E-book
7.35
drukowana A5
35.25
Przyjaciel Wojownika Równiny

Bezpłatny fragment - Przyjaciel Wojownika Równiny


5
Objętość:
195 str.
ISBN:
978-83-8384-408-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 35.25

Tym, którzy przekonali mnie, że potrafię!

I dla Ciebie, Buniu, słoneczko moje.

Anna Zofia Malinowska, 17.08.2024

Rozdział I

Cień

„Tylko cień. Bez twarzy, bez imienia. Bez określonego celu.

Czy to diabeł? Ta niewidzialna obecność prześladuje cię, zatruwa ci życie i tak ci je obrzydza, że masz ochotę z tym skończyć, rzucając się pod pociąg albo skacząc w pustkę i licząc, że on nie pójdzie za tobą aż do piekła”.

Karine Giébel, Tylko cień

Wiódł życie zwyczajne, jak każdy. Wstawał rano, golił się, pił kawę, czasem coś jadł i szedł do pracy. W weekendy wstawał nieco później, odpuszczał sobie golenie, niekiedy szedł z samego rana na kawę do pobliskiego Mac Donalda, jeśli naprawdę miał ochotę. Coraz rzadziej mu się to zdarzało.

Mieszkał sam od ponad dekady, jego żonę zabrał paskudny rak mózgu w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Nie mieli dzieci, nawet nie zdążyli ich zapragnąć, kiedy zachorowała. Od tej pory mężczyzna o imieniu Mateusz, którego żona nazywała Matim nie związał się z nikim na stałe, wolał życie bez zobowiązań. I uczuć, po których pozostaje czarna dziura, wypełniona smutkiem. Tak było lepiej, bezpieczniej.

Tego ranka akurat była sobota, piękna, wiosenna, nie za gorąca, zielona tą czystą zielenią kwietnia. Mati wstał rano i postanowił wypić kawę w Mac Donaldzie, może skusić się na coś więcej, coś słodkiego, co poprawiłoby mu nastrój. W lokalu było niewielu klientów, ot może z osiem osób, żadnych głośno rozmawiających i śmiejących się nastolatków, żadnych chichoczących młodych kobiet z kolczykami w dziwnych miejscach — siedzieli tu ludzie, którzy, zapewne tak jak on, nie mieli co ze sobą począć w sobotni poranek.

Zamówił kawę i ciastko z nadzieniem jabłkowym, na które nie miał ochoty, usiadł przy stoliku w rogu sali, twarzą do okna, ponieważ lubił patrzeć na przechodniów, a bycie klientem restauracji zapewniało mu niewidzialność. I anonimowość. Lubił przesiadywać za szybą i przyglądać się przechodzącym, wyobrażając sobie, kto jest kim.

O ten wysoki, szpakowaty facet był zapewne kierownikiem jakiegoś biura, może banku i dziś nie miał wolnego dnia, bo niósł w ręku aktówkę. A ta starsza pani spieszyła się do wnucząt, chociaż, sądząc po jej minie nie miała wcale ochoty zajmować się nimi cały dzień. Z pewnością były okropnie rozpuszczone.

Jego wzrok przyciągnął jakiś cień, ledwie widoczny po drugiej stronie ulicy, na skraju parkowego trawnika. Cień w pełnym słońcu, w miejscu, w którym nic nie go nie rzucało, nie było tam drzew ani niczego, sama trawa, jeszcze niezbyt bujna, wiosenna. Niska. Żadnych chwastów. A jednak tam był. Nieduży, tylko plama na trawie, nieco ciemniejsza, lekko się poruszająca, jakby na wietrze. Mateusz poczuł zaciekawienie.

Dokończył kawę, zapominając o ciastku, które w końcu wyrzucił do kosza i wyszedł z lokalu na rozświetloną porannym słońcem ulicę. Przeszedł na drugą stronę jezdni w niedozwolonym miejscu, ale ruch był niewielki, zresztą nie pierwszy raz tak przebiegał. Powoli zbliżał się do plamy cienia, która z bliska wydawała się nieco większa i ciemniejsza.

Przyjrzał się jej dokładniej. Niewątpliwie był to cień, taki, jaki każdy rzuca w słońcu, jaki rzucają wszelkie żywe istoty i nieożywione przedmioty. Tego cienia jednak nie powinno tu być. Spojrzał w górę, czy nic nie unosi się w powietrzu, jednak zobaczył tylko kilka niewielkich, jasnych obłoków i gołębia, lecącego załatwiać swoje gołębie sprawy. W pobliżu nie rosło nic, najbliższe drzewo stało około dziesięciu metrów dalej a jego cień kładł się na trawie w tym miejscu, w którym powinien. Cienie budynków, stojących z drugiej strony ulicy w ogóle nie padały w tę stronę.

Postanowił obejść cień dookoła, oczywiście w pewnej odległości. Z drugiej strony wyglądał tak samo — jak ciemniejsza cienista plama, nieokreślonego kształtu, nieco obła, ale poza tym niczym się nie wyróżniająca, z wyjątkiem jednego — nic jej nie rzucało.

„Zastanawiające.” — pomyślał — „Ciekawe”.

Obok po chodniku przechodziła kobieta w średnim wieku z pieskiem na smyczy. Pies wbiegł na trawę, obwąchał skraj tej cienistej plamy i odszedł, niezainteresowany.

— Przepraszam panią — zagadnął Mati. — Czy widzi pani coś tu, na trawie?

— Proszę pana, mój pies niczego tu nie zostawił! — oburzyła się kobieta. — Zresztą, mam woreczki i zawsze po nim sprzątam. Ta kupa nie jest nasza!

— Ale ja nie… Proszę Pani, czy widzi pani cień na trawie? — zawołał, ale już poszła, ciągnąc za sobą niezadowolonego psiaka.

— Cholera — zaklął pod nosem. — Przewrażliwiona jakaś.

Obszedł jeszcze raz plamę cienia, z drugiej strony nadal wyglądała identycznie jak z przeciwnej. Słała się na trawie i nic jej nie rzucało.

„Na pewno jest na to proste i logiczne wytłumaczenie” — zastanowił się. — „Może coś, gdzieś jest w powietrzu, bardzo wysoko, balon jakiś czy coś takiego…” Popatrzył w górę i ponownie niczego nie dostrzegł poza obłokami. Jeszcze raz obszedł cień dookoła, przykucnął, wyciągnął dłoń i czubkami palców dotknął brzegu cienistej plamy. Nic się nie wydarzyło, poczuł tylko lekki chłód. Jak to w cieniu.

W końcu postanowił przestać o tym myśleć. Żadna z mijających go osób w ogóle nie zwróciła uwagi na to dziwaczne zjawisko, jakby nie istniało albo było zupełnie zwyczajne. Może zresztą było, tylko jemu nie udało się go dotychczas zaobserwować. Kto w końcu przygląda się cieniom na trawniku?

Jeszcze raz obszedł plamę cienia i ruszył przed siebie. Postanowił pospacerować po parku. Kiedyś często przychodził tu z Marią, przechadzali się po alejkach, karmili kaczki, siadywali na ławce. Od jej śmierci codziennie prawie mijał park, ale nigdy w nim nie był. Zadecydował, że czas to zmienić.

Park praktycznie wyglądał tak samo, jak dekadę z górą temu: alejki, niektóre wysypane żwirem, inne brukowane, latarnie, trawa i drzewa. Plac zabaw, otoczony ławeczkami, na obrzeżach kilka toi-toi. Na placu zabaw dwoje dzieci ze smętnymi minami bawiło się w piaskownicy, pilnowała ich młoda dziewczyna, pewnie matka. Siedziała na ławce i patrzyła w ekran telefonu. Obok trójka starszych dzieciaków, na oko dziesięcioletnich przysiadła na huśtawkach. Nie bujały się jednak, każde w ręku trzymało smartfona.

„Do czego to doszło! Nikt już nie potrafi zając się niczym, tylko internet, Facebooki i inne!” — oburzył się. — „Mój telefon został w domu i dopiero teraz sobie to uświadomiłem. Takie zachowanie nie jest normalne, to się kiedyś na zdrowiu tych młodych z pewnością odbije”.

Zdał sobie sprawę, że narzeka, jak kiedyś jego własny ojciec. Też nie rozumiał zachwytu młodzieży nad wieloma rzeczami.

„Może to już starość?” — pomyślał.

Zbeształ sam siebie za takie myślenie. Nie jest stary, jest w kwiecie wieku, tylko z wyboru wiedzie samotne życie. Bardzo samotne. Tęsknił za Marią każdego dnia, zastanawiał się, jacy by byli obecnie. Czy nadal kochaliby się tak mocno, rozumieli bez słów, zgadzali w większości spraw? A może dzisiejsza Maria byłaby tęgą, znudzoną gospodynią domową, wciąż pracującą na pół etatu w bibliotece? Może nawet nie byliby już małżeństwem? Nie mógł tego wiedzieć, wolał jednak myśleć, że byliby tacy sami, tylko starsi, rozważniejsi. A może i nie, może byliby tak samo szaleni, jak dawniej?

Park mu się znudził, skręcił zatem w stronę swojego domu. Mieszkał w niewielkiej kamiennicy, jeszcze sprzed wojny, w mieszkaniu, w którym się wychował. Tu mieszkali jego rodzice, a wcześniej dziadkowie. Mieszkanie miało przyjemny, funkcjonalny rozkład, było zadbane, kamienicę niedawno odnowiono, wszystko było czyste i schludne. Wdrapał się na drugie piętro, nie korzystając jak zwykle, z windy, która, choć również odnowiona i cicha, jednak nadal przyprawiała go o klaustrofobię. Otworzył drzwi kluczem i wszedł do środka. Pierwszym co dostrzegł, była plama cienia na dywanie w salonie. Plama, której nie powinno tam być.

Stanął, niezdecydowany, po czym ostrożnie zbliżył się do drzwi pomieszczenia. Plama słała się częściowo na dywanie, w części pokrywała podłogę, pochłaniając słoneczne promienie, wpadające przez okno. Mateusz wszedł ostrożnie do salonu, bacząc, by nie stanąć przypadkiem na zacienionej powierzchni. Kształt plamy cienia wydawał mu się identyczny z tą, która dostrzegł na trawniku w parku, podobnie jak rozmiar. Analogicznie jak za pierwszym razem począł okrążać cień, przyglądając mu się z uwagą, ale nie zobaczył niczego nowego. Ot, plama cienia, której nie rzucał żaden z mebli, nieruchoma, obła i zdawać by się mogło, niegroźna.

W końcu mężczyzna wyszedł z salonu, zamykając za sobą drzwi i udał się do kuchni. Zastanawiał się przez chwilę, czy plama ta przyszła tu za nim z parku, ale uznał, że to absurdalne, cieniste plamy nie podążają za ludźmi, z wyjątkiem ich własnych cieni.

Usiadł przy kuchennym stole, dumając nad zagadkowym zjawiskiem. Może to jakaś wada wzroku, w końcu dużo, naprawdę dużo czasu spędzał przed ekranem komputera.

— W poniedziałek pójdę do okulisty — postanowił. Obiecał sobie od tej pory nie przejmować się tajemniczą plamą. Popatrzył jednak na zamknięte drzwi do salonu z nadzieją, że problem sam się rozwiąże.

Cały dzień spędził w sypialni, trochę czytając, nieco drzemiąc, ponieważ nie chciał wchodzić do salonu, gdzie mógłby obejrzeć coś w telewizji czy posiedzieć na balkonie. Dopiero wieczorem z pewnym ociąganiem otworzył drzwi do tego pokoju i na pierwszy rzut oka nic niezwykłego w nim nie dostrzegł, włącznie z cieniem. Zapalił górne oświetlenie, które upewniło go, iż w salonie nie ma żadnych cieni, których nie powinno w nim być. Pokój wyglądał tak jak zwykle, nieco przestarzałe umeblowanie, sofa, dwa fotele, ława, biblioteka z poustawianymi niezbyt schludnie książkami, szafka z telewizorem i parę konających kwiatków na parapecie. Mateusz wiecznie zapominał je podlewać. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze i wszedł do środka. Ulokował się w swoim ulubionym fotelu przed telewizorem, sięgnął po pilota, przerzucił kilka kanałów, zanim znalazł coś co go zainteresowało.


W poniedziałek Mati, zgodnie z powziętym postanowieniem, udał się po pracy do okulisty, który, poza lekką dalekowzrocznością, niewymagającą korekty, niczego nie stwierdził. W drodze do pracy, a także podczas powrotu do domu Mateusz bacznie rozglądał się, poszukując swojej, jak zaczął ją nazywać w myślach, plamy cienia, jednak niczego takiego nie dostrzegł. W mieszkaniu także jej nie było ani w salonie, ani w innych pomieszczeniach, łącznie z łazienką. Plama znikła, a mężczyzna odczuł ulgę, zaprawioną jednak pewną dozą rozczarowania.


Dni i tygodnie mijały, Mateusz zapomniał już prawie o cieniu, którego nie powinno być, kiedy plama znowu pojawiła się w jego życiu. Tym razem zaskoczyła go zupełnie, zastał ją bowiem rozpościerającą się na jego własnym łóżku w sypialni. Wrócił właśnie do domu po całym męczącym dniu użerania się z klientami, tłumaczenia i perswadowania, zachęcania i namawiania, i jedyne o czym marzył to kąpiel i łóżko. Zaczęły się już letnie upały, miasto gotowało się we własnym sosie wraz z mieszkańcami, którzy mieli nieszczęście nie wyjechać na wakacje. Mati był spocony, zmęczony, zniechęcony i po prostu wściekły, także na siebie, bowiem jeszcze w marcu zobowiązał się przed szefową, że na urlop pójdzie dopiero we wrześniu. Nie miał dzieci, nie miał rodziny, więc było mu wszystko jedno, tak przynajmniej sądził wówczas, bo dziś zaprzedałby duszę diabłu za czternaście dni wolnego, spędzonych gdzieś nad wodą, najchętniej z książką w jednej, a zimnym piwem w drugiej ręce.

Wszedł do sypialni rozpinając po drodze koszulę i zamarł. Plama leżała na środku jego dużego, małżeńskiego łoża niczym spragniona kochanka. Owalna, ciemna, tajemnicza, czyli taka, jak ją zapamiętał.

— Nosz cholera! — zaklął na głos. — A ty tu skąd?

Stanął w progu niezdecydowany. Nie wiedział, czy wejść do środka, zdjąć przepocone ubranie i udać się do łazienki, a potem ewentualnie do salonu, w którym przecież mógł odpocząć na sofie albo w fotelu, a nawet uciąć sobie drzemkę, czy wycofać się i poczekać, aż plama zniknie. Bo przecież kiedyś zniknie… Postanowił jednak wejść do sypialni i zabrać stamtąd jakieś wygodniejsze ubranie oraz bieliznę, po czym wziąć zimny prysznic. Ostatnim razem plama cienia była całkiem nieszkodliwa. Dzisiejsze wzburzenie, ba, nawet strach, który odczuwał złożył na karb zaskoczenia. Bo przecież praktycznie zapomniał o tym dziwnym zjawisku.

Wszedł ostrożnie, omijając łóżko. Zbliżył się do szafy, wyjął z niej szorty i T-shirt, potem jeszcze ostrożniej podszedł do komody, która stała tuż obok łóżka, aby wziąć stamtąd bieliznę. Kątem oka obserwował plamę, ta jednak po prostu była. Z palcami prawej dłoni kurczowo zaciśniętymi na wyjętych z szuflady slipkach, drugą rękę wyciągnął w kierunku plamy cienia. Pochylił się i dotknął czubkami palców zacienionego miejsca, czując lekki chłód i delikatne mrowienie. Cofnął rękę i uważnie obejrzał opuszki. Wyglądały zwyczajnie.

Mateusz wzruszył ramionami i poszedł do łazienki. Zimny prysznic był tym, czego potrzebował najbardziej, plama może sobie poczekać, jeśli taka jej wola.

Wykąpał się i odświeżony powędrował do kuchni, wmawiając sobie, że strasznie chce mu się pić, chociaż tak naprawdę obawiał się zajrzeć do sypialni. Czuł, że plama w jakiś sposób pogwałciła jego prywatność, bardziej niż wtedy, kiedy pojawiła się w salonie na podłodze. Zajęła jego łóżko, miejsce, które dzielił kiedyś z Marią, w którym czuł się bezpiecznie i komfortowo. Tu śnił i marzył, wspominał, czasami płakał. I mimo tego, że od śmierci Marii upłynęły już lata, nikt poza nim nigdy nie leżał w tym łóżku, ze wszystkim przygodnymi kobietami, z którymi sypiał, zawsze umawiał się w hotelu. Plama skalała jego prywatne, osobiste sanktuarium. Zaburzyła jego spokój i uniemożliwiła mu odpoczynek.

W kuchni zaparzył sobie herbatę, na którą nie miał ochoty, zjadł jabłko, potem stwierdził, że powinien zjeść coś bardziej konkretnego. Wyjął z lodówki masło i ser, a z chlebaka dwie kromki razowego chleba. Starannie przygotował kanapkę, dodając do niej po namyśle także plastry pomidora, sałatę i kropelkę musztardy. Z tak przygotowanym posiłkiem przeszedł do salonu, w którym nic niespodziewanego, na szczęście na niego nie czekało. Usiadł w fotelu, wyciągnął wygodnie nogi przed siebie, postawiwszy talerzyk z kanapką na ławie. Sięgnął po pilota, włączył telewizor, poszukał stacji nadającej wiadomości. Nic nowego, wojna w Ukrainie, inflacja, czcze obietnice polityków, upały, upały, upały. Wyłączył telewizor i przypomniał sobie o kanapce, która nadal, nienaruszona, spoczywała na talerzu. Nie był głodny.

— Musisz iść do sypialni i zobaczyć, czy ona nadal tam jest — rzekł do siebie. — Nie będziesz ukrywał się we własnym mieszkaniu przed czymś, co nic nie może ci zrobić!

Czy aby na pewno? Czy jest pewien, że plama cienia mu nie zagraża? Gdyby był tego taki pewny, powinien po prysznicu położyć się tak, jak zamierzał, ignorując plamę. Ba, mogłoby to nawet okazać się bardzo przyjemne, bo w mieszkaniu, pomimo korzystnej ekspozycji okien było dość ciepło. Kiedy dotykał plamy czuł natomiast chłód. Czuł jednak coś jeszcze, czego nie odbierał, kiedy dotykał jej pierwszym razem — mrowienie. Nie było niemiłe czy bolesne, ale wyraźne.

Wszedł do sypialni z nadzieją, że łóżko wygląda jak zawsze, jednak nie wyglądało — plama nadal tam była. Jej ciemna, tajemnicza i zupełnie niewytłumaczalna obecność raziła Matiego i denerwowała.

— Wynocha! — zawołał i pomachał ręką w kierunku łóżka. — Znikaj, idź stąd, no już!

Nic się nie wydarzyło. Mateusz pochylił się, podniósł z podłogi kapeć i rzucił nim, celując w środek plamy. Kapeć wylądował na środku starannie zasłanego łóżka i prawie pośrodku cienia podeszwą do góry, po czym znieruchomiał.

— Czego ty chcesz, do cholery? — rzekł półgłosem. — Matko, gadam z plamą cienia, odwaliło mi…

Podniósł drugi kapeć, starannie wycelował i rzucił. Kapeć spoczął obok swojego towarzysza, tym razem podeszwą do dołu, zaś na plamie, jak poprzednim razem, nie zrobiło to żadnego wrażenia.

„Idioto, teraz nie masz gdzie spać, a na dodatek nie masz kapci i będziesz rano łaził w samych skarpetkach” — skarcił się Mateusz w myślach. Postanowił, pomimo upału wyjść na spacer, łudząc się, że po powrocie zastanie sypialnię taką, jaka powinna być, bez żadnych cieni, zajmujących jego miejsce do snu.

Bąkał się po parku prawie godzinę. Zrobiło się chłodniej, więc było tam sporo spacerowiczów, matki z dziecięcymi wózkami, ludzie, wyprowadzający psy, rowerzyści, emeryci drepczący przed siebie albo siedzący na ławeczkach obok siebie, rozmawiający i chichoczący niczym najstarsze dzieci świata. Nieliczne kaczki kołysały się na stawie, reszta zapewne przeniosła się gdzieś dalej. Chociaż była dopiero druga połowa lipca trawa zdążyła już pożółknąć i zmarnieć, niektóre drzewa miały sporo żółtych liści. Wszystko przez ten upał i brak deszczu, od wielu dni bowiem nie padało.

— Cholerne ocieplenie klimatu — zamruczał Mati do siebie. — Jeszcze trochę, a asfalt na ulicy będzie się topił i wszystkie drzewa stracą liście.

Obok przemknął, nie zrażony upałem chłopak na hulajnodze, prawie potrącając Mateusza. Jechał tak szybko, że mężczyzna poczuł podmuch gorącego powietrza, jakby mijał go rozpędzony niewielki samochód.

— Hej, uważaj! — zawołał za nim. — Tu się dzieci bawią!

Młody albo nie usłyszał wykrzykniętej uwagi, albo ją zignorował i pojechał dalej, sprawnie wymijając spacerowiczów, wózki z niemowlakami i nierówności chodnika.

— Ta dzisiejsza młodzież to jest zupełnie niewychowana — odezwała się do Matiego starsza pani, którą właśnie mijał. — Nie mają szacunku dla nas, starszych.

Mateusz pokiwał głową, ale w głębi serca oburzył się, że siwowłosa kobieta mierzy jego i siebie jedną miarą. On był wszak znacznie młodszy, mógłby być jej synem… prawie. To jednak pomogło mu podjąć decyzję, iż czas przestać się ukrywać w parku, a trzeba wrócić do domu i stawić czoła plamie cienia, jeśli nadal tam była.


Była. Słała się na jego łóżku w tym samym miejscu, przyozdobiona dwoma starymi kapciami, jednym do góry podeszwą, równie realna jak one. Mężczyzna poczuł coś na kształt przerażenia, zaprawionego jednak ciekawością. Co będzie, jeśli zdecyduje się położyć, jeśli zrzuci kapcie na podłogę, usiądzie na tej plamie? Co się stanie, jeśli zaśnie w łóżku, które nie należało już wyłącznie do niego?

— Nie, nie zrobię tego — rzekł cicho — Sofa w salonie jest zupełnie wygodna.

Sofa jednak nie była tak wygodna, jak Mati sądził do tej pory i rano obudził się ze sztywnym karkiem i bólem głowy. Wstał, w drodze do łazienki zajrzał do sypialni. Plama cienia leżała w tym samym miejscu, kapcie także nie zmieniły pozycji.

— Wyspałaś się, cholero? — zapytał Mateusz. — Może czas się wynieść? Czy czekasz na śniadanie?

Plama oczywiście nie odpowiedziała, ale miał wrażenie, że szydzi z niego. Zatrzasnął drzwi do sypialni i powędrował zaparzyć kawę. W pracy na szczęście był zbyt zajęty by myśleć o swojej plamie cienia, lecz w drodze do domu Mateusz cały czas zastanawiał się, czy jego łóżko nadal jest przez nią zajęte. Opanowane, jak zaczął to określać. Po wejściu do mieszkania od razu udał się do sypialni, otworzył z rozmachem zamknięte drzwi. Plama wciąż tam była, słała się na okrywającej łóżko kapie prawie jak coś plugawego, brudnego i zupełnie nie na miejscu w jego schludnym domu. Kapcie leżały na niej tak, jak je ostatnio widział, jeden do góry podeszwą.

— Czego ty chcesz? — wyszeptał, nie przejmując się już, że zadawał pytania czemuś, co z pewnością nie udzieli mu odpowiedzi. — Co tu robisz, dlaczego ja?

Podszedł bliżej, wyciągnął rękę, aby dotknąć plamy jednak nim zdążył to uczynić poczuł mrowienie w palcach, a potem w całej dłoni. Cofnął się gwałtownie, niemalże tracąc równowagę.

„To rośnie w siłę!” — przemknęło mu przez myśl. — „Nabiera mocy…”

Prawie wybiegł z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Postanowił tam nie wchodzić, przespać się w salonie, a jutro udać do szefowej z zapytaniem, czy w drodze wyjątku nie udzieliłaby mu kilku dni urlopu.

Po kolejnej nocy spędzonej na sofie kark dokuczał mu jeszcze bardziej, wstał zatem zły na całą tę sytuację.

— To bez sensu — mruczał robiąc kawę. — Nie śpię we własnym łóżku, bo na kapie jest jakaś plama. Przecież to jest irracjonalne!

Otworzył drzwi do sypialni, spodziewając się nie wiadomo czego, nic jednak nie uległo zmianie — plama i kapcie nie zmieniły pozycji.

— I co, długo tu jeszcze zostaniesz? — Mati już nie beształ sam siebie za zadawanie pytań cieniowi, bowiem zaczął odbierać go jak nieproszonego gościa, intruza, którzy wprosił się do jego domu i nie zamierzał go opuścić. — Może wyniosłabyś się na tę sofę do salonu, cholero ty?!

Plama oczywiście nie odpowiedziała, jednak, gdy Mateusz postąpił jeszcze krok w głąb pomieszczenia odczuł mrowienie, najpierw w czubkach palców stóp, potem na klatce piersiowej i brzuchu. Nie miał zamiaru sprawdzać, co będzie się działo, jeśli zbliży się jeszcze bardziej do łóżka i cienia, który je zajmował. Cofnął się, po czym wyszedł z sypialni, zamykając cicho drzwi.


— Justyna, dzień dobry! — Mateusz przywitał się ze swoją szefową. Była młodsza od niego, miała lepsze wykształcenie, była pewna siebie oraz stanowcza. Jednak wszystkich swoich podwładnych, nie wykluczając Matiego traktowała po koleżeńsku, oczywiście, nie pozwalając sobie na zbytnią poufałość. Mateusz lubił ją i szanował, a także troszkę się jej obawiał. — Czy mógłbym zamienić z tobą dwa słowa? Bardzo mi zależy!

Justyna zaprosiła go gestem do swojego gabinetu, po czym poprosiła o zamknięcie drzwi.

— Usiądź i mów, ale jak chcesz sto procent podwyżki to od razu uciekaj! — zażartowała.

— Słuchaj — zaczął niepewnym głosem. — Ja wiem, że połowa ekipy siedzi na wakacjach i jest nas mało, ale czy w drodze wyjątku nie udzieliłabyś mi chociaż trzech dni wolnego?

— Mati, teraz?! — Justyna nie była zachwycona. — Od poniedziałku na urlop idzie Kazik, a Jagoda wraca dopiero w środę. Jak jeszcze ciebie nie będzie to nie damy rady…

Mateusz spuścił głowę i ze wstydem poczuł, że drży mu dolna warga. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak jest wyczerpany obecnością plamy cienia w swoim mieszkaniu, spaniem na sofie i nieustannym lękiem przed czymś, czego nie rozumiał.

— Coś się stało Mati? — zapytała Justyna i pochyliła się ku niemu. — Hej, chłopie, co jest? Jesteś chory, źle się czujesz?

— Nie, przepraszam, jestem po prostu zmęczony. Jest upał, źle sypiam, jakiegoś doła łapię. Pomyślałem, że krótki wyjazd, nawet na Mazury dobrze by mi zrobił. Ja wiem, Justyna, że mam zaplanowany urlop na wrzesień, ale po prostu potrzeba mi chwili przerwy. Proszę…

Justyna przyjrzała się bacznie Matiemu. Rzeczywiście, wyglądał nieszczególnie — oczy miał podpuchnięte, otoczone sinymi obwódkami, twarz mu się jakby skurczyła, poszarzała. Schudł, i to znacznie, bo było to dostrzegalne od razu, ale do tej pory Justyna była pewna, że mężczyzna zaczął dbać o linię i postanowił po prostu zgubić brzuszek.

— Słuchaj dam ci to wolne, nawet od zaraz — powiedziała. — Jedź na te swoje Mazury czy gdzieś, wyśpij się, wypocznij, jakąś babkę poznaj może. Tylko masz wrócić najpóźniej we wtorek, inaczej przestanę być miła.

Mateusz rozpromienił się, uśmiechnął, a Justyna miała przez chwilę wrażenie, że ją obejmie, nie zrobił jednak tego, tylko wstał i z wdzięcznością uścisnął jej dłoń.

— Dziękuję, naprawdę dziękuję, jestem ci bardzo zobowiązany! — powiedział — Obiecuję pojawić się we wtorek rano, skoro świt!

— Dobrze, już dobrze. Nie dziękuj, uciekaj zanim zmienię zdanie! — Justyna delikatnie popchnęła go w stronę drzwi. Już prawie wychodził, kiedy zawołała za nim:

— Mati!

— Już się rozmyśliłaś? — zapytał półżartem, ale z lekką obawą.

— Idź też do lekarza. Kiepsko wyglądasz.


Mateusz wrócił do domu i dopiero w progu mieszkania zdał sobie sprawę, że będzie miał problem, wszystkie bowiem jego ubrania znajdowały się w sypialni, a tam przecież była plama cienia. Podszedł jednak do drzwi pokoju, otworzył je i od razu poczuł mrowienie w całym ciele, chociaż w dłoni, którą trzymał na klamce było szczególnie silne, prawie bolesne. Zupełnie tak, jakby skórę żądliły mu setki komarów, jeden obok drugiego. Odskoczył, zatrzaskując drwi tak silnie, że przez chwilkę miał wrażenie, iż stłucze się szyba, co na szczęście nie nastąpiło. Obejrzał rękę, ale wyglądała zwyczajnie, naskórek nie był naruszony.

Poczuł, że drży, dygotały mu kolana, a na czole pojawiły się krople potu. Zaczynał się bać, a tak naprawdę to był przerażony. Co się stanie, jeśli w trakcie jego wyjazdu plama nie zniknie? Dotychczas sądził, chociaż nie wiedział, na jakiej podstawie, że jego osoba w jakiś sposób wiąże się z tym zjawiskiem i zakładał, iż jeśli on wyjedzie plama po prostu przepadnie. Teraz pomyślał, iż plama pozostanie tu, gdzie jest, niezależnie od tego, czy on znajduje się w pobliżu, czy nie. Jednak nie zamierzał zostawać w domu, musiał wyjechać, musiał odpocząć i na spokojnie pomyśleć.

— Do diabła z ubraniami — rzekł, wychodząc z mieszkania. — Kupię po drodze.


Chociaż sezon urlopowy był w pełni, Mati bez trudu znalazł do wynajęcia niewielki domek w pobliżu jeziora. Jadąc kupił sobie wszystkie niezbędne rzeczy, włącznie z mydłem, szamponem i innymi przyborami toaletowymi. Starszy mężczyzna wręczył mu klucze i wskazał jego domek, nie różniący się od kilkunastu innych drewnianych domków, usytuowanych na dużym, zalesionym i ogrodzonym terenie.

— Do jeziora ma pan pięć minut spacerkiem, mamy tu restaurację, można zjeść dobry, domowy obiad, a i wódeczki się napić — zachwalał właściciel — Jak pan wyjdzie za bramę, to kawałek w lewo jest knajpa z dyskoteką, tam się młodzież zjeżdża i jest co wieczór jakaś impreza, ale tu u nas spokój, tylko dzieciaczków sporo, czasem podokazują. Jeśli to panu nie przeszkadza będzie pan zadowolony.

— Na pewno będę zadowolony! — odparł Mateusz i uśmiechnął się. Czuł ulgę i marzył tylko o położeniu się w chłodnej pościeli oraz o śnie. O spokojnie przespanej nocy bez obecności za ścianą czegoś, czego nie powinno tam być.

Domek był nieduży, ale czyściutki, z tycią łazienką i wnęką, wyposażoną w czajnik i kuchenkę elektryczną. Mati dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie miał nic w ustach od wczoraj, a w dodatku niczego do jedzenia ze sobą nie przywiózł. Postanowił udać się na zachwalany przez właściciela ośrodka domowy obiad. Restauracja, a w zasadzie bar, znajdowała się praktycznie w sercu obiektu. Może nie był to lokal pięciogwiazdkowy, lecz już z daleka pachniało dość apetycznie. Mati poczuł woń smażonej ryby, frytek i ślina napłynęła mu do ust. Wszedł do wewnątrz, od razu udając się do baru.

— Dzień dobry — przywitał tęgą kobietę, siedzącą za ladą — Czy dostanę jeszcze coś na ciepło. Umieram z głodu.

— Dzień dobry, a w zasadzie dobry wieczór, oczywiście! Polecam sandacza po wschodnioprusku z sosem kurkowym, do tego frytki i mix sałat oraz warzyw. Mamy też tradycyjnego schabowego z ziemniakami, jeśli pan sobie życzy.

Mateusz wybrał sandacza, do tego poprosił podwójne frytki i duże piwo — wszak był na urlopie, a jego dziwaczny współlokator został w mieście, więc było co świętować. Ryba rzeczywiście okazała się smaczna, piwo zimne, chociaż cena, która przyszło mu zapłacić za te smakowitości mogła odebrać apetyt. Jednak Mateusz mógł sobie pozwolić na trochę szaleństwa, zarabiał nieźle, a wydawał niewiele, z wyjątkiem dzisiejszego dnia. W sklepie z odzieżą zostawił bowiem pokaźną sumę, kupił także buty i kurtkę, na wszelki wypadek, do tego torbę turystyczną, zafundował sobie nawet markowe przeciwsłoneczne okulary, gdyż prowadzenie samochodu w pełnym słońcu spotęgowało dodatkowo jego ból głowy.

Wieczór był ciepły, ale nie gorący, powietrze pachniało sosnami, a po zmroku rozgwieżdżone niebo przyprawiło Matiego o zachwyt. Jako mieszczuch zapomniał prawie, jak piękne były gwiazdy. Nie miał jednak sił cieszyć się długo spokojem i urodą nocy, bowiem powieki same już mu się zamykały. Wszedł do domku, umył się w maleńkiej łazience, po czym położył, a właściwie padł na podwójny tapczan. Zasnął, ledwie zamknął oczy.


Następny dzień przywitał Mateusza ptasim śpiewem, słońcem i rosą, perlącą się na trawie. Mężczyzna wstał, przeciągnął się z zadowoleniem. Czuł się rześki i wypoczęty, a obecność cienistej plamy w jego mieszkaniu w mieście wydawała mu się dziwnie nierzeczywista. Poszedł na krótki spacer, potem udał się na śniadanie do restauracji, gdzie dowiedział się, iż ośrodek dysponuje wypożyczalnią kajaków i rowerów wodnych. Postanowił skorzystać z okazji i wypożyczyć kajak. Kiedyś, za młodu brał nawet udział w spływie kajakowym, z wiosłami radził sobie zupełnie nieźle do tej pory.

Kajaki okazały się być całkiem przyzwoite, większość była w bardzo dobrym stanie, a chętnych na pływanie po jeziorze o tak wczesnej porze niewielu. Mati uważnie obejrzał dostępne łódki, wybrał odpowiednią dla siebie i ubrany w pomarańczowy kapok wypłynął nią na jezioro. Miał zamiar dotrzeć do widocznej w oddali wysepki, a potem wrócić do ośrodka.

Na jeziorze było cicho i ciepło, tylko daleko widać było kilka żaglówek. Mateusz wiosłował powoli, mając na uwadze również to, iż jedynymi ćwiczeniami fizycznymi, które od lat uprawiał były chodzenie po schodach i od niedawna spacery po parku. Nie chciał się przeforsować i nazajutrz cierpieć z powodu zakwasów. Po niespełna trzydziestu minutach dotarł do wysepki, która w rzeczywistości okazała się być malutka, a od tej strony, z której się znalazł była zarośnięta plątaniną krzaków. Siedzące na brzegu krzyżówki zakwakały z dezaprobatą i zerwały się do lotu. Niczym nie przypominały kaczek, widywanych w parku, wyglądały, jak ich szczupli i wysportowani kuzyni. Mateusz powiosłował w prawo, gdzie cienie drzew kładły się na tafli wody i sprawiały, że wydawała się być głębsza i bardziej mroczna. Płynął, szukając miejsca, w którym będzie mógł wejść na ląd, zakładając, iż wysepka w ogóle takie miejsce posiadała. Był jednak zdania, że turyści z pewnością ją odwiedzają, obawiał się tylko, iż zastanie tam także pozostałości takich odwiedzin — puszki po piwie i butelki po mocniejszych trunkach.

Płynąc spoglądał również na wodę, poszukując zdradzieckich konarów drzew i kamieni, od czasu do czasu dostrzegał nawet przepływające ryby. Nagle przestał wiosłować i poczuł, jak po plecach przebiega mu dreszcz przerażenia. Wśród cieni rzucanych przez drzewa na taflę jeziora zobaczył coś znajomego, co znajdowało się pod wodą, a jednak dość blisko i zdawało przybliżać do kajaka. Cień, jego cień, jego plama cienia o obłych kształtach dryfowała niczym meduza tuż po powierzchnią wody. Była przezroczysta, dostrzegał przez nią wodorosty, zobaczył płynące niewielkie rybki, które przecięły plamę cienia, nic sobie z niej nie robiąc. Plama wyraźnie jednak poruszała się i była coraz bliżej, tak blisko, że mógłby ją dotknąć, jeśliby włożył ramię do wody.

Nie zamierzał tego robić, błyskawicznie zanurzył wiosło i silnymi ruchami ramion zaczął zakręcać i zawracać. Musiał uciec od tej plamy jak najszybciej, uciec na ląd, między ludzi, gdzie być może plama go nie znajdzie.

Cudem nie przewrócił kajaka, jednak udało mu się wykonać manewr i ruszyć w drogę powrotną. Po kilkudziesięciu metrach szalonego wiosłowania zatrzymał się i spojrzał za siebie na taflę jeziora, ale plamy cienia nigdzie nie dostrzegł. Zdał sobie sprawę, iż krzyczał głośno przez cały czas. W jego stronę zbliżał się rowerek wodny, który zajmowały dwie dziewczyny, wyraźnie zaniepokojone jego wrzaskami. Mati był jednak zbyt przerażony by chociaż poczuć skrępowanie z powodu swojego zachowania. Uważał jednak, że powinien ostrzec młode kobiety przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Skierował łódkę w ich stronę.

— Nie płyńcie na wysepkę! — zawołał. — Tam jest niebezpiecznie!

Dziewczyny podpłynęły jeszcze bliżej, od Mateusza dzieliło je kilka metrów, obie były opalone na brąz, młode i ładne, jedna miała na głowie marynarski kapelusz, druga czapeczkę z daszkiem.

— Czy coś się stało? — zapytała ta w kapeluszu. — Krzyczał pan okropnie…

— Jakie niebezpieczeństwo na wyspie miłości? — zapytała druga i roześmiała się — Czyżby przestraszył się pan pary kochanków?

— Na tę wyspę dzieciaki przypływają uprawiać seks i pić alkohol — wyjaśniła ta w kapeluszu — Dlatego nazywamy ją wyspą miłości, chociaż mogłaby się nazywać wyspą pijaństwa i kopulowania. Co pan tam zobaczył? Czy potrzebuje pan pomocy?

Mateusz zdał sobie sprawę, jak głupio musiał wyglądać w ich oczach i jak niedorzeczne musiały wydawać się kobietom jego ostrzeżenia.

— Jestem pewien, że na wyspie jest dzik — skłamał. — One potrafią doskonale pływać i jeden tam siedział w krzakach. Był ogromny, bałem się, że skoczy do wody i mnie zaatakuje. Nie płyńcie tam!

Dziewczyny popatrzyły na siebie, a Mati dostrzegł w tym spojrzeniu rozbawienie i niedowierzanie. Z pewnością były przekonane, że brak mu piątej klepki, ale lepsze to, niż gdyby miały zbliżyć się do palmy cienia. Nie wiadomo, dlaczego Mati był przekonany, że plama czyha przy brzegu właśnie po to, by ktoś się do niej zbliżył. Na pewno chciała… Nie wiedział w zasadzie, co mogła chcieć plama cienia, jeśli w ogóle cokolwiek, ale czuł, że stanowi ona zagrożenie dla każdego, kto nieopatrznie znajdzie się zbyt blisko. A przede wszystkim dla niego.

Dziewczyny zachichotały, a ta w kapeluszu, która wydawała się Matiemu rozważniejsza powiedziała:

— Wie pan, dzik to raczej chyba nie…, ale dobrze, że nam pan powiedział. To pewnie tylko studenci robią sobie żarty. Nie popłyniemy tam. Dziękujemy.

— Miłego dnia! — zawołała druga dziewczyna. — Tylko niech pan już nie wrzeszczy. Nieźle się pana wystraszyłam, bardziej niż dzikiego dzika w szuwarach!

Zaśmiały się obie i skierowały rowerek w inną niż wysepka stronę. Mateusz z obawą spojrzał jeszcze raz w taflę jeziora, ale nie dostrzegł w jego wodach żadnych plam cienia. Skierował kajak do brzegu z postanowieniem opuszczenia ośrodka i powrotu do miasta. Skoro cień jest tutaj, to oznacza, iż nie ma go w jego mieszkaniu. Jeśli dotrze tam odpowiednio szybko, zdąży jakoś zabezpieczyć swój dom.


Właściciel ośrodka był zdumiony i próbował wyperswadować Mateuszowi wyjazd, jednak, kiedy dowiedział się, że Mati nie chce zwrotu pieniędzy, które zapłacił za cały pobyt, przestał się przejmować naglą decyzją gościa. Zaoferował nawet pomoc w wynoszeniu bagażu. Mateusz wsiadł do samochodu, rozgrzanego od słońca niczym piec, otworzył wszystkie okna i ruszył z takim impetem, iż spod kół trysnął piach i igliwie, zaścielające parking.

Po drodze zaczął zastanawiać się, w jaki sposób powinien nie dopuścić do powrotu cienia do jego domu. Pomyślał, iż jeśli ten cień stanowił jakiś rodzaj bytu, a z pewnością tak właśnie było, może wystarczającym działaniem będzie uszczelnienie wszystkich okien i drzwi… Po drodze mógł kupić taśmę i inne potrzebne rzeczy. Przyspieszył, teraz liczył się czas.

Wpadł do mieszkania spocony, z lękiem rozejrzał się po ścianach i podłodze najpierw w holu, potem w salonie, sypialnię zostawiając sobie na koniec. Jednak w żadnym z tych pomieszczeń, podobnie jak w kuchni oraz łazience nie dostrzegł nigdzie plamy cienia. Nie zdążyła go dogonić. Mati odetchnął i otarł twarz drżącą ręką. Bolała go głowa, bolał go żołądek, był głodny i chciało mu się pić, jednak nie miał zamiaru zwlekać, najpierw chciał odpowiednio wszystko zabezpieczyć. Wyciągnął z plastikowej torby zakupione po drodze w markecie budowlanym dziesięć rolek srebrnej taśmy technicznej, silikon z pistoletem i folię malarską. Najpierw zamierzał okleić i uszczelnić dokładnie drzwi wejściowe włącznie z dziurkami od kluczy, potem zabezpieczyć okna i wszystkie kratki wentylacyjne, tak, aby nic nie mogło się przez nie przedostać.

Kiedy skończył zapadał już zmierzch, a w mieszkaniu było duszno i gorąco. Mateusz był głodny, pić chciało mu się tak, że miał wrażenie, iż język przykleił mu się do podniebienia. Zdał sobie sprawę, że nie w domu nie było niestety praktycznie żadnych spożywczych zapasów. Nie robił zakupów, jadał głównie na mieście albo w pracy. W domu trzymał przede wszystkim kawę i herbatę. Wypił dwie szklanki wody z kranu i przystąpił do przeglądania zawartości kuchennych szafek. Znalazł napoczętą paczkę makaronu, dwie torebki ryżu i przeterminowaną kaszę jęczmienną, o której istnieniu nawet nie wiedział. W lodówce samotnie stała do połowy opróżniona butelka mleka, jedno napoczęte opakowanie żółtego sera w plastrach i musztarda, w szufladzie na warzywa znalazł trzy pomidory i mocno zwiędniętą już sałatę. Na stole leżała zapomniana paczka wafli w czekoladzie, które kupił kiedyś z zamiarem zabrania do pracy, czego nigdy nie zrobił. W pojemniku na pieczywo skrywało się pół bochenka ciemnego chleba, na którym zaczęła pojawiać się pleśń. Mateusz w pierwszych chwili chciał wyrzucić chleb do kosza na śmieci, jednak po namyśle wyjął go z opakowania i ostrożnie odkroił zapleśniałą skórkę. Resztę zawinął w nową foliową torebkę i umieścił w lodówce.

Otworzył zamrażalnik, w którym znalazł jednak tylko kostki lodu i paczkę filetów rybnych, które spoczywały tam pewnie od świąt Bożego Narodzenia.

— Niewiele tego — rzekł Mati do siebie. — Ale z głodu nie umrę. Wodę mam…

Nagle zamarł. Woda! Przecież plama była w wodzie! Co, jeśli przedostanie się do domu przez któryś z kranów, albo przez toaletę, odpływ w umywalce czy wannie? Pobiegł do łazienki, wetknął z całej siły korek do odpływu wanny i odkręcił kran. Nalał całą wannę wody, a potem zakleił kran silikonem. Później tak samo zasklepił kran nad umywalką oraz kuchenny, zatykając odpływy. Zamknął klapę sedesu i okleił dookoła dwoma warstwami taśmy. Stwierdził, iż nic się nie stanie, jeśli będzie oddawał mocz i kał do wiadra, pod warunkiem, że nie będzie zapominał o starannym zamykaniu drzwi od łazienki.

— Muszę mniej pić. I mało jeść. Oszczędzać. Tak muszę oszczędzać jedzenie… — wyszeptał. Nie zastanawiał się, jak długo pozostanie w tym dobrowolnym więzieniu, wiedział jednak, że nie może pozwolić przedostać się cieniowi do jego domu.


W nocy Mateusz praktycznie nie zmrużył oka. Pozapalał wszystkie światła w całym mieszkaniu i co chwilę z obawą rozglądał się, bacznie lustrując powierzchnie ścian, i podłóg, wstawał także aby sprawdzić, czy cień nie pojawił się w innych pomieszczeniach. Było mu duszno i gorąco, ponieważ mieszkanie było zupełnie pozbawione dopływu powietrza z zewnątrz, a w dodatku w ciągu dnia silnie się nagrzało. Pomyślał tęsknie o wannie, pełnej chłodnej wody, nie mógł jednak zanurzyć się w niej, ta woda była przeznaczona do picia. Udał się jednak do łazienki, zanurzył ręcznik w napełnionej wodą wannie, po czym przetarł nim twarz, ramiona i klatkę piersiową. Ulga, która odczuł była niesamowita, jednak krótkotrwała.

W końcu udało mu się zasnąć w fotelu w salonie, obudził się jednak przed siódmą, czując pilną potrzebę skorzystania z toalety. Ta jednak była zaklejona, Mati zatem kucnął nad wiadrem. Stres i być może, stołowanie się w mazurskiej restauracji sprawiło, iż dostał rozstroju żołądka. Wyprostował się i z obrzydzeniem zdał sobie sprawę, iż zawartość wiadra będzie z pewnością odczuwalna także w pokojach i kuchni, pomimo zamknięcia drzwi do łazienki. Postawił na wiadrze miednicę żywiąc nadzieję, że to działanie pozwoli nieco ograniczyć dobywający się z niego fetor.

Cały dzień upłynął mu, podobnie jak kolejna noc i następny dzień na patrolowaniu mieszkania i sprawdzaniu, czy plama cienia nie pojawiła się na ścianie, podłodze, suficie czy gdziekolwiek. Wody w wannie ubywało zastraszająco szybko, jedzenie praktycznie się skończyło, została tylko kasza, wiadro dawno zapełnił, tak samo, jak miednicę, korzystał teraz z garnków, nie przejmując się zupełnie smrodem, którego praktycznie już nie odczuwał. Zdjął z siebie całe ubranie i nagi, spocony bez ustanku przemierzał pomieszczenia — sypialnia, salon, hol, kuchnia łazienka i znowu sypialnia. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, nie wiedział, ile godzin i dni siedzi uwięziony w czterech ścianach. Dlatego niemalże o atak serca przyprawił go dzwonek telefonu, który wyrwał go ze stanu, w jakim się znajdował we wtorek przed południem.

— Mati, lepiej żebyś miał dobrą wymówkę! — usłyszał rozgniewany głos swojej szefowej. — Obiecałeś być dziś w pracy!

— Och… — głos Mateusza był schrypnięty i słaby. — Justyna, coś się stało… Wiesz, ja…

— Jesteś chory?! Obyś był chory, najlepiej ciężko, a nie tylko skacowany! — krzyknęła Justyna. — Co ci, kurwa jest?

— Jakaś grypa żołądkowa chyba — skłamał. — Lewie żyję. Justyna, przepraszam, ja jutro też nie przyjdę.

— Mateusz, ja ci wierzę, brzmisz tak, jakbyś stał nad otwartym grobem, ale chcę mieć na mailu twoje zwolnienie od lekarza. Najlepiej jeszcze dziś, a jak nie to jutro do południa. I nie interesuje mnie, że srasz po nogach czy masz gorączkę. Wezwij pogotowie czy coś. Rozumiesz? Mateusz?!

Mati nie odpowiedział, rozłączył rozmowę i wyłączył komórkę. Nie interesowała go praca ani Justyna i jej żądania. Nie mógł wyjść z domu. Nie mógł otworzyć drzwi, bo po drugiej stronie czyhał cień. Czaił się na niego.

Nazajutrz po południu, kiedy akurat patrolował salon jego wędrówkę przerwało pukanie do drzwi. Było głośne i natarczywe. Wpadł w panikę, przekonany, że cień próbuje przebić się przez grube drewno i dostać do środka, jednak nie był to jego prześladowca, a szefowa.

— Mateusz! — usłyszał jej głos. — Jesteś tam, Mateuszu?

— Idź stąd, jestem chory, to zaraźliwe, idź — oparł czoło o oklejoną folią i zabezpieczoną taśmą powierzchnię. — Idź, nie otworzę ci…

— Mati, nie wygłupiaj się! Zawiozę cię do lekarza. Mateusz! Wpuść mnie, proszę…

— Justyno, odejdź. Tu nie jest bezpiecznie… Ona może być za tobą. Uciekaj!

— Jaka ona, do cholery! Co ty bredzisz?! Mateuszu otwieraj, bo wezwę dozorcę!

Mateusz jednak odwrócił się już od drzwi i powędrował do sypialni, musiał sprawdzić, czy nie ma w niej plamy cienia.


Justyna popatrzyła na zamknięte drzwi, jakby chciała siłą spojrzenia zmusić Mateusza do ich otwarcia, po czym odwróciła się i zbiegła po schodach na dół. Po kilku minutach powróciła w towarzystwie gospodarza kamiennicy.

— Panie Matuszu, pan otworzy! — rozległ się jego gruby głos. — Panie Mateuszu!

— Ma pan klucze do tego mieszkania? — dopytywała się Justyna. — Może on zasłabł i nie jest w stanie nas wpuścić. Może umiera…

— Nie mam, ma pani Stasia spod ósemki. To dawna znajoma jego żony. Ona mu czasem sprzątała i kwiaty podlewała, jak był w delegacji czy gdzie. Pójdę.

Dozorca wrócił z kluczami, jednak nie był w stanie otworzyć żadnego zamka.

— Wymienił zamki? — zdziwiła się Justyna.

— Nie, nie mogę nawet włożyć klucza do środka. Jakby zapchane… Co robim?

— Dzwonię po pogotowie — Justyna wyciągnęła telefon i wybrała numer.

Karetka przyjechała po paru minutach, lecz ratownikom również nie udało się namówić Mateusza do otwarcia drzwi. Nie odezwał się więcej. W końcu zadecydowano o wezwaniu policji i straży pożarnej celem dostania się do mieszkania.

Przybyli na miejsce strażacy sforsowali drwi, po otwarciu których w zgromadzonych pod nimi ludzi uderzył przede wszystkim okropny fetor. Justyna zbladła, nawet dozorca pozieleniał i odsunął się dalej, zakrywając nos i usta rękawem.

— O panie, ale smród! — zawołał. — Rury wywaliło jak nic!

Wewnątrz paliły się światła, bo widoczne z tego miejsca okna były zaklejone folią i taśmą. Na podłodze walały się resztki tych materiałów, reklamówki i nożyczki, a także części garderoby. W kuchennych drzwiach ukazał się Mateusz. Był nagi, wychudły, jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost, uda miał ubrudzone kałem, podobnie jak pośladki, włosy sterczały mu na głowie niemalże pionowo, a oczy wydawały się nienaturalnie wytrzeszczone i nieobecne.

— Mati! — krzyknęła Justyna i chciała wejść do środka, jednak jeden z ratowników ujął ją za ramię, zatrzymując przed progiem.

— Pani tam nie wchodzi! — rozkazał. — On może stanowić zagrożenie.

Mateusz stał w kuchennych drzwiach i z paniką, ogarniającą go coraz bardziej spoglądał na nie oraz na zgromadzonych ludzi.

— Wpuścicie ją… — zawołał wysokim, łamiącym się głosem. — Wpuścicie ją! Nie możecie! Nie możecie!

Ratownicy weszli do holu, a z nimi dwaj funkcjonariusze Policji, ale Mateusz zadziwiająco szybko jak na jego stan wbiegł do sypialni, zamykając się w niej. Powtarzał przy tym nieustannie nie możecie, nie możecie, niczym mantrę. Justyna stała na klatce schodowej, oparta plecami o przeciwległą ścianę i płakała, dozorca ciekawie zaglądał do środka mieszkania, zapominając o fetorze, który zresztą częściowo zdążył się rozwiać, lecz nadal był intensywny. Trzeba było użyć siły, aby dostać się do sypialni, bowiem mężczyzna przytrzymywał drzwi, opierając się o nie plecami. Przez matową szybę widać było jego ubrudzony kałem chudy tyłek.


Justyna wyszła z kamiennicy, podążając za zespołem ratownictwa medycznego, transportującym na noszach jej podwładnego. Mateusz został obezwładniony przez policjantów, otrzymał środek uspokajający, jednak jego krzyki były… no cóż, okropne. Wołał „nie możecie, nie możecie, ona mnie znajdzie, nie możecie!!!” tak głośno, jakby zależało od tego jego życie. Bronił się zresztą z równą pasją co krzyczał, ugryzł jednego z policjantów, drugiego usiłował kopnąć, na szczęście dla funkcjonariuszy był zbyt słaby, by naprawdę mógł zrobić im coś złego. Pod kamienicą stał już spory tłumek gapiów, a dozorca z przejęciem opowiadał, jak to jego lokator zwariował i goły latał po mieszkaniu, gryząc policję.

— Łun tam zawsze był dziwak! — podsumował. — Sam mieszkał. Nie ożenił się drugi raz, jak jego żonce się zmarło, to i odwaliło!

Justyna podeszła do gospodarza i pochwyciła go mocno za nadgarstek.

— Jak się pan zaraz nie zamkniesz, to i mnie, kurwa, zaraz odwali! — zagroziła. — Proszę iść, zabezpieczyć mieszkanie, jutro przyjadę tu z ekipą sprzątającą. I mam nadzieję, zastanę pana w pracy!


Mateusz przebywał w szpitalu trzy tygodnie, został przebadany pod każdym możliwym aspektem, ale lekarze nie znaleźli u niego guza mózgu, nie stwierdzili również obecności poważniejszych psychicznych zaburzeń. Stan mężczyzny poprawiał się zresztą zadziwiająco szybko. Już bowiem po kilku dniach Mati zachowywał się zupełnie normalnie, narzekał na nudę i brak zajęć, ale pokornie poddawał się dalszej obserwacji i badaniom, przyjmował bez protestu podawane leki, chociaż czuł się po nich otumaniony i senny.

Tymczasem Justyna wynajęła ekipę sprzątającą, która doprowadziła mieszkanie Matiego do normalnego stanu, zleciła wymianę drzwi wejściowych i prawie codziennie dzwoniła do swojego podwładnego. Między dwojgiem ludzi, których tak wiele dzieliło, począwszy od wieku, a skończywszy na pozycji społecznej i temperamencie zaczęła zawiązywać się przyjaźń. W drugim tygodniu hospitalizacji Mateusza odwiedziła go na oddziale po raz pierwszy i była mile zaskoczona radością, z jaką ją przywitał.

— Justyna! — zawołał i uśmiechnął się promiennie. — Jak dobrze, że przyjechałaś!

— Witaj — Justyna podała mu rękę i także się uśmiechnęła. — Dobrze cię widzieć i na własne oczy przekonać się, że wszystko idzie ku dobremu.

— Słuchaj, ja wiem, że musimy o tym wszystkim pogadać, ale jeszcze nie teraz — Mati spuścił głowę. Czuł się zawstydzony i upokorzony, że widziała go wstanie, oględnie mówiąc, niedysponowanym. — Jak już mnie stąd wypuszczą, wiesz… Może moglibyśmy wybrać się na kawę i wtedy…, jeśli nie masz nic przeciwko… na tę kawę ze mną…

— Mateusz, oczywiście, że pójdziemy na kawę i oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu, chętnie się umówię. A jeśli będziesz chciał porozmawiać to też z chęcią cię wysłucham. Jeśli nie, nic się nie stanie. Pewnie dadzą ci jeszcze jakieś zwolnienie, więc do pracy zaraz nie wrócisz, lecz pamiętaj, twoje miejsce też na ciebie czeka. Nikt w biurze nie wie, co się stało.

Mateusz ujął rękę Justyny w dłonie, które lekko mu się trzęsły i spojrzał na nią z wdzięcznością.

— Dziękuję — rzekł po prostu. — Nie dałbym sobie rady bez twojej pomocy, wiesz o tym, prawda?

— E tam, nie przesadzaj! — Justynie zrobiło się jednak bardzo przyjemnie. Lubiła być doceniana. Fakt, nie musiała robić dla Matiego tego, co robiła, ale był doskonałym pracownikiem, a poza tym miłym facetem. Justyna nie miała wielu przyjaciół ani znajomych, całe dnie zajmowała jej praca, w wolnych chwilach chodziła na siłownię, basen albo po prostu siedziała w domu. Zdała sobie sprawę, że jej życie aż tak bardzo się od życia Mateusza nie różni, z tym, że ona nikogo nie straciła.

W dniu wypisu Matiego ze szpitala przyjechała po niego punktualnie i zawiozła go do jego mieszkania. Obserwowała, jak z obawą otwiera drzwi i zagląda niepewnie przez próg, nie wchodząc do środka.

— Wszystko w porządku? — zapytała. — Wchodź, tam jest sprzątnięte.

Mateusz drgnął na dźwięk jej głosu, jakby zapomniał o jej obecności. Przekroczył próg, omiótł spojrzeniem podłogę, ściany i sufit holu, po czym skierował się do sypialni. Tu również zatrzymał się w progu, zlustrował uważnie wszystkie powierzchnie. To samo miało miejsce w salonie, kuchni, nawet w łazience.

— Czegoś szukasz? Mateusz, co się dzieje? — Justyna była coraz bardziej zaniepokojona.

Mateusz popatrzył na nią trochę nieobecnym wzrokiem, ale za chwilę uśmiechnął się i znów przypominał dawnego siebie.

— Nic się nie dzieję, patrzę, czy nie uszkodziłem czegoś. Ja niewiele pamiętam z tamtego czasu… Słuchaj, czy mogłabyś trochę zostać? Jakoś mi tak niewyraźnie samemu od razu.

Justyna zastanawiała się przez chwilkę, ale doszła do wniosku, że to chyba zupełnie normalna reakcja po powrocie z oddziału psychiatrycznego. Ze strony Matiego nic jej przecież nie groziło.

— Jasne, zostanę, ale niedługo, mam jeszcze coś do zrobienia w pracy. Muszę wrócić do biura. Chodź, zrobię kawę, na pewno chętnie napijesz się dla odmiany czegoś, co nie przypomina szpitalnych szczyn.

Usiedli w salonie, każde z filiżanką kawy w dłoniach, lecz rozmowa im się nie kleiła, oboje byli skrępowani. Mateusz co chwila spoglądał to na ścianę, to na sufit, nadal szukał czegoś, czego tam nie było.

— Mati, na pewno dobrze się czujesz? — zapytała w końcu Justyna, poważnie zaniepokojona jego zachowaniem. — Jeśli coś jest nie tak, może pojedziemy z powrotem? Masz lekarstwa, może powinieneś coś wziąć?

Mateusz zmieszał się, lecz w końcu wziął głęboki oddech i rzekł:

— Słuchaj, tu jest wszystko w porządku i ze mną chyba też. Mieszkanie to dawno takie wysprzątane nie było, ale… Nie obrazisz się, jeśli cię poproszę, żebyś mnie zawiozła do jakiegoś motelu czy gdzieś? Nie chcę tu zostać. Wyjaśnię ci to później, teraz po prostu muszę stąd wyjść.

— Nie będziesz jechał do żadnego motelu, pojedziemy do mnie, jeżeli rzeczywiście boisz się zostać we własnym domu, chociaż za cholerę nie wiem, dlaczego. Mam duże mieszkanie.

— Ale czy to w porządku?

— Chłopie, jaki ty jesteś staroświecki jednak! Jasne, że tak! Mieszkanie jest duże, mogłabym jeszcze trzech facetów poza tobą tam zakwaterować i istniałaby spora szansa, że się nawet nie będziemy spotykać na korytarzu. Mam wolny pokój, dwie łazienki, będziesz mieszkał praktycznie osobno. Kuchnia jest jedna, ale czuję, że jesteś takim samym antytalentem kulinarnym jak ja.

— A w pracy? Co powiedzą w pracy?

— Nic nie powiedzą, chyba że masz zamiar głosić wszem i wobec, że waletujesz u Żelaznej Baby w gościnnym.

Mateusz zaczerwienił się, nie zdawał sobie sprawy, że Justyna wie, jak ją za jej plecami nazywano. Z drugiej strony jego szefowa miała rację, jeśli oni nikomu nie powiedzą, to nikt się o ich nieformalnym układzie nie dowie.


Mieszkanie Justyny rzeczywiście było duże i zlokalizowane w jednej z prestiżowych dzielnic. Składało się z kuchni, sześciu pokoi, dwóch łazienek, balkonu i dużego tarasu, na którym stały w donicach tropikalne drzewka. Mateusz z uznaniem popatrzył na wystrój, minimalistyczny, lecz ciepły.

— Siadaj, rozgość się, zaraz dam ci świeżą pościel i ręczniki. Trochę bałaganu, przepraszam, ale jutro przyjdzie dopiero pani od sprzątania, ja nieszczególnie lubię to robić. Zresztą, nie mam czasu, a jak nawet mam, to wolę książkę poczytać niż na szmacie po podłodze jeździć. Odpoczniesz, ja skoczę do biura, a potem pójdziemy coś zjeść, ok? — lekkie zdenerwowanie sprawiało zawsze, że Justyna zbyt dużo mówiła. A denerwowała się, chociaż sama nie wiedziała, dlaczego. Mateusz nie był pierwszym mężczyzną, którego gościła u siebie i z pewnością nie będzie ostatnim, poza tym nic ich przecież nie łączyło, poza początkami przyjaźni. Co prawda, żaden z jej przygodnych facetów, o ile było jej wiadomo, nie siedział wcześniej w wariatkowie. Jednak Mati wydawał się jej być niegroźny, raczej zagubiony i pełen obaw, tak że w końcu postanowiła przestać się przejmować. Co, na litość groziło jej ze strony podstarzałego, chudego facecika?!

Mateusz też czuł się skrępowany. Zdawał sobie sprawę, iż jego szefowa z pewnością jest lepiej sytuowana od niego, ale nie miał pojęcia, iż różnica jest aż tak duża. Żałował, że nie pojechał jednak do motelu, tam z pewnością pasowałby lepiej. Było już jednak za późno na wycofanie się i ucieczkę.

Justyna pokazała mu pokój, z którego miał korzystać, zaprowadziła do łazienki, wytłumaczyła, gdzie co jest, a także, ku zawstydzeniu Matiego, musiała wyjaśnić mu, jak działa kuchnia indukcyjna, bo Mateusz dotychczas korzystał jedynie z tradycyjnej kuchenki na gaz. Potem wyszła do pracy, lecz obiecała wrócić najdalej za dwie godziny, Mateusz został sam. Nie czuł się przerażony, w przeciwieństwie do tego, co odczuwał we własnym mieszkaniu. Poszedł do kuchni, zaparzył sobie herbatę i z kubkiem w dłoni powędrował na taras, skład było widać panoramę całej północnej strony miasta. Chwilę obserwował stojąc przy balustradzie, później usiadł na jednym z rattanowych foteli.

To, z czym przyszło mu się zmierzyć nadal nie dawało mu spokojnie spać. Ogarniało go przerażenie, ilekroć wspominał plamę cienia, chociaż nie był w stanie racjonalnie wyjaśnić jego przyczyn. Wszak plama nic mu nie zrobiła, po prostu pojawiała się w miejscach, w których nie powinien pojawić się żaden cień i uporczywie nie chciała zniknąć. Nie skrzywdziła go w żaden sposób, a jednak bał się jej okropnie. Swoje ostatnie dni i godziny przed przyjazdem karetki, spędzone na patrolowaniu własnego mieszkania pamiętał jak przez mgłę, wiedział jednak, że udało mu się powstrzymać cień przed ponownym pojawieniem się, co dodatkowo utwierdziło go w przekonaniu, że cień nie był zwykłym niematerialnym cieniem. Musiał być czymś innym, pytanie tylko czym? Lub kim?

Mateusz poszedł do gabinetu Justyny i włączył komputer, modląc się w duchu, żeby nie był zabezpieczony hasłem. Niestety, jego modlitwy okazały się płonne, ale w końcu Justyna miała w tym komputerze zapewne również służbowe pliki, a one wymagały szczególnych zabezpieczeń. W komórce, którą miał w kieszeni surfowanie po internecie przypominało czkawkę, dawno powinien wymienić przestarzały telefon na nowoczesny smartphone, ale do tej pory wystarczał mu on w zupełności. W końcu, jak zawsze powtarzał, telefon jest do dzwonienia, a nie do oglądania filmów i robienia zdjęć. Mati długo nie mógł się wcale połączyć z internetem, kiedy mu się to w końcu udało wpisał w wyszukiwarce hasło „cień” i czekał, aż magiczne kółeczko na środku ekranu przestanie się obracać.

Z lektury dowiedział się, iż cienie interesowały ludzkość od niepamiętnych czasów, kojarzone były z czymś co jest przeciwstawne światłu, a zarazem stanowi integralną część człowieka. Starożytni wierzyli, iż cokolwiek przydarzy się cieniowi, spotka także jego właściciela. Afrykańczycy uważali cienie za drugą naturę rzeczy, utożsamiali ze śmiercią, a Grecy wierzyli, iż cień jest postacią ludzkiej duszy. W niektórych starożytnych kulturach nadepnięcie na cień, rzucany przez władcę karano śmiercią… z cieni wróżono także o losie człowieka. Pisano o błąkających się cieniach pokutników, cieniach zmarłych, utożsamiano cień ze smutkiem i troską, z grzechem i złem, ale także wykorzystywano cień do pomiaru czasu i postrzegano jako miejsce odpoczynku czy miłosnych spotkań. Nic jednak nie znalazł o cieniach, które pojawiają się tam, gdzie nie powinno ich być i których dotknięcie sprawia, że mrowieją palce.

Wrócił na taras i ponownie usiadł w fotelu. Zastanawiał się, czy to, co go spotkało, było rzeczywiście objawem jakiś psychicznych zaburzeń, tak jak mu tłumaczyli lekarze. Ludzie miewają omamy różnego rodzaju i to niekoniecznie związane z guzami mózgu czy chorobą psychiczną.

Miał wrażenie, że w jego przypadku przyczyna leżała gdzie indziej, nie wiedział jednak, gdzie. Wzruszył ramionami — najważniejsze, że plama cienia znikła. I oby się więcej nie pojawiła. Kiedy Justyna po dwóch godzinach wróciła do domu, zastała Mateusza drzemiącego w fotelu na tarasie.


Jadąc do pracy Justyna zastanawiała się nad własną decyzją. Przyjęcie do domu na bliżej nieokreślony czas obcego, bądź co bądź faceta nie było absolutnie w jej stylu. Jednak Mateusz budził w niej opiekuńcze uczucia już wcześniej, zanim zaczął mieć problemy psychiczne. Reprezentował ponadto ginący gatunek mężczyzn — był szarmancki, nie przeklinał, nie spóźniał się ani nie przychodził do pracy skacowany, zawsze przepuszczał ją w drzwiach i całował w rękę na przywitanie. Takich mężczyzn już nie robią, pomyślała.

W biurze, mimo późnego popołudnia, nadal kilka osób tkwiło pochylonych nad komputerami. Jej zastępczyni, a jednocześnie jedyna przyjaciółka, która miała również nie poszła jeszcze do domu, na widok Justyny wstała i podeszła do niej. Tylko ona wiedziała, że jej szefowa odwiedza w szpitalu Matiego, i że dziś miała go zawieźć do domu. Chociaż Justyna nie wtajemniczyła jej w szczegóły, miała wrażenie, że między tym dwojgiem zawiązała się jakaś więź.

— Jak tam? Przywiozłaś? — zapytała półgłosem.

— Przywiozłam, a nawet adoptowałam — zaśmiała się Justyna. — Przynajmniej na jakiś czas.

— Jak to? Nie chcesz chyba powiedzieć, że jest u ciebie?

— To właśnie chcę powiedzieć. Jest u mnie, nie chciał siedzieć sam w domu.

— Justyna, on mógłby być twoim ojcem, wiesz o tym?

— Beata, nie przesadzaj, to tylko taki koleżeński gest, ciebie też bym w podobnej sytuacji adoptowała. Albo nie, ciebie nie, ty byś mi życie do góry nogami przewróciła. Nie szukam faceta, nie szukam substytutu ojca, mój tata, z którym mam świetną relację mieszka kilka ulic ode mnie i doskonale się ma.

— Justyś, ale wiesz, jak to się mówi? Że winni się tłumaczą — zażartowała Beata, puszczając oko do koleżanki.

— A weź spadaj! — Justyna zaśmiała się, czując jednocześnie, że przyjaciółka ma trochę racji. — Idę dopiąć kontrakt, potem pogadamy.

Siedząc za biurkiem wróciła myślami do słów przyjaciółki. Czy czuła coś do Mateusza poza koleżeńską sympatią i chęcią opiekowania się? Bzdura, absolutnie nie! Może i reprezentował ginący gatunek, ale rzeczywiście był znacznie starszy i nie oszukujmy się, po prostu nieatrakcyjny. Ona — przebojowa trzydziestolatka z burzą rudych włosów, wysoka, wysportowana i zamożna i Mati, dobiegający pięćdziesiątki, przygarbiony i łysiejący urzędnik średniego szczebla… Nie, to nonsens!

Sądziła, że Mateusz pomieszka u niej kilka dni i wróci do siebie, po czym oboje będą się od czasu do czasu spotykać na niezobowiązującej kawie, nic więcej. Uspokoiwszy samą siebie zabrała się do pracy. Od innych wymagała dużo, ale od siebie wymagała zawsze najwięcej. Dlatego, chociaż podwładni zwali ją Żelazną Babą, zawsze cenili ją i szanowali, chociaż jednocześnie czuli przed swoją szefową mores.

Kiedy wróciła do domu i nie znalazła Matiego w pokoju gościnnym ani w kuchni zaniepokoiła się, dopiero gdy wyjrzała na taras spostrzegła, że jej gość śpi w fotelu. Zaskoczyło ją to, jak staro Mateusz wygląda, ostatnie przeżycia odcisnęły piętno na jego twarzy, włosy stały się jeszcze cieńsze i widocznie posiwiały, cerę miał bladą, a pod oczami, mimo zamkniętych powiek widać było sine półkola. Usiadła na drugim fotelu starając się go nie obudzić, jednak Mati miał lekki sen, poruszył się i po chwili otworzył oczy.

— Jesteś już. Miałem czuwać, a zasnąłem. Te leki tak na mnie działają — rzekł na powitanie. — Ledwie usiądę, od razu mi się głowa kiwa. Przepraszam.

— Za co? Że spałeś? A miałeś coś innego do roboty? — odparła Justyna, co zabrzmiało ostrzej niż chciała — Masz odpocząć, nabrać sił i wiary w siebie. Nie przepraszaj, bo nie ma takiej potrzeby.

Mateusz zmieszał się, nie wiedział, jak zareagować na takie słowa. Zaczynał czuć się trochę jak intruz i żałował, że jednak nie został we własnym mieszkaniu. Justyna chyba wyczuła jego konsternacje, bo podniosła się i powiedziała:

— Mateusz, ja się bardzo cieszę, że jesteś u mnie i absolutnie mi nie przeszkadzasz. Jestem po prostu zmęczona, to był ciężki dzień. Co ty na to, żebyśmy się ubrali i poszli coś zjeść. Umieram z głodu.

Mijały dni, Mateusz czuł się coraz lepiej, miał też świadomość, że powinien wrócić do siebie, odwlekał jednak decyzję, obawiał się nie tyle plamy cienia, co samotności. Kwestia cienia jawiła mu się teraz jako coś nierealnego, jak sen, omam wywołany gorączką, halucynacja. Niekiedy wieczorem, leżąc w gościnnym pokoju u swojej szefowej zastanawiał się czy to, czego doświadczył, naprawdę miało miejsce.

Po weekendzie powinien wrócić do pracy, kończyło mu się zwolnienie lekarskie i tego powrotu też troszkę się obawiał, chociaż Justyna zapewniała go, że w firmie nikt nie ma pojęcia, jaki był prawdziwy powód jego nieobecności.

— Byłeś chory i tyle, nikt nie musi wiedzieć, na co. Nikt nie wie, w jakim szpitalu cię leczono, a nawet jeżeli jakimś cudem by się dowiedzieli to już nie te czasy, kiedy piętnowano ludzi, mających problemy psychiczne. Dziś co trzecia osoba chodzi do psychologa czy psychiatry — zapewniała go Justyna. — Nie jesteś szalony, miałeś tylko jakieś załamanie, nic poważnego, inaczej lekarze tak szybko nie wypisaliby cię do domu.

Rzeczywiście w pracy przywitano go z serdecznością, nikt niczego nie sugerował, nie spoglądano na niego dwuznacznie. Mateusz odprężył się i przestał martwić. Z nadzieją pomyślał o przyszłości, która jawiła mu się w całkiem obiecujących barwach. Zadecydował, że jeszcze dziś wyprowadzi się od swojej szefowej i wróci do siebie. Był już ku temu zresztą najwyższy czas. Justyna słysząc o jego postanowieniu poczuła ulgę zmieszaną z żalem. Dobrze jej się z nim mieszkało, miała z kim wieczorami rozmawiać, obejrzeć film w telewizji czy po prostu posiedzieć w milczeniu na tarasie. Z drugiej jednak strony straciła część tak cenionej przez siebie prywatności, skończyły się wędrówki nago po mieszkaniu, czy nawet w samej bieliźnie, musiała pamiętać o zamykaniu drzwi do łazienki, kiedy brała kąpiel, o nierozrzucaniu swoje garderoby, gdzie popadnie i odstawianiu naczyń do zmywarki.

— Skoro dziś wieczorem wracasz do siebie to zapraszam cię na pożegnalną obiadokolację — oznajmiła. — Ja stawiam!

Poszli do drogiej i modnej restauracji, wieczór upłynął im naprawdę przyjemnie. Przez czas, który spędzili pod jednym dachem bardzo się do siebie zbliżyli. Mati opowiedział Justynie o Marii, o jej chorobie i o tym, jak bardzo za nią tęsknił, Justyna zwierzyła mu się z nieudanego, krótkiego, burzliwego i dawno zakończonego małżeństwa. Oboje wiedzieli jednak, iż ich przyjaźń nie przerodzi się w nic więcej. I oboje byli z tego zadowoleni, nie pragnęli zmiany.

Po wejściu do mieszkania Justyna poszła za Mattim do zajmowanego przez niego pokoju. Mateusz wszedł i zamarł. Na dywanie rozpościerała się plama cienia. Jego plama cienia. Poczuł, że ogarnia go drżenie, miał ochotę odwrócić się i uciekać, uciekać przed siebie, byle dalej od swojego koszmaru.

— Wchodzisz, czy mam cię popchnąć? — zapytała Justyna, stojąc za nim. — Jak nie chcesz, nie musisz dziś wracać do siebie, naprawdę fajnie się z tobą mieszka. Mateusz, co jest?

— Tam… tam… Czy ty nie widzisz?! — zapytał ledwie szeptem. — Nie widzisz jej?

— Czego nie widzę Mati? — Justyna minęła go i weszła do pokoju. Stanęła tuż na skraju cienia — Tu nic nie ma…

— Nie idź dalej! — krzyknął, ale było za późno. Justyna postąpiła krok, potem drugi, wchodząc wprost na plamę, stanęła na niej, odwróciła się, uśmiechając się niepewnie i spojrzała wprost na niego. Mateusz wyciągnął ręce, by ją powstrzymać, ale nie był w stanie iść dalej, nogi przestały go słuchać. Cień zaczął się unosić, przesłonił stopy, kolana Justyny, sięgnął jej do talii, do ramion. Justyna cały czas stała delikatnie się uśmiechając i patrzyła na Matiego. Cień podniósł się wyżej, zasłaniając jej twarz. Mati widział sylwetkę kobiety spowitą cieniem niczym czarnym tiulem, który stawał się coraz mniej przejrzysty, coraz bardziej gęstniał, aż całkiem skrył ją przed jego oczyma. Mateusz poczuł się tak, jakby brakowało mu powietrza, przerażenie wycisnęło z niego oddech. Patrzył na unoszący się pośrodku pomieszczenia cień, już nie dwu, a trójwymiarowy, gęsty i ciemny niczym dym, nie będąc w stanie postąpić kroku, krzyknąć czy choćby uciec. Cień zakołysał się i począł blednąć, zapadać w sobie, aż w końcu całkiem znikł, zabierając ze sobą także Justynę.

Dopiero po chwili Mati odzyskał zdolność poruszania się, skoczył z wyciągniętymi ramionami, które objęły już tylko powietrze. Ciężko runął na dywan i skulił się na nim, podciągając kolana pod sama brodę. Czuł, jak gorące łzy spływają mu po policzkach, nie przytłaczało go już przerażenie, a poczucie winy. Przez niego cień odnalazł Justynę i zabrał ją.

Nie wiedział, jak długo leżał na dywanie, jednak, kiedy oprzytomniał w pomieszczeniu było już zupełnie ciemno. Mateusz usiadł, nadal dygocząc, próbował pozbierać myśli, które jednak uparcie nie dawały się okiełznać. Wstał, przytrzymując się niskiego stolika, niepewnym krokiem podszedł do ściany i zapalił górne światło. Pokój był pusty, nie było w nim ani cienia, ani jego przyjaciółki. Mati powoli chodził po całym mieszkaniu, zapalając światła, szukał plamy cienia, lecz bezskutecznie. W końcu zrezygnowany wyszedł na taras i stojąc przy balustradzie zaczął zastanawiać się co powinien zrobić. Zadzwonić po policję? I co miał powiedzieć funkcjonariuszom? Że plama cienia, przez którą wylądował w wariatkowie odnalazła go i porwała mu szefową?

Wrócił do wewnątrz, zabrał swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania, zamykając drzwi. Podjął decyzję o powrocie do siebie. Cień znalazł go w mieszkaniu Justyny, a teraz on wyruszy na jego poszukiwanie. Jeśli znajdzie cień, może odnajdzie również swoją przyjaciółkę.


Nazajutrz Mati od samego świtu czekał na telefon albo odwiedziny policji, niemożliwe było bowiem, żeby nikt nie zainteresował się zniknięciem jego szefowej. Nie wierzył w jej zapewnienia, iż nikomu nie powiedziała, że po pobycie w szpitalu zamiast u siebie zamieszkał u niej. Jednak, kiedy do dziewiątej nic się nie zmieniło, nikt nie dzwonił ani nie przyszedł do niego żądając wyjaśnień, Mateusz stwierdził, że szkoda czasu na czekanie. Zresztą, jakie wyjaśnienia miałby złożyć policji i wszystkim innym? Jak wytłumaczyć to, czego był świadkiem? Od razu zamknęliby go w areszcie, podejrzanego uprowadzenie kobiety, albo nawet gorzej. Nie miał pojęcia, co stało się z Justyną, czy żyje jeszcze, czy cień jej nie zabił, jednak z jakiejś, niepojętej dla siebie przyczyny był przekonany, że Justyna nie umarła, i że on, Mateusz, powinien ją odnaleźć.

Spakował do torby podróżnej kilka rzeczy, po czym wyszedł z mieszkania. Zbiegł po schodach i udał się prosto na parking, gdzie czekał jego wysłużony, ale całkiem jeszcze sprawny samochód. Doszedł do wniosku, że najpierw pojedzie na Mazury, i uda się wypożyczonym kajakiem na wyspę miłości, w pobliżu której widział plamę cienia, unoszącą się w wodzie. Jeśli tam jej nie będzie postanowił zaufać intuicji, która jednak na razie niczego więcej mu nie podpowiadała. Może jego plan nie był doskonały, ale Mati wychodził z założenia, że lepiej mieć byle jaki plan, niż nie mieć żadnego. Wsiadł do auta, uruchomił silnik i ruszył przed siebie.

Droga dłużyła mu się bardzo, jednak jechał zgodnie z przepisami, przestrzegając ograniczeń prędkości. Po dotarciu na miejsce czekało go jednak rozczarowanie — w ośrodku nie było wolnych domków. Właściciel ośrodka, starszy, krępy mężczyzna pamiętał Mateusza, dlatego polecił mu spróbować szczęścia w oddalonym o dwa kilometry gospodarstwie agroturystycznym. Mateusz podziękował, zapytał tylko, czy będzie mógł skorzystać z wypożyczalni sprzętu pływającego.

— Macie doskonałe kajaki, chętnie wybrałbym się jeszcze raz na jezioro — rzekł. — Cenię sobie dobry, bezpieczny sprzęt.

— Oczywiście, proszę tylko przyjechać do nas rano, kiedy goście jeszcze wszystkiego nie zarezerwują — odparł kierownik, ciesząc się na dodatkowy zarobek. — Niestety, będę musiał panu policzy dwukrotność sumy za godzinę pływania naszą łódką. Takie są zasady, wie pan, tylko dla naszych gości jest taniej.

— Proszę zatem już dziś zarezerwować dla mnie kajak — powiedział Mati. — Chętnie zostawię panu jakąś zaliczkę.

Właściciela ośrodka nie trzeba było prosić, chętnie przystał na taki układ. Mati zapłacił, podziękował i wyruszył na poszukiwanie noclegu. Rzeczywiście, w gospodarstwie agroturystycznym były jeszcze wolne pokoje, chociaż Mati wolałby domek, który był zdecydowanie mniej krępujący i zapewniał mu więcej swobody, nie miał jednak wyboru. Wynajął na dwie doby pokój ze wspólną łazienką na piętrze.

Pokoik był niewielki, ale schludny, stał w nim dwuosobowy tapczan, szafa i niewielka komoda. Mateusz nawet się nie rozpakowywał, rzucił torbę ze swoimi rzeczami na podłogę obok szafy i szeroko otworzył okno, żeby wywietrzyć pomieszczenie. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że znikł cały jego strach. Nie bal się już, że cień wślizgnie się do miejsca, w którym przebywał. Nie obawiał się tego, a pożądał spotkania, dążył do konfrontacji. Odczuwał także złość, złość na plamę cienia czymkolwiek była i jakiekolwiek miała intencje. Zaczął o niej myśleć w podmiotowych kategoriach, jak o żyjącej i myślącej istocie, bycie, który namieszał mu w życiu i zakłócił jego ład.

Wyszedł do łazienki, która również okazała się schludna i malutka, umył twarz i dłonie, a po namyśle postanowił wrócić do pokoju po przybory toaletowe i wziąć także prysznic. Otworzył drzwi i dostrzegł plamę cienia, ścielącą się częściowo na powierzchni podłogi, a w części pokrywającą tapczan. Nie odczuł zdziwienia ani lęku, a jedynym, co przyszło mu na myśl, było to, że plama jest większa, niż wcześniej. I bardziej ciemna, już nie cienista, a prawie czarna. Wszedł do wewnątrz pomieszczenia i starannie zamknął drzwi.

Postąpił krok w kierunku cienia, potem drugi. Odczuwał lekkie mrowienie w całym ciele, zupełnie, jakby ktoś przepuszczał przez nie prąd o niewielkim natężeniu. Delikatne włoski na przedramionach mężczyzny uniosły się, a on sam drżał, jednak nie ze strachu. Czuł tylko podekscytowanie, graniczące z uniesieniem.

— Jesteś, znalazłaś mnie — rzekł spokojnym głosem, zupełnie jakby przemawiał do drugiego człowieka, a nie czegoś niepojętego. — Nie wiem, czego na Boga chcesz, ale dam ci to. Dam ci nawet więcej!

Jednym długim krokiem znalazł się prawie na środku powierzchni cienia. Przez chwilę nie czuł niczego, potem widoczny dotąd pokój zaczął ciemnieć, jakby ktoś powoli przygaszał światło. Po chwili Mateusz nie widział już niczego, niczego nie słyszał, miał wrażenie, że opada albo unosi się w powietrzu, wirując niczym liść na wietrze. A jeszcze później przestał czuć cokolwiek.

Rozdział II

Przyjaciel

„Prawdziwy przyjaciel to ten, który wyciąga rękę i dotyka twoje serce.”

Gabriel Garcia Marquez

Budził się powoli, jak po mocno zaprawianej imprezie. Bolała go głowa i przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć co się właściwie stało. Pod policzkiem czuł jakąś nierówną, twardą powierzchnię. Otworzył oczy, lecz dostrzegł tylko kilka zielonych źdźbeł trawy albo innych roślin i niewiele więcej. Uniósł się na łokciu. Leżał na polanie, pod głową miał płaski kamień, który służył mu za poduszkę, otaczały go drzewa, na tym jednak kończyło się to, co zwyczajne. Drzewa były ogromne, każde miało co najmniej pięćdziesiąt metrów wysokości. Ich pnie, niczym kolumny, wnosiły się ku górze, a gałęzie były okryte ogromnymi liśćmi w różnych odcieniach zieleni i jadowicie żółtymi kwiatami. Widoczne w górze niebo było lekko różowe, przepływały po nim niewielkie, niebieskie chmury. Mateusz usiadł, rozejrzał się, dookoła. Nigdzie nie dostrzegł jednak niczego innego, poza drzewami i trawą, która jednak różniła się od tej, jaką dotychczas spotykał. Była bujna, a jej zieleń zdawała się pulsować, zmieniać natężenie, pod ciemnej, nasyconej barwy przechodziła do prawie seledynowej. Owe zmiany następowały, jak się Matiemu wydawało, zupełnie przypadkowo i nierównomiernie.

Mężczyzna ostrożnie uniósł się na nogi i stanął wyprostowany. Nie bardzo wiedział, co powinien uczynić czy iść przed siebie, czy pozostać na polanie, jednak wiedziony przeczuciem postanowił ruszyć na przód. Nie wybierał przy tym żadnego konkretnego kierunku, po prostu poszedł w stronę najbliższych drzew. Kiedy zbliżył się do nich dobiegł go zapach kwiatów, przypominający nieco wanilię i całkiem przyjemny. Gdy dotarł do najbliższego drzewa, wyciągnął dłoń i czubkami palców dotknął jego kory. Była ciepła i miękka niczym zamsz. Uginała się delikatnie pod naciskiem, bardziej jak sierść jakiegoś zwierzęcia niż z pień drzewa. Przyjrzał się drzewom, zadzierając głowę do góry. Były majestatyczne i bardzo piękne. Stały, wyciągając konary ku niebu, zupełnie nieruchome i chociaż Mateusz odczuwał delikatne podmuchy wiatru, żaden z ogromnych liści i kwiatów nie poruszył się. Drzewa trwały w bezruchu, jakby w wyczekiwaniu, a Mati wkroczył pomiędzy nie.

Szedł przez las, bo to najprawdopodobniej był właśnie las, chociaż drzewa nie rosły gęsto nie mógł dojrzeć jego końca. Nie wiedział, co to za miejsce, ale kojarzył je z cieniem, wszak ostatnim, co pamiętał było to, że wstąpił na ciemną plamę. O dziwo, nie odczuwał strachu, chociaż powinien, bo miejsce było nieznane i całkowicie odmienne od wszystkich, które dotychczas odwiedził. Nie, żeby był specjalnie bywały, nie zjeździł połowy świata, ale przecież za granicą był, raz nawet na wycieczce w Kenii, jeszcze z Marią. Jednak kraina, którą przemierzał nie była Kenią, ani Hiszpanią, ani tym bardziej Polską.

Wędrował długo, wydawało mu się, że minęło parę godzin, nie był jednak pewien, bo kiedy spojrzał na zegarek przekonał się, że wskazówki zatrzymały się na 19:24, czyli mniej więcej na tej godzinie, o której wszedł do pokoju i zobaczył plamę cienia. Zaczynał czuć się zmęczony, był też bardzo głodny, a jego żołądek przypominał mu o tym co jakiś czas głośnym burczeniem.

Las, który przemierzał, nie był bynajmniej opustoszały. Mati słyszał głosy ptaków, siedzących gdzieś w koronach drzew, nie potrafił jednak rozpoznać żadnego z nich. Nie, żeby się na tym znał, ale kukułkę, sójkę czy wilgę z pewnością by rozpoznał. Widział kilka motyli, sporych, barwnych, ale również nie potrafił ich nazwać, nie przypominały mu tych, które spotykał. W tym wypadku także zdał sobie sprawę z własnej ignorancji — nie umiał wymienić żadnych nazw motyli, poza bielinkiem kapustnikiem i paziem królowej. Tego ostatniego nigdy nawet nie widział, znał go jedynie na ilustracji.

Opodal usłyszał trzeszczenie gałęzi, coś zbliżało się w jego kierunku, coś większego niż ptak. „Człowiek?” zastanowił się. Wytężył wzrok i dojrzał kilkanaście metrów od siebie, nieco z boku przemykające brązowe, duże zwierzę, którego również nie potrafił nazwać. Przypominało jelenia, ale było większe i miało długi ogon. „Może jakiś łoś?” — pomyślał. — „Czy łosie mają ogony? Koń? Nie, konia bym poznał”.

Szedł dalej, widocznie zwalniając, bolały go już nogi, czuł łupanie w kręgosłupie. Jego kondycja pozostawiała jednak sporo do życzenia, nie miał też dawno osiemnastu lat.

— PESEL się kłania — powiedział głośno.

— Pesiel, pesiel kłania, się kłania — zaświergotał ktoś cienkim głosem. — Pesiel, pesiel kłania się.

— Halo, kto tu jest? — Mateusz zatrzymał się i rozejrzał. Nikogo nie dostrzegł.

— Jest, halo, halo — odparł ten sam głos. Przypominał głos dziecka, lecz na pewno nim nie był — Tu kto, tu kto, halo!

Mati, zaniepokojony, stal rozglądając się na boki, gdy usłyszał szelest liści tuż nad głową i coś szarpnęło go za włosy, wyrywając sporą garść.

— Och! — krzyknął zaskoczony i zły. — Poszedł precz!

— Precz, precz — głosik naigrawał się, lecz chociaż Mati zadarł głowę i próbował dojrzeć coś wśród liści, niczego ani nikogo tam nie widział.

Wzruszył ramionami i podjął decyzję o dalszym marszu. Jednak, chociaż szedł dość szybko nad głową słyszał nieustanne szeleszczenie i od czasu do czasu głos, niepodobny do ludzkiego, ale i nie zwierzęcy wypowiadał pojedyncze słowa:

— Halo! Precz pesiel. Kto tu. Kłania. Się halo!

W końcu las począł rzednąć i po kilku minutach Mateusz znalazł się na jego skraju. Przed nim rozciągała się równina. Była ogromna, gdzieniegdzie widać było niewielkie wzniesienia, niczym górki, kilka samotnych drzew stało w oddali, jednak nie widział żadnego ruchu czy zabudowań — nikogo.

— Pesiel? — rozległo się tuż za jego plecami. Obejrzał się i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Za nim na wysokości jego twarzy z gałęzi zwisała istota, której nie potrafił nazwać. Ni to małpka, ni mały człowiek. Miała bladą twarzyczkę, okoloną białym puszystym futerkiem, ogromne oczy, mały pyszczek troszkę małpi, w którym było jednak coś ludzkiego. Ubrana była w stój, przypominający zielony kombinezon i zmieniający barwy zupełnie jak trawa — od seledynu do ciemnej zieleni. Miała małe, kosmate łapki i ogon, na którym kołysała się niczym na huśtawce.

— Hej, maluszku — Mateusz uśmiechnął się. — Coś ty za jeden?

— Jeden maluszku — odpowiedziała istota. — Hej.

— Jestem Mati — Mateusz postąpił krok w stronę istoty. Wskazał na siebie palcem i powtórzył — Mati.

— Mati, Mati- odparła istota i zakręciła się dookoła własnej osi, mrużąc swoje wielkie oczy. — Mati jestem, Mati pesiel.

Mateusz stwierdził, że stworzenie nie jest chyba zbyt mądre, powtarzało jego słowa, jak papuga, ale najpewniej ich nie pojmowało. Uznał, że nie może być niebezpieczne, podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął dłoń. Chciał pochwycić istotę i dokładnie ją obejrzeć. Przeszło mu przez myśl, że być może zwierzę to nadaje się do jedzenia. Chociaż nigdy nie polował, a wszelkie mięso kupował w markecie, pomyślał, iż jeśli je pochwyci i ściśnie, z pewnością skręci mu kark. Jednak stworzonko błyskawicznie rzuciło się w jego stronę rozdziawiając pysk do nieprawdopodobnej szerokości i prezentując zębiska, jakich nie powstydziłby się pitbull.

— Pesiel! — ryknęło. — Hej, hej!

Mateusz odskoczył, potknął się o własne nogi i z impetem wylądował na siedzeniu. Istota zeskoczyła na ziemię i podbiegła w jego stronę. Oparła małe, miękkie, białe łapki na jego klatce piersiowej i wyszczerzyła ogromne kły. Nie wyglądała już przyjaźnie, była przerażająca.

— Piesiel Mati- zawarczała głosem, który przestał być świergotliwy, przypominał teraz niskie pomruki, wydawane przez dużego drapieżnika. — Pesiel Mati precz! Preeeecz!!!

Mateusz zacisnął dłonie na ramionach stworzenia, dziwiąc się, że pod miękkim futrem były twarde niczym żelazo. Ścisnął je z całej siły po czym pchnął, zrzucając z siebie istotę.

— Won! — krzyknął, najgłośniej jak potrafił. — Poszedł won!

Odsuwając się na pośladkach i pomagając sobie rękoma, Mateusz starał się jak najszybciej uciec z zasięgu ogromnych zębów i twardych niczym skała silnych łap stworzenia. Po chwili zdał sobie sprawę, że stwór nie podąża za nim, a jego nieprawdopodobnie długi ogon nadal tkwi wśród listowia, niczym biała, kosmata pępowina. Stworzenie stało na dwóch tylnych łapach i powarkiwało, szczerząc zęby, jednak nie goniło go, zupełnie jakby ogon je powstrzymywał. Mati podniósł się, machnął ręką w stronę stwora, ten jednak tylko zasyczał w odpowiedzi:

— Pessssiel, precz!

Stwór nie atakował, stał spoglądając na mężczyznę tymi ogromnymi oczyma. Zamknął pysk, skrywając kły i znów wyglądał niczym niezbyt udana zabawka. Po chwili naprężył ciało i uniósł się za pomocą ogona w górę, w koronę najbliższego drzewa, które skryło go przed wzrokiem Matiego.

— Cóż to było na boga? — zapytał Mateusz sam siebie szeptem. — Szkaradne!

Wstał, odwrócił się i ruszył przed siebie, zostawiając za sobą las i istotę, która go zaatakowała. Szedł jednak coraz wolniej, odczuwając zmęczenie, głód, ale przede wszystkim pragnienie. Oddałby wiele za szklankę wody. Tymczasem niebo zaczynało ciemnieć i chociaż nie dostrzegał nigdzie słońca wyczuł, iż zbliża się noc. Zdecydował, iż musi znaleźć dla siebie jakieś bezpieczne miejsce, zanim zrobi się całkiem ciemno. Jego wybór padł na jedno z pagórkowatych wzniesień, od którego dzieliło go kilkaset metrów.

Z bliska górka wydawała się większa i nieco geometryczna, Mateusz uznał, iż nie jest naturalnym tworem, a została przez kogoś usypana. Kto jednak mógł wznosić pagórki pośrodku równiny i w jakim celu, pozostawało dla niego zagadką. Obszedł pagórek dookoła, po czym zaczął się wspinać od mniej stromej strony. Szczyt górki porośnięty trawą był dość równy, a miejsca było tam akurat tyle, by Mati mógł się położyć, a nawet wyprostować w tej pozycji. Legł na plecach, starając się ignorować dokuczające mu pragnienie i głód. Zerwał jedną z traw, porastających pagórek i wsunął do ust. Ku jego zdziwieniu trawa okazała się słodka i bardzo soczysta. Przeżuł ją dokładnie i połknął. Sięgnął po kolejną i jeszcze jedną. Stwierdził, że nawet jeśli trawa jest trująca to lepsza będzie szybka śmierć w wyniku zatrucia niż parudniowe konanie z powodu odwodnienia. W końcu zaspokoił pragnienie, głód także mniej mu doskwierał. Położył się wygodnie na wniesieniu i spojrzał w niebo, które było teraz w kolorze niezwykle ciemnej purpury, niemalże fioletowe. Rozbłysły już pierwsze gwiazdy, lecz Mati nie rozróżniał żadnej konstelacji. Zaczął zasypiać, myśląc o plamie cienia, Justynie, swojej wędrówce przez niesamowity las i spotkaniu z ogoniastym, białym stworzeniem. Zastanawiał się, gdzie się znalazł, co to za miejsce, czy spotka tu innych ludzi i przede wszystkim czy odnajdzie swoją przyjaciółkę. Zapadł w sen, a nieznane gwiazdy migotały coraz intensywniej.


Mateusza zbudziły jakieś odgłosy, rozlegające się tuż obok niego. Leżał przez chwilę, bojąc się poruszyć, wyobraził sobie bowiem kilka białych istot z wielkimi zębiskami, czających się tuż obok i naradzających, jak pozbawić go życia. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że głos, który słyszy jest bez wątpienia ludzki. Otworzył oczy i ujrzał przed swoją twarzą największe stopy, jakie dane było mu kiedykolwiek oglądać, odziane z kremowe buty, przypominające mokasyny. Powyżej mokasynów Mateusz dostrzegał wyjątkowo szczupłe kostki w pasiastych, zielono niebieskich skarpetach. Poruszył się, a stopy odstąpiły o krok, z góry dobiegł go przyjazny męski głos:

— Obudziłeś się widzę. Ładnie to tak ucinać sobie drzemkę na czyimś dachu?

Mati usiadł i wzniósł wzrok, napotykając spojrzenie swojego rozmówcy. Ze zdumienia nie był w stanie wydobyć głosu. Chociaż stopy mężczyzny były tak ogromne on sam mógł mierzyć może półtora metra. Poza butami i pasiastymi skarpetami, które miał na sobie, ubrany był w krótkie bufiaste, niebieskie spodnie, podobne do bryczesów, białą koszulę i czerwoną długą kamizelkę, przepasaną kolorową szarfą. Ubiór był pstrokaty i krzykliwy, ale w jakiś sposób elegancki. Mężczyzna był, poza tym szczupły i, pomijając te wielkie stopy, raczej harmonijnie zbudowany. Jego twarz z delikatnymi, kobiecymi rysami przyozdabiały wąsy niczym u kota, którymi poruszał nawet, gdy milczał. Miał długie, kręcone czarne włosy, opadające na ramiona i wyraziste oczy, także nieco kocie o zielonym odcieniu. Uśmiechał się nieznacznie, kpiąco unosząc brew i spoglądał na Matiego z góry z wielce rozbawioną miną.

Mateusz uświadomił sobie, że chociaż rozumiał słowa tego człowieka ten bynajmniej nie mówił w jego ojczystym języku. Mowa, którą słyszał w ogóle nie przypominała żadnego z języków, jakie znał, czy choćby rozpoznawał. A jednak rozumiał zadane pytanie, a nawet wychwycił zawartą w nim ironię. Odchrząknął i postanowił najpierw się przywitać:

— Dzień dobry — rzekł. — Jestem Mati, znaczy Mateusz… — po czym zakrył usta dłonią, bowiem jego słowa również nie zostały przez niego wypowiedziane po polsku. „Jak to możliwe?” — myślał gorączkowo — „Jakim cudem mówię tym językiem? Boże, ja myślę w tym języku!!!” — to było za wiele niż mógł znieść.

— Oszalałem — wyszeptał.

— Ależ bynajmniej! — odparł mężczyzna. — Nie oszalałeś, tu tak właśnie jest, że wszyscy mówimy jednako — my, ludzie i stworzenia wszelkie. Rozumiemy się, dogadujemy bez problemu pomiędzy sobą. To wielkie ułatwienie, nieprawdaż? Każdy z wędrowców, który tu przybywa zyskuje tę umiejętność wraz z pierwszym kęsem naszej strawy. Jadłeś coś, nie mylę się chyba?

— Rośliny … — odpowiedzią Mateusz niepewnie. — A dokładnie trawę z twojego dachu.

Mężczyzna roześmiał się, a jego śmiech był chłopięco radosny, nie sposób było nie odczuć wesołości słysząc taki śmiech. Mati zawtórował mu więc od razu.

— Och, wyborne! Wyborne w dwójnasób! — mężczyzna otarł oczy wierzchem drobnej, kształtnej dłoni. — Trawę z mojego dachu!

Przykucnął na tych wielkich stopach, a ponieważ Mateusz nadal siedział, oblicze mężczyzny znalazło się na wysokości jego twarzy.

— Ja nazywam się Bates — przedstawił się. — Bates z Równiny. Chodź, wędrowcze, opuśćmy mój dach. Zapraszam cię na śniadanie, ale tym razem trawy nie dostaniesz.

Mateusz uniósł się i stanął wyprostowany przy swoim rozmówcy. Bates z Równin sięgał mu ledwie do ramienia, jednak nie można było dostrzec po nim obawy, ani zdziwienia wzrostem Matiego. Zupełnie tak, jakby spodziewał się tego, co właśnie zobaczył.

Bates szybko i sprawnie poruszając się na tych swoich wielkich stopach zbiegł z pochyłości, niestety Mati pokonał ją ze znacznie mniejszą gracją, zjeżdżając na siedzeniu. Na dole Bates dotknął dłonią zbocza i oczom Matiego ukazało się wejście.

— Drzwi? — zdziwił się Mateusz.

— A drzwi — odparł Bates i znów się roześmiał. — Były tu już wcześniej, ale nie umiesz jeszcze dobrze patrzeć i wielu rzeczy nie widzisz, mój drogi. Nauczysz się tego, zapewniam. Zapraszam w moje skromne progi.

Mateusz wszedł do pogrążonej w półcieniu obłej izby. Jego oczom ukazało się umeblowanie, jakie spodziewałby się zastać w chacie drwala czy trapera — prosty drewniany stół z surowego drewna, trzy dopasowane do niego taborety, kilka półek, na których stało wiele różnorakich drobiazgów, z których większości nie potrafił nazwać i hamak, zawieszony w kącie pod powałą. Tym, co przyciągnęło jego uwagę i zaniepokoiło go zarazem było niewielkie drzewo, rosnące w centralnej części izby. Konarami sięgało sufitu, wspierając go, a wśród liści siedziała istota, podobna do tej, która zaatakowała go pod lasem. Ta jednak była dwukrotnie mniejsza, jej futerko miało wręcz nieprawdopodobny różowy odcień. Także miała na sobie zielony kombinezon, który zmieniał odcień od seledynowego po ciemną zieleń.

— Co to za stworzenie? Nie zaatakuje mnie? — zapytał z obawą. — Jedno takie, większe, chciało mnie ugryźć, gdy wychodziłem z lasu…

— Powtarzacz miałby cię ugryźć? — zdziwił się Bates. — Skąd, są nieco psotne, ale nawet nie żywią się w przyjęty sposób, sycą się sokiem drzew przez ogon. To miłe zwierzęta, powtarzają nasze słowa i przejmują nasz nastrój. Musiałeś być zły i pewnie sam chciałeś zrobić krzywdę powtarzaczowi. Dlatego zachował się tak, jak mówisz. Czyli tak, jak ty sam.

Mateusz ze wstydem przypomniał sobie, że rzeczywiście pomyślał o tym by pochwycić powtarzacza, zabić go i zjeść. Zrobiło mu się nieprzyjemnie „To tak, jakbym chciał zjeść kociaka” — pomyślał.

Różowy powtarzacz, który mieszkał w domu Batesa cofnął się i zapiszczał ze strachem.

— Oho — powiedział Bates i popatrzył na Matiego. — Znowu myślisz coś, czego powtarzacze nie lubią. Mój nie będzie cię odganiał, jest domowy. Rośnie na tym drzewie już kilka lat.

— Jak to rośnie na drzewie? — zdziwił się Mateusz. — Jak owoc?

— Podobnie. Może zmieniać drzewa, jeśli chce, ale jego ogon jest naprawdę długi. Najczęściej nie potrzebuje tego robić, może bowiem poruszać się na duże odległości bez takiej konieczności. Ten tu nazywa się Oucha.

— Nazywa Oucha — odezwało się stworzonko spod sufitu. — Bry, bry dzień.

— Jaki grzeczny — zachwycił się Mati. — Dzień dobry Oucha. Nie bój się, nie zrobię ci nic złego.

— Nie złego, bry, bry — zaświergotało zwierzątko, ale pozostało wysoko, poza zasięgiem Matiego.

— Musisz zasłużyć na jej zaufanie — rzekł Bates, wskazując Matiemu jeden z taboretów. — Usiądź, ja zrobię nam śniadanie. Musisz być głodny, bo trawa z mojego dachu, chociaż słodka i świeża to jednak nadal tylko trawa.

Bates krzątał się po pomieszczeniu, stawiając na stole drewniane talerze, łyżki i dziwne widelce z dwoma zębami. Potem znikł w drugim pomieszczeniu, którego istnienie Mati przeoczył. „Rzeczywiście, nie umiem patrzeć. Nie tak, jak potrzeba” — pomyślał.

— Jakie jajka lubisz? — dobiegło go pytanie jego gospodarza. — Mogą być smażone? Mam ochotę na coś treściwego dziś o poranku, a ty?

— Przyjacielu, mogą być nawet surowe! — odparł Mati czując, jak głód skręca mu kiszki. — Nie pamiętam, kiedy coś jadłem, poza tą trawą, oczywiście.

— Nie dam ci surowego jajka, Mati — Bates wyjrzał z kuchni. — Bolałby cię po nim brzuch. Surowe jajko nadal żyje, nie wiedziałeś?

— Jak to żyje? — Mateusz nie zrozumiał. — Jajko to jajko.

— Przyjdź tu i sam zobacz — Bates zaprosił go gestem. Mateusz wstał i udał się do drugiego pomieszczenia, które nazywał w myślach kuchnią. Znajdował się tu kolejny stół i dwa taborety, a także niewielka kuchenka, która przypominała Matiemu weftfalkę, na jakiej gotowała jego babcia. Na stole stała miska, wypełniona dużymi, pomarańczowymi kulami.

— To są jajka? — zdziwił się Mati.

— A owszem, prosto z drzewa, wczoraj jeszcze rosły w zagajniku. Weź jedno w dłonie, nie bój się. Sam zobaczysz, jest żywe.

Mateusz z ociąganiem sięgnął do miski i ujął w dłonie dziwne jajko, które bardziej przypominało mu pomarańczę. Jajko było ciepłe, miękkie i poruszało się w jego palcach. Odłożył je czym prędzej.

— Bates, czy my musimy to jeść? — zapytał. — Nie wiem, czy chce jeść żywe jajko.

— Nie bądź niemądry, domyślam się, że nie raz jadłeś coś, co było żywe, a potem zostało zabite. Z tą różnicą, że nie byłeś świadkiem zabijania, prawda?

— No tak, masz rację tak…

— Spójrz, to jajko nie wie jeszcze niczego. Nie przeobraziło się w latającego, nie wie, że świat jest piękny, bo go nie widziało, nie wie, że powietrze jest słodkie i że można się wnosić przez nie ku niebu. Nie zobaczyło nigdy słońc. Nie wie, że w życiu można kochać, czuć i umierać. To jajko, nie latający czy powtarzacz.

Z tymi słowami Bates wziął w rękę jajko uścisnął je mocno. Jajko wrzasnęło, po czym jego pomarańczowy kolor zaczął blednąć, zupełnie tak, jakby śmierć pozbawiała je koloru.

— I po wszystkim — rzekł Bates, wbijając palce w skórkę, która ustąpiła pod jego naciskiem. Wylał do naczynia, jakie Mati uznał za patelnię zawartość jajka, która wyglądała, ku zdumieniu Mateusza, zupełnie zwyczajnie — po prostu żółtko i białko. Bates schwycił drugie jajko i cała operacja powtórzyła się. W końcu na patelni wylądowało sześć zabitych jaj. Po kuchni rozniósł się zapach, od którego żołądek Mateusza skurczył się oraz głośno dopomniał o posiłek.

— A widzisz! — zaśmiał się Bates. — Może jajko i wrzeszczy, jak się je gniecie, ale zapach jest niebański, czyż nie? Smak też, ręczę wąsem! Zapraszam do komnaty, zjemy odświętne śniadanie na odświętnych nakryciach. Nieczęsto goszczę wędrowców.


Po prostym śniadaniu, na które składała się jajecznica, placki, przypominające w smaku chleb i zimna, przepyszna woda Mateusz poczuł się doskonale. Chociaż odczuwał w kościach wczorajszą wędrówkę, czuł jednak przypływ nowej energii i optymizmu.

— Bates — rzekł. — Muszę ci zadać kilka pytań. Czy mogę?

— Czekam na nie — doparł gospodarz. — Jednak najpierw popatrz wokół. Powinieneś już widzieć. Może nie wszystko, ale więcej tego, co my nazywamy naszym Światem.

Mateusz posłusznie uniósł wzrok. Zdziwił się niepomiernie, dostrzegł bowiem znacznie więcej szczegółów. Dom Batesa wydał mu się większy, ściany gładsze, a na jednej z nich ujrzał okno z najzwyczajniejszą szybą, przesłonięte cienką, zielonkawą firanką.

— Wyjdźmy na zewnątrz — powiedział Bates. — Popatrzysz, zrozumiesz więcej.

Stanęli w świetle dnia i Mateusz przyjrzał się dolinie. To, co brał za pagórki było domostwami, podobnymi do tego, w którym gościł. W pobliżu niektórych domów dostrzegał ludzkie sylwetki, widział także na drzewach skaczące wśród listowia powtarzacze, różniące się kolorami futer, wszystkie jednak w zielonych kombinezonach.

Dojrzał drogę, wijącą się przez równinę i znikającą za horyzontem, widział dwa słońca, jedno obok drugiego, które jarzyły się na niebie. Zobaczył kilka dużych ptaków, krążących nad równiną i stadko zwierząt, nieco podobnych do słoni, jednak mniejszych i posiadających znacznie krótsze trąby, mniejsze uszy i długie, puszyste ogony.

Popatrzył na swego gospodarza, który stał obserwując go z uśmiechem i poruszając swoimi kocimi wąsami.

— Jak ci się to widzi, wędrowcze? — zapytał Bates.

— Pięknie… — wyszeptał Mateusz. — Tu jest pięknie.

— Powąchaj. Poczuj, jak pachnie. Już potrafisz, skup się Mati.

Mateusz głośno wciągnął powietrze nosem. Pachniało bardzo przyjemnie, wyczuwał miętę, cytrynę, kwiaty, wanilię i lekki zapach wilgoci. Wszystkie te wonie razem składały się na cudowny aromat, od którego zakręciło mu się w głowie.

— Niesamowite, czyż nie? — Bates z dumą wypiął pierś i uśmiechnął się szeroko. — To woń naszego Świata, jego treść. Jest w niej czystość i niewinność. A teraz pójdź, usiądziemy, zapalimy i zadasz te swoje pytania. Odpowiem na nie, jeśli zdołam.

Bates wskazał Mateuszowi niewielką ławkę, z wysokim oparciem, zlokalizowaną tuż koło domu, której ten wcześniej także nie dostrzegł i wszedł do środka. Wynurzył się z urządzeniem, które przypominało Matiemu fajkę wodną. Pstryknął palcami nad czymś co mogło być cybuchem. W górę uniósł się dym, Mati poczuł zapach cynamonu i pomarańczy.

— Co to jest? — zapytał.

— Nie wiesz? — zdziwił się Bates. — Fajka. Nie ma takich w twoim świecie?

— Są nieco inne. Ja zresztą nie palę.

— Spróbuj, nie zaszkodzi, a pomoże w myśleniu i rozumieniu — zachęcił Bates poruszając wąsami. — To tylko owoce i kwiaty, nie będziesz od nich chory.

Mati posłusznie wziął do ust końcówkę cienkiej rurki i wciągnął dym. Poczuł słodki smak i ciepło, które rozeszło się na całą twarz, ogarnęło jego głowę, spływając po szyi i karku w dół na ciało. Było to bardzo przyjemne, a Mateusz poczuł, jak jego mięsnie rozluźniają się, odprężają. Nie był jednak otumaniony, przeciwnie, dostrzegał wciąż nowe szczegóły otoczenia, widział nawet drobne piegi na twarzy Batesa.

— Prawda, że dobre? — Bates odebrał mu ustnik i sam sowicie pociągnął. — To jest nasza fajka wiedzy, dzięki paleniu kwiatów z drzew i pewnych jagód uczymy się tego, co ważne. Dym sprawia, że nasze oczy widzą więcej, a uszy słyszą lepiej. Także nasze ciała stają szybsze i bardziej zwinne. Tobie na dziś wystarczy, nie można od razu widzieć i wiedzieć wszystkiego. Głowa też musi się przyzwyczaić do nowego, podobnie jak członki. A teraz pytaj. Nazwałeś mnie przyjacielem, odpowiem ci zatem, jak przyjaciel — uczciwie.


Mateusz dowiedział się, że kraina, w której się znalazł nazywana jest po prostu Światem. Zamieszkują ją ludzie, tacy jak Bates, ale także inni, niektórzy wysocy, jak Mati, inni malutcy, jak powtarzacze.

— Czy przywiódł mnie tu cień? — zapytał Mati

— Nic nie wiem o twoim cieniu, ale wiem wiele o wędrujących bytach. One czasem błądzą pomiędzy, gubią się i wtedy szukają kogoś o podobnym do własnego sercu, kto pomoże im wejść na dobrą drogę. Jak znajdą taką osobę, pilnują jej i w końcu przechodzą wraz z nią. Pewnie tym był właśnie twój cień. Dzięki tobie odnalazł siebie. A przy okazji ciebie zagubił.

— A co z moją przyjaciółką? Ją także zabrał, znikła… Jest tutaj, w twoim Świecie?

— O tym także nie wiem. — odrzekł Bates, ale unikał przy tym spojrzenia Matiego — Jeśli jest tu, nie musi być akurat w Równinie, Świat jest duży, bardzo duży. Ale jeśli nie była tobą, byt mógł ją zostawić pomiędzy, a wtedy nie odnajdziesz jej nigdy. Jeśli tu jednak jest, trzeba pytać stworzenia. Mogę wiedzieć o tym powtarzacze, mogą latające, mogą biegnące i malutkie… Nie odpowiem na to pytanie, mój przyjacielu. Pytaj stworzeń. One wiedzą więcej niż ludzie.

— Czy mi odpowiedzą? Czy je zrozumiem?

— Zrozumiesz, chociaż nie usłyszysz słów, mówią je tylko powtarzacze. Inne usłyszysz tu — Bates wskazał na swoje czoło. — Czy odpowiedzą? Tego również nie wiem. Ze mną większość rozmawia, chociaż nie zawsze.

— Dlaczego? — chciał wiedzieć Mati.

— Przyjacielu, odpowiedz nie jest prosta. Dziś nie odezwie się do mnie żaden latający, bo zabiłem jajka. Jutro zapomną i będą fruwać koło mojej głowy, same mnie zagadywać. Jeśli w moim sercu zamieszka żal, smutek, nie odezwie się do mnie biegający. Będą mnie unikały, będą odsuwały się ode mnie jakbym był chory. Nie chcą, by smutek z mojego serca przeszedł do ich serc. Jeśli jestem na coś zły, ot choćby na ten guzik, co oderwał się i znikł w trawie tak, że nie można go znaleźć, z okolicy mego domu oddalą się wszelkie malutkie. Boją się złości człowieka. Dlatego szukaj w sercu spokoju, poszukaj w nim radości, a smutek schowaj głęboko, na samym dnie. Wtedy stworzenia ci odpowiedzą. Widzisz Mati, ja też czuję ten smutek, który nosisz w sobie, jest jak ten cień właśnie. Może dlatego zagubiony byt wybrał ciebie na swojego przewoźnika.

— Nie wiem czy potrafię… — odparł Mateusz. — Straciłem żonę, teraz przyjaciółkę. Trudno odnaleźć w sobie radość, nie uważasz?

— Mati, czy z żoną nie byłeś szczęśliwy? Nie trzymałeś jej dłoni w swoich, nie patrzyłeś w jej oczy widząc w nich miłość i oddanie? A czy twoja przyjaciółka nie śmiała się do ciebie, nie żartowaliście razem? Nie jedliście smacznych potraw, od których rośnie w człowieku radość? O tym myśl, to wspominaj, a pogoda ducha sama cię odnajdzie. Posiedź tu teraz, ciesz się słońcami, słuchaj wiatru, słuchaj trawy, naucz się tego, co oczywiste.

— A ty?

— A ja pójdę na spacer, znajdę dla nas coś do jedzenia, a może nie znajdę i znowu zamordujemy jajka. Kto wie? — Bates poruszył wąsami, uśmiechnął się szelmowsko do Matiego, po czym poczłapał na tych swoich wielkich stopach przed siebie, poruszając się z zadziwiającą gracją. Mati oparł głowę o oparcie ławki, na której siedział. Myśli kłębiły się w niej, jedna wypierała drugą, jednak odczuwał zadziwiająca jasność, chociaż nie był w stanie ująć tego uczucia w słowa.

Świat… taki inny od ziemi, taki czysty, przepełniony woniami, od których rosło serce i kręciło się w głowie, pełen barw, zaskakujący i nieznany. Ten jego nowy przyjaciel z kocimi wąsami, drobny, zwinny jak łasica i pełen radości, a jednak imponujący. To radość noszona przez niego w sercu sprawiała, że Bates wydawał się większy i dostojniejszy, niż był w istocie. Mateusz zastanowił się nad jego wypowiedzią… Nadal nie wiedział, czy znajdzie Justynę, ale postanowił na początku odnaleźć swoją zagubioną lata temu radość. Jeśli to mu się uda, uda mu się niemalże wszystko. Wierzył w to, chociaż sam nie wiedział, dlaczego. Nie był pewien czy to słowa Batesa czy powietrze, którym oddychał, czy dym z fajki wiedzy, którą palił wraz z przyjacielem sprawiły, że uwierzył w to bardzo mocno.


Nadszedł wieczór, niebo przybrało znajomy fioletowy odcień, ale Mati dostrzegał znacznie więcej szczegółów. Słońca skrywały się za horyzontem w ferworze barw, skąpane w nich niczym w tęczy. Na niebie krążyło więcej latających, które Mateusz wciąż w myślach nazywał ptakami, a na równinie pokazywały się stada różnych sporych zwierząt, skubiących trawę czy pożywiających się kwiatami.

— Gdzie są drapieżniki? — zdziwił się Mati. Bates popatrzył na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

— Gdzie są zwierzęta, które polują na inne? — Mateusz usiłował wyjaśnić przyjacielowi. — U nas są takie, nazywamy je drapieżnikami. Żywią się mięsem innych zwierząt, a czasem polują na ludzi.

— I tak po prostu godzicie się na to? — Bates był wyraźnie zniesmaczony. — Przecież to obrzydliwe. I okrutne. W naszym Świecie nikt czegoś takiego już nie robi. Nie można zabijać nikogo, kto widział słońca i czuł smak powietrza. To zabronione.

— Jak to zabronione? Prawo tego zabrania? Stworzeniom też? I one słuchają?! — Mateusz był silnie konsternowany uzyskaną odpowiedzią.

— Nie wiem o czym mówisz, Mati — odparł Bates. — Tu po prostu tak jest, nie wolno zabijać i nie ma stworzeń zjadających inne. Oa zabronił i przeniósł na drugą stronę Świata wszystkie stworzenia, które tak czyniły. I niektórych ludzi.

— Oa? Kim jest Oa? To wasz władca? Król? On wami rządzi, rozkazuje?

— Nie wiem, kim jest król, ale chyba się domyślam. Nie Oa nie jest nikim takim, nie rządzi, ale i tak wszyscy go słuchają. Jest najmądrzejszy i bardzo stary, mieszka w Świecie wiele lat, kto wie, czy nie od początku. Niewielu go widziało na własne oczy, ale wszyscy o nim wiedzą i ufają jego sądom, przestrzegają zasad, które ustalił.

— Czy on jest bogiem? Duchem?

— Mati, używasz słów, których nie pojmuję. Oa jest Człowiekiem, Który Przeszedł Dalej, ale tylko człowiekiem, jak ty czy ja. Żył dość długo by się wiele nauczyć. Ja też kiedyś posiądę, być może, taką umiejętność, o ile będzie mi dane stanę się Tym, Który Przeszedł Dalej. I ty, drogi przyjacielu, jeżeli z tu pozostaniesz.

Mateusz niewiele pojął z wyjaśnień Batesa, ale i tak pytał dalej:

— Zastanawiam się, czy jeśli ten cały Oa wie tak wiele i ustala zasady, może także wiedzieć coś o mojej przyjaciółce? O Justynie?

— Być może… — Bates spojrzał z uwagą na Matiego. — Chcesz go zapytać?

Mateusz energicznie potwierdził. Oczywiście, jeśli jest tu jakiś mędrzec, który rządzi wszystkimi, z pewnością będzie wiedział, czy ktoś poza nim samym pojawił się w tej cudownej, ale i zagadkowej krainie. Mati wyobrażał sobie, iż ów tajemniczy Oa dysponował najpewniej całą siatką szpiegów i donosicieli, którzy informowali go o wszystkim, co mogło być istotne.

Bates popatrzył na niego z uwagą, po czym rzekł:

— Wędrowcze, żeby udać się tam, gdzie mieszka Oa i zobaczyć go, już nie mówiąc o zadawaniu mu pytań, musisz się jeszcze wiele nauczyć i jeszcze więcej zrozumieć. Nasze zwyczaje i zasady są ci obce, nie umiesz dobrze patrzyć, nie słyszysz w myśli mowy stworzeń, nie dostrzegasz wszystkich barw. Nie masz w sercu dość radości, a w oczach światła, byś mógł to zrobić. Ale jeśli rzeczywiście tego pragniesz, ja i wszyscy mieszkańcy Równiny pomożemy ci. Jesteś gotów poznać i zrozumieć to co ważne i poświęcić na to dość czasu?

— Tak, chyba tak… — Mateusz sam nie wiedział, czy jest gotów czy nie, jednak pragnął poznać lepiej świat, w którym przyszło mu żyć. — Od czego mam zacząć?

— Na początek zabiorę cię ze sobą na wieczerzę. Dziś po zachodzie słońc dwoje bliskich mi ludzi Równiny zwiąże się ze sobą. Z tej okazji odbędzie się specjalna uczta, na którą się wybieram. Pójdziemy tam razem, przedstawię cię większości naszych. Jeśli cię zaakceptują, a myślę, że tak się stanie, każdy z nich stanie się twoim przewodnikiem i nauczycielem. Zgadzasz się?

Mateusz przystał z ochotą na taką propozycję. Bates przyjrzał się mu krytycznie i skrzywił.

— Ale ty nie wyglądasz odpowiednio. Twoje ubranie… Kąpiel też by ci się przydała.

Mati popatrzył po sobie i w duchu przyznał mu rację. Miał na sobie jeansy, które były dość schludne, kiedy zakładał je w swoim mieszkaniu, teraz jednak prezentowały się znacznie gorzej — plamy widniały nie tylko na kolanach, na jednym z nich było nawet niewielkie rozdarcie. Podobnie T-shirt, który jeszcze niedawno był popielaty, obecnie zdobiły liczne zaplamienia. Trampki zaś nosiły wyraźne ślady przeprawy przez las.

Bates nastroszył swoje kocie wąsy, co jak zdążył już zauważyć Mati oznaczało, iż nad czymś się zastanawiał. Po chwili zadecydował:

— Z kąpielą oczywiście żadnego problemu nie będzie, gorzej ze strojem, ale coś zaradzimy. Pozwól ze mną, Mati!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 35.25