pięcioletnią wnuczkę Zosię. Mała była jego największą fanką — śmiała się z jego gitarowych popisów i nazywała go „dziadkiem z bajki”. Marek chciał jej zaimponować czymś więcej niż tylko muzyką, więc gdy pewnego dnia poszli na spacer wzdłuż Kanału Noteckiego, postanowił pokazać, jaki jest sprytny i odważny. Los dał mu szansę, gdy natknęli się na królicze jamy — małe dziury w ziemi, z których co chwilę wyskakiwały puszyste uszy.
Zosia klasnęła w dłonie, widząc skaczące króliki.
— Dziadku, jakie one śliczne! Ten biały jest najpiękniejszy! — zawołała, wskazując na królika z lśniącym futerkiem, który akurat zajadał trawę.
Marek, w skórzanej kurtce i z błyskiem w oku, uznał, że to jego moment. „Złapię go i będę bohaterem!” — pomyślał, klękając przy norze.
— Zosiu, patrz, dziadek złapie ci tego królika! — oznajmił, po czym, nie zważając na zdrowy rozsądek, wsunął głowę i ramiona do dziury. Królik, widząc intruza, czmychnął w głąb korytarza, a Marek, napędzany rockową determinacją, zaczął się wciskać za nim. Jego tytanowy kręgosłup (pamiątka po szpitalnej przygodzie) zaskrzypiał, ale nie zatrzymał go — pełzał pod ziemią, machając nogami na powierzchni.
— Mam cię, mały futrzaku! — mruczał, przeciskając się przez ciasne tunele. Zosia, stojąc nad jamą, klaskała i wołała:
— Dawaj, dziadku, dawaj!
Ale króliki miały inne plany. Marek, utknąwszy w połowie korytarza — z głową i tułowiem w norze, a nogami wystającymi jak dziwaczna roślina — stał się łatwym celem. Najpierw usłyszał piski, potem poczuł drobne ząbki. Króliki, broniąc swojego terytorium, rzuciły się na niego jak gang gryzoni. Gryzły go po brzuchu, rękach, a jeden ambitny osobnik ugryzł go w nos. Marek wrzeszczał, ale z ziemi dochodziły tylko przytłumione:
— Aaa! Zosiu, ratuj dziadka!
Zosia, zamiast panikować, pobiegła po pomoc. Wróciła z miejscowym rolnikiem, panem Józiem, który akurat jechał traktorem. Józek, widząc nogi Marka sterczące z nory, parsknął śmiechem.
— Coś ty, chłopie, narobił? Królików szukasz czy diamentów? — zapytał, po czym wyciągnął małą koparkę i zaczął delikatnie rozkopywać ziemię. Po półgodzinie wyciągnął Marka — brudnego, podrapanego i z brzuchem wyglądającym jak sito. Króliki uciekły, zostawiając go w stanie, który Zosia skomentowała:
— Dziadku, wyglądasz jak po walce z potworem!
W szpitalu w Bydgoszczy lekarze założyli Markowi 29 szwów na brzuchu, próbując nie śmiać się z jego opowieści o „króliczej zemście”. Kamila, odbierając go, tylko westchnęła:
— Marek, ty i te twoje solówki… Nawet króliki cię nie lubią!
Na domiar złego miejscowy strażnik miejski, powiadomiony o „niszczeniu stanowisk przyrodniczych”, wlepił Markowi mandat na 1000 złotych. „Za naruszenie spokoju królików” — brzmiał oficjalny powód. Marek, z bandażami i miną zbitego psa, próbował się tłumaczyć:
— Ja tylko chciałem być bohaterem dla Zosi!
Zosia, choć nie dostała królika, uznała dziadka za najodważniejszego człowieka na świecie. W Łochowie zaś krążyła historia o „rockmanie w norze”, a sąsiedzi żartowali, że Marek powinien nagrać balladę o królikach zamiast ich gonić. Od tamtej pory omijał jamy szerokim łukiem — i obiecał Kamili, że następnym razem odwagę pokaże, grając wnuczce na kontrabasie, a nie walcząc z gryzoniami.
Chrzciny bez alkoholu?!
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy artysty, szykował się do chrzcin swojej młodszej wnuczki, Zosi. Chciał, żeby to był dzień godny rockowej legendy — pełen smaku, muzyki i, oczywiście, trunków. Na miesiąc przed ceremonią w domu nad Kanałem Noteckim zaczęła się gorączka przygotowań. Kamila, zawsze praktyczna, wzięła się za gotowanie bigosu i marynowanie śledzi, a Marek… Marek zajął się tym, co uważał za najważniejsze: alkoholem.
W piwnicy zgromadził baterię trunków, która wyglądała jak zaopatrzenie na trasę koncertową. Były tam gin, szampan, cherry, koniak, wina białe i czerwone, a nawet kilka skrzynek piwa — „dla tych, co wolą lżejszy riff” — jak mawiał. Marek, w skórzanej kurtce i z błyskiem w oku, postanowił zadbać o jakość. „Chrzciny muszą mieć klasę, Kamilo!” — ogłosił, otwierając pierwszą butelkę ginu na „próbę”. Smakował dobrze, więc przeszedł do szampana. „Bąbelki jak bis w koncertach” — mruknął, popijając.
Przez cały miesiąc Marek „testował” zapasy. Mieszał gin z cherry, tworząc koktajl, który nazwał „Rockowa Wiśnia”, dolewał piwa do wina, bo „to jak duet akustyczny z perkusją”, a koniak z szampanem ochrzcił „Solówką Króla”. Każdego wieczoru siadał na werandzie, popijał swoje wynalazki i nucił nowe melodie, zapisując je na serwetkach. Kamila, zajęta kuchnią, nie zauważała, że zapasy topnieją jak tłum po kiepskim supporcie.
Gdy nadszedł dzień chrzcin, goście — rodzina, sąsiedzi Halina i Staszek, a nawet kuzyn Józek z Bydgoszczy — zjechali się do Łochowa. Kościół poszedł gładko, Zosia wyglądała jak aniołek, ale prawdziwa impreza miała się zacząć w domu. Marek, w lekkim rauszu po porannej „kontroli jakości”, zaprosił wszystkich do salonu i z dumą otworzył barek… który okazał się pusty. Ani kropli ginu, szampana, wina — nic. Tylko puste butelki i kilka zgniecionych puszek po piwie.
— Gdzie się podziało?! — wrzasnął, patrząc na Kamilę z paniką. Goście zaczęli szeptać, a Józek rzucił:
— Marek, wypiłeś chrzciny przed nami?!
Kamila, widząc katastrofę, złapała kluczyki i pobiegła do samochodu.
— Siedź tu i nie rób więcej głupstw! — rzuciła, po czym pojechała do „Auchan” w Bydgoszczy. Tam, z determinacją godną rockowej żony, kupiła cztery skrzynki najtańszego wina — czerwonego i białego po 9,99 zł za butelkę. Problemem był transport — samochód Marka akurat był w naprawie, więc Kamila załadowała skrzynki do różowego wózka Zosi, który stał w bagażniku. Pchała go przez parking, a potem ulicami Łochowa, przeklinając pod nosem każdy kamień na drodze. Wino chlupotało, przechodnie gapili się, a jeden dzieciak krzyknął: „Pani wiozą wino w wózku!”.
Gdy wróciła, goście już jedli bigos, a Marek próbował rozbawić ich grą na kontrabasie. Kamila wparowała z wózkiem, stawiając skrzynki na stole.
— Masz swoje trunki, rockmanie! — burknęła, a potem dodała: — I nie waż się ich testować przed podaniem!
Goście parsknęli śmiechem, widząc wino w wózku Zosi, a Marek, zawstydzony, ale uratowany, wzniósł toast:
— Za Zosię i za moją muzę, która zawsze ratuje koncert!
Impreza się rozkręciła, tanie wino smakowało lepiej niż się spodziewano, a w Łochowie krążyła potem historia o „chrzcinach bez procentów” i Kamili, która przewiozła wino jak rockowa bohaterka. Marek przysiągł, że następnym razem kupi mniej — albo przynajmniej zatrudni degustatora.
Kolęda na patriotyczną nutę
Marek i Kamila z Łochowa szykowali się na wizytę księdza na kolędzie jak na koncert stulecia. Marek, choć zwykle nonszalancki rockman, trochę się stresował — w końcu proboszcz z parafii w Łochowie słynął z ciętego języka i upodobania do porządku. Kamila, praktyczna jak zawsze, ogarnęła dom nad Kanałem Noteckim: stół nakryty obrusem, krzyż na ścianie, a w kuchni bigos na wszelki wypadek. Punktualnie o szesnastej rozległ się dzwonek — stanął w drzwiach ksiądz proboszcz, wysoki jak kontrabas Marka, w towarzystwie czterech ministrantów z dzwonkami przyczepionymi do nosów i kadzidłem.
— Dzień dobry, kochani! — zagaił ksiądz, wchodząc do salonu. Marek, w skórzanej kurtce (bo „rockman musi mieć styl”), i Kamila, w fartuchu, powitali gości z uśmiechem. Proboszcz rozejrzał się, pobłogosławił dom, a potem usiadł i spojrzał na Marka z figlarnym błyskiem w oku.
— Marku! Czy byłeś grzeczny? — zapytał, a jego głos zabrzmiał jak wstęp do kazania.
Marek, zwykle pewny siebie, zamarł. Wspomnienia o wypitym mleku z „Biedronki”, pożarze altany i innych wybrykach przemknęły mu przed oczami. Zapomniał języka w gębie, stojąc jak statua w pelerynie nietoperza. Ministranci wymienili spojrzenia, a jeden zachichotał pod nosem. Sytuację uratowała Kamila, która — niczym rockowa muza — wkroczyła z tacą, na której dumnie stała butelka wódki „Finlandia”.
— Proszę księdza, dla rozgrzania po spacerze! — rzuciła z uśmiechem, stawiając tacę na stole.
Ksiądz uniósł brew, zmarszczył czoło i spojrzał na butelkę z dezaprobatą.
— Oj, niedobrze, kochani! — zaczął, kręcąc głową. — Tacy z was patrioci? Czy w tym domu nie ma polskiego jadła?
Marek wciąż milczał, ale Kamila, szybka jak riff na gitarze, w mig ogarnęła sytuację. Pobiegła do kredensu, wyciągnęła dwie półlitrówki „Żytniej” — swojskiej, polskiej wódki — i postawiła je przed proboszczem z triumfem.
— Proszę, księże, to już nasze, narodowe! — oznajmiła, a na twarzy proboszcza zagościł szeroki uśmiech.
— No, to rozumiem! — odparł, klepiąc stół. — Siadajmy, kochani, pobłogosławimy i to, co Pan dał!
Wszyscy zasiedli — ksiądz, ministranci, Marek (który w końcu odzyskał mowę) i Kamila. Rozmowa szybko zeszła na lokalne plotki, a „Żytnia” zaczęła krążyć. Marek, chcąc się zrehabilitować, wzniósł toast: „Za Zosię, za Łochowo i za rock and roll w duszy!”. Ksiądz, choć najpierw spojrzał podejrzliwie, po drugim kieliszku rozluźnił się i zaczął opowiadać anegdoty o ministrantach, którzy kiedyś spalili kadzidło na plebanii.
Godziny mijały, kieliszki się opróżniały, a atmosfera robiła się coraz weselsza. O 23:15 dom nad kanałem rozbrzmiał śmiechem i śpiewem. Proboszcz, pod wpływem „Żytniej”, zaintonował patriotyczną pieśń: „Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka”. Kamila podchwyciła melodię, Marek dołączył basowym głosem, a ministranci, trochę nieśmiało, dzwonili dzwonkami w rytm.
W końcu towarzystwo wylało się na ulice Łochowa. Na czele szła Kamila, pod rękę z proboszczem, który machał wolną dłonią jak dyrygent. Trzy kroki za nimi bujał się Marek, w kurtce i z szerokim uśmiechem, a ministranci zamykali pochód, próbując nadążyć. Cała procesja, lekko chwiejna, śpiewała na całe gardło, budząc psy i sąsiadów. Halina wychyliła się z okna i krzyknęła:
— Marek, znowu koncert dajesz?!
— To kolęda, Halino! — odkrzyknął, a ksiądz, śmiejąc się, dodał: — I patriotyzm w jednym!
Rozśpiewana ekipa dotarła aż do kanału, gdzie proboszcz pobłogosławił wodę (i Marka, na wszelki wypadek). Gdy wrócili do domu, „Żytnia” była historią, a Kamila z dumą stwierdziła:
— No, Marku, takiej kolędy to Łochowo nie widziało!
Od tamtej pory proboszcz wspominał wizytę u Marka i Kamili jako „najweselszą kolędę dekady”, a sąsiedzi żartowali, że następnym razem trzeba zaprosić orkiestrę — albo przynajmniej więcej „Żytniej”. Marek zaś przysiągł, że na przyszły rok przygotuje kontrabas, by kolęda miała prawdziwie rockowy finał.
Marmurowa solówka Piotra
Marek i Kamila z Łochowa doczekali się wizyty swojego syna, Piotra — rosłego chłopa, który wyglądał, jakby mógł grać na kontrabasie Marka jedną ręką. Piotr, owoc ich rockowo-spokojnego małżeństwa, przyjechał z Fordonu, gdzie pracował jako trener na siłowni. W salonie domu nad Kanałem Noteckim zastał rodziców w typowej scenerii: Marek brzdąkał na kontrabasie, a Kamila czytała kryminał przy marmurowym kominku — antycznym, ciężkim jak grzechy rockmana i dumnie stojącym w rogu od dekad.
Rozmowa szybko zeszła na temat siły. Piotr, popisując się bicepsami, rzucił do ojca:
— Tato, założę się, że podniosę ten kominek jedną ręką. Co ty na to?
Marek, w skórzanej kurtce i z błyskiem w oku, parsknął śmiechem.
— Synu, to marmur, nie piórko! Ale jak chcesz się zmierzyć z legendą, to dawaj! Trzy sekundy w górze i wygrywasz.
Kamila, słysząc ten zakład, odłożyła książkę i zerwała się z fotela.
— Zwariowaliście?! — krzyknęła. — To pamiątka po mojej babci, nie ruszajcie tego! Marek, ty i te twoje pomysły, a ty, Piotr, powinieneś mieć więcej rozumu!
Ale panowie, jak dwa byki na pastwisku, nie słuchali. Piotr rozgrzał ramiona, Marek ustalił „regulamin” — trzy sekundy w powietrzu — i zaczęło się przedstawienie. Piotr zaparł się, chwycił kominek u podstawy, napiął mięśnie i z rykiem uniósł go w górę. Marmur zadrżał, kurz posypał się na podłogę, a Marek klasnął w dłonie:
— No, synu, rock and roll w żyłach!
Kamila zakryła oczy, ale zerkała przez palce. Piotr, czerwony jak czereśnie z ogrodu, trzymał kominek sekundę… dwie… ale na trzeciej ręce mu zadrżały. Z hukiem, który wstrząsnął domem, marmurowy antyk runął na podłogę, rozpadając się na dziesiątki kawałków. Pył uniósł się jak dym na koncercie, a w salonie zapadła cisza przerywana tylko cichym „o cholera” Marka.
Kamila, z miną detektywa z jej kryminałów, spojrzała na męża i syna.
— Wy dwaj idioci! — wrzasnęła. — To był mój kominek! Marek, to twoja wina, ty go podpuściłeś!
Piotr, zawstydzony, mruknął:
— Mamo, przepraszam, myślałem, że dam radę…
Ale Kamila miała już plan. Wskazała na Marka i oznajmiła:
— Skoro to twój zakład, to ty poniesiesz karę. Przez trzydzieści dni śpisz nago w ogrodzie — może zimno nauczy cię rozumu!
Marek, choć próbował protestować („Kamilo, ja i nagość w trawie? To nie rockowe!”), wiedział, że z żoną się nie dyskutuje. Piotr wrócił do Bydgoszczy, obiecując nowy kominek, a Marek spędził miesiąc w ogrodzie — owinięty tylko w koc, śpiąc pod czereśnią i nucąc ballady o „marmurowej klęsce”. Sąsiedzi, Halina i Staszek, podglądali go przez płot, chichocząc:
— Marek, wyglądasz jak hipis na wygnaniu!
Kamila, choć zła, czasem rzucała mu poduszkę przez okno, a po trzydziestu dniach wpuściła go z powrotem do domu, mrucząc:
— Następnym razem podnoście coś lżejszego, na przykład swoje ego.
W Łochowie historia o „marmurowej solówce” Piotra i nagim Marku w ogrodzie stała się hitem. Marek zaś przysiągł, że więcej nie będzie zakładał się z synem — chyba że o to, kto wypije więcej mleka z kartonika. Kominek zastąpili drewnianą półką, a Kamila pilnowała, by nikt jej nie ruszał — nawet rockman z tytanowym kręgosłupem.
Połykacz noży z Łochowa
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy rockmana i zamiłowaniu do dramatyzmu, był gwiazdą lokalnych balang. Każdego dnia, gdy słońce zachodziło nad Kanałem Noteckim, w jego ogrodzie zbierali się sąsiedzi, znajomi i przypadkowi przechodnie, by pić, śmiać się i słuchać jego opowieści. Ale prawdziwym hitem wieczorów była sztuczka, którą Marek pielęgnował latami — połykanie noży. Z dumą wyciągał mały scyzoryk, otwierał go, unosił nad głową jak mikrofon i, ku uciesze tłumu, teatralnie „połykał” go — oczywiście tylko udając, że znika w jego gardle, a potem sprytnie chowając w rękawie.
— To sztuka, kochani! — wołał, salutując kieliszkiem. — Jak Ozzy z nietoperzem, tylko bardziej swojskie!
Goście klaskali, Kamila kręciła głową, a Marek czuł się jak na scenie. Ale pewnego wieczoru, pod wpływem „Żytniej” i rockowej brawury, przesadził. Wyciągnął swój ulubiony scyzoryk — mały, ale ostry jak riffy Slasha — i postanowił podkręcić show. Zakręcił nim w powietrzu, otworzył ostrze i, zamiast schować je w rękawie, przez nieuwagę naprawdę wsadził go do ust. Tłum zamarł, a Marek, zamiast się zatrzymać, przełknął. Scyzoryk, zamiast zatrzymać się w żarcie, zsunął się do żołądka z cichym „glup”.
— O cholera! — wrzasnął, łapiąc się za brzuch. Goście, najpierw w szoku, wybuchli śmiechem, myśląc, że to część przedstawienia. Halina, sąsiadka, klasnęła w dłonie:
— Marek, ty to masz talent! Jak to wyciągniesz?
Ale Marek, blady jak karton mleka z „Biedronki”, zorientował się, że tym razem nie ma żartów. — Ludzie, ja go serio połknąłem! — jęknął, a tłum, wciąż rozbawiony, zaczął rzucać pomysły.
— Magnes! — zawołał Staszek. — Przyciągnijmy go magnesem, jak w kreskówkach!
Ktoś przyniósł wielki magnes z warsztatu, a Marek, w desperacji, zgodził się na eksperyment. Przyłożyli magnes do jego brzucha, licząc, że scyzoryk magicznie wyskoczy. Nic się nie stało — poza tym, że tytanowe implanty w kręgosłupie Marka zaczęły brzęczeć, dodając mu komiczny soundtrack. Goście rechotali, a Kamila, wbiegając z kuchni, krzyknęła:
— Marek, przestańcie się wygłupiać, dzwonię po karetkę!
W szpitalu w Bydgoszczy chirurdzy, tłumiąc śmiech, wyjęli scyzoryk z żołądka Marka. Operacja poszła gładko, ale nóż, jako „narzędzie potencjalnie niebezpieczne”, został zarekwirowany przez policję i dołączony do akt śledztwa — bo, jak stwierdzili funkcjonariusze, „połykanie noży to niecodzienny wybryk”. Marek wrócił do domu z nową blizną na brzuchu — długą na dziesięć centymetrów i zygzakowatą jak riff na gitarze.
Na kolejnych balangach w Łochowie Marek nie połykał już noży, ale za to z dumą podciągał koszulę, pokazując bliznę.
— Patrzcie, to moja rockowa pamiątka! — chwalił się, popijając piwo. — Jak Ozzy po nietoperzu, tylko ja mam lepsze solo!
Kamila tylko wzdychała, przypominając mu, by trzymał się kontrabasu, a nie ostrzy. Sąsiedzi zaś żartowali, że Marek powinien dostać nagrodę za najbardziej ekstremalny występ w historii Łochowa. Scyzoryk przepadł w policyjnych magazynach, ale blizna została — i stała się nowym hitem jego nocnych opowieści, równie sławnym co spalona altana czy pożar kreta.
Egzorcyzmy ze strychniną
Kamila, żona Marka z Łochowa, wierzyła w porządek — zarówno w kuchni, jak i w świecie duchów. Pewnego dnia, sprzątając dom nad Kanałem Noteckim, usłyszała dziwne skrzypienie na strychu. „To nie Ozzy, nietoperz Marka” — pomyślała, przypominając sobie jego nocne eskapady w pelerynie. Uznała, że to złe duchy, które sprowadził mąż swoimi rockowymi wybrykami — od pożaru altany po połknięcie scyzoryka. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
W szopie znalazła starą puszkę trutki na szczury — białego proszku z napisem „Strychnina — śmierć gryzoniom!”. „Jak działa na szczury, to i duchy wygna” — uznała, nie czytając etykiety. Wzięła garść trutki, rozsypała ją po kątach domu — na strychu, w salonie, nawet pod kontrabasem Marka — i dla pewności zmieszała resztę z wodą, spryskując ściany „odczynnikiem na zło”. Marek, zajęty grą w ogrodzie, nic nie zauważył, a Kamila, zadowolona, uznała, że dom jest „wyczyszczony”.
Kilka dni później Marek zaczął się źle czuć. Najpierw narzekał na skurcze w nogach, potem na drgawki, aż w końcu padł na kanapę, jęcząc: „Kamilo, coś mnie gryzie od środka!”. Kamila, myśląc, że to efekt jego „Żytniej” z kolędy, kazała mu pić mleko — pamiątka po czasach „Mlekodoja”. Ale gdy sama zaczęła czuć mrowienie w rękach i zawroty głowy, zadzwoniła po pogotowie.
W szpitalu w Bydgoszczy lekarze szybko wezwali Stację Sanitarno-Epidemiologiczną. Ekipa w kombinezonach weszła do domu i po godzinie ogłosiła: w powietrzu unosi się strychnina, której stężenie przekracza normę pięciusetkrotnie! „To jak chemiczny koncert śmierci” — mruknął jeden z techników, patrząc na kontrabas pokryty białym pyłem. Policja aresztowała Kamilę, oskarżając ją o próbę morderstwa męża. Marek, blady jak karton mleka, leżał na noszach i bełkotał:
— Moja muza… chciała mnie otruć?!
Kamila, zakuta w kajdanki, protestowała:
— To nie tak! Ja tylko duchy wyganiałam! Marek przyciąga więcej złego niż rockowy festiwal!
Sprawa trafiła do prokuratora, który spojrzał na akta i zmarszczył brwi. Testy krwi wykazały, że Kamila jest jeszcze bardziej zatruta niż Marek — jej „odczynnik” zadziałał jak bumerang. „Jak mogła planować morderstwo, skoro sama się truła?” — zapytał śledczy, a Kamila, blada, ale z ogniem w oczach, odparła:
— Panie, ja nawet przepisu na rosół nie pomylę, a co dopiero trucizny!
Prokurator, widząc absurd sytuacji, odstąpił od śledztwa, uznając to za „domowy wypadek z duchami w tle”. Marek i Kamila wrócili do domu po kuracji — on z nowymi skurczami, ona z lekkim poczuciem wstydu. Sanepid wywietrzył dom, a trutkę zarekwirowano. Marek, leżąc na kanapie, żartował:
— Kamilo, następnym razem wygnaj duchy moją muzyką — mniej trująca!
Kamila, sprzątając resztki proszku, obiecała sobie, że więcej nie będzie eksperymentować z chemią. W Łochowie zaś krążyła historia o „rockmanie i jego żonie, co omal nie wygonili się na tamten świat”. Marek chwalił się nową blizną na brzuchu (od operacji po scyzoryku), ale o strychninie wolał nie wspominać — za to Kamila nauczyła się, że duchy lepiej zostawić nietoperzom.
Blackout w Łochowie
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy rockmana i rękach, które lepiej radziły sobie z kontrabasem niż z narzędziami, miał pecha — stary telewizor w salonie nad Kanałem Noteckim przestał działać. Obraz migał, dźwięk charczał, a Marek, który lubił oglądać powtórki koncertów z lat 80., uznał, że nie odda go do serwisu. „Rockman sam sobie radzi!” — oznajmił Kamili, wyciągając z szopy skrzynkę z narzędziami, śrubokręt i taśmę izolacyjną, która pamiętała czasy jego tras koncertowych.
Kamila, zajęta gotowaniem rosołu, rzuciła tylko:
— Marek, nie ruszaj tego, bo znowu coś spalisz, jak altanę!
Ale Marek, w skórzanej kurtce i z błyskiem w oku, był nieugięty. Rozkręcił telewizor na stole w salonie, odsłaniając plątaninę kabli i płytki, które wyglądały jak mapa nieznanego świata. „To jak wzmacniacz, tylko z obrazem” — mruknął, nucąc „Smoke on the Water”. Nie miał pojęcia o elektronice, ale wierzył, że wystarczy coś podkręcić i „będzie grało”. Wziął śrubokręt, wsadził go w losowe miejsce i… trach! Rozległ się trzask, zaiskrzyło, a z telewizora buchnął dym пахnący spalonym plastikiem.
W tym samym momencie światła w domu zgasły. Marek, myśląc, że to korki, poszedł do skrzynki z bezpiecznikami — ale tam też było ciemno. Wychylił się na werandę i zauważył, że całe Łochowo pogrążone jest w mroku — ani latarnia, ani dom Haliny, ani nawet odległy sklep nie świeciły. Zwarcie, które wywołał, jakimś cudem przeciążyło lokalną sieć, wyłączając prąd na 44 godziny.
Kamila wbiegła do salonu, widząc dym i Marka z czarną smugą na twarzy.
— Coś ty znowu narobił, wariacie?! — krzyknęła, a Marek, zawstydzony, mruknął:
— No… chciałem naprawić telewizor… ale chyba naprawiłem coś większego.
W Łochowie zapanował chaos. Sąsiedzi wyszli na ulice, Halina lamentowała nad rozmrożoną zamrażarką, a Staszek klął, że nie może naładować telefonu. Elektrycy zjechali się następnego dnia, kręcąc głowami i szukając przyczyny. „To musiało być gdzieś w okolicy kanału” — mówili, ale nikt nie podejrzewał Marka, który siedział cicho na werandzie, udając, że gra na kontrabasie przy świecach.
Przez 44 godziny Łochowo żyło jak w epoce przed prądem. Kamila gotowała rosół na ognisku w ogrodzie, a Marek, korzystając z okazji, urządził „akustyczną balangę” — śpiewał ballady przy latarkach, rozdając sąsiadom piwo z zapasów. „Rock and roll przetrwa wszystko!” — wołał, a Halina, choć wściekła, dołączyła do refrenu.
Gdy prąd wrócił, elektrycy nie doszli, kto wywołał zwarcie — telewizor Marka spłonął na tyle, że nie zostawił śladów zbrodni. Marek uniknął kary, ale Kamila postawiła ultimatum:
— Następnym razem, jak coś się zepsuje, dzwonisz po fachowca, a nie grzebiesz jak w wzmacniaczu!
Marek, z nową blizną na ego, kupił mały telewizor w „Auchan” i przysiągł, że więcej nie będzie „naprawiał”. W Łochowie zaś krążyła legenda o „blackoucie stulecia”, a sąsiedzi żartowali, że Marek powinien nagrać o tym piosenkę — może „Darkness on the Edge of Łochowo”. Telewizor stał się wspomnieniem, ale rockowa dusza Marka znów wyszła z opresji bez szwanku.
Na skróty
Marek z Łochowa, emerytowany muzyk o duszy buntownika i kieszeni raczej pustej, miał dość rachunków. Gdy przyszedł kolejny rachunek za wywóz szamba — 200 złotych za opróżnienie dołu za domem nad Kanałem Noteckim — uznał, że to „zdzierstwo niegodne rockmana”. „Po co płacić, skoro natura sama sobie radzi?” — pomyślał, spoglądając na kanał widoczny z ogrodu. Wpadł na pomysł, który miał być jego cichą rebelią przeciwko systemowi.
Wziął łopatę, założył skórzaną kurtkę (bo „rockman musi mieć styl, nawet przy kopaniu”) i przez tydzień, po zmroku, wykopał długi rów — od szamba aż do brzegu kanału. Rów, krzywy jak riff po pijaku, miał ze 30 metrów i kończył się w trzcinach. Marek podłączył rurę, otworzył zawór i z dumą patrzył, jak ścieki płyną do wody, nucąc pod nosem „Sweet Sewage O’Mine”. Kamila, zajęta w kuchni, nic nie podejrzewała, a Marek uznał się za geniusza oszczędności.
Plan działał przez miesiąc. Kanał pachniał trochę dziwnie, ale Marek tłumaczył to sobie „naturalnym cyklem przyrody”. Pech chciał, że Staszek, sąsiad z wędkarską pasją, zauważył brunatną smugę w wodzie podczas łowienia ryb. „Coś tu śmierdzi, i to nie ryby!” — mruknął, a potem, idąc tropem, dotarł do rowu Marka. Sprawa szybko wyszła na jaw — Halina zadzwoniła na gminę, a inspektorzy z sanepidu zjawili się z marszu.
— Panie Marku, co pan tu wyrabia?! — ryknął kierownik ekipy, patrząc na rów i rurę. — To Kanał Notecki, a nie ściek dla pańskiego szamba!
Marek, przyłapany z łopatą w ręku, próbował się tłumaczyć:
— Panowie, to ekologia! Recykling wody, jak w naturze!
Ale inspektorzy nie kupili tej rockowej bajki. Sprawa trafiła do sądu w Bydgoszczy. Sędzia, widząc Marka w kurtce i z miną zbitego psa, uznał, że kara musi być twórcza. „Za zanieczyszczenie kanału i narażenie Łochowa na smród” — orzekł — „będziesz pan osobiście i na własny koszt wywoził nieczystości całej wsi przez rok!”.
Marek dostał stary beczkowóz od gminy, który nazwał „Rockową Szambianką”, i zaczął pracę. Przez 12 miesięcy, dzień w dzień, jeździł od domu do domu, pompując szamba i kursując na oczyszczalnię. Sąsiedzi, najpierw wściekli, szybko zaczęli się śmiać — Halina wołała: „Marek, rockman od ścieków!”, a Staszek żartował, że „teraz to ty robisz prawdziwy brudny biznes”. Kamila, choć zła, przynosiła mu termos z herbatą, mrucząc:
— Mogłeś płacić te 200 złotych, a nie teraz śmierdzieć na całą wieś!
Marek, w kombinezonie zamiast kurtki, nucił ballady o „szambowej trasie”, a po roku, gdy kara się skończyła, przysiągł, że więcej nie będzie kombinował z naturą. Kanał wrócił do normy, a „Rockowa Szambianka” stała się lokalną legendą. W Łochowie krążyła historia o „rockmanie, który chciał oszukać szambo”, a Marek zyskał nowy przydomek — „Szambodój” — choć wolał, by wspominano go za muzykę, a nie za ścieki.
Kamila kasjerką
Kamila, żona Marka z Łochowa, zawsze marzyła o kajaku — takim czerwonym, lekkim, idealnym do pływania po Kanale Noteckim. Emerytura nie wystarczała na taki wydatek, więc gdy zobaczyła ogłoszenie o pracy kasjerki w „Biedronce” w Żninie, stwierdziła: „Czemu nie? Marek dorabiał jako ‘Mlekodój’, to ja też mogę!”. Marek, słysząc o jej planie, tylko zaśmiał się: „Moja muza za kasą? To będzie koncert!” — i wrócił do grania na kontrabasie.
Pierwszego dnia Kamila stawiła się w pracy w fartuchu z logo „Biedronki”, z uśmiechem i determinacją. „To proste — skanuję, wydaję resztę, kupuję kajak” — powtarzała sobie, siadając za kasą. Klienci byli różni: jedni mili, inni marudni, a jeden starszy pan zapytał, czy może zapłacić wędzoną makrelą (odmówiła). Kamila radziła sobie nieźle, choć czasem myliła kody na warzywach — raz nabiła ziemniaki jako banany, co wywołało chichot u kolejki. „Rockowy błąd” — mruknęła pod nosem, poprawiając się.
Problemy zaczęły się pod koniec zmiany. Kierowniczka, pani Grażyna — ta sama, która przyłapała Marka na piciu mleka — przyszła sprawdzić kasę. Po podliczeniu okazało się, że w kasie brakuje… 14 327 złotych. Grażyna zmrużyła oczy i rzuciła:
— Pani Kamilo, co tu się stało? Gdzie te pieniądze?
Kamila zbladła. „Jak to gdzie?” — pomyślała, przypominając sobie dzień. Skanowała towary, wydawała resztę, ale czasem, w pośpiechu, wciskała złe klawisze albo zapominała zamknąć transakcji. Raz nawet przyjęła od klienta 50 złotych, a wydała resztę jak za 500 — bo „pięćsetka wyglądała jak pięćdziesiątka w tym świetle”. Chaos się skumulował, a kasa świeciła pustkami.
— To niemożliwe! — zaprotestowała Kamila. — Ja tylko chciałam kajak, a nie bankructwo!
Grażyna, nieugięta, oznajmiła:
— Manko to manko, trzeba zwrócić. 14 tysięcy, pani Kamilo, i to z własnej kieszeni.
Kamila wróciła do domu z miną jak po przeczytaniu kiepskiego kryminału. Marek, widząc ją, parsknął śmiechem:
— Co, moja muzo, ukradłaś kasę jak ja mleko?