Rozdział I — Początek
Lato 813 rok n.e. teren obecnych Kujaw
Nad rozlewiskiem, które tworzył przepływający między drzewami strumień ścieliły się jeszcze rzadkie pasma porannej mgły. Las budził się do życia po nocy. Zwierzęta zaczynały właśnie swoje codzienne wędrówki. Zapowiadał się słoneczny, ciepły i cichy dzień. Jezioro nie było zbyt duże. W najszerszym miejscu miało nieco ponad pół wiorsty. Woda była jednak dość głęboka i żyło w niej mnóstwo ryb. Większość mieszkańców pobliskiego Ostrowia zdobywało tutaj pożywienie dla swych rodzin. Najstarsi mieszkańcy osady opowiadali, że za ich młodości znajdowała się tutaj wioska rybacka, którą najechali i zniszczyli Pomorcy. Mężczyźni zostali zabici, a kobiety i dzieci wzięto w niewolę. Obecnie po ich chatach i pomostach nie było najmniejszego śladu.
Przybrzeżne krzaki zaszeleściły i wyszedł z nich sporych rozmiarów jeleń idąc w kierunku wody. Szedł ostrożnie, wietrząc chrapami zapachy. W okolicy żerowała wataha wilków. Raz o mało nie padł ich łupem, dlatego doświadczenie podpowiadało mu ostrożność. Po paru minutach z tych samych krzaków wyjrzała głowa z blond czupryną. Bystre oczy obserwowały okolicę. Chłopak, z wyglądu może kilkunastoletni, od jakiegoś czasu podążał za wytropionym niedaleko stąd jeleniem. Miał przy sobie jesionowy łuk, kołczan ze strzałami oraz drewnianą dzidę z kamiennym grotem. Twarz miała jeszcze dziecięce rysy, chociaż zaczynał pokrywać ją zarost, co wskazywało na zbliżającą się wielkimi krokami dorosłość.
— Idzie do wodopoju, tak jak myślałem — przebiegło przez myśl chłopaka i na jego twarzy pojawił się uśmiech satysfakcji. Lekcje, jakich udzielał mu ojciec przydały się dzisiaj przy tropieniu zwierzęcia. Dobrze przewidział, dokąd zmierza jeleń i miał zamiar tam go upolować, gdy zajęty będzie gaszeniem pragnienia.
Przypomniał sobie wczorajszy dzień. Po raz pierwszy od kilku dni udało mu się porozmawiać sam na sam z Żywią, śliczną córką Kołodzieja Ludka. Była najładniejszą dziewczyną, jaką do tej pory widział. Pozostałe z osady wyglądały przy niej jak wiedźmy. Odnosił wrażenie, że też nie jest jej obojętny. Do nikogo innego nie uśmiechała się w taki sposób, jak do niego. Zdążył zamienić z nią kilka słów, kiedy pojawił się jego prześladowca.
— Pomyśleć, że gdyby nie ten przeklęty Bytomir nie było by mnie tutaj. Ale może dam sobie radę. Muszę dać sobie radę. — Poprawił sam siebie i na wspomnienie najstarszego syna zielarza z osady zmarszczył brwi. Po kilku jakichś głupich docinkach, które zbył milczeniem, Bytomir zakwestionował jego umiejętności myśliwego. Prawdą było, że do tej pory zawsze polował razem z ojcem, a jego rywal od kilku lat chodził do lasu samotnie i rzadko wracał bez łupu, ale tym razem przesadził.
Na myśl o wczorajszych wydarzeniach jeszcze trząsł się ze złości. Żywia nie przywiązywała chyba wagi do słów Bytomia, a może tylko udawała? Tym niemniej po prawie bezsennej nocy postanowił wyjść sam do lasu i zapolować na zwierzynę. Był wspaniałym strzelcem. Na odległość 50 łokci trafiał z łuku w tarczę wielkości jednej piędzi, i to w sam środek. Co prawda do tej pory to jego ojciec zawsze strzelał do zwierząt, chłopakowi pozostawiając tropienie.
— Ale dzisiaj to się zmieni. — uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. Oczami wyobraźni widział jak wraca do osady z upolowanym jeleniem. — Przejdę z nim specjalnie obok chaty Ludka, Żywia powinna mnie zobaczyć. Nawet jak sobie coś pomyślała słuchając tego głupka, to teraz zmieni zdanie — postanowił.
Bytomir był większy od niego o głowę, szerszy w barach i od czasu, kiedy Żywia zaczęła spoglądać na niego przychylnym okiem dokuczał mu na każdym kroku. Nie był co prawda zbyt rozgarnięty, ale chłopak musiał z niechęcią przyznać, że myśliwym był znakomitym. Ale taki matoł i Żywia? Nie, nie pasują do siebie.
Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany grzmot, który wdarł się nagle w ciszę poranka. Chłopak z rozpaczą patrzył, jak jeleń zmyka między drzewa, a wyrażająca podziw twarz Żywii rozwiewa się w jego marzeniach. Lustro wody zmarszczyło się od gromu, a po chwili dobiegło gdzieś z góry potężniejące z każdą chwilą wycie. Niebo przecięła smuga ognia. Spokojne dotąd rozlewisko rozbryznęło się od potężnego uderzenia. Woda wytrysnęła ponad korony drzew i znów zapadła cisza. Tylko uderzające o brzeg fale i kłębiąca para wskazywały na to, co się przed chwilą stało.
Ciekawość przezwyciężyła strach. Doszedł do brzegu trzymając w ręce łuk z nałożoną jeszcze na cięciwę strzałą i przyglądał się powierzchni jeziora. Poza wzburzoną i zmąconą wodą nie widział niczego szczególnego. Nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Znad lasu dobiegło narastające brzęczenie, jakby roju leśnych pszczół. Miał z pszczołami przykre doświadczenia. Matka przez kilka dni robiła mu okłady z ziół po tym, jak w zeszłym roku próbował się dobrać do ich miodu. Dźwięk najwyraźniej się zbliżał i był stanowczo za głośny, nawet jak na cały rój. Chłopak zaniepokoił się, wrócił biegiem w zarośla i po chwili nie było go już widać. Brzęczenie było coraz głośniejsze, przesunęło się nad jego kryjówką i zatrzymało w okolicy rozlewiska.
Leżał chwilę kurczowo ściskając broń, lecz postanowił sprawdzić co powodowało ten dziwny dźwięk. Rozchylając ostrożnie gałęzie wyjrzał w kierunku wody i jego oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Nad rozlewiskiem krążył duży czarny obiekt. Chłopak nigdy nie widział niczego podobnego. Jedyne, do czego był podobny, to szerszeń. Tylko, że szerszenie nie są czarne, wielkie jak pół jego rodzinnej osady, no i mają skrzydła, którymi machają, a ta rzecz po prostu wisiała w powietrzu i brzęczała głośno. Patrzył na to zjawisko szeroko otwartymi oczami. Ta rzecz po kilku okrążeniach opadła powoli na brzeg opierając się na cienkich nóżkach. Brzęczenie z wolna ustało, a w jej boku pojawił się otwór wielkości dorosłego mężczyzny.
— Upiór! — przebiegło przez myśl chłopaka na widok postaci, która wyszła z wnętrza na brzeg jeziora. Stwór poruszał się na dwóch nogach jak człowiek, ale na tym podobieństwo się kończyło. Pokryty był czarną matową łuską, przy dłoniach i stopach miał szpony niczym ryś, a w rogatej głowie osadzony był pysk jak u potwornej jaszczurki. W sposobie w jaki szedł było coś obcego, coś przerażającego, a jednocześnie zdradzającego niebezpiecznego drapieżnika. W jednej ręce trzymał jakby kij z błyszczącego metalu, podobnego do tego, z którego wykonano ozdoby przywożone przez odwiedzających osadę kupców. Ze swej kryjówki wyraźnie widział całą postać stwora, a kiedy spojrzał na jego złe czarne oczy osadzone w nieludzkiej twarzy poczuł dreszcze na całym ciele.
Obcy spoglądał przez chwilę w kierunku, gdzie chował się obserwator. Chłopak miał nieodparte wrażenie, że stwór go widzi. Nagle spojrzał w stronę rozlewiska, skąd rozległ się głośny bulgot. Na powierzchni wody pojawiły się bąble powietrza i z głośnym świstem tafla rozstąpiła się jak przecięta niewidzialnym ostrzem. Ze swego schronienia widział wyraźnie odsłonięte dno jeziorka, po którym ktoś szedł w stronę stojącego na brzegu potwora. Po bokach tej postaci woda tworzyła błyszczące i falujące ściany. Był to mężczyzna potężnej budowy ciała, miał długie jasne włosy spięte metalową srebrną przepaską, lśniącą szatę, a w ręce trzymał coś, co świeciło jak słońce w zenicie. Poruszał się sprężyście jak żbik. Chłopak zapatrzył się na niego.
— To chyba jakiś bóg — pomyślał z szacunkiem. — W osadzie nikt mi nie uwierzy, jak opowiem, co widziałem. Albo powiedzą, że zmyślam.
Gdy tylko rozległ się bulgot wody, potwór jednym susem skoczył za potężne głazy leżące na brzegu i zza nich obserwował całe zdarzenie. Chłopak ocenił, że był bardzo szybki. Mężczyzna dochodził do linii brzegowej, gdy stwór podniósł do góry trzymany w szponach przedmiot, rozległ się grom i idącego mężczyznę zakryły kłęby pary. Obserwator zamarł z przerażenia, ale okazało się, że niepotrzebnie. Obłok zawirował i wyłonił się z niego nieznajomy wychodząc na brzeg cały i zdrowy. Teraz dodatkowo otaczała go świetlista aureola. Wbijał skupiony wzrok w stwora i właśnie podnosił na wysokość pasa tą błyszczącą rzecz, kiedy ten wybił się w powietrze jak strzała i spadł na niego z góry. Obserwacja walki, jaką oboje toczyli między sobą na plaży pochłonęła chłopaka do tego stopnia, że wyszedł nieświadomie z kryjówki i podszedł bliżej. Po chwili widocznym się stało, że stwór wygra to starcie. Był wyraźnie silniejszy i zwinniejszy. Błyszczący przedmiot w trakcie walki wypadł z rąk mężczyzny. Stwór w pewnym momencie podniósł przeciwnika nad głowę, trzymał chwilę w szponiastych rękach i rzucił na ziemię, a następnie odskoczył i podniósł swoją broń celując w jego kierunku.
— Nie! — krzyknął chłopak, sam nie wiedząc dlaczego. Potwór odwrócił błyskawicznie głowę w stronę hałasu. Pod wpływem jego nieludzkiego, przerażającego wzroku poczuł taką trwogę, że aż nogi mu się ugięły. Nigdy wcześniej nie czuł takiego panicznego strachu. Stwór odwracał w jego kierunku broń i wtedy chłopak w jednej sekundzie zauważył nagły rozbłysk aureoli wokół sylwetki leżącego i wbijającą się w oko stwora strzałę z łuku. Trysnęła ciemna posoka. Obcy zawył przeraźliwie, zatoczył się i upadł orząc piasek drżącymi konwulsyjnie nogami. Dopiero w tej chwili chłopak zauważył w swej ręce łuk podniesiony na wysokość oczu. Cięciwa była spuszczona. W chwili, kiedy stwór padł na ziemię, uczucie strachu, jakie nim zawładnęło znikło bez śladu.
— Zabiłem upiora! — poczuł się nagle euforię. W myślach podziękował swemu ojcu za katorgi, jakie ten mu zadawał przy nauce strzelania z łuku, przy której palce prawej ręki niejednokrotnie spływały krwią. Zrozumiał, że po wielu godzinach ćwiczeń strzelił do stwora odruchowo, nawet nie zdając sobie sprawy, że to robi. I zabił go na miejscu. Był tak podniecony niespodziewanym zwycięstwem, że drgnął gdy nagle stanął przed nim jasnowłosy mężczyzna. Trzymał w ręce na powrót ten świecący przedmiot, który z bliska wydawał się podobny do strzały, lecz był on teraz skierowany w bok na znak pokojowych zamiarów. Wykonał nieznaczny gest dłonią i otaczająca go aureola zniknęła. Drugi gest i przedmiot w jego ręce zgasł, wsuwając się gdzieś w rękaw szaty.
— Dziękuję młodzieńcze. Uratowałeś mnie, a przy okazji chyba i siebie. — Na obliczu nieznajomego gościł przyjazny uśmiech, odsłaniający białe jak śnieg zęby. W słowach mężczyzny brzmiała odrobina przekory, ale chłopak nie zwrócił na to uwagi. Zdał sobie nagle sprawę z tego, że przemówił do niego nie poruszając przy tym ustami. Słowa nieznajomego rozlegały się bezpośrednio w jego głowie.
— Nie obawiaj się, jestem twoim przyjacielem i dozgonnym dłużnikiem. — kontynuował mężczyzna, a uśmiech na jego twarzy zrobił się jeszcze szerszy, o ile to było w ogóle możliwe.
— Kim jesteś? — Zadał pytanie w myślach, zdziwiony łatwością, z jaką mu to przyszło.
— Jestem w tych stronach gościem. Mam na imię Perun. Przybywam z daleka, a w tą okolicę przywiodła mnie walka z tym stworem, którego zabiłeś.
— A kim on był?
— To ostatni na tej ziemi członek plemienia zwanego przez nas Welesami. Są oni naszymi odwiecznymi wrogami i nieprzyjaciółmi wszystkiego co żyje. A może młodzieńcze podasz mi swe imię? Chcę wiedzieć, kto mi pomógł.
— Mam ma imię Leszek panie. Pochodzę z pobliskiego Ostrowia, osady na wyspie. Byłem na polowaniu, kiedy nagle spadłeś z nieba, a później przyleciał ten potwór. No i spłoszyłeś mi jelenia. — dodał z lekkim wyrzutem.
— No już dobrze. — Nieznajomy zastanowił się chwilę i wpatrzył się głęboko w oczy Leszka. Ten poczuł jakby coś prześlizgnęło się po jego mózgu. Poczuł lekki zawrót głowy, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Po chwili wrażenie ustąpiło, a przybysz skinął głową z wyraźnym zadowoleniem.
— Usiądźmy, bo chcę ci coś zaproponować i opowiedzieć naszą historię. — oznajmił.
Przysiedli na płaskich głazach niedaleko plaży. Perun przymknął oczy i po chwili w głowie chłopaka rozległ się jego głos. — Należę do prastarego plemienia i na tej ziemi jestem gościem. Mój lud pochodzi z gwiazd, lecz nasz świat został zniszczony przez Welesów wiele lat temu. Po długiej i krwawej wojnie pokonaliśmy ich, lecz nasze ziemie nie nadawały się już do życia. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu nowej ojczyzny i tak dawno temu trafiliśmy do waszego świata. Zamieszkaliśmy na niezbyt gościnnej, ale spokojnej waszej gwieździe nocnej, nazywanej tutaj Luną. Tam pod skałami zbudowaliśmy nasz nowy dom. Lepiej by było nam tutaj, ale to by spowodowało tylko masę nieporozumień. Na waszej ziemi mamy też swoją siedzibę, jednak jest ona dobrze ukryta
Gdy Perun opowiadał chłopakowi dzieje swego ludu, młodzieniec zobaczył przedstawione przez niego obrazy. Były tak realne, jakby sam uczestniczył w tych zdarzeniach. Rzeczy do tej pory tajemnicze i nieznane stały się jasne i oczywiste. Widział oczami umysłu wojnę pomiędzy ludem Peruna, a Welesami, ich miasto pod powierzchnią Luny, a także prowadzącą do niego bramę ukrytą w górach daleko w kierunku, gdzie słońce stoi najwyżej na niebie. Ze zdziwieniem zauważył, że góra ta ma kształt podobny do sylwetki śpiącego wojownika. Zdumiała go potęga i piękno świata, z którego pochodził lud Peruna, ich bogactwo, a także ogrom statków, którymi przemieszczali się między gwiazdami. Zgrzytał zębami na widok Welesów, którzy zniszczyli jego świat. Poznał bezmiar ich okrucieństwa, gdy Perun przedstawił mu obrazy rzezi wśród bezbronnych członków jego plemienia. Zrozumiał, że problemy z jakimi spotykał się do tej pory były błahostką i, że jego życie nigdy nie będzie już takie samo. Pojął nagle prawa rządzące ruchami gwiazd i planet, reguły matematyczne i wiele zagadnień, o których nie miał do tej pory pojęcia.
Z dalszej opowieści wojownika z gwiazd dowiedział się, że lud Peruna zdążył już zapomnieć okrucieństwa wojny i zadomowić się na Lunie, kiedy został znaleziony tam przez niedobitki Welesów kipiące pragnieniem zemsty za porażkę. W krótkiej, aczkolwiek krwawej wojnie zostali oni ostatecznie pokonani, a po drugiej stronie pozostał przy życiu jedynie Perun, będący kimś w rodzaju przywódcy i garstka jego rodaków.
— Teraz wiesz już wszystko młodzieńcze. Członkowie mojej rasy żyją o wiele dłużej niż wy, choć wyglądamy identycznie — powiedział Perun. My nie mamy szans na dalsze życie, bo zostało nas niewielu i nie ma z nami żadnej kobiety. Postanowiłem jakiś czas temu, że nasza spuścizna nie może przepaść. Zastanawiałem się wiele razy jak to zrobić, aby nasze osiągnięcia nie umarły wraz z nami. Wasza rasa jeszcze do nich jeszcze nie dorosła. Proponuję ci przymierze. Jesteś odważnym i prawym człowiekiem. Uratowałeś mi życie. Zdołałeś w pojedynkę zabić Welesa i to prymitywną bronią, a to czyn na jaki stać niewielu z moich ziomków. Nie wiem, czy spowodowałem, że będziesz szczęśliwszy, czy też będziesz mnie przeklinać. Wiedza, którą zyskałeś nie da ci wiele we współczesnym świecie. Uważam od dzisiaj twój lud za naszych braci. Będziemy nad wami czuwać, lecz zareagujemy tylko w wypadku, kiedy wasze istnienie będzie w dużym niebezpieczeństwie. Nie możemy ingerować we wszystko, bo nie mielibyście szansy pójść swą drogą — mam nadzieję, że słuszną. Przekazuj swym synom, a oni niech przekazują swym, że nadzieja czeka w górach na południu. Przymierze dopełni się, kiedy nadejdzie właściwy czas. Ten czas nastanie, gdy sięgniecie gwiazd, lub gdy zagrozi wam całkowite unicestwienie. Daję słowo, że tak się stanie. Nawet gdy nas zabraknie, przymierze będzie trwało, aż nadejdzie odpowiedni moment.
Leszek z uwagą patrzył w oczy Perunowi. Wiedział, że przybysz z gwiazd mówi prawdę i zdawał sobie sprawę z doniosłości tej chwili.
Nagle spojrzał w górę nad las, skąd usłyszał narastający szum. W miejscu tym pojawił się czarny punkcik, który robił się coraz większy w miarę, jak lecący obiekt zbliżał się do nich.
— Co to jest? — spytał zaniepokojony nakładając strzałę na cięciwę
— Nie obawiaj się — odparł Perun. — Nadciąga pomoc.
Nadlatujący znad lasu obiekt był już bardzo blisko. Miał kształt podobny do ćmy, był czarny i trochę większy od statku Welesa. Oddzielił się od niego rój mniejszych punktów, które natychmiast otoczyły statek. Część z nich opadła na ziemię i wodę tworząc krąg wokół Peruna, Leszka i statku Welesa. Chłopak przyjrzał się im rozpoznając wojennych pomocników. Wyglądały jak walce wielkości dorosłego dzika, zwieńczone głowami w kształcie piramid. Głowy części z nich były trojścienne, a u reszty czterościenne. W każdej błyszczało pojedyncze oko, a korpusy pokryte były różnymi wypustkami. Leszek wiedział, że to bardzo potężna broń.
— Widzę, że przydała się moja lekcja? — spytał z uśmiechem Perun. — Nie jesteś nawet zdziwiony ich widokiem.
— Nie jestem — przytaknął Leszek. — Te rzeczy walczyły razem z wami przeciwko Welesom. Widziałem to.
— Tak, to roboty bojowe i wartownicze. Nazywamy je Trygławami i Światowidami. Są bardzo przydatne i niezastąpione w boju.
Statek w tym czasie osiadł obok nich, szum ustał, a z wnętrza wyszedł mężczyzna bliźniaczo podobny do Peruna, lecz inaczej ubrany. Jego ubiór ściśle przylegał do ciała i pokryty był łusko podobnymi szarymi płytkami. Włosy miał spięte metalową obręczą, na której na przedzie błyszczało błękitne światło. Głowę otaczała świetlista aureola, podobna do tej, jaką Leszek widział wcześniej u Peruna. W ręce przybysz trzymał jakiś przedmiot. Chłopak poznał, wspominając przedstawione mu wcześniej obrazy wielkiej wojny, że jest to strój bojowy i broń ręczna ludu Peruna.
— Przedstawiam ci Choresa — odezwał się Perun, gdy wojownik do nich podszedł. — To członek mojego ludu i towarzysz walki.
— Witaj — przywitał go Chores. — Dziękuję za to, że pomogłeś Perunowi. — Mówiąc to ukłonił się z szacunkiem. — Dzięki naszej łączności widziałem przebieg walki spiesząc tu z pomocą. Gdyby nie ty, nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta samotna wyprawa mojego brata. Najpewniej byłby już martwy.
— Nie słuchaj go, zawsze zachowuje się jak bym był jego dzieckiem — uśmiechnął się Perun.
— No i na nieszczęście mogłem mieć dzisiaj rację — powiedział z przyganą Chores.
Chwilę oboje patrzyli na siebie, jakby rozmawiając bez jego udziału, co chłopaka trochę zaniepokoiło. Lecz w tym momencie w jego głowie rozległ się uroczysty głos Peruna.
— Leszku, ja i Chores musimy wracać do swych ludzi. Oboje bardzo się cieszymy, że mogliśmy cię poznać. Jesteś wartościowym, odważnym człowiekiem i godnym reprezentantem swojego ludu. Wiążemy z tobą nadzieję i wierzymy, że nasza spuścizna może kiedyś stać się udziałem twoich potomków. Powiedz mi teraz, czy chcesz tej wiedzy, którą ci przekazałem? Jeśli tak, wracaj do domu ze wspomnieniem naszego spotkania. Jeśli tego nie chcesz, zapomnisz, że w ogóle się widzieliśmy. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się spotkamy, ale będziemy mieć nad tobą pieczę. Proszę, abyś zdecydował się już teraz.
Młodzieniec spojrzał w oczy Peruna i po chwili podjął decyzję.
***
Chłopak stał na brzegu spoglądając w niebo, dokąd wzbili się Perun i Chores. Po ich starcie, w tym samym kierunku poleciał statek martwego Welesa otoczony przez rój mechanicznych wojowników. Było tyle rzeczy na tym świecie, z których do niedawna nie zdawał sobie sprawy. Jego lud i przybyszy dzieliła wielka przepaść, ale miał nadzieję, że za wiele pokoleń zrównają się z nimi. No, ale pora wracać do rzeczywistości. Może jeszcze da radę coś upolować. Znowu pomyślał o Żywii.
Gdy powrócił w miejsce, gdzie upadły zwłoki potwora, leżał tam jedynie martwy jeleń ze strzałą wbitą prosto w oko.
— Dziękuję! — Rzucił w stronę chmur i ruszył ze zdobyczą w kierunku osady. Z dumą pogładził się po ramieniu, poprawiając kaftan. Od teraz nosił tam znak przymierza podarowany mu przez Peruna. Było to znamię w kształcie wygiętej strzały — symbol wojownika. Za jego plecami woda rozlewiska, gdzie spoczywał zniszczony statek zagotowała się. Przez kilka lat nikt nie złowił tam żadnej ryby.
Rozdział II — Drugi początek
19 maja 2012
I. — jedno z miast powiatowych
— Mam to w dupie! — Powiedziałem do swojego zastępcy wracając z rozliczenia służby u komendanta. Skończyliśmy nocną służbę na stanowisku kierowania miejscowej komendy policji o godzinie 8.00. Była to jak często ostatnimi czasy typowa noc świra, gdzie nie było nawet chwili na złapanie oddechu. Nie wiadomo dlaczego, szczególnie w nocy z piątku na sobotę miasto szalało. Wydawało się, że oprócz niemowlaków i staruszków w miejscowym Domu Pogodnej Jesieni wszyscy byli pijani. I każdy do każdego coś miał. Telefon alarmowy dzwonił bez przerwy, policjanci dostawali zadyszki podejmując kolejne interwencje, a my robiliśmy rzecz teoretycznie niemożliwą załatwiając dziesiątki interwencji przy użyciu trzech dwuosobowych patroli.
— Jest po godzinie 10-tej, stary czepiał się wszystkiego, a te dwie nadplanowe godziny oczywiście ku chwale ojczyzny. Wiesz co Karolku, ja w czerwcu mam urlop i chyba z niego nie wrócę. Idę stąd w cholerę. Mam po prostu dosyć.
Pracowaliśmy razem 6 lat i znaliśmy się jak łyse konie. Karol Wysocki lat 44, były judoka, stopień aspirant sztabowy, zwany też Małym miał gabaryty niewielkiej koparki: prawie dwa metry wzrostu, ponad 120 kg masy własnej i siłę niedźwiedzia. Był fascynującym przykładem faceta, który potrafi płakać na bajce o jelonku Bambi, a w przypadku zagrożenia bez mrugnięcia oka złamać przeciwnikowi rękę i nie mieć z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Mały siedział w naszym pomieszczeniu socjalnym w ogromnym klubowym fotelu, który wyglądał pod nim jak krzesełko dla przedszkolaka i czekał, aż wrócę. Dawno już zdążył przekazać służbę naszemu następcy Jackowi Popielewskiemu, pseudonim Poliglota. Świetny chłopak, jak większość naszego zespołu, ale trochę wolno kojarzący fakty. Jego przezwisko powstało podczas zabezpieczenia wiele lat temu meczu Polska — Niemcy. Jacek ze swoją drużyną siedział w pobliżu stadionu w starej, poczciwej Nysie z całym mnóstwem tarcz, kasków, pałek i nakolanników. Zafascynowany ich widokiem podszedł niemiecki kibic, wskazał palcem na ten sprzęt i powiedział „foto machen”, chcąc najprawdopodobniej zrobić im zdjęcie. Jacuś w tym momencie okazał się prawdziwym poliglotą mówiąc „gościu, machen to my ci zaraz możemy oklepać, spadaj”. Oczywiście po kilku godzinach o tym zdarzeniu wiedzieli już wszyscy, którzy byli na tym zabezpieczeniu i przezwisko przylgnęło do niego na stałe.
— Pierdolisz! Czepiał się, bo mu stara dupy w nocy nie dała, a zresztą, co temu pacanowi kiedyś pasowało. — Odparł Karol swym subtelnym głosem, który brzmiał jak dźwięk silnika diesla z głębokiej studni. — Do następnej służby ci minie, a zresztą co będziesz robił? Pilnował jogurtów w markecie?
— Mam parę pomysłów. Może otworzę sobie sklep z ciuchami. Wpadnie trochę grosza z odprawy, to coś rozkręcę. W portfelu powinno być lepiej i nie będę musiał się przejmować debilami, którzy w nocy zamiast spać tłuką żony. A później jeszcze martwić jakimś kiepem z inspektoratu, który będzie robił problem, że policjant od razu skuł gnoja w kajdanki, zamiast najpierw powiedzieć dzień dobry, przedstawić się i podać numer służbowy.
— Fakt, a sam by nasrał w portki, jakby wyszedł zza swojego nowego biureczka — mruknął Mały. — Najłatwiej wymądrzać się w sprawach, o których nie ma się zielonego pojęcia. A nie będziesz później żałował?
— Diabli wiedzą. — odparłem. — Może. W sumie mam 23 lata służby w mundurze. Robiłem już tutaj wszystko. Zresztą normalnych ludzi jest tutaj coraz mniej, a te cioty, które liżą dupę staremu, żeby mieć lepiej i palanty leczące swoje kompleksy pagonami i mundurem już mi się brzydzą. A my się zawsze możemy spotkać i napić dobrej wódki, nawet jak stąd odejdę. Nie mamy do siebie tak daleko, żeby to był jakiś problem.
— Ciekawe rzeczy tutaj słyszę — z drzwi wejściowych usłyszałem głos podinspektora Wiesława Nowickiego — jego wysokości Komendanta Powiatowego Policji, nadętego dupka nikczemnej postury z ego rozdętym do granic możliwości. Ta kreatura była naszym przełożonym od pół roku. Wcześniej naczelnik inspektoratu w jednej z Komend Wojewódzkich, czy tak zwanej policji w policji. W założeniu komórka ta miała reagować na niezbyt zgodne z prawem działania policjantów, ale jak to często bywa w naszych realiach, z czasem zajęła się robieniem wyników, czyli szukaniem dziury w całym. Jakoś trzeba uzasadnić swą marną egzystencję i Nowicki był w tym mistrzem. Należał do gatunku, który nigdy nie wykonał żadnej prawdziwej policyjnej roboty, ale uważał, że zna się na niej najlepiej. Prawdziwego bandytę widział chyba tylko w programie „997”. W jego mniemaniu przestępcy nie chodzą po ulicach, lecz noszą mundury. Do nas przypłynął na plecach swojego kolesia, którego mianowano nowym Komendantem Wojewódzkim. Podobno miał obiecaną już niedługo jakąś fuchę od spraw niepotrzebnych w Komendzie Głównej, takie przynajmniej chodziły pogłoski. Czekaliśmy na jego odejście z utęsknieniem. Już po kilku dniach panowania miał duże grono wielbicieli, którzy chętnie wpakowaliby mu całą zawartość magazynka broni służbowej w potylicę. Ja i Mały tak się składa, należeliśmy do nich. Sympatia była zresztą przez Nowickiego odwzajemniana.
Zastawiałem się ile słyszał z naszej rozmowy, ale chyba dużo, bo minę miał jakby chciał nas zabić spojrzeniem. Jeśli dotarła do niego chociaż część naszej konwersacji, to ze swoją służbową przeszłością mógł być nieźle wkurzony. Jego ostatnim pomysłem było wszczęcie postępowania dyscyplinarnego młodemu policjantowi za rzekome dorabianie do pensji bez jego zgody. Dodatkowe zatrudnienie bez zgody komendanta faktycznie jest zabronione tylko, że młody wziął udział w jakimś teleturnieju i zarobił tam parę tysięcy złotych. Jeszcze trochę, a trzeba go będzie pytać, czy można wysłać rozwiązanie krzyżówki do gazety, bo jest tam jakaś nagroda. Oczywiście Nowicki każdą wzmiankę o jego byłej komórce odbierał jako osobistą zniewagę i świętokradztwo większe od zbezczeszczenia świątyni. W drobnej, wypielęgnowanej, prawie damskiej dłoni obracał nerwowo swoją ukochaną złotą zapalniczkę Zippo, którą zawsze zapalał te swoje damskie miętowe papieroski.
— To była nasza prywatna rozmowa — ostrożnie zaczął Mały.
— No właśnie — dodałem, nie mając właściwie nic do powiedzenia.
— Aspirant sztabowy Karol Wysocki i aspirant sztabowy Konrad Gajecki — wysyczał stary przez zaciśnięte zęby, jakby wymowa naszych nazwisk sprawiała mu ból. — Ja was zgnoję, wy…, wy spiskowcy. Obu. A ty — zwrócił się do mnie — o emeryturze zapomnij. Najpierw oboje macie postępowania, zabiorę wam wszystko, co można. Wyjdzie ci taka emerytura, że z głodu zdechniesz.
— Ciekawe, co nam pan zarzuci? — spytał Mały. Nowicki słabo go znał, ale ton jakim zadał to pytanie powinien być dla niego ostrzeżeniem.
— Coś wymyślę. Wiesz o tym dobrze. — odparł ze złośliwym uśmiechem. — Żeby przeżyć, będziecie musieli wystawić swoje żony przy drodze. Może na was zarobią.
Facet przegiął i to bardzo. Mi ciśnienie skoczyło do wartości jak w oponie TIR-a. — Ale skurwiel — pomyślałem.
Stary nie docenił jednak Małego. Ja zresztą też. Poczułem uderzenie w twarz, od którego zrobiło mi się ciemno przed oczami. Tyłem głowy rąbnąłem w ścianę i najnormalniej w świecie klapnąłem tyłkiem na podłogę. Ze zdziwieniem zrozumiałem, że właśnie dostałem w gębę od mojego najlepszego kumpla. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, co on kombinuje.
— Ty skurwysynu — powiedział Mały i wystartował w stronę starego, który miał minę jakby zobaczył Yeti. Dopadł do niego z szybkością błyskawicy, lekkim jak się wydawało uderzeniem w żołądek zgiął go w pół, założył dźwignię na rękę i wzorcowo zakuł w kajdanki.
Przyznam się, że byłem w lekkim szoku. Zrozumiałem intencje Karola dopiero, kiedy odezwał się do starego oficjalnym tonem.
— Panie Nowicki, jest pan zatrzymany pod zarzutem naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariusza Policji.
— No i kto kogo zgnoił dupku? — szepnął staremu do ucha. — Zapamiętaj to, co teraz powiem. Wkurwisz mnie albo Konrada jeszcze raz, to cię zabiję.
Spojrzałem w oczy Karola i na miejscu Nowickiego miałbym pełne gacie ze strachu. Nawet rekin ludojad z filmu „Szczęki” miał bardziej ludzkie i przyjazne spojrzenie. Może to moja wyobraźnia tak zadziałała, ale poczułem zapach jakby świeżo wykopanego grobu.
23 czerwca 2013
G. — miejscowość w powiecie I
— Jezu — jęknąłem w duchu. Od zdarzenia z Nowickim minął ponad rok. Mały odszedł ze służby miesiąc temu i właśnie wczoraj osuszyliśmy z tej okazji kilka butelek. Biorąc pod uwagę jego możliwości nie byłem zdziwiony, kiedy ja już nie trafiałem w drzwi łazienki, a Karolek miał spojrzenie abstynenta. Ale teraz byłem w swoim łóżku, a kochana żonka postawiła mi na stoliku coś chłodnego w szklance.
Czyli nie jest źle. Nie pamiętałem jak wróciłem do domu, ale gdybym zachowywał się nie tak jak trzeba, to przy łóżku stała by najwyżej butelka octu.
— Żyjesz? — spytała moja Olga wchodząc do pokoju. — Zastanawiałam się, czy nie wezwać karetki z respiratorem, tak na wszelki wypadek. Spałeś cały dzień.
— Która godzina? — spytałem. — Karol chyba częstował metylowym, bo prawie nie widzę — jęknąłem.
— Po siedemnastej — powiedziała, śmiejąc się z mojego narzekania. — Może lepiej stąd nie wychodź, bo przestraszysz dzieci. Wyglądasz jak bezdomny.
— Też Cię kocham — mruknąłem, przewracając się na wznak. — Już nie piję — postanowiłem w duchu. Po co miała to słyszeć. Tak na wypadek, gdybym kiedyś zmienił zdanie.
— Aha, w lodówce masz piwo, przywlokłeś je z sobą — dodała moja lepsza połowa.
Zmieniłem momentalnie wcześniejsze postanowienie, przecież tego piwa nie wyleję do zlewu. Wypiję je jak wstanę.
Do pokoju z wrzaskiem wpadła moja młodsza pociecha, 5-cio letnia Julia. Ignorując nagły wzrost poziomu bólu głowy zdołałem się zorientować, że znowu naśladuje jakąś krówkę, czy innego stwora z oglądanej po raz setny bajki. Przeklinałem niekiedy dzień, w którym dałem się namówić na kupno kablówki z kanałami bajkowymi.
— Mamo, co się tacie stało? — spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach. Cholera, nie myślałem, że aż tak źle wyglądam. Dobra, to jedno chłodne piwo w ramach terapii i koniec. Dziecko nie może przecież się mnie bać, albo budzić w nocy z krzykiem, bo jej się tatuś przyśnił.